Strona główna » Obyczajowe i romanse » Akademia Pennyroyal

Akademia Pennyroyal

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65087-34-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Akademia Pennyroyal

"Akademia Pennyroyal szuka odważnych dziewcząt, które chcą zostać księżniczkami, i śmiałych chłopców, którzy chcą zostać rycerzami. Przybywajcie!"

W królestwie zjawia się bezimienna dziewczyna z lasu. Kim jest? I czy naprawdę niczego nie pamięta? Wstępuje do Akademii Pennyroyal, gdzie kadeci i kadetki szkolą się do walki ze smokami i wiedźmami.

Z nowym imieniem Evie od samego początku musi znosić surowy reżim treningów pod okiem sierżant Wróżki. Zyskuje tu przyjaciół, ale też wrogów.

Na drodze do poznania losów swojej rodziny Evie odkrywa moc ludzkiego współczucia, ale i mroczne tajniki magii. Gdy wiedźmy zaczną zagrażać jej nowemu światu, Evie pozna prawdę o wojnie między księżniczkami a wiedźmami, która ma o wiele bardziej osobisty charakter, niż kiedykolwiek mogłaby to sobie wyobrazić.

M.A. Larson mistrzowsko łączy przygodę, humor i magię, tworząc prawdziwy świat w baśniowych dekoracjach sugestywnie nawiązujących do twórczości braci Grimm.

Polecane książki

Niniejsza książka, która wyszła spod pióra przedwojennego detektywa, w nader interesujący sposób, a co najważniejsze bardzo przystępnie, opisuje życie niektórych kobiet, które towarzyszyły wybitnym osobistościom danej epoki. Będzie tu i o licznych kochankach Kazimierza Wielkiego i o Marion del Orme,...
Angielska gramatyka zestaw 1: przedimki i rzeczowniki. Ebook w formacie Mobile Flashcards adresowany głównie do smartfonów i innych urzędzeń mobilnych przeznaczony do nauki przedimków (articles) i rzeczowników (nouns) stosowanych w języku angielskim. Zestaw składa się z przykładów zdań przedstawiają...
„Polska to mój kraj” jest wartościową książką skierowaną do dzieci w wieku przedszkolnym i szkół podstawowych klas 1-3. Treść napisana przez autorkę Gabrielę Błażejczyk - Ignatowską przekazuje podstawową wiedzę na temat trzech symboli narodowych: flaga, hymn, godło. Nauka poprzez zabawę jest wsp...
Kiedy doktor Giselle Howard przyjeżdża z Paryża do małego miasteczka w Cheshire, gdzie jej ojciec kupił dom, wcale nie ma zamiaru osiedlić się tam na stałe. Atmosfera angielskiej prowincji, piękno krajobrazu, serdeczność mieszkańców, a przede wszystkim rodzące się uczucie do Marca Bannermana sprawia...
Autorzy: Edwin Bendyk, Urszula Papajak, Marcin Popkiewicz, Michał Sutowski   Polska stoi węglem, to jasne jak słońce. Wydobycie węgla daje miejsca pracy, tanią energię, bezpieczeństwo energetyczne. Z czystym powietrzem już gorzej, ale za to wiatr nie zawsze wieje, a słońce w nocy nie świeci – nic ni...
Życie św. Brygidy Szwedzkiej wypełnione było objawieniami. W swoich wizjach spotykała się ona z Panem Jezusem, Maryją i wieloma świętymi. Niestrudzenie przekazywała całemu światu słowa, które skierował do niej Pan: "Dopóki człowiek żyje, bramy nieba stoją dla niego otworem. Jeżeli ludzie zmienią swo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa M.A. Larson

M.A. Larson

Pennyroyal Academy

Copyright © 2014 by M.A. Larson

Copyright © 2016 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Anna Dudało i Kamila Wrzesińska

Tłumaczenie: Grażyna Chamielec

Projekt okładki: Rowan Stocks-Moore

Skład: Ewelina Malinowska

ISBN: 978-83-65087-34-8

Mamania, Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o

Słowicza 27a

02-170 Warszawa

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Dla Hannah, za wszystko

Jeśli nie wyjdę z lasu przed zmrokiem, zostanę w nim na zawsze.

Próbowała cokolwiek dostrzec przez zamglone pnie sosen. Nie padało, ale w powietrzu unosiła się wilgoć. W którąkolwiek stronę się zwróciła, wszędzie widziała szare cienie, które w jej umyśle przekształcały się w potwory. Słyszała jedynie swój oszalały oddech. Nic poza tym. Żadnego śpiewu ptaków, żadnego szumu wody. Nic.

Z runa wychylił się zielony pęd i zaczął wić się wokół jej kostki. Szarpnięciem uwolniła nogę i pobiegła w kierunku mgły, miażdżąc bosymi stopami krwistoczerwony dywan z martwych liści i opadłych igieł. Kołyszące się nad nią ogromne, omszałe drzewa wyglądały jak olbrzymy. Pomiędzy ich koronami dostrzegała niewielkie fragmenty nieba. Było czarne od chmur. Nadciągał zmierzch, a wraz z nim wszystko to, co czaiło się we mgle. Gdy w biegu odbiła się stopą od gnijącego pnia, naszyjnik z łuski smoka wielkości serca podskoczył na jej piersi. Poza nim miała na sobie jeszcze tylko rozchełstane okrycie z pajęczej sieci – jej jedyną ochronę przed żywiołami. Wszystkie nieosłonięte części jej ciała pokrywało błoto. Błądziła po lesie już od trzech dni. Przez ten czas widziała i słyszała rzeczy, które – wydawało się – nie miały prawa istnieć: zwietrzałą kość udową, która była tak gruba i długa, że mogła należeć jedynie do olbrzyma, ogłuszający huk skrzydeł i cień ogromnej ważki przelatującej nad koronami drzew. Przeżyła w lesie trzy dni. Wiedziała, że – tak czy inaczej – czwartego już nie będzie.

Coś trzasnęło tak głośno, że dziewczyna aż podskoczyła. Zaraz potem gdzieś nad sobą usłyszała chrzęst łamiącego się drewna. Odwróciła się dokładnie w porę, by zobaczyć spadającą w jej kierunku włochatą gałąź buku. Uderzenie strąciło ją z brzegu stromego wzgórza. Pokoziołkowała aż na sam dół, ślizgając się w zatęchłej mazi. Zatrzymał ją dopiero pień potężnej sosny. Podniosła się z jękiem i poruszyła ramieniem, by się upewnić, że nie jest złamane.

