Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » 186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki

186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379452590

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki

Matka. Czeczenka. Muzułmanka. Droga z Czeczenii do Polski. Kobieta o przepięknych niebieskich oczach. Czeczenka. Muzułmanka. Matka. Czworo dzieci. Wojna. 186 szwów to wzruszająca opowieść o macierzyństwie, miłości, odwadze, strachu i cierpieniu. Opowieść o kaukaskiej gościnności, rodzinnych więzach, samotnych zmaganiach, walce o życie, czeczeńskim honorze, złotym sercu i nadludzkim bólu. Opowieść o poszukiwaniu spokoju, dobra, bezpieczeństwa i ciepła. Opowieść o siostrzanej relacji dwóch kobiet, które różni niemal wszystko – pochodzenie, poglądy, wychowanie, język, kultura, religia, a łączy samotne macierzyństwo i życie naznaczone chorobą. Mogłyby nigdy się nie spotkać. Mogłyby nawet nie wiedzieć o swoim istnieniu. Jednak los chciał inaczej. Jak do tego doszło? Co Ją tu przywiodło? Jaka była Jej droga? Jak powstało Jej 186 szwów? Czy wojna się już dla Niej skończyła? Co dalej?

Ta historia pozwala docenić życie, odnaleźć piękno i dobro, ułożyć od nowa własne priorytety i wyraźnie zobaczyć to, co naprawdę ważne. Zargan znaczy „biegnąca”, Anna – „pełna łaski”. Dwie kobiety, prawdziwe emocje i siódemka dzieci. Ta opowieść musiała powstać! 186 szwów – poruszająca opowieść pełna życia.

Polecane książki

Formy samotności - wiersze wybrane...
Jedna praca, jeden etat przez całe zawodowe życie to już przeszłość. Zmienisz zawód kilka, a nawet kilkanaście razy. Nie tylko zawód – także wykształcenie i środowisko. Boisz się tych zmian? To normalne. Każdy się boi. Zmiana wymaga wysiłku, a nasz mózg woli sprawdzone rozwiązania....
Legendarny inwestor John Doerr ujawnia, w jaki sposób system OKR – system wyznaczania celów – pomógł gigantom technologicznym takim jak Intel czy Google w osiągnięciu dynamicznego wzrostu i jak może pomóc każdej organizacji w rozwoju. Jesienią 1999 roku John Doerr spotkał się z założycielami startup...
Ekskluzywny magazyn dla kobiet zalicza Devona do grona dziesięciu najseksowniejszych singli. Od tego czasu Devon jest pod ostrzałem wścibskich mediów. Postanawia odegrać się na Sarze, współautorce rankingu. Szantażem zmusza ją do wyjazdu do Paryża w charakterze jego narzeczonej. W ...
Pierwszy tom nieziemskiej serii pełnej miłości! Larysa przez całe swoje życie marzyła o miłości od pierwszego wejrzenia. I to takiej, która nigdy nie przeminie. Kiedy na swojej drodze spotyka Gabriela, tajemniczego Nieznajomego z sennego koszmaru, jeszcze nie wie, że jej dotychczasowe życie się skoń...
We współczesnym świecie mnożą się konflikty - konflikty pomiędzy narodami, ideologiami oraz poszczególnymi osobami. A zatem wewnątrz każdego ludzkiego serca toczą się walki pomiędzy sprawiedliwością i nieprawością, dobrem i złem. Jesteśmy celami takich sił jak strach, choroba, depresja, gniew i nało...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Kaszubska i Zargan Nasordinova

OkładkaStrona tytułowa

Książkę tę dedykujemy:

mamie, papie i nieżyjącemu bratu Zargan;

wszystkim ludziom, którzy kiedykolwiek nam pomogli: Czeczenom, Rosjanom, Polakom, Inguszom, Dagestańczykom. Wszystkim, bez względu na ich pochodzenie czy wyznanie, choć imion niektórych już nie pamiętamy;

naszym dzieciom: Islamowi, Rasulowi, Mahl-Azni, Amelii, Tamerlanowi, Helenie i Lusi – by przez wszystkie dni życia prowadziła ich Miłość;

wszystkim ofiarom wojen i konfliktów zbrojnych, wszystkim tym, którzy zmuszeni byli uciekać – niech pokój będzie z Wami i w Waszych sercach.

Де дик хийла шу. Xара книга сай винч вешана а, сай нанна а,сай денна а ,сай берашна а тхакъа масарна а суна го дина чарна а, лерина язийна ю. Во елах а, дика елах а, сох ляцна ю. Аллах дело воч хуманех лардойла вай, Cобара а, безама лойла вайна Дала. Везин Дела кхи ца том ца гуш кхкиила вай бераш, иман чох а, собаре а кхиила уьш.

