Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Alfa Jeden

Alfa Jeden

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-941896-1-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Alfa Jeden

Dzięki akceleracji rozwoju technologii kosmicznych, ludność Błękitnej Planety skolonizowała kilka światów typu ziemskiego Drogi Mlecznej. Pozwoliło to także prowadzić badania na przeogromną skalę. Nie zawsze legalne.

Stworzony laboratoryjnie Enril, zwany przez naukowców z placówki Inion Vertex obiektem Alfa Jeden, zamieszkuje Asfarię, technogotycki kompleks mieszczący się na asteroidzie przekształconej przez korporację Starlight. Żyjący w poniżeniu, nieświadomy innej rzeczywistości niż wykreowana przez tajemniczego „Boga”, mężczyzna nie wie, że jego genom stanowi podwaliny pod stworzenie żołnierzy przystosowanych do ekstremalnych warunków kosmicznych. Sens istnienia Enrila ogranicza się do zabijania przysyłanych promami ludzi, których uważa za wrogów bożych.

Alfa Jeden poznaje prawdę na swój temat, gdy do Asfarii trafia córka dyplomaty, Sandra Razok. Enril postanawia podjąć odpowiednie kroki przeciwko Starlightowi. W swoich działaniach nie jest jednak sam, może liczyć bowiem na zdrajców z Inion Vertex oraz eskadrę myśliwców o SI dorównującej ludzkiej inteligencji.

Polecane książki

"Zwierzęta, ludzie, bogowie" przyniosła Ossendowskiemu światową sławę. Wydana na przełomie 1920 i 1921 r. w Nowym Jorku, w 1922 r. w Londynie, a w 1923 r. w Warszawie. Łącznie osiągnęła rekordową liczbę dziewiętnastu tłumaczeń na języki obce. Ossendowski opisał w niej wspomnienia z ucieczki z Rosji ...
Z publikacją "Windows 10 perfekcyjnie opanowany"obsługa komputer stanie się o 50% łatwiejsza. 1. Łatwiejsza i szybsza obsługa: publikacja zawiera praktyczne wskazówki, instrukcje krok po kroku i przydatne triki przygotowane przez komputerowych ekspertów, dzięki którym zapanujesz nad Windows 10. Nasz...
Przygody Pana Ropucha i jego przyjaciół, Kreta, Pana Borsuka, Szczura, Wydry i Myszy, to historie pełne fantazji i humoru. Zwierzęta obdarzone cechami ludzkimi, w wielu sytuacjach wdzięcznie parodiują nasze zachowania....
,,Miłość, szkielet i spaghetti" to komedia kryminalna opowiadająca o rządach mafii włoskiej w Częstochowie, którą przepędziły z miasta… baby. Jedna z bohaterek zatrudnia się w domu włoskiego biznesmena jako pielęgniarka, ale okazuje się, że będzie musiała dla chorego także gotować. I nie tylko d...
Niniejszy norwesko-polski i polsko-norweski słownik terminologii prawniczej jest pierwszym tego typu wydawnictwem zarówno na polskim, jak i na norweskim rynku księgarskim. Słownik zawiera łącznie około 16 000 haseł oraz wyrażeń (z licznymi przykładami ich zastosowania). Wybór słownictwa norweskiego...
  Jeśli wiara jest nadzieją, która dopełnia miłość za granicą naszych ciał odnajdziemy świat utracony "wczoraj". Rozpoczynając wędrówkę w jego poszukiwaniu błądzimy ścieżkami często nielogicznymi dla umysłu, ale wartymi przejścia, czasem zatrzymania i zastanowienia nad przebytą d...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adrianna Biełowiec

Copyright © by Adrianna Biełowiec, Szczecin 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez zgody autora. Zabrania się publicznego udostępniania tekstu w dowolnej formie.

Tytuł e-booka: Alfa Jeden

ISBN 978–83–941896–1–7

Wydanie II

Redaktor techniczny: Paweł Prusinowski

Korekta: Joanna Uchman

Okładka: projekt autorski

Kontakt: abielowiec@interia.pl

Do finalnej wersji książki przyczyniło się wiele osób, podając swoje sugestie i podpowiedzi. Od redaktorów Fabryki Słów i czytelników Nowej Fantastyki, po wojskowych, pracowników sektora IT, jak i czytelników sf, którzy nie szczędzili krytyki i nie zostawili na tekście suchej nitki. Za każdą pomoc, nawet w kwestii wyrazu, wszystkim tym osobom bardzo dziękuję.

Rozdział 1Projekt „Likwidator”

– Słucham? – Doktor Edgar Strzelbowski odwrócił się od ekranu kapripodu i zerknął na wbudowany w ścianę monitor, mieszczący się tuż przy wejściu do gabinetu. Spodziewał się ujrzeć za drzwiami sylwetkę doktora Alexandra Kantolaka, dlatego nie krył zdziwienia, gdy zamiast roześmianej twarzy cherlawego kolegi po fachu, zobaczył Mateusza, niepewnie zerkającego w komórkę wizjera.

Mateusz był tu nowy. Do placówki badawczej Inion Vertex przyleciał transporterem zaledwie przed tygodniem i choć zdążył zapoznać się dostatecznie z obowiązującymi na terenie obiektu zasadami, nadal zachowywał się niczym spłoszony szaraczek – jak typowy asystent niepewny swoich przywilejów w pierwszej poważniejszej pracy. Młodzieniec przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i zerkał nerwowo z lewa na prawo, jakby przybył do Edgara jedynie po to, by oznajmić mu, że któryś z obiektów eksperymentalnych znów wydostał się z boksu i hasa teraz beztrosko po budynkach Wydziału Genetyki i Rozwoju Osobniczego.

– Eh… Czego chcą tym razem? – Młody albinos podniósł się leniwie z fotela, przeczesał dłonią białe włosy, podszedł do drzwi i rozsunął je, wpuszczając do gabinetu błękitne światło lamp łukowatego korytarza i słodkawą woń różanej herbaty, którą ktoś musiał zaparzyć w pobliżu.

– Doktor Dawid Jakowlew kazał ci przekazać, że zaraz zaczynają – rzekł Mateusz, zaglądając z zaciekawieniem do przepełnionego elektroniką gabinetu Edgara. Zaczepił wzrok na drobniutkiej skrzynce kapripodu, który prawie dwie setki lat temu został następcą komputera. – Coś mu nawaliło w elektroniku[1] i nie mógł cię poinformować osobiście.

Na wzmiankę o Jakowlewie, Strzelbowski szerzej otworzył piwne, prawie purpurowe oczy. Zerknąwszy na ścienny zegar atomowy, wydał z siebie pełne frustracji westchnienie. Była godzina 16:20, dnia 7 marca 2448 roku.

– Cholera, pośpieszyli się aż dwadzieścia minut? – mruknął, po czym wrócił do biurka, by wyłączyć sprzęt. Niebawem opuścił pomieszczenie, zatrzasnął drzwi, zablokował zamek magnetyczny i klepnął asystenta w plecy. – Idziemy.

Kiedy szli zamaszystym krokiem przez główny korytarz socjalnego sektora B, z mijanych pomieszczeń i przecznic wychodziły kolejne osoby, by dołączyć do powiększającej się rzeki pracowników naukowych, jakby wszyscy zmierzali na ważne konsylium.

– A miała to być kameralna impreza – Edgar rzekł do Mateusza tonem żartu, gdy wraz z siedmioosobową grupą wchodzili do pięcioosobowej windy, którą podjechali piętro wyżej, gdzie mieściła się dyspozytornia Wydziału. Opuściwszy kabinę, przeszli kawałek stalowym, oświetlonym na indygo holem, skręcili parę razy. A gdy wreszcie za ich plecami szczęknęły drzwi dyspozytorni, tymczasowo przekształconej w pomieszczenie kontrolne najnowszego projektu, sympatycznie wyglądająca androidka przywitała Strzelbowskiego z uniżonością i poprosiła, by zajął wskazane przez nią miejsce.

Dyspozytornia centrum naukowego, jedna z pięciu izb kontrolnych placówki Inion Vertex, lecz jedyna w Wydziale Genetyki i Rozwoju Osobniczego, nie była dużym pomieszczeniem. Miała około dwudziestu metrów długości i dziesięć szerokości, lecz mimo to pracownicy Wydziału, jak również ciekawscy gapie z budynków niepowiązanych z genetyką, ściągali do niej hurmą, korzystając z luźnych godzin pracy, jakie dano wszystkim tego przełomowego dnia. Pomieszczenie pozbawione było okien, tak więc gdyby któryś pracownik dyspozytorni zapragnął w chwilach relaksu popatrzyć na spękane, czerwone stepy okalające placówkę, a na nocnej zmianie poobserwować księżyce Phalagiona, musiałby udać się do innej części budynku. Wzdłuż stanowisk z kapripodami znajdowało się dwadzieścia siedem cieniutkich jak antyczna fotografia monitorów holograficznych, odbierających fonię i obraz z komórek rozmieszczonych w technogotyckim kompleksie zwanym Asfarią. Zespół obserwowanych budynków wzniesiono na dwukilometrowej asteroidzie, obrobionej działami impulsowymi dzięki funduszom eksploatującej nowe światy korporacji Starlight. Ta sama Korporacja sponsorowała badania we wszystkich pięciu wydziałach Inion Vertex: Genetyki i Rozwoju Osobniczego, Bioniki, Fauny i Flory Phalagiona, Broni oraz Geologii i Klimatologii. Węglowo-krzemianowa planetoida pierwotnie dryfowała w rozrzedzonym pasie asteroid, znajdującym się dwie dziesiąte jednostki astronomicznej[2] od globu Phalagion, jednak kiedy wiertnicy i górnicy Korporacji wyżłobili groty w jej wnętrzu i zainstalowano tam napędy o sile ciągu tysięcy meganiutonów, planetoidę udało się przetransportować bliżej i umieścić w odległości piętnastu milionów kilometrów od planety. Od tego czasu nietypowy satelita służył Korporacji za arenę doświadczalną. Napędy Asfarii świetnie zdały egzamin, a korekty trajektorii dokonywano rzadko. Obecnie naukowo-militarna korporacja Starlight, jako jedna z dwóch komórek, była w stanie dokonywać tego typu rzeczy, dysponowała bowiem ogromnym nakładem finansowym oraz technologią równie nowoczesną, co Vomisa, z którą konkurowała o dominację nad skolonizowanymi sektorami Drogi Mlecznej. Vomisa nie zajmowała się jednak technologią cywilną – tę planetę nazywano potocznie układem odpornościowym ludzkości, gdyż szkoleni na niej żołnierze odpowiadali za bezpieczeństwo wielu kolonii.

– Ja nie wchodzę. – Mateusz przystanął na progu pomieszczenia bardziej z powodu niskiego stopnia naukowego, niż ze względu na ścisk i gorąco panujące wewnątrz. Haker przywykł do tego, że bez przepustki nikomu nie wolno było przebywać w dyspozytorni. Teraz czuł się nieswojo, mając okazję wejść do środka bez przechodzenia procedury kontrolnej.

Parę lat starszy od Mateusza Edgar skwitował zachowanie chłopaka lekkim uśmiechem. Pchnął go w plecy.

– Właź.

Podeszli do rzędu krzeseł ustawionych przy stanowiskach z kapripodami, gdzie Edgar, jako jeden z głównych członków projektu „Likwidator”, miał zarezerwowane miejsce obok kierownika – czterdziestosześcioletniego rosyjskiego doktora habilitowanego Dawida Jakowlewa.