Pierwszego dnia – dnia, w którym opuściła dom – drzewa okrutnie ją pobiły. Ojciec zawsze ją ostrzegał, by nie zbliżała się do zaczarowanych lasów, ale i tak zaskoczyła ją zaciekłość tych drzew. Z wolna nauczyła się rozpoznawać ich nastroje i zachowania, by przewidywać ataki. Zwłaszcza buków starała się unikać – wydawały się najbardziej złośliwe. Jednak dziś to nie drzewa ją przerażały. Słońce już zaszło, zniknął też księżyc i gwiazdy, ucichły śpiewy ptaków i tupot goblinich stóp. Zamiast nich pojawiły się chmury i mgła, i to szczególne uczucie, że coś jeszcze się tu czai.

Ale co?

Czekała cicho i nieruchomo, wytężając słuch, ale docierał do niej tylko odgłos poruszanych wiatrem liści. Podniosła się chwiejnie i zmrużyła szmaragdowozielone oczy. W oddali dostrzegła światło. Było prawie niewidoczne w zapadającym zmroku, ale było tam. Okno chaty. Zawsze była ostrożna, znacznie ostrożniejsza niż jej siostra, ale teraz, gdy zobaczyła to światło, po prostu rzuciła się biegiem w jego kierunku, aż mgła za nią zafalowała. Chatka była mała, jej belki nierówne i zmurszałe. To było pierwsze schronienie, na jakie natknęła się, odkąd opuściła dom. A mimo to coś w niej krzyczało, że ma się odwrócić i uciekać najdalej jak tylko się da.

Kiedy słońce zajdzie, wolę być w środku czy na zewnątrz?

Zignorowała swój instynktowny opór i zbliżyła się do okna, chwytając parapet dla równowagi. Zmurszałe drewno rozpadało się pod naciskiem dłoni. Strzepnęła kawałki, które odpadły, i znowu się pochyliła, by zajrzeć do środka. Tym razem starała się niczego nie dotykać.

Poczuła na twarzy światło bijące z paleniska po przeciwległej stronie izby. Nad paleniskiem wisiał kocioł. Bulgotał w nim gęsty, brązowy płyn; od czasu do czasu przelewał się nad krawędzią i skwierczał na rozgrzanych węglach. Zaburczało jej w brzuchu. Nic więcej nie widziała, ale to wystarczyło. Jej stopy z mlaśnięciem oderwały się od liści. Głód popchnął ją w kierunku drzwi. Jednak gdy nacisnęła klamkę, przeszedł ją dreszcz, jakby przebiegło po niej milion mrówek na raz. Poczuła narastającą panikę.

Coś tu jest nie tak…

Od strony gór dało się słyszeć zwielokrotnione echem wycie wilka. Nie miała wyboru. Mocno popchnęła drzwi, ale te ani drgnęły. Naparła na nie ramieniem i wreszcie otworzyły się ze skrzypnięciem.

– Jest tu ktoś? – spytała słabym, drżącym głosem. Nikt nie odpowiedział. W chacie słychać było tylko cichy trzask ognia. Deski podłogowe zaskrzypiały przeraźliwie pod jej stopami, a popchnięte ramieniem drzwi zatrzasnęły się z głuchym hukiem. Rozejrzała się; chata była czysta i ciepła. Pod jedynym oknem stał drewniany stół, na którym rozmazano jakąś brunatnoczerwoną breję. Latały nad nią chmary owadów. Obok stała zardzewiała maszyna na korbę i kilka porządnie ułożonych stosików kolorowych cukierków. Dziewczynie dreszcz przebiegł po plecach.

W rogu, za paleniskiem, obok otwartych drzwi do małej sypialni stała klatka – stara i pordzewiała. Była akurat na tyle duża, by dało się w niej kogoś zamknąć. Obok leżała niewielka, nierówna sterta dziecięcych butów.

Dziewczyna odwróciła się, żeby wybiec, ale drzwi, które przed chwilą zatrzasnęły się z takim hukiem, teraz stały otworem. Z zewnątrz dało się słyszeć czyjeś kroki na liściach. Rozejrzała się, szukając innej drogi ucieczki, ale było już za późno, więc zanurkowała pod stół i zwinęła się, przyciskając podkulone nogi do piersi. Kropla gęstej czerwonej mazi spłynęła ze stołu i z plaśnięciem upadła na podłogę obok jej stóp.

Och, proszę, nie…

Na deskach zadudniły brudne buty. Ponad wysokimi cholewami wyrastało bezkształtne ciało starej kobiety ubranej w kilka warstw rozpadających się czarnych szmat. Drzwi zatrzasnęły się za nią, mimo że nikt ich nie dotknął.

Poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach. Nie było już odwrotu.

Z nieoczekiwaną zwinnością stara kobieta pochyliła się, by wepchnąć do klatki swojego więźnia. Z trzaskiem zamknęła zasuwę. Klatka okazała się za mała, by więzień mógł w niej stanąć, więc uderzył ramieniem o drzwiczki. Lichy metal zabrzęczał, ale nie puścił. Dziewczyna zauważyła, że chłopak jest mniej więcej w jej wieku. Miał na sobie ciemnoszary skórzany kaftan zdobiony czerwonym haftem. Jego ciemne włosy były pozlepiane od wielogodzinnej jazdy na końskim grzbiecie. Ręce miał związane z tyłu.

Jego prześladowczyni podeszła do kotła, by zamieszać bulgoczący wywar, który ściekał w płomienie, sycząc przy tym jak wściekły wąż.

– Zaraz, zaraz… gdzie są moje słoje?

Jej głos był pełen sprzeczności – miękki i słodki, ale ze śmiertelnie niebezpieczną nutą.

– Jakoś ostatnio nie miałam do nich serca. Hahahahaha…

Oparła chochlę o płytę paleniska delikatnym, babcinym gestem. Potem, powłócząc nogami, poszła do sypialni.

Teraz! Teraz! TERAZ!

Nie mogła jednak zmusić się do żadnego ruchu. Siedziała tam znieruchomiała, patrząc, jak chłopak w klatce szarpie się ze swoimi więzami. Odchylił się do tyłu, by porządnie kopnąć w drzwi. Wtedy ją zauważył.

– Hej! – szepnął, uderzając lekko głową w zasuwę zamykającą klatkę. Dziewczyna poczuła, że jej oczy wypełniają się łzami i przez chwilę zdawało się jej, że zemdleje. – Wiem, że się boisz, ale otwórz tę klatkę, a wyjdziesz stąd żywa. Obiecuję.