Ej, gdyby też można było wytchnąć w tej podróży,

Albo miała cel ta droga, która tak się dłuży…

Gdyby można mieć nadzieję, że po wiekach wieków

Zakiełkujem z łona ziemi, niby listek róży…[1]

Rozdział 1Zargan, moja siostra

Chwytam Ją za ciepłą, miękką dłoń.

Obserwuję, jak splatają się nasze palce, i myślę przez chwilę o tym, jak postarzały się ostatnio moje dłonie.

– Zargan… kim jesteś? – pytam cicho i zaglądam w Jej niebieskie oczy. Już wiem, co usłyszę, kiedy najpierw Jej źrenice błyskają hardo, a zaraz potem zachodzą miękką mgłą.

– Czeczenką i matką – odpowiada pewnie. – A ty, Anja? – odbija śpiewnie moje pytanie.

– Matką. To wszystko. – Smutnieję jakoś.

– Ty maładziec i moja siestra. Nie zapominaj o tem!

– Tak. Jestem twoją siostrą. Bardzo cię kocham. – Przytulam się do Jej ciepła.

– Ja cjebja bardziej! – Droczy się jak zwykle, a uśmiech uwydatnia Jej piękne kości policzkowe.

– O czym marzysz?

Wzrusza ramionami, a po chwili milczenia mówi z ujmującą prostotą:

– Żeby syn znalazł pracę i córka była zdrowa. Poza tym wszystko mamy – dom, jedzjenje. Nie będę gniewać Boga i marzyć za wiele.

W Jej głosie wyczuwam nutkę rezygnacji.

– Chyba jesteś zmęczona – mówię.

Ten ton pojawia się ostatnio u Niej coraz częściej, choć Ona próbuje być dobrej myśli. Smutne wiadomości za każdym razem podsumowuje łagodnie: „To nic, Anja, jak Bóg da, tak i biendzie”.

– Tak… wciąż jestem zmęciona. Coraz bardziej zmęciona. Nic na to nie poradzisz. Chciałabym odpocząć, ale nie magu. Chciałabym zobaczyć las albo morze. Tak mi ciażko. Nie śpię, jestem wciąż chora. Za dużo na mojej gławie. Ona tak boli. I barki, i plecy. Za dużo… Gdybym mogła, inaczej ułożyłabym swoju żyzń. Nie rodziłabym dzieci. Nie byłabym taka honorowa. Od razu bym uciekła, jak tylko zaczęła się wojna. Za ciażko teraz. Za ciażko, Anja.

Czekam. Słucham. Czasem jedyne, co w mojej mocy, to słuchać cierpliwie i z miłością. Nie jestem w stanie zabrać od Niej tego bólu, nie umiem zdjąć z głowy trosk ani ciężaru z barków. Nie mam mocy, by obłaskawić Jej przeszłość. Głaszczę Ją po dłoni, obserwując szlachetny profil twarzy. Wreszcie wzdycha:

– To nic, Anja. Jak Bóg da, tak i biendzie.

Jest dziesięć lat starsza ode mnie, ale Jej dusza przeżyła już kilka żyć. Teraz cierpi na potężną depresję i głęboki zespół stresu pourazowego[2]. Mało kto wie, co to jest, i często ludzie złoszczą się na Nią. Złoszczą się ratownicy medyczni, kiedy przerażona wzywam karetkę, a mierzalne parametry są dobre. Złoszczą się lekarze, kiedy płacze, że wszystko Ją boli, a oni nie znajdują przyczyny. Złoszczą się urzędnicy, że nie przychodzi na czas albo spóźnia się na umówione spotkanie. Złoszczą się pracownicy społeczni, nauczyciele w szkole dzieci i znajomi. A Ona tylko przeprasza w kółko i wstydzi się swojej nieporadności. Nie potrafi im wytłumaczyć, że to sama pamięć płata Jej takie figle, że pamięta najdrobniejsze detale z czasów wojny, ale tego, co tu i teraz, jakoś nie potrafi. Przez to wciąż pojawiają się nowe kłopoty. Giną kwitki, rachunki, ważne dokumenty, rosną odsetki, spirala długów, a ludzie myślą, że ich lekceważy. Teraz także Ona się złości:

– Mój durnyj mózg! Na co on coś takiego mjenja robit?!

Kiedyś pewna Somalijka powiedziała Jej, że Zargan znaczy „biegnąca”. Wcale tak nie jest, ale uśmiechamy się obie do tego imienia, a Ona kiwa głową:

– Tak, Anja, ja ciągle biegnę. Całe życie biegnę, chociaż czasem to raczej przypomina czołganie.