Powiewając białym kitlem, doktor Jakowlew, człowiek o leptosomicznej sylwetce i przerzedzonych brązowych włosach okraszonych przy uszach pasemkami siwizny, zjawił się kilka minut później. Wyprosił z tłocznego pomieszczenia kilkanaście rozdokazywanych młodzików i kazał dwóm wartującym androidom pilnować drzwi, by nikt więcej nie przekroczył progu przepełnionej dyspozytorni. Każdy, kto chciał śledzić eksperyment na żywo, mógł wejść na serwer placówki z prywatnego kapripodu, a nawet elektronika, i obejrzeć relację filmową, jednak naukowcy i tak woleli obserwować przekaz z Asfarii we wspólnym gronie. Projekt „Likwidator” był tajny, wiedziały o nim wtajemniczone osoby Korporacji, inwigilowani pracownicy Inion Vertex oraz zaproszeni ziemscy delegaci, tymczasowo przebywający w placówce militarnej Falkon, mieszczącej się dwa kilometry na wschód od kompleksu naukowego Inion Vertex. Mimo licznych obserwatorów, Jakowlew nie obawiał się przecieku. Serwer znajdował się pod kontrolą najlepszych informatyków wojskowych i hakerów Starlightu, ponadto liczący prawie pięćset pracowników Inion Vertex był odseparowany od ucywilizowanego wszechświata nie tylko odległością kosmiczną – rzadko który pracownik opuszczał placówkę częściej niż raz na kilka lat, a jeśli już wylatywał z planety, obowiązywało go prawo milczenia, nawet pod karą śmierci z rąk agentów Korporacji. Tak więc Dawid ignorował gapiów z innych Wydziałów, niecierpliwie czekających na przekaz z Asfarii. Niech korzystają z okazji i patrzą, jeśli mają ochotę, pomyślał, bo w kolejnych fazach projektu dostęp do kapripodów dyspozytorni będą mieli wyłącznie czterej członkowie „Likwidatora”.

Alexander Kantolak i Raven Petersen, młodzi doktorzy wchodzący wraz z Edgarem Strzelbowskim i Jakowlewem w skład zespołu, przybyli jako ostatni, zajęli miejsca na prawo od kierownika i wymownie skinęli głowami, potwierdzając gotowość.

Szuranie krzeseł, łomot butów o stalową posadzkę, klekot urządzeń, niezbyt cicho prowadzone rozmowy, komplikacje związane z ostatnimi badaniami nad entraserem, czipem najnowszej generacji – wszystko to rozpraszało myśli Edgara i sprawiało, że nie mógł skupić się dostatecznie na celu wizyty i wychwycić powagi sytuacji. Jak miał ją zresztą poczuć, skoro ta banda rozbisurmanionych dzieciaków wokół zachowywała się, jakby przyszła oglądać mającą się wkrótce rozpocząć jatkę niczym transmisję z meczu piłkarskiego?

W pomieszczeniu zapanowała cisza jak w próżni dopiero, gdy donośnie: „Proszę o spokój!” Jakowlewa rozbrzmiało w głośniku. Strzelbowskiego ogarnął niepokój, podobny do tego, jaki miewają pacjenci przed ciężką operacją. Właśnie w pełni uświadomił sobie, po co tu przyszedł i czym będzie zajmować się przez najbliższe miesiące. Dotychczas starał się ignorować te niewygodne myśli, bądź, pochłonięty pracą, po prostu nie pozwalał im wejść sobie do głowy. Obawiał się, że presja czekającego go zadania, zadania kolidującego z jego moralnością, naruszy cieniutką strunę wrażliwości w jego wnętrzu, choć to nie Strzelbowskiego miał dotyczyć eksperyment, lecz Enrila, zwanego oficjalnie obiektem Alfa Jeden. Czyli A1 w żargonie kochających znaki i cyfry naukowców.

W czasie ostatnich trzech lat spędzonych w wydziałach Genetyki oraz Bioniki, Edgar miał okazję zobaczyć Enrila zaledwie dwukrotnie. Za pierwszym razem oglądał go pogrążonego w nieświadomości, podłączonego do aparatury i zawieszonego w płynie organicznym komory lęgowej na kilka miesięcy przed „narodzinami”. Drugi raz ujrzał obiekt w trakcie badań w centrum medycznym, także nieświadomego otoczenia. Stworzony in vitro mężczyzna nie zrobił w obu przypadkach na Edgarze najmniejszego wrażenia, w końcu laboratoryjna hodowla ludzi nie była niczym niezwykłym od dziesięcioleci. Jednak teraz, kiedy laboranci Wydziału Genetyki przekazali pałeczkę członkom „Likwidatora”, doktor będzie miał niejedną okazję do obejrzenia Enrila w pełnym majestacie. A na pewno będzie na co popatrzeć. Obiekt A1 był bowiem człowiekiem zmodyfikowanym genetycznie na życzenie armii Republiki Europejskiej, której siedmiu przedstawicieli – sześciu oficerów z generałem Relagardem Czurmą na czele – siedziało w rzędzie za plecami Edgara, czekając na pierwsze wyniki pracy Jakowlewa. To właśnie armia Republiki zainicjowała całą aferę wokół projektu, zamawiając go u będącej zwycięzcą przetargu Korporacji Starlight, a wykonawcą została placówka Inion Vertex.

– Możemy zaczynać – Dawid rzekł zdawkowym tonem. Splótł ramiona na piersi i wlepił spojrzenie w holograficzny monitor przed sobą, na którym widać było główne podwoje Asfarii, wykonane z karbonizowanej stali, okute tytanem, do tego zabezpieczone antabami. Generał Czurma przytaknął Jakowlewowi aprobująco.

Doktorzy Alexander i Raven mamrotali coś między sobą podnieconymi, lecz przyciszonymi głosami; Edgar uśmiechnął się pocieszająco do Mateusza, na którego bladym obliczu utrwalił się wyraz głębokiego niepokoju. I nie tylko na jego, zauważył Strzelbowski: większość spragnionych wrażeń pracowników placówki, których rola w projekcie ograniczała się do obserwacji i dumania nad potęgą współczesnej genetyki, wpatrywało się w monitory z obliczami będącymi wiernymi kopiami oblicza Lenarta.

Pułkownik-dezerter Artur pierwszy odzyskał przytomność. Gdy tylko dźwignął się na czworaka, jego głowę przeszyły szrapnele tak straszliwego bólu, że był pewien, iż znów grzmotnie na stalową nawierzchnię i pogrąży się w tej pieprzonej nieświadomości, przez którą wywieziono go cholera wie dokąd. Ostatnim zdarzeniem, jakie Artur pamiętał, była brutalna walka ze strażnikami więziennymi przy wrotach śluzy promu Korporacji. Szczególnie wykarbował mu się w pamięci moment, w którym Juval chwycił za głowę jakiegoś frajera i poderżnął mu gardło składakiem przemyconym w cholewce glana. Zdarzenie nie mogło być narkotykowym majakiem, uświadomił sobie pułkownik, ponieważ nieprzytomny marsjański najemnik leżał nieopodal, rozwalony niczym wyjątkowo narąbany żul, a na jego dłoniach wciąż widniały czerwone, skrzepłe ślady. Wyschnięta krew pokrywała również połowę twarzy Juvala, w którą przygrzał lufą impulsatora kompan zarżniętego strażnika.

Ciekawe, od jak dawna ich czwórka leżała nieprzytomna w tym… Gdzie oni właściwie byli?, dociekał pułkownik. Dokąd, kurwa, zabrał ich ten cholerny prom Starlightu, po opuszczeniu płyty kosmodromu!? Wykonawszy kilka kroków i pozbywszy się wreszcie niebieskich punkcików sprzed oczu, Artur rozejrzał się z zaciekawieniem po przestrzennym pomieszczeniu. Znajdował się w metalowej hali o kształcie walca i średnicy przynajmniej sześćdziesięciu metrów, może nawet osiemdziesięciu – mężczyźnie wciąż dawały się we znaki skutki działania środka usypiającego, przez co miał problemy z interpretacją obrazu w trójwymiarze. Nie wliczając najniższej kondygnacji, gdzie stał dezerter, pomieszczenie było dwupoziomowe, a poszczególne poziomy tworzyły biegnące naokoło, przytulone do ściany żelbetowo-stalowe pierścienie, szerokie na kilka metrów. Kładki nie miały balustradek, z jednej na drugą dało się przejść wąskimi, metalowymi schodkami. Na obydwu piętrach łypało podejrzliwie kilka wejść prowadzących w półmrok korytarzy. Przez środek hali, od posadzki do wyłożonego promieniście tramami stropu, z których zwisały łańcuchy o nieznanym przeznaczeniu, leciał cylinder wykonany ze stali i duraluminium. Kiedy Artur obchodził go dookoła, co rusz zerkając nieufnie ku paszczom zagadkowych korytarzy i podwojom hali, spostrzegł, że pusta w środku tuba cylindra tworzy szyb windy. Na piętra podjeżdżało się platformą elewatora, następnie wysiadało na podesty, które łączyły się pochylniami z pierścieniowatymi kładkami. Tę najniższą podtrzymywały kwadratowe kolumny. Chłodne światło ampli i lamp płytkowych, wbudowanych w strop i gzymsy, nadawało matowym powierzchniom ponurej barwy szarego błękitu.

– Ej! – Baryton Artura rozszedł się echem po hali. To odbiło się kilkukrotnie od ścian, nim umilkło. Mężczyzna zachichotał nerwowo. Cała ta kuriozalna geometria kojarzyła mu się z arkadią dla cyrkowców i małp, ponadto z niczym sensownym. Brakowało  okien, przez które można by spróbować określić położenie. Obecność drogich, lekkich, a zarazem najodporniejszych mechanicznie stopów świadczyła, że mogli znajdować się na jakieś stacji kosmicznej, ewentualnie w laboratorium broni. Lecz z pewnością nie było to arizańskie więzienie ani żadne inne, do jakiego Starlight mogłaby ich przetransferować.

– Wstawaj, szmato! – Podszedłszy do Juvala, dezerter kopnął go w żebra wojskowym buciorem. Kiedy leżący przeklął, natychmiast odzyskawszy przytomność, Artur nieufnie przymrużył oczy. Zauważył bowiem dwa szczegóły, które wcześniej umknęły jego znarkotyzowanej uwadze. Pierwszym było to, że przy każdym leżącym znajdował się gnat, drugim – mieli pod sobą toporną platformę, która zjeżdżała prawdopodobnie szybem do podziemia. – Patrzcie, gdzie pizdy nas wywiozły!

Juval w pełni odzyskał świadomość, lecz zamiast wstać z zimnego podłoża, leżał jeszcze chwilkę, gapiąc się nieprzytomnie na zwisające ze stropu łańcuchy, przypominające szkielety węży.

Przemytniczka Katie i płatny morderca Gabriel podnieśli się przed najemnikiem. Oboje czuli się jak skacowani.

– Nie zasypiaj, durniu! – Pułkownik pochylił się nad leżącym i zaserwował mu mocnego policzka, spostrzegłszy, że najemnik ponownie zamknął oczy. Juval błyskawicznym ruchem ręki chwycił mężczyznę za nadgarstek i wykręcił mu go.

– Kurczę, przez chwilę wyglądałeś, jakbyś miał wykorkować. – Uśmiechnąwszy się szyderczo, Artur wyrwał się z silnego uścisku i pomógł Juvalowi wstać.

– No dobra. Więc gdzie jesteśmy? – Katie przetarła pięściami oczy. – Czemu widzę wszystko, jakby ktoś ocharał mi gały?