Dziewczyna mocniej przysunęła do siebie kolana, ściskając je, jakby to była ostatnia poszarpana skała, której może się chwycić, zanim runie w dół wielkiego wodospadu. Jednak mimo że z oczu płynęły jej łzy, a serce tłukło się w piersi, w jego spojrzeniu zauważyła coś uspokajającego. On się nie bał. Kiedy powiedział, że może pomóc jej wyjść z tego cało, wierzył w to.

Zanim jej własny strach zdążył ją powstrzymać, zaczęła przesuwać się szybko w kierunku klatki. Przy każdym skrzypnięciu deski miała ochotę krzyczeć, zerwać się i pobiec do drzwi. Nie spuszczała jednak wzroku z jego oczu i pełzła dalej w kierunku klatki.

– Szybciej! – szepnął.

Drżącymi palcami chwyciła zasuwę. Próbowała ją otworzyć jak najdelikatniej, ale stary metal wcale jej tego nie ułatwiał. Zasuwa w końcu ustąpiła, ale z głośnym trzaskiem.

– A to co?

Dziewczyna zatoczyła się i oparła plecami o klatkę. Nigdy wcześniej nie widziała wiedźmy, ale nie mogła mieć wątpliwości, że ma ją właśnie przed sobą. Czarownica stała nieruchomo. Wpatrywała się w nią mlecznożółtymi oczami, uśmiechając się szerokim, bezzębnym uśmiechem. Jej skóra miała zielonkawy kolor, sprawiała wrażenie lekko wilgotnej i zwisała na kościach jak wosk spływający ze świecy.

– Otwórz! – zaczął krzyczeć chłopak, uderzając ramieniem w drzwiczki.

Ale spojrzenie wiedźmy paraliżowało dziewczynę. Wzrok tej kreatury wwiercał się prosto w jej oczy, przecinał mózg i krtań. Z trudem łapała powietrze, czując, że ten straszny wzrok dociera głębiej i głębiej, zmierzając prosto do serca. Dusiła ją nienawiść, cierpienie, strach… uczucie, że moment, w którym ostatnio widziała słońce, był ostatnią szczęśliwą chwilą jej życia. Wiedźma dotarła do jej wnętrza.

– UCIEKAJ! – krzyknął chłopak, z trzaskiem otwierając drzwi klatki.

Dziewczyna wyrwała się spojrzeniu wiedźmy. Cała ta dusząca potworność opuściła ją i znowu mogła oddychać. Gdy rzuciła się ku drzwiom, naszyjnik przekręcił się i łuska smoka wylądowała na jej plecach. Szarpnięciem otworzyła drzwi i wypadła z chaty w ciemność zatopionego w nocy lasu. Czerń nocy i kłęby mgły sprawiły, że wiedźma zdawała się być wszędzie. Jakby ten las też był klatką.

– Tutaj! – Chłopak stał przy ogromnym białym koniu, który w świetle księżyca wyglądał jak duch.

– Co? Na tym?

– To są jej lasy! Nie wyjdziemy stąd o własnych siłach!

Skrzywiła się, ale wiedziała, że musi mu zaufać. Gdy ruszyła, by dosiąść rumaka, ogień paleniska, migoczący dotąd nadal we wnętrzu chaty, zgasł nagle i zza drzwi zaczęła się sączyć dymiąca czerń, ciemniejsza niż noc.

– Hahahahahahahaha… – Nie był to już chichot słabiutkiej staruszki. Pobrzmiewała w nim teraz jakaś pierwotna i straszna siła.

Dziewczyna wskoczyła na koński grzbiet. Pod sztywną, białą, mokrą od potu sierścią zwierzęcia wyczuwała jego mięśnie i wiedziała, że chłopak ma rację: to była ich jedyna szansa ucieczki. Schyliła się i chwyciła linę, którą związane były ręce chłopaka, żeby wciągnąć go na koński grzbiet. Przez drzwi chaty wydostawały się kłęby czarnego dymu. Rechot wiedźmy słychać było teraz w całym lesie, jakby śmiała się w ten sposób wisząca w nim mgła.

– Ruszajmy! – wydusił z siebie chłopak, przewieszony przez koński grzbiet tuż za dziewczyną. Ale ona nie mogła oderwać oczu od drzwi chaty. Ciało wiedźmy zmieniło się w coś potwornego, potężny kawał szczerzącego się zła. Jej postrzępione ubranie wiło się jak kłęby dymu. Skóra wokół ust zaczęła pękać i upiorny grymas uśmiechu stawał się coraz szerszy.

– Bierz wodze i ruszaj!

Odwróciła się od wiedźmy i spojrzała na skórzane paski zwisające z końskiej szyi i głowy. Nie wiedziała, za który chwycić, więc zamiast tego jedną dłonią złapała się skołtunionej końskiej grzywy. Drugą, wygiętą za plecami, zacisnęła na linie, którą związane były ręce chłopaka.

– Jedź – wyszeptała, i koń pogalopował w noc. Dziewczyna czuła pod sobą moc rumaka i każdy mięsień jej własnego ciała zwarł się, by utrzymać ją na jego grzbiecie. Palce zacisnęły się na grzywie tak silnie, że ich kostki zbielały. Koń gnał po nierównej powierzchni, a każdy jego krok groził upadkiem.

– Nie dam rady! – krzyknęła głośno, by zagłuszyć huk końskich kopyt. – Nie mogę!

– Proszę… – chłopak nie mógł z siebie wydobyć nic więcej. Brzuch i klatka piersiowa uderzały rytmicznie o koński grzbiet, niemal pozbawiając chłopaka tchu. Z trudem chwytał powietrze.

Dziewczyna zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Nie puszczę. Koń może się wyrwać, lina może się wyślizgnąć, ale ja sama ich nie puszczę. Przysięgam na mojego ojca. Spojrzała za siebie i to, co zobaczyła, wydarło z jej piersi zduszony okrzyk.

Wiedźma – ten kłębiący się, upiorny demon – leciała pomiędzy drzewami jak ogromna sowa. Dziewczyna poczuła podmuch lodowatego wiatru. Kościste ręce wiedźmy wyciągały się w jej kierunku.