Dla mnie jednak Zargan wciąż biegnie. Biegnie na czele peletonu, w którym są Jej dzieciaki, rodzina, przyjaciółki i ja także, razem z moimi dziewczynkami. Wszyscy staramy się dotrzymać Jej kroku. Ale to niełatwe. Ma nadludzką siłę, która musi pochodzić wprost z samego nieba, i wzmacnia się, kumuluje w Jej wnętrzu. Choć tyle razy na moich oczach bladła, słabła, ledwo szła, trzymając się ściany, tyle razy wątpiła, płakała, to jest najsilniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Pokazała mi mocną stronę kobiecości. Pokazała, jak dawać, nie mając nic. Pokazała honor, dumę i odwagę. Pokorę wobec życia. Jej dom zawsze stoi otworem dla mnie, moich córek, mojej rodziny i przyjaciół. Zawsze są dla nas słodka herbata, Jej ciepłe dłonie, niebieskie mądre oczy, złote serce i łzy współczucia.

Biegła z opanowanej wojną Czeczenii, szukając spokoju. Biegła przed siebie, byle dalej od spadających bomb i świstu kul, od głodu i strachu. Dotarła do Polski, dalej się nie dało.

I ci co się zestarzeli i nowo przybyli

Po to tylko przyszli, aby znów odejść po chwili;

Nikt się długo nie ostał na tym starym świecie,

Wciąż nań ludzie przychodzili, wciąż zeń odchodzili.

Rozdział 2Mama i papa

Ze spokojem w sercu patrzę, jak moja siedmioletnia córeczka wtula się w Nią niczym w pluszowego misia, obejmuje chudymi ramionkami i wreszcie zasypia, ukołysana falowaniem Jej obfitych piersi i dopieszczona nieustającym głaskaniem po blond główce.

– Opowiedz mi trochę o swoich rodzicach, jacy byli – proszę, popijając gorącą, mocną i słodką czarną herbatę.

Lubię Jej słuchać. Dotykam wówczas istoty człowieczeństwa. Słyszę w Jej słowach sens i prostotę życia. Dojrzewam. Dostrzegam. Krzepnę.

Moje dziecko śpi. Herbata paruje, a Ona powoli wraca myślami do dzieciństwa. Widzę to w Jej oczach, które zachodzą miękką mgłą, i dłoniach od razu odruchowo szukających chusteczki, by osuszyć niesforne łzy. Nie przeszkadzam. Czekam.

– Mama i papa… – te słowa brzmią wręcz słodko, kiedy je wypowiada. – Mama ma na imię Zeirat. Teraz jest bardzo chora i już nie wstaje z łóżka. Kiedy była młoda, była bardzo krasiwaja. I bardzo pracowita. Pochodziła z bogatej rodziny. Urodziła się w górach, w miejscowości Borzoj. Ale w 1943 godzie wszyscy zostali wywiezieni do Kazachstanu. Mamie było w to wrjemia czietyryj goda. To był koniec jej szczęśliwego dzieciństwa w górach. W Kazachstanie było potwornie ciażko i biednie. Mimo że wszyscy pracowali, i tak cierpieli z powodu wielkiej biedy. Mama od piątego roku życia pracowała jako dojarka krów.

Papa nazywał się Ala Mahat. Pochodził ze wsi Stare Atagi. Rodzina papy też wracała ze zsyłki do Kazachstanu. Kiedy po rehabilitacji Czeczenów w 1957 godzie rodzina mamy mogła wrócić do domu, z jej jedenaściorga rodzeństwa zostało ich tolka czietyrje. W rodzinie papy z trzynaściorga dzieci przy życiu zostało troje: papa, jewo brat i siestra. Wszyscy pozostali umarli na tyfus.

Mama opowiadała, że kiedy chodziła do szkoły, umarł Stalin i wszyscy musieli płakać, także czeczeńskie dzieci zesłańców. Kiedy ich pytano, zaciem płaczą, skoro Stalin zgotował im tak straszliwy los, odpowiadali, że on niczemu nie był winien, bo nie wiedział, co tam daleko w Kazachstanie się dzieje.

Ze zsyłki papa przywiózł synka swojej siostry – Asłambeka. Ociec chłopca był strasznym pijakiem i kiedy pewnego wieczora wrócił do domu, jego żena z małym synkiem dokładała drew do pieca. Pijany zaczął ją szarpać i popychać, aż zajęły się jej włosy i sukienka. Kobieta w ostatniej chwili wyrzuciła synka przez okno, ratując mu życie, a sama zmarła dwa dni później w strasznych cierpieniach. Wówczas omal nie doszło do samosądu – rodzina z papą, jako najstarszym, na czele choczieła zabic pijaka, by pomścić tragiczną śmierć jego młodej żeny i nieszczęście osieroconego dziecka. Papa jednak wiedział, że jeśli to zrobi, zostanie skazany na wiele lat więzienia, a w tym czasie jego młodsze rodzeństwo pozostanie bez opieki. I choć miał tylko szesnaście lat, przygarnął małego Asłambeka. Pijakowi natomiast przysiągł, że wychowa jewo syna na silnego, zdrowego mężczyznę, który, kiedy dorośnie, sam zdecyduje, co uczynić z ojcem. Faktycznie, Asłambek wyrósł na wspaniałego i dobrego czieławieka. Na ojcu się nie zemścił.