– Środek usypiający, a w bonusie amnezja. Miałem to samo ze wzrokiem. – Pułkownik wzruszył ramionami. – Za kilka chwil dojdziesz do siebie, moja ty trucicielko.

Błękitne oczy dziewczyny błysnęły jadowicie, kiedy posyłała dezerterowi w odpowiedzi krzywy, subtelny uśmieszek, znaczący mniej więcej: „Chyba lekko przesadzasz, przyjacielu”. Zanim trafiła do arizańskiego więzienia o zaostrzonym rygorze, Katie utrzymywała się z przemytu narkotyków. Czasem udawało jej się sprzedać jakąś trudno dostępną na czarnym rynku toksynę, lecz kiedy interesy nie szły najlepiej i pojawiały się komplikacje, nachalni klienci kończyli z pożądanym towarem we krwi, który dopiero szczegółowa autopsja, dokonywana przez doświadczonych medyków, była w stanie oznaczyć. Tym sposobem dziewczyna uśmierciła w życiu ledwo dziesięć osób, plus cztery zabiła z broni palnej, co było śmiesznym wynikiem przy dwustu żołnierzach, jakich pułkownik-dezerter wydał nieprzyjaciołom na odstrzał.

W trakcie, gdy Katie, Artur i Juval debatowali nad miejscem, do jakiego mogli zostać przeniesieni, Gabriel nie wniósł do dyskusji ani słowa, jedynie skrzywił się z niesmakiem, ujrzawszy u stóp naładowany karabin plazmowy. Zamiast tego ciężkiego, rozrzutnego, szybko nagrzewającego się badziewia wolałby dotykać gładzi ukochanego karabinu snajperskiego, którym w kolonii River Styks tak wiele głów przemienił w krwawą breję. Niemniej były snajper zawodowy, obecnie płatny morderca, podniósł broń. Lepszy tandetny gnat niż żaden, pomyślał. Dobra, ale którym cieciom dupy z głowami się pozamieniały, że dali więźniom pukawki? A może Gabriel powinien raczej zapytać: do czego będzie im ta broń potrzebna? Oto jest pytanie.

Wyjąwszy nóż myśliwski z nylonowego pokrowca, Juval zaczął przyglądać się dokładnie szybowi windy. Opukał ostrzem ścianę, posyłając wokół serię jazgotu. W międzyczasie Katie zbliżyła się podwoi wejściowych i, spostrzegłszy, że nie ma przy nich żadnego zamka, zastukała pięściami w utwardzoną stal.

– To bez sensu. – Cofnęła się i obróciła ku reszcie. – Ma ktoś jakiś pomysł?

Gabriel potrząsnął przecząco głową, przypatrując się wejściu do pobliskiego korytarza na kładce pierwszego poziomu.

– Bez sensu… – Artur parsknął szyderczo. – To jest dopiero bez sensu! – Podniósłszy z posadzki ośmiolufową mitraliezę magronową[3], zamaszystym krokiem podszedł do dziewczyny i podstawił jej broń pod nos. – Siekacz dla weteranów ciężkiej piechoty! Naładowany energią do pełna! Mam niby rozpierdolić nią tę blaszaną łajbę czy co!?

– Może nasi anonimowi broniodawcy chcą, byśmy pozabijali się nawzajem – zadrwił Gabriel. Nikt mu nie odpowiedział na klarowną ironię, choć każdy z osobna zaczął się zastanawiać nad taką ewentualnością. Bo na co komu giwery w bezludnej stacji kosmicznej, czy cholera wie, dokąd ich wywieźli?

Juval przykucnął przy paralizatorze jonowym, ostatniej leżącej broni, wziął ją oburącz, następnie przejechał dłonią po gładkim jak szkło, chromowanym łożu. Również i ta broń, podobnie jak mitralieza Artura, karabin plazmowy Gabriela oraz fibius maszynowy Katie, który dziewczyna wcześniej podniosła z posadzki, miała wyświetlony na kwarcowym liczniku maksymalny zasób amunicji.

– Inaczej po co mieliby dawać nam te zabawki? – ciągnął Gabriel.

– Skąd mam, kurwa, to wiedzieć, człowieku!? – szczeknął Artur, odwracając się ku byłemu snajperowi.

– Może faktycznie mamy pozabijać się nawzajem? – Juval zdobył się na lekki uśmiech i uniósł lufę. – W takim razie ja zaczynam.

– Wiesz, śmieszne – strofowała go Katie, choć jej również nie przychodziły do głowy inne możliwości, mimo iż pomysł o wzajemnej eliminacji wydawał się być idiotyczny i kompletnie bezpodstawny. Lecz czy aby na pewno? Problem skomplikował się jeszcze bardziej, gdy uświadomiła sobie, że prócz obdarowania ich bronią najlepszej klasy, Juvalowi nie odebrano noża, a Gabriel miał przytroczone do paska swoje sztylety, które skonfiskowano mu przecież na długo przed wtrąceniem do karceru. Kobieta na próżno próbowała sięgnąć pamięcią poza mury arizańskiego więzienia. W ogóle nic nie pamiętała, poza pojedynczymi obrazami odnoszącymi się do jej zwichrowanej osobowości, scenami wyrwanymi z życiowego wzorca niczym kartki z pełnej detali powieści. – Wam również szwankuje pamięć, jak mi?

– Może to chwilowa amnezja – zauważył Juval, obarczony tym samym mankamentem, co Katie. – Efekt dysonansu synaptycznego. Tymczasowe poczucie zagubienia, które jednak mija samoczynnie po godzinach. Kilkakrotnie doświadczyłem takich zaników pamięci, gdy psy dokądś mnie transportowały. – Wzruszył ramionami. – Sądzę, że nie ma się czym przejmować.

Artur oparł dłoń o skrzydło wierzei i zaczął wpatrywać się weń.

– Nie znam się za dobrze na medycynie – mruknął – jestem prostym człowiekiem…

– To wiemy – zadrwił Gabriel. Pułkownik zignorował go.

– …ale przypuszczam, że to amnezja selekcyjna, czy jak się to nazywa. Niektórzy medycy, zwłaszcza jajogłowi ze Starlightu, potrafią robić luki w pamięci. Na przykład wymazują komuś wspomnienia z 1 grudnia 2440.

– Tak, również słyszałam o czymś takim.

– Czekajcie – Juval uniósł dłoń, skupiając na sobie spojrzenia reszty. – Jesteście pewni, że prom, do jakiego nas wprowadzono, należał do Starlightu?

Gabrielowi wydawało się, że usłyszał szurnięcie, jakby ktoś przejechał po terakocie podeszwą buta. Oddaliwszy się od towarzyszy, zerknął w stronę wyższej kładki, przelatywał wzrokiem wzdłuż jej wklęsłej krawędzi, póki nie zatrzymał go na wejściu w półmroczny korytarz.

– Widziałam na kadłubie kretyński symbol jednorożca – rzekła Katie. – Czerwona tarcza, a na niej czarny łeb z profilu: to musiał być prom Korporacji. Tylko nie pytajcie mnie, po wuja pana Starlight miałaby wywozić nas na wygwizdowo, i czemu w ogóle nami się interesuje, bo nie mam, kurwa, pojęcia! Nigdy nie miałam do czynienia z Korporacją.

– Ani ja. – Artur splunął.

– Zatem…

Cokolwiek Juval zamierzał powiedzieć, stłamsił to w sobie. Żachnął się, gdy gapiący się na coś w zdumieniu Gabriel dźgnął go łokciem w bok, podszedłszy do najemnika.

Snajper wskazał lufą plazmówki wejście do korytarza. Zdumiona czwórka wstrzymała oddechy i zastygła w oczekiwaniu, jak skamieniała.

Kładką drugiego poziomu, praktycznie przy jej krawędzi, kroczył pomału jakiś człowiek. Utrzymywał niechętne, zarazem zaciekawione spojrzenie na zbitej w dole grupce. Mężczyzna o bladej karnacji był bardziej młodzieńcem niż osobą dorosłą. Jeśli nie poddano go zwodzącej oczy terapii genetycznej, nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Czarne, wycieniowane z przodu włosy przysłaniały część wąskiej twarzy podobnej do oblicza wilka, skąd spozierały przymrużone oczy. Nie słychać było, jak człowiek się przemieszcza: odgłos kroków tłumiły skutecznie wysokie, skóropodobne buty z szarymi ornamentami na cholewkach. Egzoszkielet torsu nieznajomego stanowiło lekkie, elastyczne, metalopodobne opancerzenie, ręce od nadgarstków po łokcie chroniły karwasze, barki – naramienniki z nanorurek. Kolejne zabezpieczenia bojowe znajdowały się na goleniach i udach. Mężczyzna trzymał w okutanej czarną rękawicą dłoni kolbę jakiejś broń, lecz nawet Artur, który spędził w armii połowę życia, nie potrafił zidentyfikować tego modelu karabinu o wąskim łożu i długiej lufie, zahaczającej o snajperską. Prócz karabinu człowiek miał przymocowane po obu stronach skórzanego paska pokrowce z kordami.

– No proszę, czyżby kolejny wyrzutek? – syknęła Katie.

– Na demona mordu ten patyczak raczej nie wygląda – prychnął Juval, wskazując brodą obcego.

– Czekajcie. – Pułkownik powstrzymał ramieniem wysuwającą się naprzód kobietę. Następnie zwrócił się do przybysza, który przykucnął przy krawędzi kładki, jakby zauważył nań coś interesującego: – Ej! Coś ty za jeden?! Orientujesz się może, co to za miejsce?! – Machnął niedbale ręką ku wierzejom.

Człowiek nie odpowiedział. Przez kilka chwil tkwił nieruchomo na tle błękitnej aury świateł, podobny do drapieżnika taksującego odległość dzielącą go od ofiary, jakby zamierzał pokonać dystans potężnym skokiem.

– Ogłuchłeś, czubie? Mówimy do ciebie! – warknął snajper.

Z jakiegoś powodu, jakiego Katie nie była w stanie określić, cofnęła się o krok, nadepnęła Juvalowi na stopę. Irracjonalny niepokój zrodził się w zakamarkach żołądka, szybko rozchodził się po organizmie. Coś takiego nie zdarzyło jej się wcześniej, gdyż jako pozbawiona skrupułów kobieta nie bała się praktycznie nikogo. Czyżby owo nieodgadnione spojrzenie dziwnych oczu nieznajomego tak na nią działało? A może miękkie ruchy nieprzewidywalnego mordercy? Albo ta beznamiętna maska, wykuta niczym z alabastru, przystojna i przerażająca zarazem? Katie dostrzegła kątem oka, że nie ona jedna czuje się nieswojo w obecności nieznajomego, co przyniosło jej nieznaczną ulgę. Artur i Juval, a nawet nieugięty Gabriel, bojący się tylko pustki we własnej kieszeni, mieli wyraźnie wymalowane na twarzach przejawy niepokoju. Dziwny i żałosny był to widok u delikwentów odsiadujących swe wybryki w więzieniu o najostrzejszym rygorze całego sektora.

Zdziwienie kryminalistów osiągnęło apogeum, gdy z wszystkich stron jednocześnie zagrzmiał głęboki, sugestywny, elektronicznie zniekształcony dwugłos, jakby sam Lucyfer przemawiał z piekła:

– Oni są moimi wrogami, Enrilu. Zniszcz ich, Bóg ci rozkazuje.

– To jakiś pierdzielony psychiatryk! – wypalił Artur.

