Strona główna » Obyczajowe i romanse » 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Tom 1

20 000 mil podmorskiej żeglugi. Tom 1

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-462-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “20 000 mil podmorskiej żeglugi. Tom 1

Jest rok 1866. Zoolog profesor Pierre Aronnax, jego lokaj – Consei oraz harpunnik Ned Land poszukują stworzenia, które uznawane jest za przyczynę licznych wypadków statków. I choć wszyscy przypuszczają, że za katastrofy odpowiedzialny jest niebywałych rozmiarów wieloryb, morskim potworem okazuje się być enigmatyczny okręt podwodny Nautilus z kapitanem Nemo na czele. Gdy ekipa profesora trafia na pokład Nautilusa, rozpoczyna się wielka podróż po głębinach mórz i oceanów. Jaką tajemnicę skrywa okręt  i czy profesorowi oraz jego towarzyszom uda się kiedykolwiek opuścić jego pokład?

Polecane książki

Na książkę składają się trzy opowieści o losach rodzin zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie. Niektóre wątki, znane miłośnikom twórczości Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, powracają tu uzupełnione i rozwinięte po latach, na przykład historia Hubalczyka Romana Rodziewicza czy dzieje rodu Jaxa ...
Mariusz Maszkiewicz: Między bezpieczeństwem a tożsamością. Rosyjskie, ukraińskie i białoruskie interpretacje idei i koncepcji w polskiej polityce wschodniej (1990-2010). Monografia Mariusza Maszkiewicza wypełnia dotkliwą lukę w zakresie publikacji naukowych dotyczących historii polskiej polityki wsc...
Szczęście jednego człowieka powoduje plotki elektryzujące londyńską socjetę – jaka tajemnica kryje się za jego sukcesem? Powracając do dickensowskiej tradycji publikowania powieści w odcinkach, jak niegdyś w tygodnikach, prezentujemy jedenaście odcinków tej porywającej powieści, której każda czę...
W powieściowych fabułach mówiące postaci tworzą wydarzenia słowne. Opowiadanie tych wydarzeń, opowiadanie o mówieniu wymaga użycia specyficznych środków językowych. Są to różne odmiany mowy przytaczanej. Autorka przedstawia je w sposób nowatorski. Sekwencję mowy przytaczanej w modelowym ujęciu s...
Georg Trakl, poeta urodzony w Salzburgu, wybitna postać literatury przełomu XIX i XX w., okresu ekspresjonizmu. Opera opowiada o krótkim życiu poety, romansie z siostrą Gretą, twórczości poetyckiej, narkotykach, udziale w I wojnie światowej i tragicznej śmierci w Krakowie. Spektakl operowy "Kokaina"...
Rozrachunki z tytułu VAT występują we wszystkich jednostkach będących podatnikami podatku od towarów i usług. Ewidencja prowadzona na potrzeby podatku od towarów i usług musi pozwalać na oddzielne ustalenie kwoty podatku należnego i kwoty podatku naliczonego oraz finalne ich rozliczenie. W niniejszy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Juliusz Verne

Tytuł oryginału: Vingt Mille Lieues sous les mersTłumaczenie: Agnieszka WłoczewskaKonsultacja i przypisy: Andrzej ZydorczakIlustracje (ze zbiorów Andrzeja Zydorczaka): Alphonse de Neuville i Édouard RiouRedaktor prowadzące: Marzena Kwietniewska-Talarczyk, Joanna LiszewskaRedakcja: Katarzyna KierejszaKorekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk, Marta KrzemińskaOpracowanie graficzne okładki na podstawie projektu Dagmary Grabskiej: Michalina PaczyńskaSkład: Stefan Łaskawiec, Studio 3 Kolory© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Warszawa 2019All rights reservedWydanie IISBN 978-83-8154-461-0Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Al. Jerozolimskie 94, 00-807 Warszawa
tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51
e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Część pierwsza

Rozdział I

Uciekająca rafa

W roku 1866 miało miejsce dziwne zdarzenie, zjawisko, którego nie wyjaśniono i którego nie można było wyjaśnić, o którym nikt bez wątpienia nie mógł zapomnieć. Ludzie morza byli nim głęboko poruszeni, nie wspominając już o plotkach, jakie krążyły o nim w portach, ani o podekscytowanej nim opinii publicznej we wszystkich krajach. Wszyscy interesowali się tym w najwyższym stopniu: i handlarze, i armatorzy, kapitanowie, szyprowie i sternicy z Europy i Ameryki, oficerowie marynarki wojennej z wszystkich krajów i wreszcie rządy różnych państw leżących na obydwu kontynentach.

Otóż od jakiegoś czasu statki napotykały dziwną, płynącą pod wodą „ogromną rzecz”. Chodziło o przedmiot długi, podobny do pocisku, niekiedy fosforyzujący, znacznie większy i szybszy niż wieloryb.

W dziennikach pokładowych opisane były zdarzenia towarzyszące pojawieniu się tej „rzeczy” czy też istoty. Relacje zgadzały się co do jej budowy, niesłychanej prędkości ruchów, zaskakującej mocy lokomocyjnej i żywotności, którą się najwyraźniej cechowała. Jeśli był to wieloryb, to jego wielkość przekraczała wszystkie sklasyfikowane dotąd przez naukowców gatunki. Ani Cuvier, ani Lacépède, ani Dumeril, ani de Quatrefages[1] nie potwierdziliby istnienia takiego potwora – no chyba że by go ujrzeli. Musieliby go zobaczyć na własne oczy, oczy naukowca.

Z wielu obserwacji poczynionych w różnych okolicznościach – odrzucając nieśmiałe szacunki, według których obiekt ten mierzył dwieście stóp[2], jak również mocno przesadzone relacje, że liczył milę[3] szerokości i trzy mile długości – można było wnioskować, że ta niezwykła istota, jeśli faktycznie istniała, przekraczała znacznie rozmiary wszystkiego, co zostało dotąd pomierzone i zbadane przez ichtiologów.

Otóż nie dało się zaprzeczyć, że ów byt faktycznie istniał. A znając upodobanie ludzkiej wyobraźni do wszystkiego, co cudowne i wyolbrzymione, łatwo zrozumieć emocje, jakie to nadprzyrodzone zjawisko wywoływało na całym świecie. Jednak trzeba było porzucić myśl o włożeniu go między bajki.

Rzeczywiście, 20 lipca 1866 roku pięć mil na wschód od australijskich wybrzeży parowiec „Governor Higginson”[4], należący do Calcutta and Burnach Steam Navigation Company[5], napotkał ową poruszającą się masę. Kapitan Baker sądził początkowo, że natknął się na nieznaną skałę podwodną, jakąś rafę; przygotował się nawet do tego, by określić dokładne jej położenie, gdy wtem z głośnym świstem z zagadkowego obiektu wytrysnęły w górę na wysokość stu pięćdziesięciu stóp dwie kolumny wody. Jeśli zatem nie była to skała wstrząsana okresowymi wyrzutami gejzeru, to należało stwierdzić, że „Governor Higginson” napotkał najwyraźniej jakiegoś dotąd nieznanego ssaka morskiego, który wypuszczał przez nozdrza słupy wody zmieszanej z powietrzem i parą.

Podobny fakt zaobserwowano dnia 23 lipca tego samego roku na morzach Pacyfiku, z pokładu statku „Cristóbal Colón”[6] należącego do West India and Pacific Steam Navigation Company[7]. W takim razie jednak ów niezwykły wieloryb mógł się przemieszczać z jednego miejsca na drugie z zaskakującą wręcz szybkością. W przeciągu kilku zaledwie dni widziały go załogi statków „Governor Higginson” i „Cristóbal Colón”, których położenie dzieliła na mapie odległość jakichś siedmiuset mil morskich.