Koń przeskoczył nad powalonym drzewem. Szarpnięcie przy lądowaniu prawie wyrwało dziewczynie z dłoni końską grzywę. Jej nogi, silnie obejmujące końskie boki, zdawały się mimo wszystkich swych wysiłków zbyt wątłe i słabe. Bolało ją całe ciało, najbardziej dłoń, którą ściskała więzy chłopaka. Z każdym końskim krokiem lina głębiej wrzynała się w jej palce. Nie utrzymam go… nie mam już siły…

– Woda… – wychrypiał chłopak.

Rozejrzała się w ciemnościach, aż w oddali zauważyła blade odbicie światła księżyca w wodzie. Rzeka.

Szarpnęła końską grzywę, próbując skierować konia w tamtą stronę. Więzy chłopaka coraz bardziej wyślizgiwały jej się z rąk. Jego ciężar stawał się nieznośny. Wiedziała, że zaraz go zgubi.

I stało się: lina rzeczywiście wyślizgnęła się z jej dłoni. Dziewczyna puściła końską grzywę i odchyliła się, by obiema rękoma złapać chłopaka za ubranie, zanim spadnie. Teraz jej nogi, mocno ściskające szyję konia, były ich ostatnią nadzieją. Galopowali na oślep. Skórzane siodło wbijało się jej w bok. Z ledwością udawało jej się utrzymać ciało chłopaka na koniu. Nie wiedziała już nawet, czy jeszcze żyje.

Ona też powoli się zsuwała. Czuła sierść konia coraz niżej i niżej na swoich nogach. Teraz trzymała się już tylko łydkami. Tymczasem za nimi rozpętało się prawdziwe piekło, pośrodku którego, jak zmora, unosiła się wiedźma. Była ogromna, a jej ramiona wyrastały z chmury kłębiącego się szaleńczo dymu.

I nagle… dziewczyna poczuła, że znalazła się jakby w powietrzu. Jej ciało obróciło się. Chłopak zniknął. Koń zniknął. Zaraz potem zachłysnęła się lodowatą wodą. Z szokującą jasnością zrozumiała, że dotarli do rzeki. Poczuła paniczną potrzebę zaczerpnięcia powietrza i nagle zobaczyła pod sobą światło księżyca. Odwróciła się i popłynęła w górę w jego kierunku, aż jej głowa znalazła się nad powierzchnią i owiało ją rześkie nocne powietrze. Wykasłała wodę z płuc i rozejrzała się.

Wiedźma zniknęła. Z pewnością kryła się w unoszącej się nad brzegiem mgle. Po przeciwległej stronie, gdzie powietrze było czyste, a niebo usiane gwiazdami, biały koń, słaniając się, wychodził z wody.

Popłynęła w stronę tego brzegu. Gdy poczuła pod stopami kamieniste i zamulone dno, zaczęła wygrzebywać się na ląd, jak jakieś pradawne stworzenie, łkając i z trudem chwytając powietrze.

Udało się. Zdarzył się cud i nadal żyję.

Nogi ugięły się pod nią i opadła na kamienisty brzeg. Zmusiła się do obrócenia na plecy i wciągnęła w płuca nocne powietrze. Oddychała głęboko, czując, jak ją to uspokaja. Gdy tak leżała, nadal nie mogąc do końca uwierzyć w to, że żyje, przemknęła jej przez głowę dziwna myśl, że to nocne niebo i blady, purpurowo-biały pas przecinający przestrzeń usianą niewysłowioną liczbą gwiazd to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała. Od strony drzew dało się słyszeć rytmiczne cykanie świerszczy. Zniknął duszący zapach pleśni. Naprawdę się udało – żyła.

Wtedy usłyszała słaby głos dochodzący od strony szumiącej niżej rzeki:

– Tutaj…

Dziewczyna usiadła. Tuż przy wodzie stał koń, trącając łbem ciemną postać leżącą na ziemi. To był chłopak. Leżał twarzą do dołu, ręce miał nadal związane za plecami, a jego nogi tkwiły w wodzie, poruszane prądem rzeki. Podeszła do niego, chcąc go rozwiązać, ale jej palce były zbyt zesztywniałe i obolałe. Mimo to pociągnęła za linę i nagle więzy rozpadły się same z siebie, jakby miały tysiąc lat.

Chłopak, poobijany i słaby, odwrócił się, wciąż zbyt oszołomiony, by wyciągnąć nogi z wody. Szczękał zębami, całe jego ciało drżało na lekkim nocnym wietrze. Spojrzał na dziewczynę. Była bosa, ubrana jedynie w cienkie odzienie z pajęczej sieci i zupełnie przemoczona.

– Musisz być… k-kompletnie przemarznięta…

Nie odpowiedziała.

– Jak… jak masz n-na imię?

Wbiła szmaragdowe oczy w przybrzeżne skały.

– Nie mam imienia.

Nie wpatrywała się w ogień, ale w pomarańczowe iskry, które wystrzeliwały w niebo i zdawały się sięgać gwiazd. Łagodny trzask palącego się drewna i uspokajający zapach ciepła przywołał wspomnienie domu, który wydawał się teraz tak odległy, jak galaktyki krążące w nieskończonej czerni rozpościerającego się nad nimi kosmosu. Zawsze czuła szczególny związek z ogniem, choć nigdy nie umiała go rozpalać. Ojciec próbował ją nauczyć. Jej siostra robiła to bez żadnego problemu, ale ona sama potrafiła wyprodukować co najwyżej cienką smużkę dymu. Teraz, gdy jej palce nie były już tak skostniałe i znowu mogła nimi poruszać, sięgnęła po kolejną gałąź. Włożyła ją do ogniska i obserwowała, jak szybko obejmowały ją płomienie.

– Czy ktoś ci już mówił, że wspaniale się z tobą rozmawia? – zapytał chłopak, przyglądając jej się ponad ogniskiem dużymi, rozbawionymi oczami.

Nie odpowiedziała.

– Pewnie nikt.

W spokoju nocy, daleko od granic zaczarowanego lasu, dziewczyna mogła wreszcie uważniej przyjrzeć się swojemu towarzyszowi. Wydawał się nieustannie czymś rozbawiony. Jego oczy błyszczały, a wargi stale układały się w lekki półuśmiech. Wyglądał na kogoś, kto jest bardzo zadowolony po prostu z tego, że żyje i że miał szczęście urodzić się sobą.

– Nie dorzucaj już do ognia. W tym lesie mieszkają zbójcy.