Po powrocie z Kazachstanu mama zamieszkała w Groznym. Choć była jeszcze młoda, a papa był od niej o ponad dwadciac ljet starszy i pół metra wyższy, porwał ją i wziął za żonę. Był rok 1966 i moi rodzice zamieszkali razem w niewielkim domku w Groznym. Jako pierwsza urodziłam im się ja. Mama mówiła, że byłam najpiękniejsza na świecie. – Zargan uśmiecha się ciepło do tego wspomnienia, jednak zaraz kręci głową i się śmieje. – Ale wiesz, jak to jest, Anja, wrony tak samo kraczą o swoich pisklętach! – Nagle poważnieje, najwyraźniej jakiś obraz gwałtownie zgasił uśmiech na Jej twarzy. – Papa… kochany papa był także ogromnie pracowity. Cała jewo żyzń to była praca. Dostał wiele odznaczeń i zawsze w zakładzie pracy był stawiany innym za wzór. Nie zdążyłam wrócić do domu przed jego śmiercią. – Płacze. – Nie mogę sobie tego wybaczyć.

Zapada cisza. Łzy kapią na włosy mojej córeczki. Przekładamy dziecko na różową poduszkę. Śpi spokojnie dalej. Siadam blisko Zargan. Dolewamy herbaty. Milczymy. Czekam, aż fala tęsknoty i żalu opadnie.

Wietrzyk targnął róż płatkami w przedjutrzenną chwilę,

Rozkochany w kwiecie róży słowik kląska mile,

Siądź pod krzewem tym i pomyśl, ile takich róż

Wzeszło z pyłu, by zakwitnąć, i zwiędło w pyle.

Rozdział 3Dziectwo

Słodka herbata z trudem przeciska się przez moje ściś­nięte wzruszeniem gardło. Zargan, żeby powstrzymać łzy, wstaje i zagląda do torby, którą przywiozłam. Dzielę się z Nią wszystkim, co dostaję od dobrych ludzi, którzy nam pomagają. Dziś nie przywiozłam dużo – trochę prze­tworów, parę czekolad dla dzieciaków, mąkę i cukier. Ale bystre oko Zargan wypatruje w torbie prawdziwy skarb – słoiczek konfitur z czarnego bzu. Zrobiłam te konfitury z córeczką pod koniec lata, kiedy sama w czasie finansowych tarapatów postanowiłam przerobić wszystko, co rosło w ogrodzie, na zapasy jedzenia. I teraz Zargan rozpoznaje bezbłędnie smak z dzieciństwa. Siada blisko mnie, otwiera słoiczek, smakuje, mruży oczy i uśmiecha się przy tym tak, że w pokoju robi się jakby jaśniej.

– My robiły takie z mamą… – szepcze i wkłada mi do ust pełną łyżeczkę purpurowo-czarnej słodyczy. – Jedz! – namawia. – Spróbuj!

– Zargan, ja wiem, jak to smakuje, sama to zrobiłam. – Bronię się przed kolejną łyżeczką jak dziecko.

Ona jednak zdecydowanie kręci głową i karmi mnie dalej.

– No, papróbuj! – powtarza z uporem.

Już rozumiem! Ona dzieli się ze mną swoimi wspomnieniami, życiem, zabiera mnie do czasów dzieciństwa. Do domu. Do ojczyzny. Na swoją ziemię i między swoich. To wszystko na co dzień zdaje się odległe o całe lata świetlne. Zarówno czas, jak i miejsca. A teraz strzępki tamtych lat odnalazłyśmy między pestkami z owoców czarnego bzu, zbieranych latem drobnymi paluszkami mojej córki.

– Co pamiętasz z dzieciństwa? Opowiedz mi jakieś historie – proszę między jedną a drugą łyżeczką konfitur, którymi uparcie mnie karmi.

Już nie protestuję. Zargan uśmiecha się do niewidocznego dla mnie filmu, który w tym momencie zaczyna odtwarzać się przed Jej oczami.

– Pamiętam, jak kiedyś szłyśmy z mamą i ciocią wieczieram do domu. Było bardzo ciemno. Trzymałam mamę za rękę i bardzo się bałam. Czułam, że ktoś za nami idzie. Szeptałam, że bojusja, ale nikt nie słuchał.

I pamiętam, jak raz przywieźli węgiel i my, dzieci, musiałyśmy go rozładować. To była ciażka rabota i w końcu upadłam pod tym ciężarem. Rozbiłam sobie kolano. Mocno krwawiło, ale bałam się powiedzieć o tym mamie. Następnego dnia dostałam od niej straszne lanie za pobrudzone krwią łóżko.