Dwa tygodnie później, dwa tysiące mil od tego miejsca, „Helvetia”, należąca do Kompanii Narodowej oraz „Shannon” z Royal Mail[8], zmierzające w przeciwnych kierunkach w tej części Atlantyku, która dzieli Stany Zjednoczone od Europy, donosiły o obecności potwora na 42°15’ szerokości geograficznej północnej i 60°35’ długości geograficznej zachodniej w stosunku do południka Greenwich[9]. Na podstawie jednocześnie dokonanych obserwacji oszacowano, że ssak musi mierzyć co najmniej trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich[10], wydawał się bowiem większy niż „Shannon” i „Helvetia”, które od dziobnicy po tylnicę[11] liczyły sto metrów. Natomiast największe wieloryby, te, które pływają po wodach wokół Wysp Aleuckich, nazywane kulammakami i umgullickami, nie przekraczały nigdy długości pięćdziesięciu sześciu metrów – o ile w ogóle do takich rozmiarów faktycznie dochodziły.

Jeden po drugim publikowano raporty z najnowszych obserwacji przeprowadzonych z pokładu transatlantyckiego statku „Pereire”, ze zderzenia się potwora z „Etną” należącą do Linii Inmana[12]; ogłoszono także drukiem protokół spisany przez oficerów francuskiej fregaty „Normandie”, opublikowano bardzo poważny opis sporządzony przez sztab komodora[13] FitzJamesa na pokładzie statku „Lord Clyde”. W krajach, gdzie lubi się żartować ze wszystkiego, ludzie po prostu śmiali się z tych zdarzeń. Jednak w krajach, w których ludzie mają usposobienie poważne i praktyczne, czyli w Anglii, Ameryce i Niemczech, traktowano całą sprawę niezwykle poważnie i żywo się nią zajmowano.

W wielkich miastach potwór stał się bardzo modny; w kawiarniach śpiewano o nim piosenki, kpiono z niego w gazetach, wystawiano o nim sztuki w teatrach. Kaczki dziennikarskie miały zaś wspaniałą okazję do znoszenia jajek mieniących się wszelkimi barwami. W gazetach powtarzały się te same opowiastki o wszystkich fantastycznych stworach i gigantach, począwszy od wielkiego białego wieloryba zwanego Moby Dickiem[14] z północnych regionów oceanu, po przeogromnego krakena[15], którego macki potrafiłyby opleść statek o wyporności pięciuset ton i wciągnąć go w głębiny oceanu. Sporządzano nawet opisy na podstawie starożytnych źródeł. Cytowano Arystotelesa i Pliniusza[16], którzy twierdzili, że morskie potwory istnieją, przytaczano norweskie opowieści biskupa Pontoppidana[17], relacje Paula Heggede’a[18] i wreszcie raporty pana Harringtona, którego trudno podejrzewać o złą wiarę. Otóż ten ostatni, płynąc na pokładzie „Castillana”, w 1857 roku dojrzał ogromnego węża, który wcześniej pojawiał się tylko na łamach szacownego dziennika francuskiego – „Constitutionnela”[19].

W kręgach uczonych i w naukowych czasopismach rozgorzała prawdziwa debata między tymi, którzy w istnienie potwora wierzyli, a sceptykami. „Sprawa potwora” rozpalała umysły. Dziennikarze piszący w imię nauki, a przeciwko dowcipowi, wylewali morze atramentu podczas tej słynnej batalii na słowa; niektórym zdarzyło się nawet przelać kilka kropli krwi, tak się bowiem zapędzili, że od opisów węża morskiego przeszli do najbardziej obraźliwych porównań osobistych.

Wojna toczyła się przez sześć miesięcy, a szala zwycięstwa przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Po jednej stronie barykady ukazywały się artykuły Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, Królewskiej Akademii Nauk w Berlinie, Brytyjskiego Towarzystwa Naukowego, Instytutu Smithsona w Waszyngtonie, dyskusje na łamach „Indian Archipelago”, „Cosmos” opata Moigno[20], „Mittheilungen” Petermanna[21], naukowe kroniki wielkich dzienników francuskich i zagranicznych. Z drugiej strony żywo ripostowała prasa bulwarowa. Natchnieni dziennikarze parodiowali słowa samego Linneusza[22], cytowane przez przeciwników potwora, twierdząc, że „natura nie rodzi głupców”. Zaklinali innych, by przestali zadawać kłam naturze, mówiąc o istnieniu krakenów, morskich węży, Moby Dicków, by nie wierzyli w brednie rozgłaszane przez marynarzy. Wreszcie w jednym z artykułów, który ukazał się na łamach któregoś z czasopism satyrycznych cieszących się renomą i poważaniem, najbardziej ceniony redaktor postawił kropkę nad „i” – niczym Hipolit[23] zadał potworowi ostateczne pchnięcie i dobił go wśród powszechnego aplauzu i wybuchów śmiechu. Dowcip zwyciężył więc naukę.

W pierwszych miesiącach 1867 roku wydawało się, że sprawa została pogrzebana i już więcej nie będzie o niej mowy, gdy naraz nowe fakty ujrzały światło dzienne i znów poruszyły publiką. Tym razem nie chodziło bowiem o problem natury naukowej, lecz o realne zagrożenie, którego należało uniknąć. Sprawa nabrała więc zupełnie nowego wyglądu. Potwór stał się raptem wyspą, skałą, dryfującą rafą, która ucieka i której nie da się ani opisać, ani schwycić.

W nocy 5 marca 1867 roku „Moravian” należący do Montreal Ocean Company[24] znajdował się na 27°30’ szerokości geograficznej i 72°15’ długości geograficznej, gdy naraz uderzył prawą burtą w jakąś skałę. Żadna jednak mapa nie informowała, że w tym miejscu są podwodne rafy. Statek płynął z prędkością trzynastu węzłów[25], pchany wiatrem i siłą swych czterystu koni mechanicznych. Nie było żadnych wątpliwości – gdyby nie wytrzymały kadłub wykonany z doskonałych materiałów, „Moravian” poszedłby na dno wraz ze swymi dwustu trzydziestu siedmioma pasażerami, których wiózł z Kanady.

Wypadek zdarzył się około godziny piątej nad ranem, gdy pierwsze brzaski dnia rozświetliły niebo. Pełniący wachtę oficerowie pobiegli czym prędzej na rufę statku i z największą uwagą wpatrywali się w toń oceanu. Nic jednak nie dostrzegli, poza silnym wirem w odległości jakichś trzech kabli[26], jakby coś gwałtownie rozpruło płaszczyznę wody. Bardzo dokładnie oznaczono miejsce tego zdarzenia, po czym „Moravian” już bez przeszkód kontynuował swą podróż. Czy zatem natknął się na jakąś podwodną skałę, czy może zderzył się z wrakiem statku? Tego nie wiadomo. Dokładne przebadanie podwodnej części kadłuba w portowym suchym doku wykazało, że w czasie zderzenia została strzaskana część kilu[27].

Wydarzenie to, samo w sobie bardzo poważne, odeszłoby prawdopodobnie w niepamięć, jak tyle innych podobnych wypadków, gdyby nie fakt, że trzy tygodnie później powtórzyło się, i to w takich samych warunkach. Tym razem jednak, za sprawą przynależności narodowej statku, który padł ofiarą katastrofy, i dzięki reputacji kompanii, do której należał, incydent zyskał szeroki rozgłos.

