Strona główna » Humanistyka » Aleja dziwacznych posągów

Aleja dziwacznych posągów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61184-43-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Aleja dziwacznych posągów

Aleja dziwacznych posągów Dejana Vukićevicia to zbiór dwunastu opowiadań podzielonych po cztery w trzy cykle: Obsesje, Mitopeje i Le beau est toujors bizarre.

W cyklu pierwszym bohaterowie opowiadań to ludzie owładnięci tytułowymi obsesjami (jak bohaterowie opowiadań: Zimny i Martwa dusza), fobiami (np. bohater utworu Tractatus Mosquitus), rozmaitymi skrzywieniami psychicznymi, czy też zwyczajnie uwikłani w niezwykłe, lecz tragiczne w skutkach okoliczności życiowe (bohaterka opowiadania Circulus vitae).

Cykl Mitopeje zawiera utwory nawiązujące do popularnych wątków mitologicznych, a nawet biblijnych, niekiedy dość luźno, (jak w opowiadaniu Argo z Ogigiji), zdarza się też przeniesienie postaci mitologicznej do świata współczesnego (opowiadanie Centaur), a także trawestowany wątek biblijny w drugiej płaszczyźnie narracyjnej (w opowiadaniu Kołysanka dla Abla).

Opowiadania ostatniego cyklu, Le beau est toujours bizarre, ilustrują daremność odwiecznej gonitwy człowieka za pięknem, co prawda różnie pojmowanym, jednakże jego niedosyt wywołuje tragiczne poczucie pustki, a świadomość, iż jest ono niedosiężne prowadzi bohaterów do samounicestwienia (jak w opowiadaniach: Aleja spleenu oraz Gnój) lub do groteskowych sytuacji, w których o ich losach decydują ludzie wyznający tępo pewne absurdalne zasady (np. opowiadania: Dwa palce pod sercem i Listy z ziemi).

Po zbiorze opowiadań Żałoby, poprzez który Dejan Vukićević objawił się jako pisarz posiadający swoisty głos literacki, w nowym kręgu opowieści, rozkłada on szeroki wachlarz perypetii, przybliżających nam świat jego prozy i umożliwiających przekroczenie granicy zrozumienia dla daremności naszych zmagań z tak pojmowanym, życiem.

Aleja dziwacznych posągów jednakże zaskakuje wiernych czytelników prozy Vukićevicia, przywodząc im na myśl raczej Kronikę pewnego miasta Momčila Nastasijevicia czy Bożych ludzi Borisava Stankovicia. Podstawową różnicą jest tu jednak punkt widzenia; perspektywa ta umożliwia zupełnie inny zasięg obserwacji, skierowanych na najodleglejsze i najbardziej ukryte obszary duszy. Wymaga to nieco innego "ustawienia ucha" na te tętno, które bije szerząc odwieczne błędy ludzkości...

Radovan Beli Marković

Polecane książki

Dlaczego w zaciszu gabinetu lekarskiego, przy podejmowaniu decyzji o skorzystaniu ze zwolnienia, oprócz pacjenta i lekarza uwzględniany jest jeszcze pracodawca? Czy dla pracodawcy najkorzystniejszy poziom absencji to jej brak? Dlaczego pracownicy korzystają ze zwolnień w okolicznościach medycznie ni...
Najnowsza książka profesora Michaela Walzera, jednego z najwybitniejszych amerykańskich filozofów polityki, jest wykładem na temat problemów, jakie stoją przed współczesną lewicą w niezwykle skomplikowanym współczesnym świecie. Autor szeroko formułuje pojęcie lewicy – zalicza do niej przede wszystki...
Rzeczywistość jest inna niż Ci się wydaje Ta publikacja odsłoni przed Tobą tajniki prawdziwej rzeczywistości, a nie tylko tej, którą ujawnia zmysł wzroku. Korzystając z odkryć fizyki kwantowej będziesz w stanie zobaczyć wiele więcej.   Dzięki tej książce poznasz: - najnowsze badania nad świadomością...
  Są miasta, w których zmowę milczenia nazywa się dyskrecją. Są miejsca, w których zło określa się jako nieszczęśliwy wypadek. Są ludzie, którzy widzą tylko to, co trzeba, a nie to, co powinni.   Potworne czyny zdarzają się najczęściej w najzwyklejszych miejscach. Na przykład na prowincji w północny...
To nie jest książka idealna. Nie aplikuje o takie tytuły. To próba zamknięcia w formie słowa różnych życiowych epizodów. Zwierzenia młodego człowieka, z tego, co go dotknęło bezpośrednio i pośrednio, a czasami jedynie na płaszczyźnie wyobraźni. To pamiętnik trzciny, targanej prz...
Epicka opowieść o losach polskiej rodziny wpleciona w dramatyczne wydarzenia XX wieku rozpoczyna się z chwilą wybuchu I. wojny światowej, a kończy po stu latach – w czasach współczesnych. 1 września 1939 roku. Mania i Ania Winne, pierwsze w rodzinie z podwarszawskiego Brwinowa bliźniaczki są ju...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dejan Vukićević

