Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » A u nas powstanie!

A u nas powstanie!

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7551-624-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “A u nas powstanie!

Gdy dziadek postanowi napisać książkę, nie wiadomo, czego można się spodziewać. A książka powstała na podstawie wspomnień jego ojca – czyli pradziadka – i dotyczy zdarzeń sprzed stu lat, gdy ów pradziadek był małym Kaziem. W ten sposób pewna poznańska rodzina pozna dwa tygodnie z życia swoich przodków w czasie, gdy w Poznaniu wybuchło powstanie wielkopolskie, które umożliwiło przyłączenie terenów Wielkopolski do niepodległej Polski.

Polecane książki

Olga ma więcej ambicji niż szczęścia w życiu. Skończyła dobre studia, ale nie udało jej się znaleźć satysfakcjonującej pracy. Jej życie osobiste też nie przypomina hollywoodzkiej komedii romantycznej... I kiedy wydaje się, że gorzej już być nie może, dziewczyna otrzymuje propozycję zatrudnienia ...
Po raz ostatni widziano moich rodziców podczas strzelaniny na turecko-syryjskiej granicy, potem zaginął po nich ślad. Próbowali walczyć ze złem i zadbali, bym i ja chciała naprawiać świat. Dlatego gdy pewnego dnia do  restauracji weszło dwóch uzbrojonych facetów, zam...
"Synowie Pocieszenia" tom 2 Wspaniała proza i fascynująca kreacja postaci, to rys charakterystyczny serii „Synowie Pocieszenia”. Historie pięciu mężczyzn, znanych z kart Pisma Świętego, którzy z wiarą poszukiwali Boga, żyjąc w cieniu wybranych prz...
Publikacja ukazuje kompleksowo sprawozdawczość finansową i niefinansową (statystyczną, medyczną i niemedyczną) różnych podmiotów leczniczych, zarówno niebędących przedsiębiorcami (SPZOZ, jednostki budżetowe, jednostki non profit), jak i przedsiębiorców (spółki prawa handlowego, spółki prawa cywilneg...
W niniejszej publikacji stanowisko autorów poszczególnych tekstów odzwierciedla pluralistyczny ogląd kultury szkoły. Szkoła jest tu rozumiana jako miejsce spotkań wielu odrębnych kulturowo istnień ludzkich, które w akcie interakcyjnej koncepcji komunikacji społecznej podejmują wysiłek wzajemnej wymi...
Willa Moore po ośmiu latach z mężem tyranem i despotą zamierza się rozwieść i wreszcie korzystać z uroków życia. Gdy w klubie poznaje przystojnego Roba Hansona, szybko zostaje jego kochanką. Przyjmuje też chętnie pracę w jego firmie w Sydney. Ogarniają ją jednak wątpliwości, czy zostając ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Magda Podbylska

Copyright © Magda Podbylska

Copyright © Wydawnictwo BIS 2018

ISBN 978-83-7551-624-1

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33

e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

– Ale co dziadkowi wpadło do głowy?!

– Dziadek zawsze miał różne dziwne pomysły. Tylko nie podejrzewałem, że zajmie się pisaniem książek… – Tata wziął do ręki filiżankę i głośno wypił łyk kawy.

– Nie siorb. Bo cię dziadek opisze! – powiedziała mama, a Ola i Wojtek spojrzeli na nią zaskoczeni.

– Ale ta książka chyba nie będzie o nas, co?

– Dziadek powiedział mi przez telefon, że to jest prawdziwa rodzinna historia, ale nie chciał powiedzieć nic więcej. Teraz możemy tylko czekać i trzymać kciuki, żeby wstydu nie było.

– Ale co my mamy z tym wspólnego? – Wojtek był wyraźnie niezadowolony. – Dziadek coś skombinował, a my mamy marnować na to czas?! I to podczas ferii?

– Powiedział mi, że potrzebuje naszej pomocy, bo napisał książkę dla dzieci.

– No nie mogę! Jeszcze to! A nie mógł dla dorosłych? Oby tylko nie chciał przyjechać do naszej szkoły na pogadankę! – Ola wyszła z pokoju, szurając stopami, a Wojtek wybiegł za nią.