Każdy zna słynnego angielskiego armatora Cunarda[28]. W 1840 roku ów zmyślny przemysłowiec założył linię pocztową łączącą Liverpool z Halifaksem. Obsługiwały ją początkowo trzy drewniane statki kołowe mające moc czterystu koni. Ich pojemność wynosiła tysiąc sto sześćdziesiąt dwie tony. Osiem lat później wyposażenie kompanii zwiększyło się o kolejne cztery statki o mocy sześciuset pięćdziesięciu koni i tysiąc ośmiuset dwudziestu tonach wyporności. Dwa lata później kolejne dwa statki, jeszcze potężniejsze i większe, dołączyły do flotylli. W roku 1853 kompanii Cunarda przedłużono przywilej przewożenia depesz, dlatego armator zakupił kolejne nowe statki. Były to „Arabia”, „Persia”, „China”, „Scotia”, „Java” i „Russia”. Wszystkie prezentowały się wspaniale. Po okręcie „Great Eastern” były to niewątpliwie największe jednostki, jakie przemierzały morza. Tak więc w 1867 roku kompania dysponowała dwunastoma statkami, z których osiem było napędzanych kołami, cztery zaś – śrubą.

Przytaczam tutaj te zwięzłe informacje po to, by każdy zdał sobie sprawę, jak ważna była owa kompania transportu morskiego, znana na całym świecie i słynąca z doskonałego zarządzania. Żadnej innej transoceanicznej spółki przewozowej nie prowadzono z tak doskonałą sumiennością i z takim znawstwem. Wszystko, czego się podejmowała, wieńczyło się sukcesem. Przez ponad dwadzieścia sześć lat działalności statki należące do Cunarda przepłynęły Atlantyk dwa tysiące razy. Ani razu nie odwołano podróży, ani razu rejs się nie opóźnił, nie utracono ani jednego listu, nie zginął ani jeden człowiek, nie zatonął żaden statek. Pasażerowie nadal wybierają linię Cunarda, by się przeprawić przez ocean. Stawiają ją ponad wszystkie inne, nawet ponad silną francuską konkurencję. Wynika to niezbicie z wykazów i dokumentów przewozowych z ostatnich lat. W świetle tego nikt nie powinien się dziwić, że wypadek, który przydarzył się jednemu z najwspanialszych parowców, zyskał tak szeroki rozgłos.

Dnia 13 kwietnia 1867 roku morze było piękne, bryza pomyślna; „Scotia” znalazła się na 15°12’ długości geograficznej i 45°37’ szerokości geograficznej. Płynęła z prędkością trzynastu i czterdziestu trzech setnych węzła, pchana mocą tysiąca koni parowych. Koła młóciły wodę z doskonałą regularnością. Zanurzenie statku wynosiło sześć metrów siedemdziesiąt centymetrów, wyporność zaś równała się sześciu tysiącom sześciuset dwudziestu czterem metrom sześciennym.

Siedemnaście minut po godzinie szesnastej, w czasie gdy zebrani w wielkim salonie pasażerowie spożywali lunch, statek doznał lekkiego wstrząsu, który biegł od rufy do lewej burty, za kołem napędowym.

Jednak to nie „Scotia” w coś uderzyła, tylko została uderzona. Musiał to być jakiś przedmiot długi, raczej ostry niż tępy, mogący zrobić dziurę w kadłubie. Zderzenie było jednak tak delikatne, że prawdopodobnie nikt na pokładzie nie spostrzegłby się, gdyby nie krzyki trymerów[29], którzy wybiegli na pokład:

– Toniemy! Toniemy!

Początkowo pasażerowie bardzo się wystraszyli, ale kapitan Anderson czym prędzej ich uspokoił. Istotnie, statkowi nie mogło zagrażać żadne poważne niebezpieczeństwo, gdyż „Scotia” składała się z siedmiu przedziałów oddzielonych od siebie szczelnymi grodziami[30], tak więc powinna stawić czoła napływowi wody.

Kapitan Anderson natychmiast udał się pod pokład. Woda całkowicie zalała piąty przedział. Prędkość, z jaką morze wdzierało się do środka, wskazywała jednoznacznie, że uszkodzenie musiało być poważne. Na szczęście w przedziale tym nie znajdowały się żadne kotły, gdyż z pewnością doszłoby do zalania palenisk.

Kapitan Anderson kazał natychmiast zastopować statek, a jeden z marynarzy zanurkował, by zbadać uszkodzenie. Po kilku chwilach wypłynął, oznajmiając, że w podwodnej części parowca jest dziura wielka na dwa metry. Trudno było zatkać aż tak duży otwór, dlatego „Scotia”, z zanurzonymi do połowy kołami, musiała popłynąć dalej. Znajdowała się o trzysta mil od przylądka Clear. Z trzydniowym opóźnieniem, które wywołało wielkie zaniepokojenie w Liverpoolu, wpłynęła do basenów portowych kompanii.

Inżynierowie natychmiast udali się na pokład „Scotii”, którą umieszczono w suchym doku. Nie mogli wręcz uwierzyć własnym oczom. Dwa i pół metra pod wodnicą[31] ział regularny otwór w kształcie trójkąta równoramiennego. Coś przecięło blachę w sposób precyzyjny i czysty. Nikt nie zrobiłby tego lepiej, nawet przy użyciu dobrej wycinarki. A zatem należało wnioskować, że narzędzie, które uszkodziło statek, zostało zahartowane w jakiś szczególny sposób. Musiało być wyrzucone z ogromną siłą, aby przebić blachę grubą na cztery centymetry i cofnąć się samoczynnie w jakiś niewytłumaczalny, tajemniczy sposób.

Oto więc najświeższy fakt, który znów rozbudził publiczną debatę. Od tej chwili wszelkie wypadki, do których dochodziło na morzu, a których przyczyn trudno było dociec, przypisywano działalności potwora. Na barki tego fantastycznego zwierza spadła odpowiedzialność za wszelkie zatonięcia, których nadal wiele się zdarza. Na trzy tysiące statków, których zaginięcie odnotowane jest corocznie w spisach Biura „Veritas”[32], liczba parowców i żaglowców, o których wszelki słuch zaginął, sięga dwustu!

Otóż o znikanie jednostek oskarżono – słusznie czy niesłusznie – owego „potwora”. Przez niego komunikacja pomiędzy różnymi kontynentami stawała się coraz mniej bezpieczna, natomiast ludzie kategorycznie zaczęli żądać, by definitywnie i za wszelką cenę uwolnić morza od owego straszliwego walenia[33].

Rozdział II

Za i przeciw

W okresie gdy te wydarzenia miały miejsce, wracałem akurat z naukowej wyprawy badającej nieprzyjazne ziemie Nebraski w Stanach Zjednoczonych. Pełniłem wówczas funkcję profesora nadzwyczajnego w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu i dlatego rząd francuski zgłosił mnie do wzięcia udziału w tej wyprawie. Spędziłem w Nebrasce sześć miesięcy i pod koniec marca wracałem właśnie do Nowego Jorku z bagażem pełnym cennych okazów, do Francji miałem zaś wyruszyć na początku maja. Tymczasem postanowiłem sklasyfikować moje mineralogiczne, botaniczne i zoologiczne skarby i to właśnie wtedy dowiedziałem się o wypadku „Scotii”.