Dejan Vukićević

Aleja Dziwacznych posągów

Copyright by Dejan Vukićević & e-bookowo 2009 Grafika i projekt okładki: Agnieszka Żuchowska-Arent Tłumaczenie: Agnieszka Żuchowska-Arent

ISBN 978-83-61184-43-0

www.e-bookowo.pl Kontakt:wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione Wydanie I 2009

Dejan VukićevićAleja dziwacznych posągów

Po zbiorze opowiadańŻałoby,poprzez który Dejan Vukićević objawił sie jako pisarz posiadający swoisty głos literacki, w nowym kręgu opowieści, rozkłada on szeroki wachlarz perypetii, przybliżających nam świat jego prozy i umożliwiających przekroczenie granicy zrozumienia dla daremności naszych zmagań z tak pojmowanym, życiem.

Aleja dziwacznych posągówjednakże zaskakuje wiernych czytelników prozy Vukićevicia, przywodząc im na myśl raczejKronikę pewnego miastaMomcila Nastasijevicia czyBożych ludziBorisava Stankovicia. Podstawową różnicą jest tu jednak punkt widzenia; perspektywa ta umożliwia zupełnie inny zasięg obserwacji, skierowanych na najodleglejsze i najbardziej ukryte obszary duszy. Wymaga to nieco innego „ustawienia ucha” na te tętno, które bije szerząc odwieczne błędy ludzkości…

Radovan Beli Marković

„Le beau est toujours bizarre” Charles Baudelaire

Jedyne, co jest stwierdzone definitywnie, to fakt, że Borys Baker uprawiał seks oralny z Rosjanką, Angelą Ermakową w Londynie przed dwoma laty. On temu nie zaprzecza. Wszystko pozostałe jest już zwyczajne i całkiem normalne: ona zatrzymała spermę Bakera w ustach, pobiegła do samochodu, gdzie czekała na nią rosyjska mafia, która ją szybko przetransportowała do lekarza; tam Angela wypluła spermę, a lekarz natychmiast dokonał sztucznego zapłodnienia.

Prywatni detektywi Baker’a czatowali ukryci w kontenerze na śmieci czekając, aż Ermakowa wyrzuci pieluszki swojego 10-miesięcznego dziecka, znaleźli na pieluszce znak DNK, który przeanalizowali i stwierdzili, że to rzeczywiście dziecko Borysa. Ponieważ lekarz zużył tylko jeden plemnik do zapłodnienia, pozostaje pytanie: co stało się z pozostałymi 399.999.999? I ile dzieci będzie utrzymywał Baker w najbliższej przyszłości?

„Reporter” (Banja Luka), 21. stycznia 2001 r., nr 145., str. 62.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

OBSESJE

Circulus vitae

Umarła.

Grudniowy poranek, tak jak czterdzieści dwa lata temu. Czterdzieści jeden, jedenaście miesięcy, dwanaście dni.

Umarła Grozdana.

Mróz ściskał tak, jak tedy, gdy po raz pierwszy ukryłam się w mrocznym wejściu i zapukałam do ciężkich, dębowych drzwi, skrzypiących niczym jej płuca. Dzisiaj rzężą, chyba że to tylko ze spróchniałych odrzwi odzywają się stare korniki.

Wtedy też wszystko było stare, tylko teraz jest starsze o czterdzieści dwa lata. Deski podłogi, uginające się niczym klawisze fortepianu, kolonialny, przekrzywiony żyrandol, białe milczące ściany, masywny stół, który zrobili jacyś więźniowie, a Grozdana kupiła go na wyprzedaży.