Chłopiec przesypywał łyżeczką cukier w cukiernicy, a jego siostra przyglądała się swoim paznokciom. Siedzieli obok siebie przy stole, a naprzeciwko nich rozsiadł się dziadek ze swoją tajemniczą czerwoną reklamówką. Przed chwilą skończyli jeść śniadanie i dziadek zaczął wykonywać nerwowe ruchy. Chrząknął dwa razy, wstał od stołu, wyjął z reklamówki plik kartek i zaczął mówić nieco drżącym głosem:

– Nie jestem już młody, a czas płynie coraz szybciej. Wiele spraw chciałbym jeszcze załatwić przed śmiercią, ale boję się, że nie wszystko zdążę.

– Jesteś chory? – spytał zaskoczony tata.

Dziadek usiłował równo ułożyć kartki, ale nie najlepiej mu szło.

– Martwię się czymś innym: że gdy ja umrę, o pewnych rzeczach nigdy się nie dowiecie. Kiedy żył jeszcze mój ojciec, często opowiadał nam różne historie. – Dziadek spojrzał na Olę i Wojtka, którzy półleżąc na krzesłach, mieli znudzone miny. – Widzę, że was to wcale nie interesuje, ale mam do was prośbę. Czy mogę liczyć na to, że wysłuchacie pewnej opowieści? Nie chcę tej wiedzy zabierać ze sobą do grobu.

Zapadła całkowita cisza. Dziadek najwyraźniej uznał ją za dobrą monetę, bo ciągnął niezrażony:

– Nie chciałbym, żebyście sami po cichu czytali tę historię, bo zależy mi na tym, żeby móc z wami od razu porozmawiać. Wszystko wyjaśnić i dopowiedzieć. No i nie ukrywam, iż obawiam się, że sami nawet do niej nie zajrzycie. Czy nie mielibyście nic przeciwko temu, żebym od razu zaczął?

– No wiesz, trochę nas zaskoczyłeś… – Tata przesiadł się na sofę.

Ola spojrzała błagalnie na mamę, ale ta zajęta była zbieraniem paproszków ze stołu.

– Oczywiście, że nie – powiedziała w końcu mama. – A o czym jest ta książka? Miejmy nadzieję, że dzieciom się spodoba.

Dziadek poprawił się na krześle, założył okulary i zaczął czytać swoim niskim, gardłowym głosem.

22 grudnia 1918 r.

W kuchni Grześkowiaków zawsze panował porządek. Czysto i schludnie – tak jak powinno być w porządnej, poznańskiej chałupie. Choćby nie wiadomo jaka bieda zaglądała do garnków, musi w nich błyszczeć. To nic, że patelnia codziennie osmala się od ognia. Po obiedzie trzeba ją do czysta wyszorować. Bez marudzenia!

– Zaraz, zaraz! Napisałeś książkę o naszej rodzinie? O nas? – Tata był wyraźnie zdenerwowany. – Mam nadzieję, że tego nikt nie wyda! Przecież wiesz, że ja mam poważne stanowisko w pracy! Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby mi współpracownicy do garnków zaglądali i po kątach się ze mnie naśmiewali.

– Dzieci w szkole będą się z nas śmiać – powiedział jęczącym głosem Wojtek, a Ola ze zdenerwowania uderzyła pięścią w poduszkę.

Dziadek uśmiechnął się pod nosem.

– O naszej rodzinie, ale nie o was! – powiedział i wyprostował nogi. Spojrzał na tatę, marszcząc czoło. – Czy zawsze musisz myśleć, że wszystko kręci się tylko wokół ciebie? Najwyższy czas zrozumieć, że nie jesteś pierwszym Grześkowiakiem na tym świecie. Widzę, że dobrze zrobiłem, spisując tę opowieść. Powinniście wiedzieć co nieco o swoich przodkach. Zauważyłeś, że akcja toczy się w grudniu 1918 roku? Chyba jeszcze wtedy twoich garnków nie było na świecie, prawda?

Mama uśmiechnęła się za plecami taty i zapytała, czy ktoś ma ochotę na gorące kakao albo na kawę. Po chwili z pomocą dzieci przyniosła z kuchni pięć filiżanek. Atmosfera nieco się poprawiła.

Wojtek usadowił się wygodnie na sofie i spytał cicho:

– A to jest długie?

Dziadek spojrzał na niego zaskoczony.

– W sam raz – odpowiedział nieco urażonym głosem i poprawił okulary. – To mogę?