Doskonale wiedziałem, co zaprzątało uwagę wszystkich ludzi, bo jakże miałbym nie wiedzieć? Czytałem po kilka razy artykuły na ten temat ukazujące się w prasie amerykańskiej i europejskiej, jednak nie dostarczyły mi one żadnych konkretnych informacji. Tajemnicza historia intrygowała mnie, a ponieważ nie mogłem wyrobić sobie opinii w tej sprawie, moje rozważania podążały za każdym wątkiem. Wątpliwości nie budziło jedno: coś pływało w morzach, a każdy niedowiarek mógł się teraz udać osobiście do doków i włożyć swój palec w przeszyty bok „Scotii”.

Kiedy przybyłem do Nowego Jorku, sprawa była na ustach wszystkich. Całkowicie porzucono hipotezę, wysuwaną wcześniej przez nieznające się na rzeczy i mało kompetentne osoby, że po morzach pływa jakaś wyspa czy nieuchwytna rafa. Jak bowiem skała mogła się przemieszczać z tak zawrotną prędkością? Musiałaby mieć chyba jaką maszynę napędową wmontowaną w środku.

Z tego samego powodu – to jest szybkości przemieszczania się – odrzucono myśl o jakimś pływającym kadłubie okrętu czy też jakimś ogromnym wraku.

Należało raczej brać pod uwagę dwie możliwości, których zwolennicy i przeciwnicy podzielili się teraz na wrogie obozy. Jedni mówili, że to olbrzymi potwór o kolosalnej sile; drudzy twierdzili, że to jakiś statek „podwodny” o niespotykanie potężnym napędzie.

Druga z hipotez, bardziej zresztą prawdopodobna, nie przetrwała próby czasu. Dochodzenia przeprowadzone na obydwu kontynentach nie przyniosły żadnych rezultatów. Wydawało się mało prawdopodobne, żeby jeden człowiek mógł mieć do swej dyspozycji takie urządzenie mechaniczne. Jak bowiem i kiedy by je zbudował? I jak udałoby mu się utrzymać wyprodukowanie takiej maszyny w sekrecie?

Jedynie rząd jakiegoś państwa mógł skonstruować taką niszczycielską maszynę. W tych straszliwych czasach, gdy człowiek kieruje wszystkie wysiłki, by pomnażać swą zbrojną potęgę, było wielce prawdopodobne, że któryś z krajów, działając w tajemnicy przed innymi, podjął się wyprodukowania i wypróbowania takiej niezwykłej maszyny. Przecież po chassepotach[34] wymyślono torpedę, po torpedach zaczęto konstruować podwodne tarany. Teraz nastał czas na kolejne wynalazki. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Jednak wszystkie rządy jednogłośnie deklarowały, że nie weszły w posiadanie żadnej nowej broni wojennej, i ta hipoteza musiała więc upaść. Ponieważ w grę wchodził interes publiczny, cierpiały na tym firmy transoceaniczne, dlatego nikt nie wątpił w szczerość zapewnień rządów. A poza tym jak można by wytłumaczyć fakt, że budowa tej łodzi podwodnej uszła uwagi opinii publicznej? W obecnych warunkach jednej osobie trudno byłoby utrzymać sekret, a co dopiero mówić o państwie? Przecież poczynania każdego z krajów są pilnie śledzone przez pozostałe potęgi.

Tak więc po śledztwach przeprowadzonych w Anglii, we Francji, w Rosji, Prusach, Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech, a nawet Turcji, ostatecznie odrzucono hipotezę podwodnego „Monitora”[35].

Wrócono więc do myśli o „potworze”, pomimo nieustannych drwin, jakich nie szczędziła mu prasa brukowa. Na tym polu wyobraźnia posunęła się do najniedorzeczniejszych pomysłów z dziedziny ichtiologii fantastycznej.

Gdy wróciłem do Nowego Jorku, kilka osób chciało zasięgnąć mojej opinii w rzeczonej sprawie. Był to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Wcześniej opublikowałem we Francji dwutomowe dzieło in quarto[36] zatytułowane Tajemnice wielkich morskich głębin. Książka zyskała szerokie uznanie w świecie naukowym, czyniąc ze mnie specjalistę w mało znanej dziedzinie historii naturalnej, dlatego pytano mnie o zdanie w tej sprawie. Najpierw broniłem się, jak mogłem, przed udzielaniem jakichkolwiek definitywnych odpowiedzi, jednak w końcu przyparto mnie do muru i musiałem zająć konkretne stanowisko. Tak więc „czcigodny Pierre Aronnax, profesor Muzeum w Paryżu” został zmuszony przez dziennikarzy „New York Heralda” do wyrażenia własnej opinii.

Nie pozostało mi nic innego, jak poddać się nagonce i oczekiwaniom. Nie sposób było dłużej milczeć, musiałem przemówić. Omawiałem więc kwestię we wszystkich jej aspektach, politycznych i naukowych. Poniżej przytaczam fragment bardzo obszernego artykułu, który opublikowałem w numerze z 30 kwietnia:

Tak więc – pisałem – po przeanalizowaniu jedna po drugiej najrozmaitszych hipotez i odrzuceniu wszelkich innych przypuszczeń należy bezwzględnie przyznać, że w morzach pływa jakieś zwierzę wodne o ogromnej sile.

Nie wiemy, co czai się w najgłębszych odmętach oceanów. Żadna sonda nie dotarła w te odległe miejsca. Cóż się dzieje w tych niezmierzonych czeluściach? Jakież istoty zamieszkują i mogą zamieszkiwać dwanaście czy piętnaście mil morskich pod powierzchnią wody? Jakie są organizmy tych zwierząt? Możemy zaledwie się tego domyślać.

Tymczasem rozwiązanie problemu, którym mnie obarczono, może przybrać formę dylematu.

Znamy czy może nie znamy wszystkie stworzenia, które zamieszkują naszą planetę?

Jeśli nie znamy jeszcze wszystkich stworzeń, jeśli natura nadal kryje przed nami swe sekrety w dziedzinie ichtiologii, to pozostaje nam tylko uznać, że istnieją ryby i wieloryby nowych gatunków i rodzajów, o ustrojach zupełnie nam nieznanych, które zamieszkują niedostępne rejony, gdzie żadna sonda się nie zapuściła, i które – wiedzione jakimś niewytłumaczalnym dla nas kaprysem, jakąś zachcianką, by tak to ująć – wypływają niekiedy tuż pod powierzchnię oceanów.

Jeśli jest przeciwnie, to znaczy jeśli znamy już wszystkie żyjące gatunki, to wtedy potwora, o którym mowa, należy szukać wśród już sklasyfikowanych zwierząt morskich. W takim wypadku ja opowiedziałbym się za „narwalem wielkim”.

Narwal zwyczajny, zwany też jednorożcem morskim[37], często osiąga sześćdziesiąt stóp długości. Pomnóżcie pięciokrotnie, a nawet pomnóżcie dziesięciokrotnie owe rozmiary, przydajcie owemu wielorybowi siłę proporcjonalną do jego rozmiarów, przydajcie mu broń zaczepną, a otrzymacie poszukiwane przez wszystkich stworzenie. Będzie to zwierzę odpowiadające rozmiarom tego, które zostało opisane przez oficerów z „Shannona”, wyposażone w instrument zdolny przedziurawić „Scotię” oraz siłę niezbędną do tego, by naruszyć kadłub parowca.