Człowiek nazwany Enrilem chwycił odłożoną broń i wyprostował się. Przez moment wpatrywał się przenikliwie w amplę gzymsu, jakby odkrył tam źródło wypływającego basu, po czym skierował oblicze o pytającym wyrazie ku zdezorientowanym więźniom.

Artur spostrzegł, że mężczyzna się waha przed wykonaniem polecenia. Coś go niechybnie powstrzymywało.

– Co to, kurwa, ma być?! – Juvalowi wyrwało się na całe gardło. Zdjął palec z kabłąka paralizatora, który trzymał tam nieświadomie od pewnego czasu, i dotknął języczka spustu. Niech tylko koleś wykona podejrzany ruch…

W odpowiedzi Enril uniósł oburącz swą skomplikowaną broń, kierując lufę ku piersi najemnika.

– Pieprzyć to! Gość i tak nam się nie przyda! – Pewny dalszego przebiegu wydarzeń, Artur postanowił stłamsić je w zarodku na swój ulubiony sposób: uniósł mitraliezę i posłał w stronę celu pomarańczową kanonadę.

Magron podtopił ścianę: Enril przesunął się z rączością błyskawicy, unikając trafienia. Przekoziołkował i znieruchomiał w półszpagacie. Trzymaną blisko piersi broń wymierzył w adwersarza, lecz nie wystrzelił.

Furkocząca turbina mitraliezy wyhamowywała. Oczy zaskoczonego pułkownika niemalże wyszły mu z czaszki.

Zdumieni krótkim pokazem sprawności i refleksu Enrila, delikwenci przez chwilę nie byli w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nieznajomy uniknął salwy z taką szybkością, że mogłoby się wydawać, iż portował się z miejsca na miejsce. Albo czas zwolnił dla niego.

Z broni Enrila wystrzelił nagle monochromatyczny promień błękitnego światła.

Zanim dotarło do pułkownika, że bladolicy człowiek podjął defensywę, padał na twarz z przestrzelonym gardłem i oczyma wybałuszonymi w utrzymującym się wyrazie bezdennego zdziwienia. Był martwy, gdy jego ciało zadudniło o posadzkę, rozbryzgując wokół krew tętniczą. Ciężka mitralieza grzmotnęła głucho obok denata.

– Wiedziałam! Pierdolony android! – Katie odsunęła się od rozrastającej się kałuży czerwieni.

Juval rzucił się ku szybowi windy, zamierzając wykorzystać ją jako osłonę i spróbować stamtąd zdjąć Enrila. Niestety nie zdążył. Nim doskoczył do upatrzonego miejsca, łomotnął na posadzkę z rozwalonymi narządami: mózgiem, sercem, wątrobą i żołądkiem – Enril wiedział doskonale, gdzie trafiać, by zabić na miejscu.

Zaraz po marsjańskim najemniku zginęła Katie, w sposób podobny do poprzedników. Zdążyła przekląć, posłać pod adresem „androida” pełne wściekłości i agresji spojrzenie, lecz puścić krótkiej serii posrebrzanych kul z fibiusa kobiecie już się nie udało. Padła trupem w pobliżu ciała pułkownika, trzymając się za gardło zesztywniałą ręką, jakby nawet po śmierci próbowała zatamować obfite krwawienie.

Gabriel wiedział, że jego życie wisi na włosku. Był bliski nieznanej mu dotychczas eksplozji paniki, czuł narastającą wilgoć między nogami, niemniej próbował zmusić mózg do racjonalnego myślenia. Było to trudne, zwłaszcza że serce waliło  szaleńczo w piersi, jakby chciało zbiec w cholerę i pozostawić właściciela, jak stoi.

Nie rozumiejąc, co nim kieruje w tym krytycznym momencie, być może świadomość faktu, że poprzednicy zginęli, gdyż zamierzali zabić obcego, snajper położył plazmówkę – a raczej wyśliznęła mu się z drżących rąk – przy butach. Wyprostował się i chwycił w dłonie rękojeści sztyletów. Czekał.

Pierwszą reakcją Enrila było ciekawskie przekrzywienie głowy, lecz chwilę potem również odrzucił broń i złapał głownie stalowych kordów, następnie wyciągnął je z pokrowców. Dał susa na mostek łączący kładkę z podestem elewatora, skąd skoczył na dół – pokonując kilka metrów równie łatwo, jak dziecko schodek. Zamortyzował upadek przewrotem w przód i zanim Gabriel zdążył wstrzymać oddech ze zdumienia, przerazić się bliskością nieprzyjaciela i unieść dygoczące ostrza sztyletów do kiepskiej defensywy, człowiek szedł już po niego pewnym krokiem, zataczając koła kordami.

Anonimowe wezwanie zostało przyjęte.

Gabriel tkwił przez moment nieruchomo, kompletnie zbity z tropu; Enril zatrzymał się i zaczął wpatrywać weń zielenią wilczych oczu. W snajperze aż wrzało z zazdrości. Jego przeciwnik wydawał się być spokojny i rozluźniony – stał swobodnie w lekkim rozkroku, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, a jego bladego oblicza nie znaczyły najmniejsze ślady zaniepokojenia.

Gabriel zerknął na zamordowanych towarzyszy. Przebiegłych, budzących niepokój wśród współwięźniów Arizy, doświadczonych w manipulowaniu ludźmi drani, że przez ostatnie miesiące ich czwórka tworzyła więzienną elitę. Nikt im nie podskoczył. Obawiali się ich nawet uzbrojeni strażnicy, mimo pól siłowych chroniących karcery, wieżyczek automatycznych z czujnikami i kamer, których więcej było w ośrodku niż karaluchów w zakamarkach ignorowanych przez klinery[4]. A teraz ci oto niezwyciężeni ludzie leżeli nieruchomo na posadzce. Martwi. Pokonani przez odzianego w czerń, anemicznego patałacha. Pod ciałami zdążyły się rozrosnąć kałuże krwi, podobne w chłodnym błękicie oświetlenia hali do smolnych wycieków. Gabriel nie żałował denatów, oj nie… Nic z tych rzeczy. Poziom współczucia wynosił zero, jednak przerażało go i bolało to, że byli elitarni współwięźniowie dali się pokonać z łatwością robaków zmiażdżonych buciorem. Że zamordowano trzech wypaczonych Robin Hoodów Układu Słonecznego.

W snajperze wściekłość wzmogła się, jak niedawno strach. Wściekłość, której nie pozwalał przejmować nad sobą kontroli od czasu, gdy opuścił rodzimą kolonię River Styks i stał się płatnym mordercą. Teraz jednak folgował jej. Pozwolił, by owa skrajność wypełniła go po brzegi, pomogła mu roztrzaskać wroga jednym gniewnym uderzeniem. Skupienie i opanowanie, które ku irytacji snajpera z taką łatwością Enril utrzymywał na swym obliczu, nie były już Gabrielowi do niczego potrzebne.

– Zobaczymy, czy jesteś taki dobry w zwarciu. – Powiedziawszy to spokojnie, wbrew burzy huczącej mu w głowie, Gabriel zaatakował pierwszy, chyżo rzucając się do przodu. Liczył na szybki finał pojedynku. Mordował już przecież w ten sposób wiele razy, nieśmiertelnym, szlachetnym orężem skrytobójców.

Zatrzymał się przed denerwująco spokojnym celem, skrzyżował ramiona i zamachnął się sztyletami od środka na zewnątrz, zamierzając rozciąć przeciwnikowi odsłonięte gardło. Ten manewr, wykonywany szybko i znienacka, nigdy nie zawiódł Gabriela.

Aż do teraz. Enril sprężyście odchylił się w tył, po czym odskoczył. Wraże ostrza świsnęły mu przed brodą.

– Niech cię! – Gabriel doskoczył do ciała Juvala, wsunął sztylet do pokrowca, a wolną ręką podniósł z posadzki zakrwawiony nóż myśliwski najemnika. Rzucił. Wirujące ostrze zostało odbite kordem bez zbędnej fatygi: Enril ledwo poruszył ramieniem.

Wrzeszczący snajper ponownie zaszarżował w stronę nieznajomego, ściskając kurczowo rękojeści sztyletów. Gabriel był parę centymetrów niższy od adwersarza, jednak cięższy, bardziej umięśniony i silniejszy. Poza tym Enril nie odbywał wieloletniego stażu w slumsach na przedmieściach River Styks, gdzie miały swoje meliny znamienne grupy przestępcze. Snajper czuł w pełni, że da radę. Rozniesie cudaka na strzępy, niech go tylko dorwie.

Srebrne ostrza sztyletów nie zdołały zagłębić się w ciele Enrila, gdyż człowiek pierzchnął ku windzie. Zachrobotała uruchamiana platforma. Snajper kopnął w złości cokół kolumny i ruszył za Enrilem. Wbiegł schodami na pierwszy poziom, przebiegł kawałek i wszedł na kolejny. Gdy znalazł się na drugiej kładce, Enril już na niego czekał z kordami gotowymi do odparcia ataku, nieustannie utrzymując na obliczu irytujący wyraz osoby opanowanej.

Mężczyźni natarli na siebie. Obaj byli oburęczni. Metaliczny brzdęk zderzających się ostrzy rozniósł się echem po pomieszczeniu.

Znając ziemskie, wschodnie sztuki walki, których nauczył go były japoński mistrz Takumi Yamamoto, Gabriel nacierał bezustannie. Ciął jak zaprogramowany automat. Jego sztylety świstały w powietrzu, poruszane sprawnymi, wyćwiczonymi ramionami.

Tymczasem Enril ograniczył się do defensywy, nie wkładał w pojedynek najmniejszego wysiłku. Wykonywał bloki, odbijał kordami wirujące ostrza przeciwnika, parował sztychy, zmieniał kierunki dźgnięć, wybijał broń wroga naprzemiennie w górę i w dół, odpychał na boki, używając raz ostrzy, raz gard. Po każdej takiej kontrze, gdy przeciwnik przez ułamek sekundy miał odsłonięty tors, mógł z łatwością przebić sztychem jego nieopancerzoną pierś, jednak nie sposobił się do tego. Pozwalał, by snajper ponownie nacierał na niego z wielką siłą, którą chętnie przejmował na własne ramiona, odpowiednio ustawiając ciało i rozkładając ciężar na stopach. Czasem Enril wcale nie parował pchnięć, łuków i zwodów, lecz unikał ostrzy sztyletów, wykonując ciałem karkołomne sztuczki.

Gabriel spostrzegł ku swemu rozdrażnieniu, że to Enril, a nie on, panuje nad pojedynkiem, pozornie odgrywając rolę niedorajdy. Przypominał mu ptaka, który udaje, że ma złamane skrzydło, by zadziwić niebawem ośmielonego drapieżnika wspaniałą ucieczką. Albo jednego z tych mięsożernych głębinowych ślimaków morskich z jakiejś tam planety, których poruszające się wabiąco jęzory w żarłocznych otworach gębowych, bynajmniej nie okazują się lichymi robakami.

Zmagali się już od kilku minut, wędrując wzdłuż kładki, w tę i z powrotem, niczym amerykańskie i rosyjskie androidy rzucone na jedno podwórko. Gabriel próbował zepchnąć przeciwnika w przepaść wszelkimi podstępnymi sposobami, jednak Enril nie raczył przybliżyć się do krawędzi. Snajper wiedział wprawdzie, że adwersarz z łatwością zamortyzowałby upadek, jednak żadna skuteczna metoda pozwalająca uzyskać niechybne zwycięstwo nie przychodziła mu chwilowo do głowy. Zastanawiał się, czy facet ma w ogóle słabe punkty.