A najgorsza ze wszystkiego była toaljeta. Trzeba było do niej iść na zewnątrz, ścieżką, aż za domy. Za każdym razem, gdy tam szłam, czułam, jakbym szła na skazanie. Panicznie się bałam, że wpadnę do środka albo że wylezie stamtąd jadowita żmija. Jak to dziecko, miałam swoje bajaznie, ale nie mówiłam o nich rodzicom. I tak nikt by się nimi nie przejął. Trzeba było samemu sobie radzić. Może to dobrze? – Zerka na mnie pytająco.

Uśmiecham się. Ja też nie mówiłam dorosłym o swoich strachach. A najbardziej na świecie bałam się włamywaczy i wojny, którą wciąż straszyła mnie prababcia Marianna.

– Kiedyś zdarzyło się, że mamie przepadły dziengi. Niezbyt dużo – tri rubliej. Ale jednak gdzieś się zapodziały. Byliśmy dość biedni, więc mamę to bardzo zdenerwowało i kriczała, płakała, a potem, kiedy nikt się nie przyznał do zabrania dziengów, chciała nas wszystkich bić. Wtedy – jako najstarsza – wzięłam winę na sjebja. Nie chciałam pozwolić, żeby dostało się wszystkim. Mama pobiła mnie okropnie i za karę wystawiła zupełnie golusieńką na dwór. Było mi potwornie wstyd, choć miałam dopiero sjem ljet. Nie miałam gdzie się schować, więc skuliłam się, jak mogłam najmocniej i ukryłam za kamieniem, zza którego i tak wystawała moja goła pupa. Dopiero po jakichś dwóch godzinach brat zlitował się nade mną i rzucił mi z okna prześcieradło, żebym mogła się osłonić.

Nagle czuję, że robi mi się niedobrze. Może to od konfitur? A może wezbrało we mnie wspomnienie upokorzenia małej dziewczynki i tej przemożnej potrzeby ucieczki, schowania się, przy jednoczesnym przymusie zostania na miejscu. Wychodzę do łazienki. Niedobrze. Do kuchni. Wypijam duszkiem szklankę zimnej kranówki.

„Jak długo w kobiecie żyje wstyd małej dziewczynki?” – nieznośnie brzęczy w mojej głowie jak zepsuta świetlów­ka.

Miłość Zargan – szary pręgowany kot Bosia – ze spokojem i godnością ociera się o moje łydki. Miauuu… mrrr… To na szczęście wyrywa mnie z gonitwy niedobrych myśli. Wracam do pokoju, odruchowo poprawiam kocyk okrywający moją córkę i zerkam na zegar.

– Moja piękniuszka. Taka słodka, jakby miodem smarowana – szepcze Zargan, a Jej palce wolno przesuwają się po włosach mojego dziecka i wtedy zauważam, że jeden palec ma krótszy.

– Skąd to? – pytam, wskazując ruchem głowy palec.

– Brat cioteczny urąbał siekierą – odpowiada krótko, nie przestając czuwać nad snem małej. – To było, kiedy mama nas zastawiła. – Zamyśla się i milknie.

Znów czekam. Pozwalam Jej w spokoju odtworzyć wspomnienia i znaleźć dla nich właściwe słowa.

– Papa pracował dużo. Był kierowcą miejskiego awtobusu. Siadał za kierownicą o czwartej rano. Do domu wracał wieczorem. Wyczerpany i zły. Babka i ciotka wciąż na mamę gadały. Chciały, żeby od niej odszedł, ale papa nie zrobił tego do końca życia. Za to bił mamę. Nas, dzieci, nigdy! No… może czasami, ale mama cierpiała okrutnie. Wreszcie chyba nie mogła tego dłużej wytrzymać i postanowiła odejść. Najpierw choczieła nas wziać ze sobą, ale jej bracia nie chcieli się na to zgodzić. Odeszła więc sama. Zostawiła papę, dom i nas. Kiedy wychodziła, głośno płakaliśmy i błagaliśmy ją, by nigdzie nie szła, żeby została. Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez niej. Mój młodszy brat tak mocno trzymał się jej sukienki, a ona tak szarpała, że w końcu upadł na ziemię. A jednak ona odeszła.