Wiadomo przecież, że narwale posiadają swego rodzaju szpadę z kości, coś na kształt halabardy, żeby użyć słów niektórych przyrodników. Chodzi mianowicie o przedni ząb, który ma twardość stali. Kilkakrotnie znajdowano takie właśnie zęby narwali zatopione w ciałach wielorybów zaatakowanych przez morskie giganty, które zawsze wychodzą ze starcia zwycięsko. A przecież niejeden raz wyciągano owe zęby – i to nie bez wielkiego trudu – z podwodnych części kadłubów, które zwierzęta te potrafiły przeszyć na wskroś, jak wiertło, które przewierca beczkę. Muzeum Wydziału Medycznego w Paryżu posiada jeden z tych zębów, długi na dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów i szeroki u nasady na czterdzieści osiem centymetrów!

A teraz wyobraźcie sobie broń dziesięć razy silniejszą i zwierzę dziesięć razy mocniejsze, nadajcie mu prędkość dwudziestu mil na godzinę, przemnóżcie masę przez prędkość i otrzymacie siłę uderzenia zdolną wywołać katastrofę, o której wszyscy niedawno słyszeliśmy.

Zatem, zanim nie będę dysponował pełniejszą informacją, postawiłbym na narwala kolosalnych rozmiarów, uzbrojonego nie w zwykłą halabardę, lecz w prawdziwą ostrogę, niczym jakaś opancerzona fregata[38]czy też „ramy”[39]wojenne. Zwierzę to musi mieć i masę, i siłę zbliżoną do jednostek wojennych.

W ten sposób można wytłumaczyć owo niewytłumaczalne zjawisko. Chyba że – wbrew temu, co widziano, o czym słyszano, co odczuwano – nie ma żadnego stwora. I to jest bowiem całkiem możliwe!

Te ostatnie słowa świadczą o moim tchórzostwie; jednak muszę do pewnego stopnia zachować moją godność profesora i nie wystawiać się zbytnio na śmiech Amerykanów, którzy gdy zaczną się już z czegoś naigrawać, to nie znają w tym umiaru. Tak więc dawałem sobie możliwość wycofania się z przedstawionych tu poglądów, chociaż w głębi duszy sam przyznawałem, że „potwór” musi istnieć.

Mój artykuł gorąco dyskutowano, co przyczyniło się do nadania mu rozgłosu. Część osób zgodziła się z głoszonymi przeze mnie poglądami. Rozwiązanie, które zaproponowałem, pozwalało popuścić wodze wyobraźni. Umysł człowieka lubuje się w takich wielkich koncepcjach o nadprzyrodzonych istotach, morze zaś stanowi dla nich najlepsze schronienie, jedyne środowisko, w którym te olbrzymy – przy których naziemne zwierzęta, takie jak słonie czy nosorożce, wydają się zaledwie karłami – mogą się rozmnażać i rozwijać. Masy wodne niosą z sobą największe ze znanych ssaków; być może skrywają także mięczaki nieporównywalnych rozmiarów, skorupiaki, których widok przyprawia o drżenie, jak na przykład homary liczące sto metrów długości czy kraby ważące dwieście ton! Bo dlaczegóż by nie? W dawnych czasach, w minionych epokach geologicznych, zwierzęta żyjące na lądzie – a więc czworonożne, czwororękie, gady, ptaki – osiągały gigantyczne rozmiary. Stwórca odlał je z wielkiej formy, czas zaś powoli zredukował ich ogrom. A więc dlaczegóż morze w swych niezmierzonych głębokościach nie miałoby zachować różnych przykładów życia z innego wieku? Morze samo w sobie nie zmienia się przecież, podczas gdy powierzchnia ziemi bez przerwy się przeobraża. Dlaczegóż więc morze nie miałoby zachować w swym łonie ostatnich okazów tych tytanicznych gatunków, dla których stuleciem jest jeden rok, a tysiąclecie – wiekiem?

Daję się jednak ponieść marzeniom, które nie są moją specjalnością! Koniec zatem z chimerami, które czas zmienił dla mnie w przerażającą rzeczywistość. Powtarzam zatem: opinia zrodziła się pod wpływem natury zjawiska, czytelnicy zaś bez sprzeciwu przyjęli, że istnieje wielki stwór, który nie ma nic wspólnego z fantastycznymi wężami morskimi.

Ale podczas gdy jedni dostrzegali w tym problem czysto naukowy, inni, bardziej pragmatyczni – szczególnie w Ameryce i w Anglii – domagali się, by oczyścić ocean z siejącego strach potwora i by przywrócić bezpieczeństwo morskim szlakom żeglugowym. Domagały się tego jednym głosem wszystkie gazety zajmujące się na co dzień sprawami przemysłu i handlu. Tak więc „Shipping and Mercantile Gazette”[40], „Lloyd”, „Paquebot”[41], „Revue maritime et coloniale”[42] oraz wiele innych, związanych z towarzystwami ubezpieczeń grożącymi podwyżką składek, jednogłośnie zgadzały się co do konieczności rozwiązania sprawy potwora.

Opinia publiczna wydała swój werdykt, a pierwszym krajem, który przedsięwziął działania, były Stany Zjednoczone. W Nowym Jorku zaczęto czynić przygotowania do wielkiej wyprawy, która miała wytropić narwala. Szybka fregata „Abraham Lincoln” czekała tylko na sygnał do wypłynięcia. Jej dowódca, Farragut, zbroił okręt, biorąc wszystko, co mu było potrzebne, ze stojących dla niego otworem arsenałów.

Jednak, jak to się zwykle dzieje w takich wypadkach, gdy wszystko czekało już gotowe, potwór raptem przestał się pokazywać. Przez dwa miesiące nikt o nim nie słyszał, żaden statek go nie napotkał. Wyglądało to tak, jakby ów jednorożec odkrył knowania i działania, jakie przeciw niemu podjęto. Tyle o nim rozmawiano i to nawet przez kabel transatlantycki! Żartownisie twierdzili nawet, że ów spryciarz przechwycił kilka nadawanych telegramów i wykorzystując ich treść, podjął należyte środki ostrożności.

Fregata uzbrojona jak na dalekomorską wyprawę, wyposażona we wspaniały sprzęt do łowienia, stała bezradnie w porcie, nikt bowiem nie wiedział, w którą stronę ją skierować. Rosło ogólne zniecierpliwienie, gdy naraz 2 lipca doniesiono, że pewien parowiec należący do linii obsługującej San Francisco w Kalifornii i Szanghaj znów natknął się na potwora. Zdarzyło się to trzy tygodnie przed mym opisanym wyżej powrotem do Nowego Jorku, na północnych wodach Pacyfiku.

Nowina wywołała ogromne emocje. Kapitanowi Farragutowi nie pozwolono zwlekać ani chwili. Na statek załadowano żywność, zasobnie napełniono go węglem po same brzegi, załoga była w komplecie, nie brakowało ani jednego marynarza. Nie pozostało mu więc nic innego, jak rozpalić pod kotłami, rozgrzać je do czerwoności i wyruszyć! Nie wybaczono by mu nawet pół dnia zwłoki! Zresztą sam kapitan pragnął wyruszyć jak najprędzej.

Trzy godziny przed tym, jak „Abraham Lincoln” miał opuścić nabrzeże w Brooklynie, otrzymałem list następującej treści:

Do pana Aronnaksa, profesora Muzeum w Paryżu

Hotel Fifth Avenue, Nowy Jork

Szanowny Panie,

Jeżeli ma Pan życzenie przyłączyć się do wyprawy na pokładzie „Abrahama Lincolna”, rząd Stanów Zjednoczonych zgodzi się z radością, by Pan reprezentował Francję w podejmowanym przedsięwzięciu. Kapitan Farragut trzyma kabinę specjalnie do Pańskiej dyspozycji.