Wzmacniane echem szczęki metali nie przycichały. Ostrza uderzały o siebie niemalże rytmicznie, niczym w starożytnym tańcu na cześć bogów wojny.

Gabriel był doskonale wyszkolony w posługiwaniu się krótką bronią białą. Pomijając mistrza Yamamoto, nigdy nie spotkał godnego siebie przeciwnika, a teraz to… Enril parował i odbijał wszystkie jego ciosy, obalał skrytobójcze techniki, jak i te z czysto japońskim rodowodem, przejmował na swe barki siłę uderzeń, a najgorsze, że nie męczył się przy tym! Snajper uświadomił sobie, że Katie miała rację: on musi być androidem do bólu przypominającym człowieka. Tak! Na pewno jest automatem. Kurwa, musi być automatem!

Gabriel postanowił zranić przeciwnika, by sprawdzić swoją teorię.

Zranić…

Ale jak ma go zranić, do diabła, skoro nie jest w stanie nawet do niego podejść?!

Snajper uniósł wysoko ramiona, z ostrzami sztyletów skierowanymi ku posadzce, pewny, że adwersarz zablokuje go górnym krzyżem. Tak też się stało. Snajper zamierzał zdzielić przeciwnika w twarz butem, lecz w chwili, gdy unosił nogę, Enril wykonał gwałtowny półobrót, wykręcając mu ramiona.

Gabriel stracił równowagę i wyrżnął na kładkę jak długi. Lampy zawirowały mu przed oczami.

Snajper wyłączył myślenie i całkowicie zdał się na instynkt. Rzucił się szczupakiem do przodu, chwycił Enrila za buty i po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia pojedynku zdobył nad nim przewagę, zwalając go z nóg.

Alfa Jeden starał się odkopnąć Gabriela, jednak ten silnie obejmował mu nogi ramieniem, drugą ręką próbując dźgnąć go sztyletem w udo, w prześwit między pancernymi płytkami.

Enril poziomym łukiem kordu wytrącił snajperowi broń z ręki. Gabriel natychmiast wykonał obrót w tył, chwytając głownię leżącego na ziemi sztyletu.

Wciąż trzymając kordy w dłoniach, uwolniony z uścisku Enril zamachnął się nogami i wykonał błyskawiczny wyskok. Ledwo znalazł się w pionie, ujrzał ostrze sztyletu szyjące ku jego twarzy. Szybko odchylił głowę, jednak wynikłe ze sztychu cięcie Gabriela pozostawiło długą szramę w poprzek policzka. Kilka czerwonych kropel skapnęło na posadzkę.

Alfa Jeden starł rękawicą krew z podbródka, która spływała nań cieniutkim strumieniem. Przez chwilę przyglądał się jej z pytającym wyrazem twarzy, rozmazał ją palcami, zupełnie jakby nie wiedział, że coś takiego krąży w jego organizmie. Popatrzył na dyszącego Gabriela. Snajper czekał trzy kroki dalej z wyzywająco uniesionymi ostrzami i brwiami, zadowolony, że przeciwnik wyzbył się wreszcie tej denerwującej, nieludzkiej obojętności.

– Jednak nie android – Gabriel splunął przez krawędź kładki. Odkrycie zaniepokoiło go i uspokoiło jednocześnie: skoro nie ma ludzi niepokonanych, czym jest w takim razie to coś stojące naprzeciw, co zabiło mu kumpli z precyzją automatu? – Czym jesteś, u diabła… – wysyczał na głos myśli. Pokazał zęby w złośliwym uśmiechu. – Chyba wiem… Musisz być pieprzonym ścierwem laborantów!

Enril nie zrozumiał, lecz poznał po tonacji wypowiedzianych słów, że jest obiektem drwiny. Że jego Bóg jest obiektem drwiny. W zielonych oczach błysnęły gniewne ogniki. Mężczyzna zmarszczył brwi i opuścił podbródek, pozwalając, by czarne włosy przysłoniły mu jeszcze więcej pąsowiejącej ze złości twarzy.

– Czyżbyśmy poruszyli wrażliwą strunę, eunuchu? – Zaniepokojony niuansem w zachowaniu przeciwnika, Gabriel cofnął się o krok, niemniej próbował utrzymać na twarzy wyraz osoby pewnej siebie. Dlatego wypowiedział zdanie tak aroganckim tonem. Jeśli wkurzy Enrila, ów zacznie popełniać błędy. Każdy wyprowadzony z równowagi człowiek popełnia błędy. Przynajmniej każdy pospolity.

Enril wyprostował ramiona i, unosząc ostrza kordów w stronę stropu, niczym pradawny wojownik po zwycięskiej walce, wrzasnął coś niezrozumiale głosem przeciążonym furią.

Gabriel również ryknął i rzucił się do ataku. Już się nie bał. Bojowy ryk przeciwnika rozbudził w nim uśpioną anachroniczną ekscytację. Gdyby tylko zdołał wykorzystać nagły przypływ energii, gdyby tylko udało mu wykonać ostateczny sztych…

Zanim snajper dobiegł do przeciwnika, krzycząc, Enril był już nad nim, wykonując wysokie salto przy szeroko rozłożonych ramionach. Stal kordów błysnęła żywym refleksem światła najbliższej ampli.

Wylądował za plecami tamtego. Gabriel odwrócił się – by od razu zblokować szybki atak z półobrotu.

Między mężczyznami zadzierzgnęły się więzy zrozumienia, bowiem po tym, jak trwali przez chwilę unieruchomieni w zwartym uścisku i wyzywająco patrzyli sobie w oczy, obaj odskoczyli w tył, z brzękiem odrzucając ostrza. W ten sposób nie dojdą do niczego.

W ruch poszły nogi i pieści.

Zawzięta walka ciągnęła się przez kolejne minuty i przebiegała podobnie jak pojedynek na ostrza: Gabriel używał brutalnej siły, próbując stłamsić przeciwnika, podczas gdy Enril świadomie unikał ofensywy, wykonując chyże finty, parując ciosy chronionymi przez karwasze ramionami.

Enrilowi poleciała krew z nosa: jeden z bloków okazał się nieskuteczny. Ogarnięty furią Gabriel, choć wypluł już trzeci ząb, dalej nacierał sierpowymi, prostymi, kopnięciami z wyskoku i półobrotu. Był świadomy, że cała ta pozornie bezlitosna walka jest zaaranżowaną przez Enrila rozgrywką i z wielkim trudem przychodziło mu dopuszczenie do siebie niepokojącej myśli: że nie jest w niej przodujący. Rozgrywką, która wreszcie dobiegała końca.

Alfa Jeden mógł zabić przeciwnika na samym początku, lecz z tylko sobie wiadomego powodu wystarczająco długo utrzymywał go przy życiu. W końcu ogłuszył snajpera, posyłając go na wypukłość ściany niespodziewanym kopnięciem z wyskoku. Podczas gdy Gabriel, zataczając się i balansując na ugiętych nogach, próbował odzyskać równowagę, Enril podszedł spokojnie do niego, chwycił ramieniem za głowę i gwałtownym szarpnięciem skręcił mu kark. Bezwładne już ciało ostrożnie położył na plecach.

Było po wszystkim.

Alfa Jeden stanął przy krawędzi kładki, uniósł lekko podbródek i zamknął oczy. Widz obserwujący tę scenkę z boku mógłby przysiąc, że mężczyzna rozmawia w myślach z nadprzyrodzoną istotą swojej wiary… co miało miejsce w rzeczywistości.

Skąpany w blasku błękitnego światła zwycięzca popatrzył na stygnących delikwentów, szczególnie na ułożone pieczołowicie ciało ostatniego denata.

– Boże, wygrałem. – Na smukłej twarzy Enrila wykwitł cyniczny uśmiech. Uniósł kord ostrzem skierowanym ku stropowi.

Na najwyższym piętrze Asfarii, pod olbrzymią kopułą Szklanej Komnaty, zbudowanej z podwójnego, zbrojonego szkła, za którą rozciągał się zapierający dech w piersi widok na przestrzeń kosmiczną, Enril kontemplował ostatnie wydarzenia. Trzymał zakrwawiony kord w jednej ręce, a serce przeciwnika w drugiej.

– Jest zbyt okrutny. Zachowuje się jak troglodyta. Stworzyliście zabawkę dla własnej chorej rozrywki, socjopatę odizolowanego od cywilizacji. – Generał Relagard Czurma podniósł się z krzesła i docisnął palcem do nasadki nosa swoje ulubione, rzadko zdejmowane ciemne okulary. Częste udziały w testach broni energetycznych sprawiły, że jego oczy stały się wrażliwe na światło, a stronił od medyków i szpitali, by dać sobie skorygować nabytą wadę. Mężczyzna przyleciał transporterem do Inion Vertex jako przedstawiciel armii Republiki Europejskiej, by doglądać postępów badań doktora Jakowlewa. Natenczas, wraz z towarzyszącymi mu podkomendnymi, Czurma był gościem sąsiadującej z placówką komórki wojskowej Falkon, gdzie jako reprezentant wyższej generalicji Układu Słonecznego angażował się też w jej sprawy. Pokaz sprawności Enrila mile zaskoczył generała, nawet wprawił w niemałą konsternację. – Niemniej jestem zadowolony. Robi wrażenie.

– To nie okrucieństwo. Aby mówić o okrucieństwie, należy znać jego definicję i normy cywilizacyjne. Tymczasem nasz obiekt robi wszystko spontanicznie. – Dawid również podniósł się z siedzenia. Mężczyźni obserwowali na ekranie – Jakowlew z udawaną obojętnością, generał z nieznacznym zakłopotaniem – jak kucający Alfa Jeden bada serce wyrwane z piersi Gabriela, muskając je palcami i pstrykając weń niczym ciekawskie dziecko w zdechłą żabę. Twarz i ramiona miał utytłane krwią, lecz nie zwracał na to uwagi. – Poza spełnieniem i niezrozumiałym poczuciem triumfu, Enril nie czuje w tej chwili nic ponadto. Zrobił to ku chwale swojego Boga, którego symuluję. – Doktor nabrał powietrza, by ciągnąć dalej. – Nie rozumie, czym jest dobro ani zło i nie myśli o popełnionych czynach w ludzkich kategoriach; nazwałbym to prędzej relatywizacją skrajnych wartości. Takie było założenie projektu, czyż nie mam racji? – zapytał retorycznie, zwracając oblicze ku generałowi.

– Chciałbym się dowiedzieć znacznie więcej. Wszystko, co aktualnie jest mi pan w stanie przekazać, doktorze. Teraz może być zarys ogólny, szczegóły wolałbym otrzymać w formie raportu. – Zerknąwszy w bok, Czurma odprawił bardziej spojrzeniem niż lekkim skinięciem głowy piątkę swoich oficerów. Pozwolił zostać tylko porucznikowi Hammurabiemu, niezastąpionemu androidowi, którego zwykle lubił mieć przy sobie.

Wraz z żołnierzami pomieszczenie zaczęli opuszczać pracownicy poszczególnych Wydziałów. Nie toczono rozmów, wszyscy pogrążeni byli w rozmyślaniach nad tym, co niedawno miało miejsce na asteroidzie dryfującej samotnie przez przestrzeń kosmiczną. Jakże odmienne były te rozmyślania. Jedni cieszyli się w duchu z potęgi, jaką dostarcza ludzkości nauka, inni ze zniszczeń, jakich dokona w przyszłości dla Republiki Europejskiej nowa generacja klonów, których protoplastą będzie Alfa Jeden, następna grupa po prostu świetnie się bawiła. Lecz byli również i tacy, jak Edgar Strzelbowski i haker Mateusz Lenart, których to wszystko martwiło i wprawiało w głębokie zakłopotanie.