– Tak, tak – odpowiedziała szybko Ola. – Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. – I dała znak tacie, żeby się już nie odzywał.

Franek siedział na starej, heblowanej ryczce i popijając mlekiem, starał się przełknąć ogromną porcję klusek, którą włożył sobie do ust. Mama nakładała popiół z pieca na szmatę i czyściła starą, podziadkową fajerkę. Mieszkali w tym samym mieszkaniu od czasu, gdy tata poszedł do pracy. Niedaleko teatru i zamku. W oficynie, bo najlepsze lokale, te z oknami od ulicy, zajmowali przeważnie Niemcy.

– Pyszne, mateczko, pyszne! Nikt takich pysznych szarych klusek nie robi! – zachwycił się Franek, siorbiąc mleko z glinianego kubka.

– Nie zagaduj mnie, synek. – Mama uśmiechnęła się, szorując popiołem patelnię brudną od smażenia grzybów. – Tyle pracy przed świętami.

Spojrzała na wielką drewnianą beczkę kiszonej kapusty, z której wystawał okrągły szary kamień, położony na dębowych deskach. Z boku, przy ściankach widać było brzegi liści, przykrywających zawartość. Od zawsze ta sama beczka, te same dębowe deski i ten sam kamień, przechowywany od wiosny do jesieni jak najcenniejszy skarb, służyły do wyrobu kiszonej kapuchy.

– Franek, coś mniej tej kapusty dzisiaj w beczce, widzisz? Czyżby w nocy ktoś podjadał? – Mama poprawiła chusteczkę na głowie i wytarła mokre ręce w czystą ściereczkę.

– U Janka kaszana, matuś! Ojciec cały czas na froncie, gdzieś pod belgijską granicą. Chodzą słuchy, że w jego dywizji zaczęły się zwolnienia, ale czy to wiadomo, kiedy on wróci? Matka Janka pracowała u naszego Schmidta, a on połowę pracowników zwolnił. Bieda u nich zawsze była, ale teraz to nie mają co do garnka włożyć. A nasza kapusta najlepsza w całym fyrtlu, więc w tytkę jej nałożyłem i… Nikt takiej pysznej kapusty nie robi! – Franek się zaśmiał i spojrzał prosto w zmęczone oczy matki.

Mama rękawem otarła łzę i odstawiła czyste garnki i patelnię na półkę nad stołem.

– No, już mnie nie zagaduj więcej, Franek – powiedziała wzruszona.

Pochyliła się nad drewnianą skrzynią, w której przechowywali szczapy suchego drewna na opał, i wzięła jedną do ręki. Na spodzie skrzyni pomiędzy sękatymi pieńkami zauważyła długi, czarny, błyszczący przedmiot. Franek w try miga wstał od stołu, wyprostował się, przestał się uśmiechać i patrząc matce prosto w oczy, zapytał zupełnie innym, doroślejszym głosem:

– Czy mateczka mogłaby mi dać klucz od stryszku?

– Franek, czy to…? – Matka zerkała na zmianę na stojące na półce zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze pruskiej armii i na skrzynkę z drewnem. – Czy to jest karabin?

Chłopak nie odpowiedział. Podążył za wzrokiem matki i wziął do ręki starą, wyblakłą, pokrzywioną od wilgoci fotografię, zrobioną w zakładzie na Wildzie.

– Mateczko, Szczepan chciałby, żebym walczył o wolną Polskę, jak tylko mogę. Bo wtedy on wcześniej do domu wróci. Szykujemy się, mateczko, żeby Niemcom życie uprzykrzyć. Mógłbym dostać ten klucz? Wtedy nie będę nic upychał po kątach w chałupie.

Pani Grześkowiakowa wróciła myślami do tej chwili, gdy jej najstarszy syn, Szczepek, przyszedł wieczorem z garnizonu, w mundurze pruskiej armii, pożegnać się przed wyjazdem na front. Za obcy kraj musiał teraz walczyć, za zaborcę, za wroga krew przelewać. Nigdy nie umieli się z tym pogodzić. Zaborcy wiele lat temu zajęli cały teren Polski. Podzielono się polskimi ziemiami, miastami, a nawet samymi Polakami, jakby to był kawałek placka, a nie naród. Nikt nie pytał nikogo o zdanie. I stało się tak, że niewidzialna ręka wymazała Polskę z mapy Europy.