Dziś rano umarła. Wiem, bo jej ciało było jeszcze ciepłe, gdy weszłam i, jak co rano, gdy spała, przystawiłam jej lusterko do ust. Często wydawało mi się, że nie jest zamglone, ale gdy przystawiałam je jeszcze bliżej, zawsze okazywało się, że się myliłam. Co by nie mówić, przy każdej próbie była nadzieja… nawet może nie nadzieja, nie wiem jak to nazwać, przeświadczenie, czy coś…

Grozdana, Grozdana, całe życie mi zabrałaś. Pomyślałam nawet, że ja w odwecie odbiorę twoje, wychodziłam do biblioteki, czytałam książki z dziedziny farmacji. O truciznach. I tak, czekając na swoje zamówienie, przeglądałam czasopisma, a przy tym zaczęłam też czytać książki. Z czasem coraz więcej robiłam zamówień z beletrystyki, a coraz mniej z farmacji. Tak sie zżyłam z Raskolnikowem, że przeczytałam wszystko Dostojewskiego. A na Boga, napisał niemało.

Do trucizn już się nie dotykam. Niech życie odbiera ten, który je daje. Ale co za dużo – to niezdrowo. Czterdzieści dwa lata to kawałek czasu. Tak bardzo pragnęłam jej śmierci, a teraz… Teraz mi wszystko jedno. Gdy pierwszy raz tam wkraczałam, Grozdana była stara – tak, jak ja teraz. I chora. Ciężko mi… ciężko mi jest przypomnieć sobie ten mroźny poranek, z gazetami otwartymi na ogłoszeniach i nadzieją, że znajdę dobrą pracę, wezmę los w swoje ręce. Pomęczę się przy starej, konającej babce, usamodzielnię się za jakiś rok, wyjdę za mąż, urodzę dzieci, które nie będą już sublokatorami…

Całe jedno życie, Grozdana. Przy twoim wezgłowiu. Prałam, prasowałam, sprzątałam, gotowałam, karmiłam łyżeczką, podnosiłam, porządkowałam, wietrzyłam, kąpałam, obcinałam paznokcie, wynosiłam odchody do toalety… A wszystko z nadzieją, że ktoś patrzy na to z góry i że zaświta kiedyś taki dzień, kiedy spłacę już swoje rachunki. Dzień, gdy skończy się cierpienie, a zacznie się życie. Dzień moich powtórnych narodzin, świąteczny jak pierwszy dzień roku…

Hej, Grozdana, ile samych tylko śmiertelnych ubrań znosiłaś, nie mam cię w czym pochować. Odejdziesz w moich łachmanach na tamten świat… A tam nikt cię nie pozna. Już dawno wszyscy o tobie zapomnieli. Wszyscy ci z popękanych fotografii, których ja nigdy nie spotkałam.

Kim ty właściwie jesteś, Grozdana? I dlaczego nigdy mi o niczym nie mówiłaś? Dlaczego milczałaś tak zagadkowo? Jak sfinks. Jak byś wiedziała… co mnie czeka.

Ech, Grozdana.

Nawet martwa narażasz mnie na męki. Nigdy nie przepadałaś ani za religią, ani za zabawą i wesołą muzyką, i co ja mam teraz zrobić? Dlatego jesteśmy tutaj same, ty i ja. Bo i kto by do ciebie przyszedł? Twoi rówieśnicy już dawno nie żyją. O trzy wieki zahaczyłaś. To niemało. I akurat trzecie zęby zaczęły ci kiełkować. Wczoraj w dziale ogłoszeń omal nie zamówiłam ci nekrologu, gdy nagle sobie uświadomiłam, że nie ma po co tego robić, skoro i tak przeczytałabym go tylko ja. A nie wiem też co z kwiatami… wszystko to małe Cyganiątka porozkradają… a niech zabierają, w końcu oni są żywi…

A jednak nie na próżno tam szłam…

Mróz ściska coraz bardziej… a drzewo jeszcze nie narąbane… jedyne, co jest ładne w mrozie to te kryształki na szybie… Ta dziewczyna z gazetami pod pachą… to musi być ona…

Zimny

Ubrany w odcienie szarości, by nie rzucać sie w oczy, ślizgał sie niewidocznie przy ścianach budynków miasta.