W ciągu paru minut liczba przebywających w dyspozytorni zredukowała się do czterech doktorów prowadzących projekt,  Mateusza, którego idee i marzenia zderzyły się z brutalną rzeczywistością, Relagarda oraz stojącego przy jego krześle Hammurabiego. W rogu hałasował kliner majstrujący przy kuble na śmieci. Raven Petersen i Alexander Kantolak siedli przed kapripodami i, zatopiwszy się w sztampowej robocie, prawie natychmiast stali się nieobecni dla reszty wszechświata. Edgar skinął palcem na stojącego w zamyśleniu Mateusza, a kiedy ten pochylił się nad nim, doktor zaczął mówić doń przyciszonym głosem.

– Teraz niech pan patrzy. – Dawid uśmiechnął się porozumiewawczo do Relagarda. Stanął przed pulpitem kapripodu i przycisnął włącznik egzokomu[5]. – Dobra robota, Enrilu. Zadowoliłeś mnie, zasługujesz na nagrodę.

Głos doktora w sekundach został portowany za pośrednictwem satelitów na odległość piętnastu milionów kilometrów, jaka rozdzielała technogotycki kompleks Asfarii od Inion Vertex na Phalagionie.

Usłyszawszy doskonale znany mu tubalny dwugłos, Enril złożył serce wroga obok kordu i wyprostował się powoli. Czuł, jak ogarnia go fala przyjemnego ciepła. Patrzył w stronę jednej z ośmiu wypukłych, utwardzanych szyb tworzących kopułę Szklanej Komnaty, nieświadomy faktu, że jego wszechpotężny Bóg znajduje się na drobniutkiej, szaro-brązowej planecie, na której Alfa zaczepił wzrok.

Enril wiedział o istnieniu jedynego Boga. Boga, który właśnie do niego przemówił, który obdarował go życiem, który dostarcza mu regularnie żywność, wodę i medykamenty w metalowych skrzyniach, który wysyła do niego swoich podwładnych. Na tyle doskonałych, że istota tak poślednia, za jaką Enril się uważa, musi leżeć płasko na podłodze i nie wolno jej podnosić wzroku, kiedy wysłannicy przekraczają wrota Asfarii, spowici rażącym, połyskującym światłem. Był posłuszny jak automat i nie kwestionował żadnych Jego poleceń. Stawał gotowy na Jego zawołanie. Wielbił Go, zabijając dla Niego skazańców. Bowiem uważał, że tylko On ma rację.

Alfa Jeden robił wszystko, co żądał od niego asteniczny doktor Dawid Jakowlew, chcący wywrzeć na Relagardzie jak najlepsze wrażenie. Naukowiec wiedział, że jeśli Armia Republiki będzie usatysfakcjonowana projektem, to kto wie… może Starlight zapłaci podwójnie jego zespołowi, a jemu, jako kierownikowi, potrójnie?

Enril skinął głową, usłyszawszy pochwałę. Stał pośrodku Szklanej Komnaty, ze zwyczajnym dla siebie spokojnym wyrazem twarzy, oczekując kolejnych poleceń.

– Na platformie czeka niespodzianka – rzekł Dawid. – Lecz… odłóż najpierw serce na miejsce i doprowadź się do porządku. – Stojący obok generała Hammurabi zachichotał. Edgar obdarował androida zniesmaczonym spojrzeniem. Wyczuwszy uwagę skupioną na sobie, Hammurabi zerknął w kierunku młodego doktora, ułożył wargi w kpiący uśmieszek. Dawid dodał ostrzej: – Aha, i nigdy więcej nie okaleczaj zabitych.

Enril opuścił Szklaną Komnatę, przemierzył krótki korytarz, po czym zaczął schodzić na niższe piętro krętymi schodami, okalającymi walcowatą wieżę, u szczytu której mieściły się dostępne dla techników tylko od strony kosmosu czujniki satelitarne.

– Jest niesamowity, nieprawdaż? – odezwał się Dawid w momencie, gdy Alfa Jeden opłukiwał się w skromnej, wyłożonej stalą nierdzewną łazience. Generał z aklamacją przytaknął naukowcowi, wpatrując się w ekran.

Po przemyciu Enril wypełnił rany klejem molekularnym, wyjąwszy go z apteczki, zabrał się za przecieranie opancerzenia oraz przeczyszczanie sztyletów Gabriela (Bóg pozwolił mu je zatrzymać przy sobie) i kordów szmatką nasączoną płynem konserwującym. Wcześniejsze polecenie Boga zrozumiał dosłownie – i rzeczywiście po powrocie do hali głównej, wcisnął serce Gabriela do opadłej klatki piersiowej denata. Ponownie ubrudził się krwią.

– Bezwzględnie posłuszny. A wszystko przez ingerencję w geny determinujące zachowanie człowieka – mruknął Jakowlew po długiej chwili milczenia. – Jeśli w toku badań nie ujawnią się mankamenty i w następstwie nie będziemy zmuszeni go uśmiercić, generacja żołnierzy stworzonych in vitro z krwi Enrila nigdy nie przeciwstawi się swoim dowódcom. Dotyczyć to będzie zresztą wszystkich sztucznie stworzonych ludzi, nad którymi wypadałoby sprawować kontrolę.

– Koncepcja ma sens – zgodził się generał. – I pomyśleć, że znawcy technologii wojskowej sprzed wieków rokowali dowódcom naszych czasów, że będziemy używać pocisków międzyplanetarnych, a walki prowadzić wyłącznie długodystansowe. Jak widać, nie mieli racji. Nie przewidzieli, że rozwinie się gałąź technologii inhibicyjnej, a wystrzelone rakiety mogą zostać zawrócone ku bateriom startowym. Że pocisk EMP pozostawi wojsko z karabinami kulowymi, nożami i bagnetami na polu bitwy. Albo że kompleksy wroga będą chronić energetyczne i fizyczne bariery nie do sforsowania. W takim przypadku nie są potrzebne bomby czy rakiety, ale żywe konie trojańskie, które przejmą obiekt, i które łatwo da się zastąpić nowym, tanim pokoleniem hodowli, gdyby zginęły. Potrzebujemy ludzi, którzy bez szkody dla organizmu, będą mogli całe życie spędzać w mobilnych bazach w przestrzeli kosmicznej. Którzy za nikim nie zatęsknią, którzy nie zwariują z powodu nudy i izolacji. Dlatego mamy ogromne zapotrzebowanie na takich właśnie żołnierzy, jak Enril. Uniwersalny żołnierz nigdy nie odejdzie do lamusa, doktorze. – Relagard splótł dłonie na pośladkach. Popatrzył na przystojną twarz Hammurabiego. Porucznik aprobująco skinął mu głową, również uznając doskonałość obiektu Alfa Jeden.

– Nie możecie przeprowadzać eksperymentów w placówce, tu, na planecie? – zapytał lekko opryskliwie sztuczny człowiek.

Dawid nie przepadał za androidami, w ogóle gardził maszynami stylizowanymi na ludzi. Zanim odpowiedział, posłał Hammurabiemu ledwo zauważalne, niechętne spojrzenie, co tamten skwitował wieloznacznym uśmieszkiem, mogącym znaczyć zarówno przeprosiny w następstwie zakłopotania, jak i rozbawianie.

– Raczej nie – odparł Jakowlew. – Armia Republiki Europejskiej będzie działała głównie w przestrzeni kosmicznej. Przyszli żołnierze otrzymają od protoplasty, którą jest oczywiście Enril, wiele pożądanych cech, między innymi wzmocnioną tkankę kostną i stabilny metabolizm w warunkach pozaatmosferycznych. Wprawdzie Asfarię otacza sztuczna biosfera i grawisfera, jednak warunki te daleko różnią się od panujących na powierzchni planety typu ziemskiego. Druga sprawa to sama lokalizacja Asfarii jako asteroidy dwukilometrowej długości. Jej napędy są przeglądane systematycznie przez odpowiednio przeszkolony personel, lecz gdyby z jakiegoś powodu uległy uszkodzeniu – bo takiej możliwości nie należy wykluczać – musimy mieć pewność, że Phalagion nie ściągnie asteroidy swoim polem grawitacyjnym. Starlight wykorzystywała swego czasu Asfarię jako tajną arenę doświadczalną i wolałaby, aby planetka nie rzucała się w oczy ciekawskim. Dlatego dryfuje na nieuczęszczanym szlaku.

Hammurabi ostentacyjnie zrobił zakłopotaną minę. – Chyba nie nadążam.

Jakowlew uśmiechnął się. – Wbrew pozorom utrzymanie Asfarii jest znacznie tańsze, niż gdybyśmy mieli wysyłać na orbitę całą stację kosmiczną. Chodzi w tym wszystkim o agresywność Alfy Jeden. Także o dużą ilość wolnej przestrzeni.

– Aha – mruknął android, pokręcił głową z aprobatą.

Generał skierował na kierownika naukowego szkła ciemnych okularów.

– Pamiętajmy, że to protoplasta – ciągnął doktor, skinąwszy głową w stronę monitora odbierającego Enrilowi prywatność. – Pierwszy taki protoplasta w historii ludzkości i zarazem najpotężniejszy człowiek wszechczasów. Zbiór zmodyfikowanych genów tak, by neurony reagowały na określone czynniki. A jak pan wie z doświadczenia, generale, każdy prototyp zawiera błędy, które wychodzą na jaw w testach. Nierzadko dopiero w powszechnym użytku, gdy produkt znajdzie się już u zamawiającego lub na rynku. Nad genotypem Enrila pracował latami zespół najlepszych naukowców, dobierając materiał genetyczny osób istniejących bądź zmarłych, albo syntetyzując go sztucznie. – Westchnął głęboko. – Modlę się, by jednak obeszło się bez mankamentów. Korporacja nie lubi pakować pieniędzy w błoto.

– Co pan ma na myśli? – Relagard usłyszał chrobot i obrócił się; kliner opuszczał pomieszczenie, tachając przed sobą wielki kubeł na śmieci.

– Załamania w percepcji, zachwiania równowagi psychicznej i tego typu rzeczy, podchodzące niekiedy pod teratologię.

– Czy mógłby pan… – generał urwał, szukając odpowiednich słów, by nie wyjść na głupca. Widząc malujące się na obliczu Relagarda zakłopotanie i rozumiejąc jego przyczynę, kierownik naukowy uśmiechnął się pobłażliwie. – …bardziej jasno? – Generał wzruszył ramionami, ostatecznie mówiąc po prostu, co myśli. – Jestem tylko zwykłym żołnierzem.

Obaj mężczyźni uśmiechnęli się, podobnie jak obróceni twarzą do kapripodów Alexander i Raven, którzy od jakiegoś czasu przysłuchiwali się dialogowi. Edgar i Mateusz ciągle byli pogrążeni w cichej rozmowie, więc nie zwracali na pozostałych uwagi. Również Hammurabi wydawał się być nieobecny, stojąc nieruchomo przy generale i przypatrując się obojętnie Enrilowi, który kucając przy ciele Gabriela, wyraźnie nad czymś rozmyślał.

– Mówiąc wprost – rzekł Dawid –  nie chcielibyśmy w Inion Vertex żadnych zniszczeń i ofiar. Tak trudno jest zdobyć kompetentnych pracowników, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Dlatego projekt „Likwidator” postanowiliśmy realizować na ogromną odległość. Nieużywana od jakiegoś czasu Asfaria nadawała się na to idealnie, jak i sprzyja rozwojowi pożądanych cech obiektu.