Pani Maria podeszła do kuchennego stołu i ciągnąc za chyboczącą się gałkę, otworzyła niedużą szufladkę. Wyjęła z niej stary, duży klucz od stryszku i położyła go na dłoni syna.

– Tylko mi uważajcie na siebie. Walczyć trzeba, ale przede wszystkim trzeba żyć!

Chłopak schował klucz do kieszeni spodni, wyjął ze skrzynki z drewnem stary pruski karabin i obróciwszy się na pięcie, wybiegł z kuchni. Nucąc Lulajże, Jezuniu, przeskakiwał po kilka schodów naraz i w ten sposób wbiegł aż na poddasze kamienicy.

– O kim to jest? Nazwisko nasze, ale nie znam żadnego Franka – zaciekawiła się Ola, gdy dziadek przerwał na chwilę czytanie.

– Franek to chyba brat dziadka Kazimierza, tak? – domyślił się tato.

– Przecież dziadek ma na imię Edziu, a nie Kazimierz – zaprotestował Wojtek.

– Edziu to ja, a Kazimierz był moim ojcem – wyjaśnił dziadek.

– Ojciec waszego dziadka, czyli wasz pradziadek. – Mówiąc to, tata wyjął z szuflady kartkę i długopis. Narysował na środku papieru trzy kółeczka, jedno wyżej, dwa obok siebie. Te niższe podpisał: Ola i Wojtek. W wyższym napisał: tata. – Mój tata to wasz dziadek, zgadza się?

Nad kółeczkiem oznaczającym tatę pojawiło się następne, z wpisanymi słowami: dziadek Edziu.

– Mój ojciec to wasz pradziadek i jednocześnie dziadek waszego taty – wyjaśnił dziadek i wyjął tacie z rąk długopis. Narysował u góry kółeczko z napisem „pradziadek Kaziu”. – Kazio miał dwóch braci i dwie siostry. Jego tata to Karol Grześkowiak, a mama miała na imię Maria. Rozumiecie?

Ola patrzyła przez chwilę na schemat i wreszcie spytała:

– To o kim jest ta książka? O pradziadku czy o tym Franku?

Dziadek narysował pętlę wokół kółek symbolizujących Kazia, jego rodzeństwo i ich rodziców.

– O nich. O powstańcach.

– To oni byli powstańcami?! Nie wiedziałam, że mieszkali w Warszawie! – zdziwiła się Ola.

– Nie! Mieszkali w Poznaniu! Jesteście poznańskimi pyrami z dziada pradziada – zaśmiał się tata.

– To dlaczego brali udział w powstaniu?

Dziadek otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Po chwili zamknął je, przekrzywił głowę i zmrużył oczy.

– Zaraz, zaraz… O jakim powstaniu myślisz? – spytał Olę.

– No, o warszawskim chyba, nie?

– Coraz bardziej się cieszę, że wreszcie zebrałem się na odwagę i napisałem tę książkę. Wasi przodkowie brali udział w powstaniu wielkopolskim! Najważniejszym w historii Wielkopolski! – Pochylił się nad kartkami i spytał: – Chcecie się czegoś o nich dowiedzieć? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował czytanie.

W nocy ktoś cichutko zapukał do drzwi. Pani Grześkowiakowa przewróciła się na drugi bok i potrząsnęła za ramię chrapiącego głośno męża.

– Wstawaj! Ktoś puka. Kto by to mógł być w środku nocy? Oby nie jakieś złe wieści o Szczepanie.

Pan Grześkowiak za wywieszenie w bramie szkolnej biało-czerwonej flagi w setną rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki został usunięty z pracy w gimnazjum, w którym uczył matematyki. Zatrudnił się od tamtego czasu jako woźnica i był przyzwyczajony do nocnego wstawania. Szybko naciągnął spodnie oraz koszulę na piżamę i przygładzając dłonią włosy, cicho podszedł do drzwi.

– Kto tam? – spytał, opierając się o futrynę.

– Panie Grześkowiak, niech pan otworzy. To my, Janek i Tadeusz. Do Franka przyszliśmy. Porozmawiać musimy.