Otworzył drzwi sklepu całkiem niezauważalnie, zatrzymał się na chwilę, by popatrzeć, a potem drzwi automatyczne trzepnęły go automatycznie. To wystarczyło, by automatycznie odwrócił się i ruszył z powrotem. Krocząc szarymi ulicami i oglądając szare twarze pojął nagle nieskończoną głupotę przedsięwzięcia. W rzeczywistości powinien być niezauważalny na co dzień, a nie tylko przy jakichś wygłupach. Zatrzymał się zwrócony ku wystawie i naraz odczuł, to znaczy, zobaczył coś i odczuł pustkę. Można by pomyśleć, iż widział też ciszę, ale niechaj będzie, że ją słyszał. Nieco później zrozumiał, że stoi przed neonową reklamą, na której było napisane EXIT. Co to za kawiarnia, na której jest napisane, że się z niej wychodzi, rozmyślał Mateusz W. Zimny, myśląc o wejściu do środka, ale napis go przed tym hamował. Nie można wejść tam, gdzie jest WYJŚCIE. W niepewności, z zasady zaniepokojony, że doprowadzi go to do załamania nerwowego, aby je zwalczyć zawczasu, zaczął się walić dłonią po głowie. Nie szło mu to, ale szybko to zrozumiał, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki garść ziarenek fasoli i obrzucił się nimi. Nie zważał na przechodniów, którzy patrzyli na niego dość niezwykle, ważne, że się ofasolił. EXIT przypomniał mu jego musztrę, lecz podjął decyzję, aby ćwiczenia przed głównym wystąpieniem przeprowadzić choćby zaraz.

Aczkolwiek po krótkim oglądzie zrozumiał, że wszystkie lokale są zamknięte, a to może oznaczać tylko dwie rzeczy: jedna, że plan musi przesunąć na jutro i druga, że nicość i cisza zbyt długo go pochłaniały.

W domu musiał przejść zwyczajową procedurę: mycie rąk alkoholem, czyszczenie ubrania antyseptykiem i przejście przez matę dezynfekcyjną. Żona Mateusza W. Zimnego była zresztą hipochondryczką. Wcześniej można to było jakoś ścierpieć, ale wraz z pojawieniem się dziecka, stało się nie do zniesienia. Dlatego zaraz po wejściu zszedł do „ziemianki”.

„Ziemianka” była to dziura, którą sam wykopał pod rodzinnym domem (w rzeczywistości nie rodzinnym, bo się w nim nie urodził, a dom nie jest jego, lecz jego żony, a nawet nie jego żony, lecz jej rodziców, a oni odziedziczyli go po swoich). W każdym razie Mateusz W. Zimny pewnego razu wypełniając obowiązek małżeński, i to – po hipochondrycznym napadzie jego żony – bo na cóż, na Boga kadź z kiszoną kapustą na tarasie w kwietniu, – ruszył by ją wyrzucić. Nie żonę – kadź. Ponieważ była za ciężka, postanowił najpierw odlać wodę do sedesu. Ale do diabła, taki był z niego leń, że zaczął też wrzucać tam zgniłe śmierdzące głowy1. Gdy skończył, zatarł ręce i poszedł spać.

Ze snu o potopie wyrwał go wrzask żony, która stała po kolana w wodzie. Uspokajał ją, że to pewnie jakiś przeciekający kran i nie pozwalał jej wychodzić z pokoju. Gdy próbował, siadając na sedesie, powstrzymać wylewanie się ścieków kanalizacyjnych, słyszał solo żony w duecie na zmianę: żona – dziecko. Woda dotarła już do wszystkich pomieszczeń, a on zastanawiał się jak to wszystko wyjaśnić żonie, i wtem ona otworzyła drzwi, ścięła go przewiercającym, pytającym wzrokiem, a on, teraz już stojąc na sedesie, wzruszył ramionami i powiedział: niezrozumiałe, całkiem niezrozumiałe. Żona (w rękawiczkach na rękach) trzymała wysoko podniesiony liść kapusty.