Pozdrawiam serdecznie,

Oddany Panu

J.B. HOBSON

Sekretarz Marynarki[43]

Rozdział III

Jak się panu podoba

Trzy sekundy przed otrzymaniem listu od pana J.B. Hobsona nie myślałem nawet o tym, by ruszyć w pościg za jednorożcem, tak jak nie myślałem, by szukać Przejścia Północno-Zachodniego[44]. Trzy sekundy po przeczytaniu listu od dostojnego sekretarza marynarki wszystko się zmieniło. Zrozumiałem wreszcie, że moim prawdziwym powołaniem, jedynym celem w moim życiu była pogoń za siejącym postrach potworem i uwolnienie świata od jego niebezpiecznej obecności.

Tymczasem wracałem właśnie z wyprawy trudnej i męczącej. Chciałem odpocząć. Marzyłem jedynie o tym, by znów ujrzeć mój kraj, moich przyjaciół, moje mieszkanko przy Ogrodzie Botanicznym, moje ukochane, cenne kolekcje! Jednak nic nie mogło mnie powstrzymać. Zapomniałem o wszystkim, o zmęczeniu, przyjaciołach, zbiorach. Bez chwili wahania przyjąłem propozycję amerykańskiego rządu.

„Poza tym – myślałem sobie – wszystkie drogi prowadzą do Europy. Jednorożec będzie na tyle uprzejmy, że podprowadzi mnie nieco w kierunku francuskich wybrzeży! To szacowne zwierzę da się złapać na wodach europejskich mórz – żeby zrobić mi osobistą przyjemność – i pozwoli przywieźć co najmniej pół metra tej jego kościanej halabardy, by złożyć ją w Muzeum Historii Naturalnej”.

Jednak najpierw musiałem szukać tego narwala w północnych rejonach Oceanu Spokojnego, więc do Francji wyruszałem raczej okrężną drogą.

– Conseilu! – krzyknąłem zniecierpliwionym głosem.

Conseil był moim służącym, oddanym chłopcem towarzyszącym mi we wszystkich podróżach, dzielnym Flamandem[45], którego kochałem i który odpłacał mi tym samym. Z natury był nieco flegmatyczny, z zasady zaś dokładny, a z przyzwyczajenia gorliwy. Niespodzianki życia mało go dziwiły. Ręce miał zwinne, zdolne do każdej posługi. Wbrew znaczeniu swego nazwiska[46] nie udzielał jednak rad, szczególnie gdy go o to proszono.

Conseil obracał się cały czas w naszym naukowym światku przy paryskim Ogrodzie Botanicznym, często spotykał uczonych i w rezultacie posiadł wcale przyzwoitą wiedzę. Miałem zatem w jego osobie specjalistę doskonale rozeznanego w systematyce przyrodniczej. Z prawdziwie akrobatyczną zręcznością poruszał się po typach, gromadach, klasach, podklasach, rzędach, rodzinach, rodzajach, podrodzajach, gatunkach i odmianach. Jednak na tym kończyła się jego wiedza. Jego życie ograniczało się do klasyfikowania i niczego więcej. Doskonale obeznany z teorią klasyfikacji, nie potrafiłby jednak, jak sądzę, odróżnić kaszalota[47] od wieloryba! Ale i tak uważałem go za dzielnego i szacownego chłopca!

Conseil towarzyszył mi już od dziesięciu lat wszędzie tam, gdzie zagnała mnie nauka. Nigdy nie poczynił najmniejszej uwagi o tym, że droga jest długa czy podróż męcząca. Ani razu nie sprzeciwił się wyjazdowi, nie zaprotestował, gdy trzeba było pakować walizy i udać się gdzieś w nieznane. Chiny czy Kongo? Proszę bardzo! Nie było najmniejszego problemu. Mógł jechać tu czy tam i nigdy się na nic nie skarżył. Cieszył się zresztą doskonałym zdrowiem, nie imały się go żadne choroby. Mięśnie miał solidne, zdawał się jednak pozbawiony nerwów – w znaczeniu przenośnym rzecz jasna.

Chłopak ten liczył sobie trzydzieści lat, a jego wiek w stosunku do wieku jego pana miał się jak piętnaście do dwudziestu. Proszę mi wybaczyć, że w tak zawiły sposób mówię, że liczyłem sobie wtedy czterdzieści wiosen.

Conseil miał jedną wadę. Był straszliwym formalistą i zawsze zwracał się do mnie w trzeciej osobie. Nie powiem – czasem mnie to irytowało[48].

– Conseilu! – krzyknąłem ponownie, jednocześnie drżącymi rękoma rozpoczynając przygotowania do odjazdu.

Mogłem polegać na tym oddanym mi chłopcu. Zazwyczaj nie pytałem go, czy chce mi towarzyszyć w podróży, czy nie, tym razem jednak chodziło o wyprawę, która mogła przeciągać się w nieskończoność, chodziło o ryzykowne przedsięwzięcie, o pogoń za jakimś zwierzęciem zdolnym zatopić fregatę jak łupinę orzecha! Było więc nad czym się zastanawiać, nawet dla najbardziej obojętnego człowieka na świecie! Cóż więc zdecyduje Conseil?

– Conseilu! – krzyknąłem po raz trzeci.

Conseil nadszedł.

– Pan mnie wołał? – spytał, wchodząc.

– Tak, mój chłopcze. Przygotuj moje rzeczy i swoje. Wyruszamy za dwie godziny.

– Jak pan sobie życzy – odparł spokojnie Conseil.

– Nie ma chwili do stracenia. Wrzuć do mojej walizy wszystkie przybory niezbędne w podróży. Zabierz ubrania, koszule, skarpety, ile tylko wejdzie, ile tylko się da! I śpiesz się!

– A pańskie zbiory? – spytał Conseil.

– Później się nimi zajmiemy.

– Co?! A archaeotherium, hyracotherium, oreodont, choeropotamus i inne szkielety, które pan profesor zebrał[49]?

– Niech je przechowają w hotelu.

– No a pańska babirusa[50]?

– Zajmą się nią podczas naszej nieobecności. A poza tym dam polecenie, aby całą naszą menażerię wysłano do Francji.

– A to my nie wracamy do Paryża? – spytał Conseil.

– Ależ tak… z pewnością… – odpowiedziałem ogólnikowo – ale musi zatoczyć łuk.

– Możemy wracać takim łukiem, jaki się tylko panu spodoba.

– O, to nic nadzwyczajnego. Popłyniemy po prostu nieco dłuższą drogą, ot i wszystko! Zabierzemy się na pokładzie „Abrahama Lincolna”…

– Jak się panu podoba – odparł spokojnie Conseil.

– Wiesz, mój przyjacielu, chodzi o tego potwora… o tego słynnego narwala… Uwolnimy od niego morza! Autor dwutomowego dzieła in quatro zatytułowanego Tajemnice podwodnych głębin nie może nie wsiąść na pokład wraz z kapitanem statku Farragutem. Jest to misja, która może przynieść chwałę, ale… jest także niebezpieczna! Nie wiadomo, dokąd dopłyniemy! Te stwory potrafią zachowywać się bardzo kapryśnie! Jednak mimo wszystko popłyniemy! Dowodzić nami będzie człowiek, który nie ma lęku w oczach…!