Zostaliśmy więc w pięcioro. Ja, najstarsza, miałam sjem ljet, bracia szesc i czietyrje, siestra dwa latka, a najmłodsza była jeszcze niemowlakiem. Papa zostawiał mi dziengi na zakupy. Biegałam więc codziennie do sklepu po chljeb i mljeko. Opiekowałam się najlepiej, jak potrafiłam młodszym rodzeństwem. Miałam też pod opieką babcię – mamę papy, która wtedy już była schorowana i nie wstawała z łóżka. Trzeba ją było karmić i myć. Robiła pod siebie. Sama nie dałabym rady, więc razem z bratem codziennie ją myliśmy. Ciotka prawie wcale do nas nie zaglądała, zajęta dwanaściorgiem własnych dzieci. Paliłam w piecu drewnem i węglem, ale nie umiałam gotować. Jednak, kiedy porządnie zgłodnieliśmy, trzeba było coś wymyślić. Uruchomiłam naftową maszinkę, postawiłam na niej wielką emaliowaną miskę, nalałam tam dużo wody, mljeka, nasypałam cukru, nakruszyłam do tego chljeba i zamieszałam porządnie. To była pierwsza przygotowana przeze mnie potrawa! Zjedliśmy wszyscy i wszystkim bardzo smakowało, począwszy od chorej babci, skończywszy na dwumiesięcznej siostrzyczce. Tylko że ona miała potem okropne wzdęcia.

Małą woziłam też w wózkie, ale że byłam szalona i nieuważna – jak mój Tamerlan teraz – to wiele razy ją z tego wózka wywaliłam na ziemię. Do tej pory, jak siestra zrobi coś głupiego, to mama mówi, że to przeze mnie, bo tyle razy na głowę upadła!

Kiedy papa wracał z pracy, my wciąż płakaliśmy i prosiliśmy go, by pojechał po mamę. Wreszcie pojechał, a ja akurat tego dnia uparłam się, że chcę rąbać drzewo siekierą. Asłambek jednak się nie zgodził i sam zabrał się za rabotu. Byłam uparta i wciąż nalegałam, aż wreszcie tak niefortunnie podłożyłam rękę, gdy on się zamachnął, że odrąbał mi koniec tego palca. Trysnęła krew. I wtedy właśnie zjawiła się mama! Pamiętam bardzo wyraźnie do dziś, jak trzyma mnie na rękach, mocno przytula i boso biegnie drogą do lekarza. Palec oczywiście bardzo bolał i krwawił, ale byłam niesamowicie szczasliwa.

Oglądamy krótszy palec Zargan, a ja nagle czuję nie­odpartą potrzebę przytulenia się do mamy. Zargan natychmiast wyczuwa, że potrzebuję czułości, i obejmuje mnie pulchnym, ciepłym ramieniem. Z westchnieniem ulgi przytulam się do Niej. Oddycham głęboko i spokojnie, a jedna gorąca łza ześlizguje się po moim policzku i wsiąka w Jej sukienkę. Trwamy tak przez chwilę w ciszy i własnych myślach. Trzeba jechać.

– Późno się zrobiło. Pojedziemy już. – Wzdycham z żalem i wstaję.

Potem przytulam pachnącą snem córkę, ubieram ją ostrożnie i wychodzimy w ciemność. Rasul niesie małą na rękach do samochodu. Jestem zdziwiona, że na to pozwoliła. Widocznie śpi zbyt głęboko, by protestować. Zwykle pozwala się nosić tylko mnie.

Jeszcze tylko buziak dla Zargan i pożegnanie, jak zawsze:

– Kocham Cię!

– Ja cjebja bardziej! – odpowiada mi z uśmiechem.

Wracamy do domu. Jedziemy w światłach miasta. W tunelu myśli.

Iżem przyszedł, niebiosa na tym nie zyskały,

Iż odchodzę, niebiosom nie przybędzie chwały,

I znikąd uszom słyszeć nie było dano,

Na co się to moje przyjście i odejście zdały…

Rozdział 4Dźwięk słońca

Kilka dni później zasiadamy z dziewczynkami za pięknie przygotowanym stołem, który ledwo mieści wszystkie smakołyki. Dziewczynki są onieśmielone. Ja także. Pozostali goście – młodzi Czeczeni, którzy przyszli wcześniej – nie bardzo wiedzą, jak się z nami przywitać i jak się zachować. Zapada dosyć krępująca cisza. Naprzeciwko mnie siedzi Mahl-Azni, jedyna córka Zargan. Mówimy na nią Tosza. Dziś świętujemy jej dziewiętnaste urodziny. Siedzi cicha i dumna niczym arabska księżniczka. Kiedy jednak uważniej się przyglądam, widzę, jak po buzi przemykają jej błyski zadowolenia. Toszka cały wieczór stara się być poważna i niezwykle powściągliwa.

Zargan z dumą kroi torty i nakłada kawałki ozdobione cieniutkimi plasterkami kiwi. Częstuje po kaukasku, od serca, i na talerzyku mojej najmłodszej córeczki ląduje tak ogromny kawałek, że przez cały wieczór jemy go wszystkie cztery.

Obserwuję Ją. W granatowej sukience, zielono-granatowej chuście przykrywającej głowę i długich zielonych kolczykach wygląda oszałamiająco. A może to radość z naszej obecności, ze święta, z błysków zadowolenia na buzi Toszy tak Ją upiększają? Uwielbiam patrzeć na Zargan, kiedy jest szczęśliwa. Krótkie są to chwile, ale lekkie i pełne niezwykłego blasku. Warto na nie czekać.