Trzy dni robotnicy kopali w ich łazience. Przez ten czas żona z dzieckiem była u rodziców, a Mateusz W. Zimny, patrząc na dziurę w łazience, wpadł na jeszcze jeden genialny pomysł. Żonie powiedział, że robotnicy nie dokończyli pracy i że on ją dokończy. Każdego wieczoru ukradkiem wynosił kosze ziemi, którą wrzucał pod kwiaty. Kwiaty dzięki nawozom rosły nadspodziewanie szybko i kwitły nadzwyczaj ładnie. Gdy już nie miał co robić z ziemią, wrzucał ją do kadzi na kapustę.

Tak powstała „ziemianka”.

I Mateusz W. Zimny schodził do niej pod pozorem, że idzie coś tam naprawić, gdy tylko był jakiś problem z żoną albo z dzieckiem. Gdy tylko dziecko się zesrało i musiałby myć mu pupę i prać obsrane pieluszki, gdy żona wysyłała go na zakupy albo chciała grać w „młynek” (tej gry nie cierpiał, bo przypominała mu o ofasolaniu się), wtedy on schodził na dół.

Rozciągnięty w fotelu, odpoczywał. Jedyne co musiał, to uderzyć od czasu do czasu młotkiem po rurach, aby w ten sposób zrobić wrażenie, że coś tam majstruje na dole. Gdy tylko słyszał głos żony odkrzykiwał: „Nie słyszę, nie słyszę! Woda szumi.”

Żona oczywiście pytała, cóż on tam na dole naprawia, skoro nie potrafi nawet żarówki wymienić, ale nie sprzeciwiała się. W końcu zachowywał się wobec niej maksymalnie poprawnie. Kiedy tylko przychodził do niej jebaka, on się wycofywał. Raz nawet, gdy ze strachu, że złapie ją skurcz waginalny, właśnie złapał ją skurcz waginalny, na pomoc przybył jej Mateusz W. Zimny i pomógł rozdzielić sczepionych kochanków. Nawet go śmieszyło, gdy patrzył jak chodzą, niczym bliźniacy syjamscy.

Zauważył, że żona ma kochanka, gdy po jego pierwszej wizycie zobaczył badania krwi, moczu, wody i innych płynów, HIV, HCV i pozostałe testy. Tak samo i jego przed każdym współżyciem, zmuszała, by jej to wszystko przynosił. Ale tego już nie ma.

Mateusz W. Zimny nie tylko leniuchował w ziemiance. Pracował nad drugim tomem pewnego wielkiego projektu. Nikt, nawet on, nie mógłby z całą pewnością powiedzieć, o jakim projekcie mowa, ale on w pocie czoła pilnie nad nim pracował. Nikt nie będzie mu więcej mówił, że jest bezużyteczny, głupawy leser – ani żona, ani teściowa, ani handlarka jaj, która kilka dni temu warknęła: „Kretyn!”, gdy przypadkiem zawadził o jej stragan. A przecież wszystkie pozbierał, nawet kupił wszystkie całe jaja, które jeszcze zostały, więc miała pracę z głowy i mogła już iść do domu.

A zatem, nikt nie będzie mu więcej mówił, że jest szmatą, pantoflarzem, popychadłem, chociaż on sam dobrze wie, że dziecko nie jest jego, bo nie można urodzić dziecka po pięciu miesiącach. Dziecko to nie kociak. Już dawno przestał zwracać uwagę na docinki na ulicy, że na przykład, jego żona jebie się jak króliczka.

Jeśli o niego chodzi, to go nie dotyczy. Zresztą, on wie, że jego żona jebie się jak króliczka, nie trzeba go o tym informować. Ale jego nikt nie może nazwać pasożytem, bo on się już tak nie czuje.

Usiadł przy stole, chwycił długopis, poprawił oświetlenie elektryczne, podparł się pod brodę i czekał. Nic genialnego nie przychodziło mu do głowy. Naprężył się, ale znowu pustka. Sfrustrowany zaczął uderzać się dłońmi po głowie. Czasami przy tym przesadzał. Oszołomiony opuścił głowę na pustą kartkę papieru.