– Zrobię to, co i pan będzie robił – odparł Conseil.

– Przemyśl to sobie dobrze! Nie chcę niczego przed tobą taić. To będzie jedna z tych podróży, z których można nie wrócić!

– Jak się panu podoba!

Kwadrans później nasze walizy czekały już gotowe. Conseil zapakował je w mgnieniu oka, a jednak wiedziałem, że niczego nie brakuje. Chłopak klasyfikował stroje i koszule tak zręcznie jak ptaki i ssaki.

Hotelowa winda zwiozła nas do wielkiego westybulu na półpiętrze, skąd zszedłem kilka stopni i znalazłem się na samym dole. Stanąłem przy wielkiej ladzie w recepcji, gdzie zazwyczaj kłębi się tłum ludzi, i uregulowałem należność. Wydałem polecenie, by przesłać do Paryża (Francja) paczki z wypchanymi zwierzętami i zasuszonymi roślinami. Otworzyłem rachunek na wyżywienie mojej babirusy, po czym wraz z Conseilem udałem się do czekającego na nas powozu.

Dorożka, w której przejazd kosztował dwadzieścia franków, ruszyła Broadwayem aż do Union Square, potem skręciła w Fourth Avenue i dojechała do skrzyżowania z Bowery Street. Dalej skręciła w Katrin Street i zatrzymała się przy nabrzeżu trzydziestym czwartym. Tam przesiedliśmy się na prom „Katrin”, który zabrał nas, pozostałych pasażerów, konie i pojazdy do Brooklynu, owego wielkiego przedmieścia Nowego Jorku[51] leżącego na lewym brzegu Rzeki Wschodniej. Po kilku minutach przybyliśmy na wybrzeże, gdzie „Abraham Lincoln” wyrzucał ze swych dwóch kominów kłęby czarnego dymu.

Nasze bagaże natychmiast wniesiono na pokład fregaty. Wsiadłem niezwłocznie i spytałem, gdzie mogę znaleźć kapitana Farraguta. Jeden z marynarzy zaprowadził mnie na rufówkę[52]. Tam stanąłem oko w oko z oficerem o przyjemnej powierzchowności, który wyciągał do mnie rękę.

– Czy pan Pierre Aronnax? – spytał.

– We własnej osobie – odpowiedziałem. – A pan jest kapitanem Farragutem?

– Tak jest! Witam na pokładzie, panie profesorze. Kajuta jest do pańskiej dyspozycji.

Skłoniłem się i wyszedłem, pozostawiając kapitana wśród przygotowań do odcumowania. Poprowadzono mnie do kajuty, którą przygotowano specjalnie dla mnie.

Słusznie postąpiono, wybierając „Abrahama Lincolna” na tę wyprawę, doskonale go też przygotowano na nową misję. Była to dalekomorska fregata wyposażona w kotły, które mogły doprowadzić parę do ciśnienia siedmiu atmosfer. Dzięki takiej mocy „Abraham Lincoln” mógł rozwijać średnią prędkość wynoszącą osiemnaście i trzy dziesiąte mili morskiej na godzinę. Niewątpliwie robiła ona wrażenie, jednak mogła okazać się niewystarczająca do tego, by walczyć z gigantycznym waleniem.

Wyposażenie fregaty odpowiadało jej zaletom nawigacyjnym. Moja kabina mile mnie zaskoczyła. Była położona w tyle statku i sąsiadowała z mesą[53] oficerską.

– Będzie nam tu dobrze – rzekłem do Conseila.

– Tak dobrze, proszę pana profesora – odparł Conseil – jak rakowi pustelnikowi w muszli ślimaka zwanego trąbikiem[54].

Kazałem Conseilowi dobrze ustawić walizy, sam zaś wyszedłem na pokład, by przyglądać się przygotowaniom do wypłynięcia.

W tym właśnie momencie kapitan Farragut kazał rzucić ostatnie cumy[55] przytrzymujące „Abrahama Lincolna” u brooklyńskiego nabrzeża. Gdybym tak spóźnił się choćby o kwadrans, fregata wyruszyłaby w podróż beze mnie. Straciłbym szansę wzięcia udziału w tej niezwykłej, niewiarygodnej, cudownej ekspedycji, w której opis niektórzy pewnie nie uwierzą.

Tymczasem kapitan Farragut nie chciał tracić ani dnia, ani godziny nawet, i czym prędzej wyruszał na morza, kierując się tam, gdzie potwora widziano po raz ostatni. Wezwał do siebie głównego mechanika.

– Czy mamy dostateczne ciśnienie? – spytał go.

– Tak, panie kapitanie – odparł główny mechanik.

– Go ahead![56] – zawołał kapitan Farragut.

Na ów rozkaz wydany maszynowni przez urządzenie pneumatyczne mechanicy uruchomili koło zamachowe. Para przeciskająca się przez na wpół otwarte przepustnice wydawała głośne syki. Długie, poziome tłoki jęknęły i pchnęły drzewce korbowodów. Skrzydła śruby zaczęły młócić wodę z coraz większą prędkością. „Abraham Lincoln”, w asyście setki promów i tendrów[57] wyładowanych po brzegi gapiami, tworzących prawdziwy orszak, wypływał majestatycznie z portu.

Brooklyńskie nabrzeże i cała ta część Nowego Jorku, która leży nad Rzeką Wschodnią, usiane były gęsto ciekawskimi. Z pięciuset tysięcy piersi wyrwały się trzy potężne okrzyki „hurra!” i rozbrzmiewały niczym salwy w powietrzu. Nad głowami zebranych załopotały nagle tysiące chusteczek żegnających „Abrahama Lincolna”. Ludzie machali, dopóki statek nie wpłynął na wody rzeki Hudson, dopóki nie dotarł do krańca owego długiego półwyspu, na którym rozłożyło się miasto Nowy Jork.

Fregata sunęła wzdłuż wybrzeża New Jersey, wzdłuż tego wspaniałego prawego brzegu rzeki, na którym wznoszą się wille. Przepłynęła obok fortów, które powitały ją ze swych największych dział. „Abraham Lincoln” odpowiadał trzykrotnym opuszczeniem i ponownym wciągnięciem amerykańskiej bandery, której trzydzieści dziewięć gwiazd[58] jaśniało na topie bezanmasztu[59]. Dalej statek zmienił nieco kurs, by wpłynąć do oznakowanego pławami[60] kanału, znajdującego się w tej części zatoki, którą tworzy cypel Sandy Hook. Przepłynął wzdłuż tego piaszczystego jęzora, na którym stało kilka tysięcy gapiów, ciągle wiwatujących na jego cześć.

Za fregatą nadal podążał rój łodzi i tendrów. Zatrzymały się one dopiero na linii latarniowca[61], którego dwa światła sygnalizują początek przejścia wodnego do Nowego Jorku.

Wybiła właśnie godzina trzecia. Pilot zszedł do swej łodzi i podpłynął do niewielkiego szkunera, który czekał na niego na zawietrznej[62]. Zwiększono ogień i śruba zaczęła jeszcze szybciej młócić fale; fregata przepłynęła wzdłuż żółtego, niskiego brzegu Long Island, a o godzinie ósmej, straciwszy z oczu światła Fire Island widoczne zazwyczaj od północnego zachodu, pośpieszyła pełną parą ku ciemnym wodom Atlantyku.