– Racja – skwitował generał. – Rozumiem doskonale.

– Umysł Enrila znajduje się w stanie równowagi, to znaczy że obiekt praktycznie nie ulega… – Mężczyzna zaciął się. Razem z Relagardem i Hammurabim obserwowali, jak Enril przerzuca ciało Gabriela przez bark i kieruje się w stronę windy. – …emocjom. Zwykle odczuwa niczym niezmącony spokój. Nie rozumie czym jest strach, miłość, przyjaźń ani zaniepokojenie. Tak przynajmniej powinno być. Zablokowaliśmy parę ośrodków w jego mózgu.

– A ten ryk wściekłości podczas walki, gdy Gabriel zranił go w twarz? – zapytał Relagard ze sceptyczmem.

– Właśnie zamierzałem o tym powiedzieć: Alfa Jeden zna jedynie gniew i agresję, czyli to, co niezbędne wojownikowi. Któż z nas nie wpadł w matnię tych skrajności i nie wie, do czego zdolny jest człowiek w stanie uniesienia? Enril jest czystym potencjałem naszych eksperymentów.

Relagard wydał z siebie przeciągle „mhm” i opadł na krzesło. –  Przynieś mi coś do picia – rzekł do Hammurabiego. Kiedy porucznik podał dowódcy szklankę wody mineralnej z hydrogeneratora wiszącego na ścianie, generał zwrócił się do naukowca: – Jak pan tego dokonał? Czy Alfa Jeden jest zaczipowany?

Enril ułożył ciała kryminalistów obok siebie, przesunąwszy je tak, by nie leżały na płycie platformy umiejscowionej naprzeciw głównego wejścia. Wrota hali otworzyły się i do środka wtoczył się ogromny wózek załadowanymi dwoma skrzyniami oraz metalowymi sarkofagami na zabitych. Zatrzymał się na platformie i spuścił trapy umożliwiające wyładowanie towaru.

Doktor przytaknął. – A1 miał iniekcję w fazie kształtowania się mózgowia. Płat czołowy odpowiada za pamięć i myślenie i tam zagnieździliśmy mu tymczasowy czip z minimalnym zasobem informacji.

– W jaki sposób przekazaliście mu te informacje?

– Podobnie jak odbywa się to dyskami do kapripodów. Wiedza została przeniesiona do mózgu pod postacią impulsu elektrycznego, zsynchronizowanego z biopolem elektrycznym mózgu. Przekształcenie tego na pamięć rzeczywistą jest bardziej skomplikowanym procesem, tak więc – naukowiec uniósł na chwilę dłonie – darujmy sobie jego omawianie.

Relagard odchrząknął wymownie.

– Szkoła w pięć sekund – wymruczał.

– Mniej więcej. – Dawid uśmiechnął się. Spodobało mu się tak krótkie ujęcie meritum rzeczy. – Tyle że w przypadku Enrila nauczyliśmy go jedynie tego, co uznaliśmy za niezbędne.

– To znaczy, że poza sikaniem nie będzie znać innych zastosowań fajfusa? – rzucił Hammurabi tonem drwiny, splatając ramiona w koszyk.

Ravena zatkało, wykonał tik, jakby się zakrztusił; Mateusz wybałuszył oczy; znający doskonale wybryki androida, generał westchnął i pokręcił głową; Alex zaniósł się spontanicznym rechotem, podobnie jak Edgar. Za to Jakowlew próbował utrzymać na twarzy wyraz rozbawienia, choć za profanację poważnej rozmowy chętnie wyprosiłby obcesowego androida z pomieszczenia.

– Nadal ma ten czip? – odezwał się Relagard.

– Nie, mówiłem że jest tymczasowy – odparł kierownik. – Więźniów czipuje się na stałe, by móc sprawować nad nimi kontrolę, a w razie czego zadawać im ból. Organizm Enrila pozbył się czipa, kiedy był mu już niepotrzebny.

Doktor oparł dłonie na blacie stołu i przez chwilę wpatrywał się w ekran przed sobą. Ponownie przycisnął aktywator egzokomu: – W skrzyni po lewej czeka obiecana nagroda.

Enril odsunął wieko wskazanej skrzyni i westchnął cichutko. Obok butli wody pitnej i zapasów żywności na kolejny miesiąc znajdowało się kilka soczystych, zielonych jabłek. Lepszej nagrody nie mógł dostać od hojnego Boga!

– Dziękuję – rzekł kornie ku stropowi hali, wziąwszy oburącz pierwszy owoc z brzegu.

– Ja z kolei dziękuję za tę prezentację, doktorze Jakowlew. – Relagard uścisnął serdecznie dłoń kierownika. Zdjął okulary, ukazując błękitne oczy otoczone dorzeczem delikatnych, podkreślających hardy charakter zmarszczek i przetarł palcem powieki. – Posiedzę w Falkonie przez jakiś czas i będę z boku przyglądał się postępom. Kiedy kolejna walka?

– Nie wcześniej niż za tydzień. Najpierw będziemy musieli wykonać A1 parę badań.

– Mam kilka uwag. Przede wszystkim każcie obiektowi używać słabszej broni. – Generał skinął niedbale ręką w stronę monitora, na którym Enril kucał przy zakrwawionym ciele Katie, bez obrzydzenia podgryzając jabłko. – Z Berłem Zeusa w rękach, którego używał dziś walce, naprawdę przypomina Zeusa – zażartował. – Proponuję dać mu strikera, najlepiej dwa: zauważyłem, że facet walczy oburącz.

– Nie kojarzę tej broni.

– To lekki pistolet półautomatyczny, doskonała broń na krótkie i średnie dystanse. Aha, z tymi kordami mieliście świetny pomysł, takie rzeczy cholernie się przydają, gdy w gnatach skończy się amunicja albo wróg blokuje elektronikę.

– Zrobimy, jak pan proponuje. – Jakowlew przetarł rękawem nos. – Starlight wykupi z Arizy kolejnych więźniów. Na nich będziemy przeprowadzać testy. Potem rozpoczniemy próby z androidami. – Na tę wzmiankę Hammurabi posłał doktorowi podejrzliwe spojrzenie. – I nie tylko – dodał ciszej doktor.

Generał dopił resztę wody, pożegnał się zdawkowo z członkami zespołu, po czym razem z porucznikiem opuścił izbę kontrolną.

– Pamięta pan o złożonej obietnicy? – zapytał Hammurabi, kiedy przemierzali główny hol lecący wzdłuż budynku Wydziału. Minęli dwóch naukowców, pchających na wózku zaparowany inkubator z wściekle ujadającym i miotającym się dobermanem.

– Ależ ty jesteś niecierpliwy – zaśmiał się generał. – Jakowlew dał nam do zrozumienia, że możemy zaczynać. Ale wstrzymajmy się jeszcze kilka dni. Zgoda?

– Oczywiście. – Przytaknął android. Rzucił okiem na oddalający się inkubator; spojrzenia jego i ujadającego psa skrzyżowały się. Zwierzę ucichło, podkuliło nieobcięty przy narodzinach ogon, po czym położyło się kornie na wiórkach. – Co pan tylko każe.

Wsiedli do windy z mężczyzną zapisującym coś w personalnym elektroniku i zjechali na parter, a kiedy podwoje otworzyły się przed nimi z cichym szczęknięciem, przeszli kolejny korytarz, parę załomów i weszli w oszklony, wzmocniony stopem meteorytowym przesmyk łączący Wydział Bioniki i Genetyki. Za bramą kolejnego budynku przywitał ich salutem android-kapral o urodzie równie chłodnej i nieskazitelnej, co u Hammurabiego. Znaleźli się na terenie sektora E, gdzie aktualnie przeprowadzano badania nanotechnologiczne, głównie nad czipami nowej generacji.

– Gdzie mamy szukać? – Porucznik nawiązał do wcześniejszej rozmowy. Przyglądał się, jak za przezroczystą ścianą pomieszczenia dwie osoby w kombinezonach naprowadzają machiną przypominającą teleskop wiązkę plazmy na jakieś mikroskopijne urządzenie.

– Gdzie chcesz, ale nikt nie może was zobaczyć – warknął Czurma. – Nie chcę mieć później żadnych problemów, zwłaszcza ze strony palantów z Komisji Ochrony Ludności Cywilnej.

– To oczywiste. Oto niech się pan nie martwi, generale – Hammurabi schylił lekko głowę w czymś, co można by uznać za ukłon. – Hunterów nikt nie ma prawa zobaczyć.

Dawid nakazał Alexowi i Ravenowi, by przez kolejne godziny jego nieobecności w dyspozytorni przyglądali się zachowaniu Enrila i monitorowali mechanizmy Asfarii.

– Nie odzywaj się do niego, chyba że w ostateczności, jeśli będzie robił coś niezgodnego z naszymi założeniami – poinstruował Petersena. – Wówczas pamiętaj o utrzymywaniu odpowiedniego tembru elektronicznego głosu. To bardzo ważne. On zna tylko jednego Boga, więc jeśli zasiejecie w jego umyśle jakiekolwiek wątpliwości, cały eksperyment może szlag trafić.

– Jasne, panie kierowniku. – Raven złączył kciuk z palcem wskazującym i uniósł dłoń.

W chwili, gdy Jakowlew kierował się ku pakamerze dyspozytorni, chcąc zostawić weń kilka zapełnionych dysków, Edgar zwrócił się do Mateusza:

– Ja również muszę tu zostać. Kierownik dał mi trochę roboty. Mam dla ciebie zadanie, spodoba ci się – uśmiechnął się.

Asystent popatrzył na doktora niepewnie, nie mogąc wyczytać nic konkretnego z jego prawie purpurowych oczu i równie bladego co u Enrila oblicza.

– Pamiętasz, jak opowiadałem ci przed chwilą o mapach genowych? Właśnie przyznałem ci dostęp do mego gabinetu. – Edgar pomachał młodemu przed nosem elektronikiem, który zaraz potem włożył do kieszeni kitla.

Zrozumienie pojawiło się natychmiast; oczy Mateusza rozszerzyły się w nieskrywanym zachwycie. Szczery uśmiech Edgara pogłębił się jeszcze bardziej. Entuzjazm zwykle niefrasobliwego, choć spłoszonego życiem kolegi udzielił się również i jemu.

– W kapripodzie mam do wglądu kilka map genów, jednak nie zdążę się z tym uporać do rana, jak planowałem. Przejrzałbyś je za mnie?

– No pewnie – Mat odparł spokojnie, choć w owej chwili z ogromną chęcią skoczyłby na blat stołu i krzyknął niczym rozdokazywany imprezowicz po piątej kolejce. Wreszcie będzie robił to, do czego szkolił się przez ostatnie lata! Koniec z pilnowaniem robotów pucujących probówki i doglądaniem wyładowywanych skrzyń z hangarów zaopatrzeniowców. Jako syn oficera pracującego dla Starlightu, Mat starał się o stanowisko w tej placówce praktycznie z jednego powodu: chciał działać dla dobra ludzkości. Różowe okulary zbudowane ze szkła niewiedzy prysły jednak szybko, trafione pociskiem zawierającym kwintesencję rzeczywistości. Mateusz czuł się podle, gdy oglądał przekaz z Asfarii i „cudowne” efekty wieloletniej pracy genetyków pod postacią skrzywdzonego człowieka, który, wychowywany w poniżeniu, niczym królik doświadczalny, nie miał pojęcia o własnej krzywdzie. Człowieka, którego obdarowano ciałem godnym boga, zdrowym i sprawnym, lecz szabrowano ze wszystkiego innego. Niemniej podświadomość szeptała asystentowi, że jeśli będzie trzymać ze Strzelbowskim, uda mu się zrealizować choć ułamek swoich zaszczytnych marzeń z dzieciństwa. Trzydziestoletni doktor wydawał się w porządku, wyglądał na osobę, której można zaufać, skłaniał ku sobie ludzi łagodnym usposobieniem. Spośród reszty wyróżniało go coś jeszcze,  czego Mateusz nie był w stanie określić, a co przyciągało go do Strzelbowskiego niczym tłum do mądrze przemawiającego agitatora. Może zapomniana ludzka dobroć?