Jemy wszystkiego po trochu, rozmowa nam się nie klei w tak dużym gronie. Zargan opowiada pozostałym gościom o moich córkach. Chwali, że są mądre, dobre i zdolne, że pięknie piszą, śpiewają jak anioły i dobrze się uczą. Dziewczynki prawie unoszą się z dumy na swoich krzesłach. Zargan mówi tak cudownie, że łza kręci mi się w oku. Odsuwam się więc nieco od stołu, opieram wygodnie i w milczeniu obserwuję całą sytuację, skubiąc zielone winogrona.

Wreszcie goście wychodzą i zostajemy same z naszymi dziećmi, które zaraz znikają w pokoju obok. Trudne i zmienne są te ich relacje. Czasem lgną do siebie, innym razem się unikają. Tym razem udało im się odnaleźć porozumienie. Zdaje się, że Tamerlan układa dla najmłodszej coś z klocków, a pozostałe oglądają z Toszą skarby z pudeł­ka z biżuterią. Rasul zapewne włączył komputer.

Siedzimy w milczeniu, patrząc sobie w oczy przez zastawiony brudnymi naczyniami stół. Po chwili Zargan poklepuje kanapę obok siebie.

– Chodź. Porozmawiaj sa mnoj.

Przysiadam się. Widziałam już wcześniej, że wzbiera w Niej jakaś historia. Bierze mnie za rękę, bawiąc się delikatnie moimi palcami. Potem ja głaszczę Ją po dłoni na zachętę, prosząc w ten sposób o kolejną opowieść.

– Dziś jest też moje święto, wiesz? Jakby moje urodziny – zaczyna, powoli wypowiadając każde słowo. – Dzień narodzin Toszki, 26 kwietnia 1996 goda, był pierwszym dniem kolejnego najazdu na Grozny. Urodziłam córku przez cesarskie cięcie i kiedy obudziłam się z narkozy, wokół była wielka pustka i dziwna cisza. Co jakiś czas przerywały ją silne wstrząsy i odgłosy eksplozji. Nie było żywej duszy. Wszyscy uciekli – lekarze, pielęgniarki, kobiety z noworodkami i rodzące. Schowali się w piwnicy w podwórzu. Mnie zostawili. Kiedy wróciłam do świadomości, zorientowałam się, że przy jednym boku położyli mi córku, a przy drugim jakiegoś chlopczika. Nie wiedziałam, gdzie jego mama ani szto s niej stalosja.

Byliśmy tam sami. Nie miałam siły się ruszyć. Odgłosy wojny przybierały na sile, więc pomyślałam, że umrzemy tak we troje. A zaraz potem przyszło mi do głowy, że źle jest umierać bez imienia, więc szybko wybrałam piękne imię dla mojej wspaniałej córeczki. Nazwałam ją Mahl-Azni, co znaczy Dźwięk Słońca.

Jak się potem okazało, przy którymś z kolejnych wybuchów betonowe płyty przywaliły piwnicę w podwórzu. Wszyscy zginęli. Nam trzeba było uciekać. Po Toszkę przybiegła moja siestra. Zawinęłyśmy małą w prześcieradło i gruby koc dla ochrony przed pociskami. I siestra biegła jak najszybciej między budynkami, najniżej jak się da, schylając głowę przed kulami. Musiała dostać się przez tory kolejowe na drugi koniec miasta do względnie spokojnego domu. Ja zostałam w szpitalu i całym sercem modliłam się o to, by – jeśli dosięgnie je kula – zginęła moja córka, nie siestra. Śmierć siestry skrzywdziłaby bardziej moich rodziców i byłaby moją winą. W końcu to moją córku niosła! Zostałam z tym chlopczikiem. Chciałam go zabrać do domu, ale papa powiedział, że jeżeli go wezmę, a dziecko w drodze do domu zginie, to wtedy będę winna jego śmierci. Odchodząc ze szpitala, zostawiłam go więc samego, takiego malutkiego na łóżku. Do dziś pamiętam jego nazwisko, imienia jeszcze nie miał. Przepraszam… – Zargan dogania wierzchem dłoni samotną łzę, zanim ta kapnie na granatowy materiał Jej sukienki. – Mnie niemal na rękach do domu donieśli rodzice. Papa, taki duży i silny mężczyzna, był przerażony i wciąż się kulił, kiedy słyszał wystrzały. Zupełnie nie mogłam wtedy pojąć, jak papa może tak bardzo się bać! Poprosiłam go, by sam pobiegł szybciej. Nie mogłam patrzeć na jego bojazń. My z mamą szłyśmy bardzo powoli, co chwila przystając. Nie miałam siły iść po tej operacji. Nie pamiętam, jak dotarłyśmy. Straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, leżałam już w mieszkaniu na łóżkie.