Podniósł z ognia żeliwną patelnię i zsunął na cynowy talerz dwa skwierczące jeszcze jajka. Podał jej talerz, a ona rzuciła się na jedzenie. Była tak głodna, że nie przeszkadzało jej nawet to, że gorące jeszcze żółtka pękały i wylewały się, parząc jej brodę. Chłopak potrząsnął głową, tłumiąc śmiech. Następnie wyjął z jedwabnego worka jeszcze kilka jajek i rozbił je nad patelnią.

– Jeśli cię to interesuje, mam na imię Remington. Remington z Brentano, w Zachodnich Królestwach.

Dziewczyna zlizała żółtka ściekające jej po palcach. Westchnął, ale półuśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy. Jak dotąd wszystkie jego wysiłki nawiązania kontaktu z dziewczyną spełzły na niczym. Nie pomogła mu też przygotować miejsca na obozowisko, nazbierać drewna na ognisko czy rozpalić ognia ani nawet nakarmić konia. Siedziała tylko i lekko podejrzliwie wpatrywała się w niego, gdy pracował.

– Jest więcej takich jak ty?

– Słucham? – zaśmiał się.

Zawstydzona uciekła wzrokiem w ogień. Jej myśli zdawały się nie przystawać do jego gładkiej mowy. Jego głęboki głos brzmiał tak elegancko, że sama krępowała się odzywać.

– Więcej takich jak ja? Większość dziewcząt, które spotykam, uważa, że jestem jedyny w swoim rodzaju.

Nie roześmiała się.

– Co robiłaś sama w tym lesie? – zapytał łagodniej. – Dziewczęta spacerujące boso po zaczarowanych lasach zwykle nie kończą dobrze.

Odłożyła talerz na ziemię i przyjrzała mu się z jeszcze większą uwagą. Czy może mu zaufać? Już kilka razy to zrobiła, odkąd się poznali. Dzięki temu żyła. I mogła zaspokoić głód. Być może zasłużył więc na jeszcze odrobinę zaufania. Zanurzyła dłoń w splątane pajęcze sieci, które okrywały jej ciało, i wyjęła pomięty i zawilgocony zwój pergaminu. Podała mu.

– Szukam jej.

Odwinął zwój i spojrzał na wizerunek dziewczyny w złotej sukience, która stała w dumnej pozie przed zamkiem z niezliczonymi wieżami. Ozdobny napis głosił:

Akademia Pennyroyal

szuka odważnych dziewcząt,

które chcą zostać księżniczkami,

i śmiałych chłopców, którzy chcą zostać rycerzami.

Szlachecki rodowód nie jest wymagany.

Przybywajcie!

– Wszędzie rozrzucają te śmieci. Strasznie są zdesperowani, nie sądzisz? Nie chcę przez to powiedzieć, że nie nadajesz się na księżniczkę. Chodzi mi tylko o to, że nigdy jeszcze nie prowadzili tak agresywnej rekrutacji.

– A więc znasz ją?

– Znam? Można tak powiedzieć… Naprawdę masz szczęście, że byłem w pobliżu i mogłem cię uratować…

– Ty? Ty uratowałeś mnie?

Próbował się nie uśmiechnąć i prawie mu się udało.

– Możemy pojechać do Marburga razem. Też chcę się zapisać – na kurs dla rycerzy.

Skoczyła na równe nogi, wyrywając pergamin z jego rąk.

– Jesteś rycerzem?

– Nie – odparł, spoglądając na swoje nagle puste dłonie. – Dlatego właśnie chcę się zapisać. Nie jesteś zbyt miła, co?

Zwinęła pergamin, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi. Potrząsnął głową i zdjął patelnię z ognia. Z westchnieniem znowu podał jej talerz. Matka od zawsze upominała ją, by trzymała się z daleka od rycerzy, podobnie jak ojciec zawsze ostrzegał przed wiedźmami. Remington twierdził, że nie jest rycerzem – jeszcze. Ale zdenerwował ją sam fakt, że wspomniał o byciu nim. Nadal patrzyła na niego podejrzliwie, ale wzięła talerz i usiadła z powrotem.

Tymczasem on wstał i przeciągnął się. Podszedł do konia przywiązanego przy drzewie i zaczął odpinać coś z siodła. Był wysoki i szczupły. Poruszał się z niewymuszoną swobodą kogoś, kto dobrze czuje się w swoim ciele i ma do niego zaufanie. Chce być rycerzem – pomyślała. Powinnam go była zostawić w tej klatce.

– Cieszę się, że ktoś taki jak ty chce się zapisać do Akademii. Dzisiejszy świat jest zbyt niespokojnym miejscem, by się przejmować pochodzeniem, nieprawdaż? – Zdjął z siodła gruby zwinięty koc i rzucił go w jej kierunku. – Nadal jest trochę wilgotny, ale przy ogniu powinien szybko wyschnąć.

Zebrał puste talerze i pozwolił koniowi wylizać je do czysta, mimo że dziewczyna swój talerz już wcześniej wylizała dość dokładnie. Następnie wziął swój kaftan i złożył go sobie pod głową, kładąc się po drugiej stronie ogniska.

– Ruszamy o świcie. Spróbuj się trochę przespać.

Spać… tylko tego teraz chciała. Świerszcze monotonnie cykały wokół nich. Spojrzała w gwiazdy i poczuła, że oczy pieką ją ze zmęczenia. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Czy po tym, co powiedział, nadal może mu ufać? Może mogłaby pójść dalej sama? Spojrzała w bezkresną ciemność lasu.

– A jeśli ona nas znajdzie? – zapytała. Właściwie to nie chciała wypowiedzieć tych słów na głos. Wyrwały jej się. Remington podniósł się na łokciu i spojrzał na nią.

– Nie mogłabym zrobić tego jeszcze raz. Jej oczy… przeszywały mnie na wylot.

Uśmiech znikł z jego twarzy i Remington wyglądał teraz tak samo poważnie, jak wtedy w klatce.

– One rzadko opuszczają swoje lasy. Odkąd przekroczyliśmy rzekę, jesteśmy bezpieczni. Stosunkowo bezpieczni.

Odwróciła wzrok, zawstydzona tym, co przed chwilą powiedziała, ale też uspokojona jego słowami.

W ciągu kilku minut Remington zasnął, uśpiony trzaskiem dogasającego ognia. Znowu była sama. Odeszła kawałek od ogniska i znalazła płaski piaskowy głaz, na którym przysiadła w ciemności. Próbowała zapomnieć o wiedźmie, ale każda myśl sprowadzała ją z powrotem do tej chaty. Może i była bezpieczna, ale wcale się tak nie czuła. Strach nie chciał jej opuścić.

