Strona główna » Poradniki » Ambasadorowie. Czego nie powie Ci królowa

Ambasadorowie. Czego nie powie Ci królowa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7924-709-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ambasadorowie. Czego nie powie Ci królowa

Tajemnice profesji marzeń!

Placówka w egzotycznym kraju, eleganckie fraki, smokingi, wytworne kreacje, najdroższe alkohole, rauty, spotkania na najwyższym szczeblu, szepty w kuluarach. Dostępna nielicznym wiedza o zasadach misji dyplomatycznych od wieków tworzyła wokół stosunków międzynarodowych ekscytującą aurę tajemniczości. W jaki sposób przechytrzyć Angelę Merkel? Dlaczego Rosjan, zwłaszcza przy wódce, nie wolno krytykować? Czemu polska ambasada w Algierze mieściła się w dzielnicy domów publicznych, a pierwszy polski konsulat w Grodnie w schowku na szczotki? Jak importować zanzibarskie goździki, nie uznając przy tym niepodległości tej wyspy?

Na kartach tej książki dramatyczne szczegóły zamachu na swoje życie odsłania też były ambasador Polski w Iraku Edward Pietrzyk, a były ambasador RP w Afganistanie Piotr Łukasiewicz wspomina spotkania z… Talibami.

Jak naprawdę wygląda praca ambasadora? O tym wszystkim opowiadają Marcin Pośpiech i Łukasz Walewski, którzy przeprowadzili fascynujące rozmowy z byłymi oraz obecnymi dyplomatami.

O wielu sprawach opisanych w tej książce nie miałeś pojęcia. Teraz możesz zajrzeć za kulisy.

***

Ambasador to człowiek, który widzi i słyszy coś fascynującego każdego dnia, ale poza jego szefami nikt o tym nie wie. Wreszcie komuś udało się jednak wyciągnąć z naszych dyplomatów choć trochę z tych tajemnic. Pasjonująca lektura, czekam na drugą część.
Bartosz Węglarczyk

Pasjonująca książka o niezwykłym życiu i pracy zwykłych ludzi, którym przypadł w udziale szczególny obowiązek – służba własnemu krajowi za granicą.
Ambasador Ryszard Żółtaniecki, Collegium Civitas

Czy ambasadorowie to ważni negocjatorzy strategii państwa, ekscelencje w pałacach, kancelariach i limuzynach, czy raczej klasa próżniacza urzędników o bliżej nieokreślonych obowiązkach poza kontrolą opinii publicznej? Autorzy tej ciekawej książki pozwolą czytelnikowi wyrobić sobie własny pogląd.
Marek Ostrowski, komentator spraw zagranicznych w prasie i telewizji, publicysta „Polityki”


BIOGRAM

Łukasz Walewski
Dziennikarz radiowej Trójki. Prowadzi audycje Trzecie oblicze dyplomacji, Trzy strony świata i Europa od kuchni. Autor książki Przywitaj się z królową. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Łódzkim, wykładowca dziennikarstwa. Szczęśliwy mąż i ojciec, miłośnik Hiszpanii, żeglarstwa, narciarstwa i dobrego poczucia humoru. Popełnia gafy.

Marcin Pośpiech
Od 2009 roku dziennikarz radiowej Trójki (laureat konkursu Grasz o staż). Wyróżniony w konkursie Europejskiej Unii Nadawców URTI 2013, finalista Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego w 2012 roku. Nadawał korespondencje z kilkunastu państw świata. Publikował w „Tygodniku Powszechnym”, „Press”, „Poznaj Świat”.