Szczęknęły stare żelazne zamki i drzwi uchyliły się na długość łańcucha. Pan Karol zobaczył przez szparę swoich byłych uczniów – wysokich, choć bardzo młodo wyglądających. Wpuścił ich do środka i przyjrzał się obu młodzieńcom, prezentującym się wspaniale z krótko wygolonymi nad szyją, a nieco dłuższymi na czubku głowy włosami. W jednorzędowych kurtkach wyglądali bardzo elegancko. Uśmiechnął się do nich i podał im dłoń na powitanie.

– Czy coś się stało? – Wyjął z lewej ręki Janka paczkę wielkości sporej książki, owiniętą w niemiecką gazetę, i położył ją na komodzie. – Co tu macie?

Janek spojrzał na Tadeusza i szturchnął go łokciem w bok.

– No mów. Pan Karol zrozumie. On przecież sam… No zresztą… Mów!

Tadeusz, miętoląc w dłoni rogatywkę z małym daszkiem, spuścił wzrok.

– Nie mogę wszystkiego, bo przysięgę złożyliśmy, że nikomu nie powiemy. A przysięga święta rzecz. Ale powiem tylko, że Franek ma tajne zadanie. I to właśnie dla niego. – Wskazał głową na leżącą na komodzie tajemniczą paczkę.

– Jakie zadanie? – zdziwił się pan Grześkowiak, przyglądając się na zmianę chłopcom i pakunkowi.

Drzwi od dziecięcej sypialni uchyliły się nagle i wyszedł z niej zaspany, ale ubrany w spodnie i koszulę Franek.

– Ja wszystko ojcu wytłumaczę. Przepraszam, koledzy, za zamieszanie, ale czekałem na was i chyba zasnąłem. Pukania musiałem nie usłyszeć. Gdzie przesyłka? – Spojrzał na komodę i uśmiechnął się, z aprobatą kiwając głową. – Dziękuję, koledzy. Widzimy się jutro. Dużo jeszcze macie na dziś roboty?

Chłopcy chwilę się zastanawiali.

– Teraz jedziemy do pani Adamskiej. Wóz mamy na podwórku z ładunkiem. Flagi, znaczy się, wieziemy do niej. I to tyle na dziś.

Franek nerwowo przestępował z nogi na nogę.

– Mam klucz od strychu – powiedział nagle, zerkając z boku na ojca. – Flagi można u mnie przechować.

– A skrzynki z… ? – zawahał się Janek.

– Może moglibyśmy też? Są dwie… – Tadeusz zmarszczył brwi, patrząc to na zaskoczonego pana Karola, to na Franka.

Pan Grześkowiak uśmiechnął się nagle, poklepał Tadeusza po ramieniu, wyściskał Janka i zakładając czapkę, szepnął:

– No! To rozumiem! Porządni uczniowie! Gimnazjaliści! Żadne zakazy wam Polski z głowy nie wybiją, co? Nie wiedzą Niemcy, że choćby tysiąc lat z nami walczyli, i tak się będziemy opierać! Idziemy od razu po te skrzynki. Tylko żadnych gadek na schodach! Cisza ma być! U nas nie wszyscy sąsiedzi są… Szkoda gadać! No, do roboty!

Wniesienie na strych dwóch ciężkich skrzyń wypełnionych po brzegi karabinami skradzionymi z niemieckiego magazynu okazało się bardzo ciężką pracą. Zabrali też z wozu zwoje flag, po czym odprawili transport i zmęczeni oraz spoceni cicho weszli do mieszkania, w którym na progu czekała już na nich mama Franka. Zaprosiła wszystkich na skibkę chleba z gzikiem i kubek ciepłego mleka.

– Kilku starszych druhów wróciło z wojny. Zwolniono ich z armii albo na polską chorobę zachorowali – powiedział cicho Janek.

Mama Franka uśmiechnęła się, nalewając ciepłego mleka do kubeczków. Polska choroba to sprytny sposób na unikanie służby wojskowej w pruskiej armii. Polacy, którzy nie chcieli walczyć w obcym wojsku, specjalnie starali się zachorować, dzięki czemu zamiast walczyć pod obcym sztandarem, byli leczeni w szpitalach. Polscy lekarze i pielęgniarki często sami zarażali żołnierzy, pomagając im w powrocie do domu.

Ola aż podskoczyła.

– Co? Lekarze zarażali ludzi chorobami? Chyba jacyś bardzo źli byli, nie?

Dziadek spojrzał na wnuczkę znad okularów.

– Łatwo oceniać, jak