Zdjęła z szyi naszyjnik i przyjrzała mu się w słabej poświacie wschodzącego księżyca. Był pokryty zaschniętym błotem. Polizała kciuk i starła warstwę brudu, odsłaniając czarną, podłużną plamę idącą przez całą smoczą łuskę. Nagle zauważyła w niej jakby lekkie lśnienie. Przechyliła ją w stronę księżycowego światła i plama znowu zamigotała. Zdawała się też poruszać, jak gęsta, zasychająca smoła.

Podniosła łuskę jeszcze wyżej, by złapać więcej księżycowego blasku, i zrozumiała, że to wcale nie było złudzenie. W srebrnej poświacie plama rzeczywiście drgała i migotała niczym prawdziwy diament, a gdy dziewczyna przysunęła łuskę bliżej twarzy – zaczęła pulsować i wirować.

Opuściła łuskę, ale czerń nadal wirowała jej przed oczami. W końcu nie widziała już nic więcej. Do tego poczuła, że sama też wiruje w bezdennej próżni. Nie mogła oddychać. Kompletnie zdezorientowana straciła poczucie, gdzie góra, a gdzie dół, i zrobiło jej się niedobrze. Ale obraz już się wyostrzał. Wkrótce wyraźnie zobaczyła morze. Promienie zachodzącego słońca barwiły wodę na różowo. Fale rozbijały się o brzeg. Ptaki latały w poszukiwaniu jedzenia. Nad brzegiem ktoś stał. To był Remington. I ona. Remington dotykał dłońmi jej twarzy.

– To ty jesteś prawdziwą księżniczką Saudade – mówił. – Oddałbym życie, by zobaczyć cię na należnym ci miejscu.

Delikatnie przysunął ją bliżej, a ona rozchyliła wargi…

Poczuła skurcz żołądka i znów porwał ją czarny wir. Szybko jednak wyklarowała się nowa wizja. Zobaczyła resztki walącej się wieży – jedynej budowli wśród niezmierzonych połaci lasu – i kobietę w sukni koloru królewskiego fioletu. Padał deszcz. Twarz kobiety wyrażała największą udrękę, jej zaciśnięte oczy – niewysłowione cierpienie. Jakaś magiczna siła zmuszała ją, by uklękła. Dziewczyna odwróciła się w poszukiwaniu źródła tej strasznej siły i zobaczyła za sobą potworną wiedźmę. Stała w odległości nie większej niż trzy metry od niej i mimo że jej twarz skrywał kaptur płaszcza, dziewczyna poczuła, jak ten widok napełnia jej serce poczuciem beznadziei i rozpaczy. Wiedźma podniosła swoją długą, kościstą rękę i kobieta w fiolecie krzyknęła. Dziewczyna chciała do niej podejść, ale nie mogła się ruszyć. Mogła tylko patrzeć, jak wiedźma swoją magią zmusza tę kobietę do oddania jej niskiego, niewolniczego pokłonu. Czarownica wyrzuciła w górę swoje zielonkawe ramiona i nagle niebo wypełniło się innymi wiedźmami. Były ich setki. Ich czarne suknie łopotały niczym skrzydła i pokrywały całe niebo, jak okiem sięgnąć…

Dziewczyna gwałtownym ruchem odsunęła łuskę smoka od swojej twarzy. Jej szybki i płytki z przerażenia oddech wyraźnie kontrastował ze spokojnym, głębokim posapywaniem śpiącego chłopaka i z łagodną grą świerszczy. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiała, że to, co widziała, nie było prawdziwe. Jednak obezwładniające uczucie strachu pozostało. Z oddali doszło ją kolejne wilcze wycie – jeszcze jeden dowód na to, że ucieczka z zaczarowanego lasu nie oznaczała zupełnego bezpieczeństwa. Zło mogło czaić się wszędzie.

Została tak, przycupnięta na kamieniu, przez całą noc, patrząc, jak w dogasającym ognisku pomarańcz i czerwień ustępują miejsca czerni. Próbowała zmusić się do myślenia o rodzinie, o domu, o czymkolwiek innym niż straszna wiedźma i potworność kryjąca się pod jej kapturem. Nad ranem, gdy niebo zaczęło szarzeć, a następnie przybrało odcień przygaszonego, zaspanego błękitu, dziewczyna przypomniała sobie, co jeszcze widziała w swojej wizji. Coś nie tyle przerażającego, co absolutnie zdumiewającego. Spojrzała na Remingtona, który spał z rękoma i nogami szeroko rozrzuconymi, jakby cisnął go tam na ziemię jakiś olbrzym. Dlaczegóż niby miałabym go całować? Tego przyszłego rycerza?

– Jak to? Nie zrobiłaś śniadania? Nie zaparzyłaś herbaty? Coś ty robiła cały ranek?

Dziewczyna gwałtownie odwróciła głowę. Zdała sobie sprawę z tego, że wpatrywała się w niego nie wiadomo jak długo, podczas gdy on już nie spał. Usiadł. Miał zmęczoną, zaspaną twarz. Znowu uciekła wzrokiem, gdy zorientowała się, że jej oczy szukają jego ust.

Remington szybko zebrał obozowisko i ruszyli. Teraz, gdy nie musiała już się martwić o mordercze drzewa, las wydawał się monotonny, a jazda nużąca. Mocno obejmowała w pasie swojego towarzysza, walcząc ze snem, którego nie dane jej było zaznać w nocy.

Zza ciemnozielonej zasłony, którą tworzyły korony drzew, wreszcie zaczęło wychylać się słońce. Cały ranek mozolnie się wspinali i teraz znajdowali się na tyle wysoko, że powietrze było już bardzo rozrzedzone. Czasem jechali łagodnymi, porośniętymi paprociami zboczami, innymi razy stromymi serpentynami bazanitowych lub wapiennych skał. Nigdzie jednak sosny nie rosły na tyle rzadko, by mogła naprawdę rozejrzeć się po okolicy. Wreszcie, po długiej walce, poddała się i pozwoliła powiekom opaść. Zapadła w drzemkę – niezbyt głęboką, dostatecznie jednak, by stracić poczucie czasu. Pamiętała stały chrzęst liści miażdżonych końskimi kopytami, ale nie byłaby w stanie powiedzieć, czy jechali jeszcze kilkanaście minut, czy może kilka godzin.

– Jest wreszcie. Tak piękna, jaką ją zostawiłem – powiedział nagle Remington.