Polecane książki

"Kiedy mnie jeszcze nie było na świecie" to rymowana relacja ciąży widzianej oczyma nienarodzonego dziecka. Maluszek opowiada prostym i zrozumiałym językiem, co się z nim działo, zanim przyszedł na świat. Stara się zaspokoić ciekawość najmłodszych czytelników zdradzając jak rozwijał się w brzuch...
„Zajrzyj pod fotel, Jessiko…” Psychopata przy użyciu bomb chowanych we wnętrzu samochodu zmusza młode kobiety do jazdy na pustkowia. Tam torturuje je i zabija, stosując średniowieczne narzędzie tortur: kołyskę Judasza. Książkę wyróżniają opisywane przez autora innowacyjne techniki śledcze, takie jak...
Czy wiesz dlaczego ludzie nie dostają tego, o czym marzą? Dziesięć lat później, powodem nadal jest BRAK SKUPIENIA. W niniejszej książce znajdziesz konkretne strategie wykorzystywane przez kobiety i mężczyzn sukcesu z całego świata. Niezależnie od tego, czego chcesz, Potęga skupienia pomoże ci to osi...
„Moje najlepsze przepisy” to pierwsza część serii e-booków kulinarnych z przepisami Joli Caputy, znanej czytelnikom jako ekspert w prasie kulinarnej oraz autorka bloga PrzepisyJoli.com. Kolekcja dań, które pokochali czytelnicy bloga, zawiera kilkadziesiąt sprawdzonych przepisów. To książka kucharska...
Bestsellerowa powieść historyczna w stylu "Tatuażysty z Auschwitz". Opowieść o miłości i walce o przeżycie. Nic nie mogło rozdzielić Christophera i Rebekki: ani jej wyrodni rodzice, ani nawet narzeczony, z którym wróciła do domu po ucieczce do Anglii. Lecz gdy do sielankowej wyspy Jersey dociera I...
Zamieszczone w tomiku wiersze wybrane zostały z chińskiej antologii zwanej powszechnie 300 wierszy tangowskich. W przeciwieństwie do większości poprzednich przekładów poezji chińskiej na język polski, to tłumaczenie zachowuje rym (tak powszechny w chińskiej poezji sprzed XX wieku) i stałe metrum....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Łukasz Walewski

WSTĘP

„Jak to zmieściliście w jednej książce? Aż tyle tematów?” – tak na informację o liczbie zagadnień poruszanych w niniejszej książce i o tym, jak długa jest lista dyplomatów, z którymi przeprowadziliśmy wywiady, zareagował jeden z naszych rozmówców, były już ambasador. Następnie zaczął uprzejmie dopytywać, czy nie zechcielibyśmy opisać jeszcze jednej historii, którą właśnie sobie przypomniał. Dotyczyła nieudanej próby uprowadzenia go w biały dzień. Rzecz jasna opisaliśmy ją – obiecując, że znajdzie się obok opowieści o zamachu na życie polskiego ambasadora w Iraku, wspomnień ambasadora przy NATO o tym, jak pił piwo z Che Guevarą czy spotkał się z ostatnim sułtanem Zanzibaru, wyznań ambasadora na Białorusi o pobycie w więzieniu i anegdoty konsula w Kaliningradzie o wymienianiu pieniędzy na czarnym rynku.

Z książki tej można się dowiedzieć, jaki jest zakres obowiązków ambasadora, jakie czyhają na niego pułapki i z jakimi zagrożeniami wiąże się jego praca. Napisaliśmy, w jaki sposób ambasador powinien zadbać o bezpieczeństwo placówki (gdy ta znajduje się na przykład… w dzielnicy uciech) i personelu (gdy otrzyma kopertę z białym proszkiem lub gdy jeden z podwładnych… grozi bronią), jak się zachowywać w sytuacjach kryzysowych i nieprzewidzianych (tsunami, śmierć prezydenta, przewrót, wojna, zamieszki), a także jak prowadzić negocjacje w kraju, w którym się urzęduje, i rozwiązywać konflikty. Nie zabrakło też anegdot o błędach i gafach ani informacji o szeroko pojętych konsekwencjach – również prywatnych – jakie pociąga za sobą wybór zawodu dyplomaty.