Tak świat przywitał nowe życie. Przepiękną Toszkę, Mahl-Azni, czyli Dźwięk Słońca. W tym momencie przed oczami zawirowała mi karuzelka z pozytywką i koloro­wymi żabkami, którą mocowałam moim nowo narodzonym córeczkom do łóżeczka. Na dobry nastrój i spokojne chwile nakręcałam pozytywkę. Muzyka grała, a dziewczynki obserwowały granatowymi oczami wirujące nad ich głowami uśmiechnięte żaby. To melodia pierwszych dni moich dzieci.

Trzeba przyznać, że macierzyństwo nigdy nie było łatwe. Ale tu, w bezpiecznej, cichej Polsce, jest jednak bajką w porównaniu z macierzyństwem czeczeńskich kobiet. Pierwsza melodia ich dzieci to szalejące ze strachu serce matki, świst, huk, łomot, warkot silników. To melodia wojny toczącej się nad ich małymi główkami i na wprost ich czarnych, szeroko otwartych oczu. Niemowlęctwo tych dzieci to strach i cierpienie czerpane już z łożyska przerażonej matki, a potem ssane chciwie z pierwszym mlekiem z wysychających jak pustynia piersi.

– Nic nie zjadłaś. – Zargan otrząsa się nagle ze wspomnień.

To oczywiście nie jest prawda, ale Ona już nakłada mi kurczaka. Porcja jest jak zwykle przeogromna! Nie jem poruszona opowieścią i moimi rozmyślaniami, więc Ona delikatnie obiera mi kawałki białego mięsa i podtyka pod usta. Jem. Z miłości do Niej, nie z głodu. Gardło mam ściśnięte i bardzo ciężko mi się przełyka. Zargan na swoim talerzu układa kostki, starannie oddzielając od nich perłowe chrząstki. Po chwili jemy wspólnie. Ja i kot Bosia. Jest bardzo zadowolony z chrząstek. Zjada je w okamgnieniu, myje się i układa na Jej kolanach, pomrukując. Teraz Ona zabiera się do jedzenia.

– Najbardziej lubię kości – oznajmia ku mojemu zdziwieniu i nadal odkłada na mój talerz najlepsze kawałki mięsa, a na swój kostki. – Miaso nie tak bardzo.

Kiedy do pokoju wpadają dzieciaki, siedzę z głową opartą o ciepłe ramię Zargan. Robi się gwarno. Dzieci nalewają do szklanek picie i dojadają owoce. Rozlewają i kruszą. Przyglądam się Toszce, która nadal jest milcząca. Choć ona i tak niewiele się odzywa. Jeśli już, to często burczy coś gniewnym głosem, opowiada proste historie, patrząc na słuchaczy zdziwionym wzrokiem, albo śmieje się z głupiutkich dziecięcych filmików ściąganych z internetu. Tosza jest potężnie zbudowana i już nieco wyższa od swojej mamy. Ma gęste czarne włosy, ciemne, zagubione oczy i mocne brwi. Bywa piękna w odświętnym makijażu we wschodnim stylu i zawinięta w kolorowy hidżab. Nie potrafi pisać ani czytać, wykazuje jednak zdolności manualne i talent plastyczny. Mama z wielkim trudem stara się nauczyć ją podstawowych prac w domu, choć dziewczyna często wybucha przy tym złością. Toszka jest bardzo zaborcza i uwielbia być w centrum uwagi. Widziałam ją najszczęśliwszą, kiedy któregoś razu zostałyśmy same i składałyśmy dla Zargan szafki w kuchni. Ja skręcałam, a Toszka miała podawać mi odpowiednie śrubki. Była pomocna, ważna i potrzebna. Przedłużałam to nudne dla mnie zajęcie, jak tylko się dało, bo miała wtedy błysk prawdziwej radości w oczach.

Wojna na zawsze zamknęła w ciele Toszki trzyletnią dziewczynkę z kokardami na kucykach. Po którymś nalocie Tosza z przerażenia zastygła. Na cztery lata przestała mówić. Zatrzymała się w rozwoju. Uszkodzony system nerwowy zaczęła szarpać silna epilepsja. Bomby wydrą­żyły w jej umyśle i psychice potężne leje. Dziś Tosza wciąż tkwi tam – kilkanaście lat temu w Czeczenii, z czarnymi sylwetkami samolotów na tle nieba. Te samoloty jak chmurne kruki nadal krążą nad dziewczyną o imieniu pełnym słońca – Mahl-Azni. Tosza już nigdy nie będzie sama – czarne kruki jej nie opuszczą, a dym spalonych domów zasłonił jej słońce. Niedawno dostała orzeczenie o niepełnosprawności i została ubezwłasnowolniona.