Dziewczyna drgnęła i obudziła się. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą coś, czego kompletnie nie rozumiała. Koń stał na brzegu urwiska, niedaleko niebezpiecznie wyglądającego błotnistego i żwirowego szlaku, który szedł grzbietem zapierającego dech w piersiach górskiego pasma. Po obu jego stronach, nisko w dole, widziała niezliczone sosnowe i jodłowe szczyty. Jednak to, co naprawdę wprawiło ją w osłupienie, leżało na wprost. Gdy ruszyli dalej, kompletnie zapomniała o zachwycających widokach po obu stronach drogi. Szlak, którym jechali, prowadził ich bowiem do ogromnej kamiennej twierdzy, która zdawała się wyrastać prosto z góry. Ściany z białego jak kość wapienia były wysokie na kilkanaście metrów, pokryte mchem i plamami wilgoci. Fioletowe chorągwie na szczytach strzelistych baszt powiewały na wietrze. Każdy fragment murów obronnych zwieńczony był blankami, sterczącymi jak kolce na smoczym grzbiecie. Za tym majestatycznym królestwem rozciągało się znowu niezmierzone czarnozielone morze lasów.

– Co to jest? – zapytała zachrypniętym, słabym głosem.

– Twierdza Marburg, klejnot wśród górskich królestw.

Dotarli wreszcie do końca szlaku. Koń strącił kopytem luźny kamień, który potoczył się tysiące metrów w dół niezmierzonej otchłani. Remington dał komuś przy bramie znak ręką i wkrótce niesamowity odgłos opuszczanego zwodzonego mostu odbił się echem w obu bliźniaczych dolinach. Ogromny drewniany most opadał z wolna nad przepaścią. Jego deski jęczały pod własnym ciężarem, dopóki nie uderzył o ziemię. Tak się czuje mysz w domu olbrzyma.

Końskie kopyta zastukały na moście. Pod nimi nie było teraz nic poza niebem i zupełnie nisko – dnem przepaści. Przed nimi masywna sosnowa brama otwierała się ze skrzypieniem. Sterczały w niej drzewce połamanych strzał – pamiątki jakichś minionych wojen. Wraz z rozwieraniem się bramy przed oczami dziewczyny otwierał się kompletnie nieznany jej świat.

To królestwo, Marburg, jak nazwał je Remington, żyło. Na ulicach roiło się od ludzi. Ubrani w łachmany wieśniacy, przekrzykujący się wzajemnie kupcy, matki goniące brudne dzieci, które goniły jeszcze brudniejsze świnie. Jakiś drwal wiózł ogromne ścięte pnie. Strażnicy stali spokojnie na warcie w swoim błyszczącym rynsztunku, a ich stalowo zakończone włócznie mierzyły w niebo. Z którychś okien płynęła muzyka. I ta mieszanina zapachów! – palonego drewna, świeżo ściętej trawy, mokrej ziemi, kwiatów i pieczonej kaczki. Po obu stronach ulicy stały ryglowe domy z tynkowanymi na biało ścianami poprzecinanymi brązowymi belkami, a nieco dalej – przycupnięte w błocie chaty o dachach krytych strzechą. Dziewczyna z przykrością uświadomiła sobie, że gdziekolwiek spojrzy, jednocześnie traci z oczu kilkanaście innych fascynujących widoków.

Przejeżdżali obok grupki wieśniaków, którzy klaskali do piosenki wygrywanej przez starszawego skrzypka. Grupka stała kołem, a pośrodku tańczyły trzy małe dziewczynki.

– Spójrz na nie! – wykrzyknęła dziewczyna. – Są takie same jak ja!

Dzieci były bose i radośnie uśmiechnięte. Dziewczyna patrzyła na to oczarowana. Z jakiegoś powodu niewinna radość malująca się na tych małych twarzyczkach zrobiła na niej większe wrażenie niż cokolwiek, co przedtem widziała. Skrzypek nie spuszczał z nich jednego ze swoich wyłupiastych oczu, patrząc, jak chichoczą i okręcają się nawzajem w tańcu. Zaczął grać coraz szybciej i one również przyśpieszyły. Wreszcie nogi poplątały im się w tym szalonym tańcu i upadły w błoto, śmiejąc się do łez.

– Zaczekaj – poprosiła Remingtona, odwracając się, by jeszcze chwilę popatrzeć. – Nie możemy zostać? Jeszcze chwilkę?

– Jesteśmy już spóźnieni. Jeśli chcesz, możesz zostać, ale wtedy nie zostaniesz księżniczką.

Patrzyła za dziewczynkami, aż zniknęły jej z oczu. Ich czysta radość sprowadziła na nią lekki smutek i melancholię. Nie pamiętała, by sama kiedykolwiek była tak beztroska.

Remington skierował konia w wąską alejkę. Minęli kolejny ryglowy dom i nagle znaleźli się z dala od radosnego zgiełku głównej ulicy. Dziewczyna poczuła gryzący zapach zgnilizny. Był tak strasznie nieprzyjemny, że ukryła nos w kurtce Remingtona. Końskie kopyta rozchlapywały na boki wodę z brązowych kałuż. Im niżej zjeżdżali tą krętą alejką, tym wyraźniej dało się słyszeć jakieś głosy – coś, co brzmiało jak złowieszczy szept.

– Co to?

– To, moja droga, początek najdziwniejszego dnia w twoim życiu.

Cmoknął na konia, który pocwałował na tyle szybko, na ile pozwalało błoto. Wreszcie wynurzyli się z wąskiej alejki i stanęli w pełnym słońcu.

Po drugiej stronie obszernego, wyłożonego kamieniami dziedzińca wznosił się imponujący pałac o gładkich łupkowych i marmurowych ścianach. Zamek Marburg. Szlachetna budowla została częściowo przysłonięta tymczasowo rozstawionym olbrzymim namiotem, którego materiał podtrzymywały trzy masywne, drewniane słupy. Z boku czekała kolejka powozów i zaprzężonych do nich koni. Dziwny szum, który słyszała dziewczyna, był sumą głosów setek podekscytowanych dziewcząt, tłoczących się pod namiotem.

Zdrętwiała i instynktownie nieco mocniej objęła Remingtona. Wszystkie dziewczęta były mniej więcej w jej wieku. Były ubrane w eleganckie suknie – tak kolorowe, że dziewczyna nic podobnego dotąd nie widziała. Każda z dziewcząt była inna, ale w pewnym sensie wszystkie były do siebie podobne. One są takie jak ja – pomyślała dziewczyna. Czuła jednak, że do nich nie pasuje.