Rozdział IV

Ned Land

Kapitan Farragut był dobrym marynarzem, godnym fregaty, którą dowodził. On i statek tworzyli jedno. On był jego duszą. Nie miał najmniejszych wątpliwości co do istnienia wieloryba i nie pozwalał, by w ogóle dyskutowano tę kwestię na pokładzie. Wierzył w istnienie stwora, tak jak niektóre kobieciny wierzą w istnienie Lewiatana[63]. Kierował się tu wiarą, nie zaś rozumem. Dla niego potwór istniał naprawdę, dlatego poprzysiągł sobie, że to on wyzwoli od niego morza. Był jak kawaler z Rodos, Dieudonné de Gozon, sunący na spotkanie węża, który pustoszył jego wyspę[64]. Albo kapitan Farragut zabije narwala, albo narwal zabije kapitana Farraguta. Inna możliwość nie wchodziła w rachubę.

Oficerowie pokładowi podzielali opinię przełożonego. Wystarczyło posłuchać, jak rozmawiają, jak dyskutują, jak się kłócą i szacują szansę spotkania stwora, jak wpatrują się w bezmiar oceanu. Teraz każdy zgłaszał się na ochotnika, by objąć wachtę[65] na salingu[66] bramżagla, podczas gdy w normalnych okolicznościach raczej by od tego stronili. Gdy słońce wędrowało po nieboskłonie, maszty roiły się od marynarzy, którym pokład palił się pod nogami i którzy nie potrafili na dole spokojnie wysiedzieć w miejscu! Tymczasem dziobnica[67] „Abrahama Lincolna” nie zaczęła jeszcze pruć po podejrzanych wodach Pacyfiku.

Załoga też chciała tylko jednego – spotkać jednorożca, zabić go harpunami, wciągnąć na pokład i poćwiartować, toteż z natężoną uwagą wpatrywała się w morze. A poza tym kapitan Farragut wspomniał coś o okrągłej sumce dwóch tysięcy dolarów dla tego, który pierwszy zauważy zwierzę. Każdy więc brał udział w zawodach: marynarze i chłopcy okrętowi, starsi i młodsi oficerowie. Łatwo zgadnąć, jak wytrwale ćwiczyli wzrok podczas tego rejsu.

Co do mnie – nie pozostawałem w tyle za innymi, sam codziennie obserwowałem morze. Fregata, zamiast nazywać się „Abraham Lincoln”, powinna nosić teraz nazwę „Argus”[68]. Jedynie Conseil pozostawał nieczuły na pasjonującą wszystkich kwestię, zachowywał obojętność wobec powszechnego entuzjazmu, jaki panował na pokładzie.

Wspomniałem, że kapitan Farragut wyposażył starannie swój statek we wszystkie przyrządy, które mogły okazać się użyteczne podczas połowu gigantycznego walenia. Nawet statek wielorybniczy nie mógłby się pochwalić lepszym sprzętem. Posiadaliśmy wszystko, co człowiek do tego celu wymyślił, od zwykłych harpunów, które ciska się ręcznie, po strzały o wielu ostrzach do kusz i eksplodujące pociski do dubeltówek. Na dziobówce[69] stało działo ładowane od tyłu, o grubych ścianach i wąskiej lufie. Jego model zamierzano pokazać na Wystawie Światowej w 1867 roku. Owa cenna machina wyprodukowana w Ameryce wyrzucała bez trudu stożkowy pocisk ważący cztery kilogramy na odległość wynoszącą średnio szesnaście kilometrów.

A zatem „Abrahamowi Lincolnowi” nie brakowało żadnego środka destrukcji, lecz na pokładzie znajdował się ktoś jeszcze lepszy: Ned Land, król harpunników.

Ned Land pochodził z Kanady. Cechowała go niesłychana wręcz sprawność dłoni, dlatego nie miał sobie równych w tym ciężkim zawodzie. Zimna krew, śmiałość i spryt – oto cechy, które się u niego spotęgowały. Wieloryb musiał być niezwykle chytry, kaszalot zaś wyjątkowo przezorny, by ujść jego harpunowi.

Ned Land liczył sobie około czterdziestu lat. Był mężczyzną ogromnego wzrostu – miał ponad sześć stóp angielskich – doskonale zbudowany, o poważnej twarzy, małomówny, niekiedy gwałtowny. Gdy ktoś mu się sprzeciwiał, potrafił wpaść w straszną złość. Cała jego postać przykuwała uwagę, zwłaszcza zaś siła spojrzenia, która potęgowała wyjątkowość jego wyglądu.

Wydaje mi się, że kapitan Farragut słusznie postąpił, biorąc tego człowieka na pokład swojego statku. Jego oczy i ramiona mogły z powodzeniem zastąpić resztę marynarzy. Chyba najlepiej opiszę go, porównując do potężnego teleskopu, który jednocześnie jest zawsze gotowym do wystrzału działem.

Mówiąc „Kanadyjczyk”, mówi się „Francuz”, i muszę przyznać, że uchodzący za milczka Ned Land darzył mnie sympatią. Bez wątpienia dużą rolę odgrywało tu moje pochodzenie. On miał okazję porozmawiać, posługując się owym starym językiem, którym pisał Rabelais[70], a którego nadal używa się w niektórych kanadyjskich prowincjach, ja zaś miałem okazję język ów usłyszeć. Rodzina harpunnika pochodziła z Quebecu; w czasie gdy miasto to należało jeszcze do Francji, stanowiła już prawdziwy klan dzielnych poławiaczy.

Ned coraz bardziej lubił nasze gawędy, ja zaś urzeczony słuchałem jego opowiadań o przygodach na morzach podbiegunowych. Z wrodzoną poetyckością opowiadał o swych połowach i walkach, jakie przychodziło mu toczyć. Mówił, rzecz jasna, prozą, ja jednak odnosiłem wrażenie, że słucham jakiegoś kanadyjskiego Homera[71] śpiewającego swoistą Iliadę mórz północnych.

Opisuję teraz tego śmiałego towarzysza i przedstawiam go takim, jakim go wówczas poznałem. Staliśmy się bowiem prawdziwymi przyjaciółmi połączonymi tą nierozerwalną więzią, która rodzi się i umacnia wśród najstraszliwszych przygód. Och, dzielny Nedzie! Chciałbym żyć jeszcze sto lat, by móc nosić w sobie pamięć o tobie!

A co myślał Ned Land o morskim potworze? Muszę przyznać, że nie wierzył w żadnego jednorożca i jako jedyny na pokładzie reprezentował inny punkt widzenia. Unikał nawet rozmów na ten temat, ja jednak zamierzałem go kiedyś zagadnąć, co o tym wszystkim sądzi.

Nastał wspaniały wieczór 30 lipca, czyli trzy tygodnie po tym, jak wypłynęliśmy z portu. Fregata znajdowała się na wysokości Cabo Blanco, trzydzieści mil morskich na zawietrznej od wybrzeży patagońskich[72]. Minęliśmy zwrotnik Koziorożca, a Cieśnina Magellana otwierała się o niecałe siedemset mil morskich na południe. Za tydzień „Abraham Lincoln” miał już rozcinać fale Pacyfiku.

Siedząc na rufówce, Ned Land i ja rozprawialiśmy o różnych sprawach i wpatrywaliśmy się w tajemnicze wody morza, którego głębin nie widziało jeszcze żadne ludzkie oko. Oczywiście skierowałem rozmowę na temat ogromnego narwala, rozważając wszelkie szanse na sukces oraz usiłując przewidzieć, jakie mogą nas spotkać niepowodzenia. Widząc jednak, że Ned tylko mnie słucha i nic nie mówi, postanowiłem zapytać go wprost.