Mateusz W. Zimny obudził się przed wszystkimi, rzucił pomiętą kartkę papieru, która służyła mu jako poduszka, wspiął się do łazienki, umył się, dwa – trzy razy pierdnął, i gdy przeglądał się w lustrze – zamyślił się. Zresztą łazienka służyła mu też jako „świątynia dumania”. Najlepsze pomysły właśnie tam przychodziły mu do głowy, w samotności i ciszy (ciszy?). Czasami zostawał tu nawet po kilka godzin, ale problem był w tym, że łazienka była też ulubionym miejscem żony, więc musiał się wycofywać kilka metrów poniżej.

W każdym razie Mateuszowi W. Zimnemu, gdy tak zamyślony spoglądał w lustro, kto wie z jakich sfer ducha, wpadł do głowy jeszcze jeden genialny pomysł: jak to jest, że nikt nigdy nie zajmuje się takimi rzeczami jak golenie, mycie, siusianie, jak pierdzenie czy bekanie. Między innymi dlatego przestał oglądać filmy. Czasem lubił obejrzeć jakiś western albo kung-fu, (coś w tym jest – wschód i zachód, to trzeba też zanotować), to chłodne spojrzenie poprzez muszkę pistoletu, albo to, gdy Bruce Lee przejedzie zakrwawionym palcem po wargach – to po prostu niezapomniane chwile. Ale z czasem zauważył ogrom kłamstwa, jakie pokazują filmy. Jak to jest, że kowboj jedzie na koniu od rana do nocy, ani sra, ani szcza, ani je; no spróbujcie w to uwierzyć, a co z koniem? To się nie zdarza, to się po prostu nie zdarza. Od tej chwili olśnienia nie obejrzał już ani jednego filmu.

Zadowolony, bo paliwo zastąpił genialnym pomysłem, któremu się poświęci przy najbliższej okazji, Mateusz W. Zimny wyszedł – bliżej prawdy jest: powlókł się – w chłodny poranek, w którym powitał go chór wróbli. Podniósł głowę, by zobaczyć jaki dzień go czeka i wywnioskował, iż jest obsrany.

Pospiesznym i zdecydowanym krokiem wszedł do samoobsługowego po drugiej stronie miasta. Poruszał się niepewnie między półkami, póki się nie zdecydował. Jednak, gdy przechodził obok cebuli nie mógł się powstrzymać. Kasjerki zaczęły się z niego nabijać i podśmiewać, on zaczął się pocić. Gdy jego chore serce waliło, nie był pewien, czy śmieją się z tego, że ma w rękawie kiełbasę, czy że w koszyku ma tylko jedną główkę cebuli. A w rzeczywistości one nawet nie zauważyły kiełbasy, która wystawała z lewego rękawa, lecz tylko wróble łajno na głowie Mateusza W. Zimnego.

W parku na ławce podziobał kiełbasę z cebulą, przeganiając przy tym ptaszki, mając w pamięci poranne wydarzenie. W końcu zrozumiał, że kradzież to nic trudnego. Nawet odczuł jakiś rodzaj rozkoszy. I padła decyzja – wieczorem zostanie przekroczony Rubikon! Albo inaczej: kostka Rubika została rzucona! Wszystko jedno.

W ciemności była szansa, gdyby nie to ptasie gówno, że byłby mniej zauważalny dla swojego celu. Widać było tylko to, że wyraźny jest zamiar, aby pozostało to niezauważone. Tak jak, oczywiście, nieustanne sprawdzanie ostrości agrafek, od czego nijak nie mógł się odzwyczaić.

Postać wkroczyła do sklepu, ale tym razem drzwi automatyczne zatrzymała zręczna noga podstawiona z tyłu. Zachęcona takim wejściem, postać zaczęła kręcić się pośród półek i oglądać wyłożony towar, po drodze oczywiście śledząc rozmieszczenie luster. Uprzejmie się uśmiechała do sprzedawczyń, które też już się uprzejmie uśmiechały. Postać zachowywała się jak ktoś niepiśmienny, więc litery nic dla niego nie znaczyły, i przechodziła obok napisów, niczym chory cierpiący na oczopląs. Gdzieniegdzie poprawiła wystającą książkę – bo o książkach mowa – jakąś wyciągnęła, popchnęła. Jakąś podniosła, przekartkowała, coraz bardziej zbliżając się do celu. Strategia polegała na tym, by wziąć dwie identyczne książki, oglądać je, a potem jedną odłożyć, podczas gdy druga znika w przepastnej kieszeni płaszcza. W razie gdyby chybiła kieszeni, była i na to rada – zainstalowana siatka. Aha! – wykrzyknęła stara sprzedawczyni czesząc perukę innej, młodej i zakatarzonej. -Aha! Ten jest mój!