Gdy tylko koń Remingtona przejechał przez dziedziniec, dziewczyna zauważyła, że ich przybycie nie uszło uwadze zebranych. Na twarzach, które się do nich zwracały, dało się odczytać radość z widoku Remingtona, która natychmiast zmieniała się w zaskoczenie jej widokiem. Zgiełk tłumu nieco zelżał i zaczęła w nim wychwytywać szeptane raz po raz imię – „Remington”.

Gdy zeskoczył z siodła, jego umazane błotem jeździeckie buty lekko uderzyły o ziemię. Została teraz sama na końskim grzbiecie i nagle zdała sobie sprawę, że prawie wszystkie oczy skierowane są na nią. Zbladła.

– Nie potknij się tylko. Jeśli padniesz teraz przed nimi na twarz, nigdy nie dadzą ci o tym zapomnieć.

Chwyciła jego szorstką dłoń i ześlizgnęła się na ziemię.

– Pierwszy test zdałaś doskonale.

Próbowała się za nim ukryć, ale on poprawił tylko pasek przy siodle i wskoczył z powrotem na grzbiet swojego konia, zostawiając ją samą na bruku, wśród setek obcych ludzi.

– Jadę się zapisać na kurs dla rycerzy.

– Zaczekaj! – zawołała za nim. – A co ja mam zrobić?

Wskazał palcem na kilka długich drewnianych stołów ustawionych w cieniu namiotu, nieco przysłoniętych rzędem dziewcząt ubranych w kolorowe suknie.

– Iść tam i zapisać się. Masz takie samo prawo być tutaj, jak one wszystkie.

Podniosła na niego oczy, które nagle wypełniły się łzami. Zabierz mnie do domu! Nie chcę tu zostać! – pomyślała. Nie zdołała jednak wydobyć z siebie tych słów.

– „Do odważnych świat należy”, jak mawia mój ojciec. – Tylko tu możesz znaleźć tę dziewczynę z obrazka.

Skinął w stronę tłumu, kompletnie niezmieszany zainteresowaniem, jakie wzbudzał.

– Jazda – powiedział do konia, szarpiąc lekko za uzdę. Koń odwrócił się na tylnych nogach i zarżał efektownie. Ruszyli energicznie przez dziedziniec, odprowadzani cichymi okrzykami zachwytu.

Do odważnych świat należy.

Zrobiła parę kroków do przodu, powtarzając sobie słowa Remingtona. Nie brzmiały jednak przekonująco. Ze zdenerwowania zakręciło jej się w głowie, a drżące nogi uginały się pod nią. Niemniej podreptała boso naprzód, w stronę tłumu, który na jej widok niechętnie się rozsunął.

– Czy ona ma na sobie pajęczynę? – zapytała jedna z dziewcząt ubranych w len, koronki, jedwab i tiul.

Stroje innych dziewcząt przyozdobione były rzemykami i paskami, herbami i symbolami ich mieszkających w odległych krainach rodzin. Włosy miały uczesane, zaplecione lub podwinięte, a nie zaśmiecone patykami i liśćmi. Ich skóra miała najróżniejsze odcienie, ale wszystkie były czyste, a nie umazane zaschniętym błotem.

– A czego można się spodziewać, jeśli pozwalają się zapisywać dziewczynom, które nie są księżniczkami krwi?

Niepewnie przesuwając się w tłumie, dziewczyna zdała sobie nagle sprawę z tego, że było coś jeszcze, co odróżniało ją od całej reszty zgromadzonych tu dziewcząt. Coś znacznie bardziej przykrego niż to, co zauważyła wcześniej. One wszystkie miały tu ze sobą swoich rodziców.

– Jakim cudem ktoś taki może znać Remingtona?

Dziewczyna poczuła, że oczy ją pieką i wypełniają się łzami. Nie pozwoliła im jednak popłynąć. Myślała tylko o tym, żeby dojść do stołu, przy którym odbywały się zapisy.

– Hej! Hej! Tutaj!

Dziewczyna o kręconych włosach w kolorze zachodzącego słońca skierowała ją do jednej z kolejek. Miała na sobie ciemnoczerwoną pelerynę z kapturem, narzuconą na czarny płaszcz. Jej życzliwy uśmiech był najmilszym widokiem, jaki dziewczyna w pajęczej sieci widziała od momentu opuszczenia domu.

– Naprawdę, można by pomyśleć, że jesteśmy wiedźmami, które próbują się zapisać, a nie po prostu dziewczętami niskiego stanu – powiedziała. – Wszystko dobrze?

Dziewczyna w pajęczej sieci pokiwała głową.

Teraz, gdy miała sprzymierzeńca, inni jakoś stracili nią zainteresowanie. Powróciła atmosfera wesołego podekscytowania. Znów się rozejrzała i zauważyła coś jeszcze. Po tej stronie namiotu, gdzie teraz stała, nie było dziewcząt ubranych w jedwabie i futra, jak te, na które zwróciła uwagę na początku. Te tutaj miały na sobie własnoręcznie szyte ubrania, połatane i pozszywane, i generalnie nie tak olśniewające. Znajdowała się wśród nisko urodzonych.

– Następna! – krzyknęła pulchna kobieta siedząca za stosem papierów. Kolejka posunęła się naprzód.

– Nie zrozum mnie źle, ale jak to się stało, że przyjechałaś tu z Remingtonem? – zapytała rudowłosa dziewczyna, słabo kryjąc podekscytowanie. – On jest w połowie odpowiedzialny za to oblężenie. Każda liczy, że się w niej zakocha.

– Magdalena, daj spokój dziewczynie. Przecież ona jest cała w pajęczynie – powiedział stojący za nimi mężczyzna. Patrzył na Magdalenę spod zmarszczonych brwi i dłubał w nosie. Miał przeraźliwie brudne paznokcie i sprawiał wrażenie, jakby bardzo się śpieszył, by już opuścić miejsce, w którym się obecnie znajdował.

– Mój ojciec nie rozumie, dlaczego ludzie lubią plotkować o rodzinie królewskiej, ale co ja poradzę, że też to lubię. Wydają mi się fascynujący. Dalej, opowiedz mi, jak to się stało, że go znasz.

Dziewczyna chciała odpowiedzieć, ale przed jej oczami stanęła nagle chata i wiedźma, i maszyna do robienia cukierków.

– Tak naprawdę wcale go nie znam. Spotkałam dopiero wczoraj. Przypadkiem.

– Następna!