– No to załatwione. Stwórz folder i powrzucaj tam wszystkie mapy, w jakich zauważysz aberracje chromosomowe. Maszyna mogłaby w sekundę odwalić za ciebie całą robotę, ale wiesz… lepiej sprawdzić wszystko osobiście. Czynnik ludzki zawsze będzie najbardziej wiarygodny. – Edgar położył dłoń na ramieniu rozmówcy. – Poradzisz sobie, nie? Ciebie żadna maszyna nie pokona, hakerze.

Ostatniego zdania, w którym Edgar podkreślił prawdziwy talent asystenta, Mateusz nawet nie usłyszał. Wizerunek pracowni doktora, pełnej kapripodów przechowujących najbardziej pożądliwe dane w świecie genetyków, pochłonął bowiem wszystkie jego myśli. Skinął Strzelbowskiemu głową i wymaszerował z pomieszczenia, zbyt zafascynowany, by rzec cokolwiek na odchodnym.

Edgar odprowadził młodego wzrokiem do drzwi, a gdy ten zniknął za nimi, uniósł kąciki ust w pogodnym uśmiechu i pokręcił głową. Zazdrościł mu trochę tej nieskalanej młodzieńczej niefrasobliwości. Jeszcze nieskalanej. Mat nie wiedział, że coś bardzo cennego może stracić w tym miejscu, gdzie przekleństwo zrodzone w fuzji oziębłych umysłów czyha za każdym rogiem, wyciąga swe okrutne szpony z każdego laboratorium Wydziału. Drzemie wśród stalowych podzespołów, trybików urządzeń wartych majątek, jąder najczulszych mikroskopów, a szczególnie w sercach tych, którzy z tych urządzeń korzystają. Czy Mat, który startuje z taką samą werwą jak poprzedzający go asystenci, obecnie ludzie nie do poznania, przetrzyma próbę niewinności? Czy jego serce stanie się równie zimne, twarde i martwe, jak serce androida? Albo Jakowlewa? Czy żywy obiekt doświadczalny będzie dla niego znaczył coś więcej, niż zbiór bilionów komórek? I najważniejsze: czy będzie można mu zaufać, gdy nadejdzie czas? Czy Edgar znajdzie przyjaciela w Mateuszu, jakiego od lat ma – co jest niewiarygodnym paradoksem – w Aurisie?

Strzelbowski podniósł się z siedzenia. Idąc ku szafce ze szklankami, przypadkiem zagrodził drogę Dawidowi kierującemu się do wyjścia z dyspozytorni.

– I co o tym myślisz? – zapytał Jakowlew, przystanąwszy.

Strzelbowski od razu wychwycił meritum pytania, wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć, to dopiero protoplasta.

– Ale jaki protoplasta – doktor nie krył szczerego zachwytu. – Po tym, co przed chwilą zobaczyliśmy, ośmielę się wyciągnąć wniosek, że wykształciliśmy w Enrilu wystarczająco dużo porządnych cech, żeby utrzymać go przy życiu. Jeśli tak dalej pójdzie, poprzestaniemy na obiekcie Alfa Jeden, a hodowla generacji Beta Jeden okaże się zbyteczna. Zaoszczędzimy mnóstwo pieniędzy.

Obojętność, z jaką Dawid mówił o człowieku z Asfarii nie podobała się Edgarowi ani trochę, niemniej doktor nie dawał tego poznać po sobie. Jak zwykle utrzymywał na twarzy wystudiowaną maskę mogącą wyrażać wszystko: od totalnej obojętności po głęboką pogardę. Ta maska była jego najpotężniejszą bronią w Inion Vertex.

– To się okaże – westchnął, odsuwając sprzed lewego oka kosmyk białych włosów, jakie udało mu się wyhodować przez trzy lata od chwili wyrzucenia go z vomisańskiej armii. – Mam nadzieję, że nie dojdzie do żadnej wpadki.

Słysząc te słowa, będące tak naprawdę bezczelnie napomnianą aluzją do konkretnego wydarzenia z przeszłości, kierownik zbladł lekko. Jego oblicze przez chwilę wyrażało spore zdziwienie, póki nie stało się odzwierciedleniem z pozoru spokojnego oblicza Edgara. Moment później na twarzy Jakowlewa dało się dostrzec poblask drwiny wymieszanej z pogardą. Siedzący przy kapripodach doktorzy popatrzyli na siebie wymownie.

Wiele lat temu, w ramach utajnionego eksperymentu w Rosji, próbowano wymieszać gatunki wielkich drapieżników w celu uzyskania cech pożądanych, by móc je później wykorzystać w ludzkim genomie. Kierowany przed Dawida eksperyment zakończył się siedmioma zagryzionymi wśród personelu badawczego, nowym rodzajem wirusa, który rozlazł się po Syberii i dwoma milionami uinali grzywny nałożonymi przez Światową Fundację Ochrony Zwierząt, bo wszystko wyszło na światło dzienne. To był cios nad ciosem, zwłaszcza dla człowieka, którego jednym z substratów życia jest reputacja. Gdyby nie wstawiennictwo Starlightu i „ferowanie wyroku” o zawieszenie Jakowlewa w czynnościach, Rosjanin na zawsze pożegnałby się z karierą genetyka. W każdym bądź razie sprawy nie potoczyły się źle: poruszenie, jakie wywołał wokół siebie nielegalny eksperyment skierowało oczy Korporacji na tego niby niepozornego naukowca, jakim był Jakowlew. Rok później Dawid pracował już w Inion Vertex, gdzie szybko stał się skarbnicą potencjału i pupilem Korporacji, któremu nie odmawiano funduszy na przeprowadzanie eksperymentów, zwłaszcza na ludzkich klonach.

Dawid wiedział doskonale, że gdy Edgar przypomina mu o tej sromotnej klęsce, bezwstydnie podkopując na oczach Alexa i Ravena kiełkujący na nowo autorytet, udając przy tym szczere współczucie – tak naprawdę rozpoczyna kolejną rundę walki, jaką obaj mężczyźni skrycie prowadzą od dawna. Nic z tego, wypierdku, pomyślał Jakowlew. Chcesz grać ostro? Proszę bardzo, to się da załatwić. Jedna wpadka i jesteś skończony! Masz potencjał jako naukowiec, ale nie dam ci się w przyszłości zastąpić.

Rosjanin uśmiechnął się, jakby rozmówca sprzedał mu dobry dowcip. Zaraz po tym zaatakował jedną ze swych najsilniejszych kart, podobnie jak Strzelbowski ignorując obecność Ravena i Alexa, dla których potyczka doktorów na płaszczyźnie zawodowej nie była niczym nowym.

– Chciałbym przypomnieć ci, Edgarze – zaczął nieoficjalnie – że gdyby twój ojciec nie zrobił tyle dobrego dla placówki i nie wspierał finansowo Starlightu, nie byłoby cię tutaj. To on nalegał, byś pracował w Inion Vertex i tylko dzięki objęciu aktualnego stanowiska nie skończyłeś w Arizie. – Zawiesił umyślnie głos, lecz nie widząc reakcji Edgara i nie słysząc żadnej riposty, jaka zwykle padała w podobnych zwrotach dyskusji, ciągnął dalej: – Doceniam pana pracę i talent, doktorze, jednak nie pochlebia mi pan swoim… nieokrzesaniem.

– O kurcze, znów zaczynają – Raven przechylił się w krześle i niepotrzebnie szturchnął kolegę łokciem, gdyż Alex również przysunął się ku niemu. – Przyjmujesz zakład, że tym razem Edek dostanie karę?

– Stoi – szepnął Alex, ledwo tłumiąc uśmiech. Doktorzy podali sobie dłonie. – Warunki te same, co zawsze.

– Istotnie – przyznał Strzelbowski Dawidowi. – Nie byłoby mnie tu, ale nie byłoby również Aurisa.

Dawid zmieszał się, wyłożonej bowiem przez Edgara karty nie miał czym zbić. Auris był najcenniejszym sprzymierzeńcem Inion Vertex, a dla Falkonu stanowił jeszcze większy skarb. I gdyby zabrał się stąd razem ze Strzelbowskim, do czego z pewnością by doszło, gdyby doktor został zwolniony albo odszedł sam, zadałby porządny policzek bezpieczeństwu phalagiońskiej kolonii.

Nie chcąc marnować swego cennego czasu i dłużej ciągnąć absurdalnej gadaniny, Dawid przekroczył próg automatycznie rozsuwanych drzwi. – Proszę wracać do pracy, panie klonie – dodał cicho z korytarza, „pewny” że Edgar go nie usłyszy.

Strzelbowski usłyszał ostatnie słowo, będące kolejną z licznych kart, jakimi próbował upokorzyć go Jakowlew, lecz zbył je niedbałym wzruszeniem ramion. Usiadłszy na stanowisku przed monitorem kapripodu, przy którym od dziś będzie spędzać dużo czasu, znów przywdział znienawidzoną, wyrażającą obojętność maskę.

– Ha! Przegrałeś. – Alex trzasnął pięścią Ravena. – Płacisz.

– Mam ci przelać na konto? – bąknął naukowiec.

– Dawaj, sknero, i nie marudź.

Raven niechętnie rzucił koledze uinala – srebrną monetę z sylwetką Armstronga, kawałkiem Księżyca i łazikiem w tle.

– Następnym razem zwrócisz mi to podwójnie. Zobaczysz.

Edgar nie słyszał prowadzonej szeptem rozmowy, jednak nawet gdyby był świadomy wymiany zdań pomiędzy kumplami, niewiele by go to obchodziło. Wstał i poszedł po wodę z hydrogeneratora, pragnienie przypomniało mu, że zamierzał się napić, nim wdał się w dyskusję z kierownikiem. Niewiele rozmawiał z Ravenem i Alexem, ale lubił obu. Byli rzetelni, pracowici, może trochę stuknięci i dziecinni, niemniej mieli mózgi geniuszy i świetnie radzili sobie z powierzanymi zadaniami. Wykonywali wszystko bez dwóch zdań. Ogólnie albinos mógł ich określić jako niczego sobie.

– Czym jesteś, Enrilu? – Edgar oparł obutą stopę o lewe kolano, na nim splótł dłonie. Przez długie chwile wpatrywał się nieruchomo w trzydziestocalowy holograf. Od dawna nie czuł wilgoci pod powiekami. Usprawiedliwił się, że to pewnie przez ciągłe gapienie się w monitor, czasem nawet przez kilkanaście godzin na dobę. Patrzył, jak kucający przy kolumnie Alfa Jeden męczy ogryzek trzeciego jabłka, lecz myślami nie był w Asfarii. Strzelbowskiego zwykle bawiła wymiana zdań z Jakowlewem, jednak fakt, który kierownik czasem wykorzystywał przeciwko niemu w ich zajadłych dyskusjach, za każdym razem przypominał albinosowi, że różni się od otaczających go ludzi.

Edgar był klonem. Powstał w laboratorium.