I postać, nie schwytawszy nic wokół siebie, znalazła się w bardzo niewygodnej sytuacji, całkowicie unieruchomiona, nie mogąc, mając związane ręce, nawet się odłonić ani ofasolić. Z powodu opuszczonych żaluzji na wystawie i przyciemnionego światła, nie mogła zauważyć, że z magazynu wyciągnięto straszliwe narzędzie tortur.

Wezwano też łysego szefa z wąsikami. On przyjął rolę sędziego śledczego, mówiąc przede wszystkim, że zatrzymany nie ma żadnych praw i że będzie osądzony według statutu firmy, od razu tu, na gorącym uczynku, chyba że oskarżony nie wyrazi życzenia, aby było to na miejscu przestępstwa, wówczas – odbędzie się to w magazynie, ale ponieważ jest tam stęchlizna, duchota i smród, lepiej przeprowadzić osąd tak jak powiedziano, tutaj i to jak najszybciej.

I akurat, gdy zakatarzona zamierzała przeczytać oskarżenie (razem z wyrokiem), które było już gotowe, w tym momencie, niczym anioły zbawienia, wkroczyło dwóch ludzi w płaszczach i zakrzyknęło:

– I znowu nam chleb od ust odejmujecie, co? Nie macie już nic innego do roboty? Czy nie wiecie, że już od trzech tygodni jesteście pod obserwacją, co? Na cudzy chleb się łaszczycie, kurwa wasza mać, co?!

Podczas gdy pociła się bezmyślna głowa szefa; sprzedawczynie posprzeczały się co do tego, kto prowadzi w łapaniu złodziei książek. Stara mówiła, że złapała ich więcej, udowadniając to na koralikach liczydła, a ta druga odpowiedziała jej zawistnie, że ci, co uciekli się nie liczą.

Funkcjonariusz, który zresztą pełnił funkcję samodzielnego śledczego, zażądał od swego kolegi – aplikanta kilku kartek papieru, aby zaaresztować po krótkiej rozprawie i bez czytania praw, przysługujących wszystkim zatrzymanym. Młodszy śledczy, pojmując dosłownie funkcję aplikanta, był w każdej chwili w pełnej gotowości; gdy dostał wezwanie podczas joggingu, wrócił do domu tylko po płaszcz; ale zapomniał przy tym o kartkach, nie spodziewając się żadnego aresztowania w księgarni. Starszy przemilczał fakt, iż wezwanie zaskoczyło go podczas stosunku i że jego kajdanki zostały na związanej żonie.

Zakatarzona, młodsza i głupsza sprzedawczyni zaproponowała ichnie, sklepowe kajdanki. Samodzielny śledczy, przekartkowująccorpus delicti,uśmiechał się i cisnął książkę prosto w dłonie aplikanta mówiąc:

– Co za bezsensowny stek bzdur! Weź, dla ciebie to w każdym razie, pouczający tekst.

A wtedy kontynuował przesłuchanie obecnych.

– Dobra, dobra, co ty sobie myślisz, ty stary łotrze, że książki to za darmo drukują! Że ktoś się męczył, pot swój przelewał po to, żebyś ty tak po prostu wszedł i wziął za pazuchę, co? Cha, cha, cha, zapazuszek, cha, cha, cha. Zapazuszek, co? – znowu zwrócił się do przesłuchiwanego. – Co ty sobie myślisz, narkomanie jeden, co tam masz na głowie?

– Włosy…

– Włosy, co? A co masz na włosach, pytam się?

– A, to… gówno… ptasie gówno…

– No tak, poszczęściło ci się dziś, nie? A czemu nos masz taki czerwony? Co? Smarkasz, co? A uszy, czemu masz takie czerwone?

– Serce… słabe serce… wali…

– E szefie, ta książka wcale nie jest taka zła, niech pan spojrzy…

– Ty tam czytaj i ucz się… Serce, co? A nie waliło ci jak kradłeś? Która to już twoja kradzież, co? Wszystko mi ładnie wyśpiewasz…

– Ale ja nie umiem, nie potrafię… śpiewać…