Opisaliśmy również, dlaczego placówka przypomina łódź podwodną, i opowiedzieliśmy, czym jest tzw. syndrom getta placówkowego. Czytelnik pozna żargon dyplomatów, dowie się, czym jest ucho w Warszawie, czym test papugi, a czym test smaku. Wyjaśniliśmy też, z jaką klątwą walczył szef polskiej ambasady w Wenezueli, dlaczego pierwszy konsulat RP w Grodnie mieścił się w schowku na szczotki oraz dlaczego ambasada powinna mieć studnię.

Wszystko to opowiedzieli nam polscy dyplomaci – czasem ze śmiertelną powagą, czasem z humorem, a czasem i ze łzą wzruszenia w oku. To książka o ich pracy, ich błyskotliwości, ich porażkach i sukcesach, o wierności zasadom, a czasem o ich łamaniu. O polskiej dyplomacji od kuchni i o tym, jak możemy się od naszych dyplomatów uczyć. Przede wszystkim jednak odpowiada na pytanie, kim naprawdę są ambasadorowie.

ROZDZIAŁ 1 Idealny dyplomata

Przez miliony lat ludzkość żyła jak zwierzęta. Wtedy stało się coś, co uwolniło siłę naszej wyobraźni. Nauczyliśmy się rozmawiać, nauczyliśmy się słuchać. Rozmowa umożliwiła przekazywanie pomysłów, dzięki czemu nauczyliśmy się wspólnie budować niemożliwe. Największe osiągnięcia ludzkości tworzone są w rozmowie, a jej największe niepowodzenia są skutkiem braku rozmowy. Nie musi tak być. Nasze największe marzenia mogą się stać rzeczywistością. Z technologią, którą dysponujemy, możliwości są nieograniczone. Wszystko, co musimy zrobić, to się upewnić, że wciąż rozmawiamy.

Stephen Hawking, fizyk

SPRINTEM PRZEZ HISTORIĘ DYPLOMACJI

Mów łagodnie i    miej przy sobie gruby kij, a    zajdziesz daleko.

Theodore Roosevelt, prezydent USA

Nie wiadomo, jak nazywał się pierwszy dyplomata, ale zdaniem wieloletniego pracownika brytyjskiej służby zagranicznej Toma Fletchera mógł mieć na imię Ug[1]. Ów Ug z    pewnością był niższy i    lżejszy od współczesnych dyplomatów… no i    był też bardziej od nich owłosiony. Przez długi czas Ug i    wielu innych podobnych mu Ugów pozostawali skrajnymi indywidualistami, to znaczy tłukli się maczugami po głowach, by przetrwać i    zapewnić sobie najlepsze warunki życia. Z    każdym rokiem Ugów na świecie przybywało, a    co za tym idzie, przybywało też konfliktów. W    końcu stało się to nie do zniesienia. Instynkt przetrwania podpowiedział Ugowi, że lepiej dogadać się z    innymi Ugami i    walczyć ze wspólnym wrogiem, niż tłuc się po głowach między sobą. Uga, który wpadł na ten pomysł i    zaproponował współpracę zamiast walki, spokojnie można nazwać „pierwszym dyplomatą”. Umiejętność współpracy i    „dogadywania się” odróżnia rasę ludzką od świata zwierząt. To właśnie z    tego powodu – bez względu na to, jak to oceniać, jak zauważa Fletcher – to ludzie rządzą światem. Poza filmami Walta Disneya zwierzęta nie zwołują dużych konferencji, by omówić bieżące sprawy i    załagodzić konflikty. Nie ma Rady Bezpieczeństwa dla sów, fok czy delfinów, król Lew nie istnieje i    to ludzie ustalają kwoty połowów ryb, a    nie na odwrót. Świat od czasów Uga bardzo się zmienił. Ug zgolił brodę, skrócił i    przyczesał włosy (jeśli je ma), ubrał się w    elegancki strój, zyskał tytuły, „obrósł” gestami, zwyczajami i    protokołem, ale w    gruncie rzeczy jego misja od zamierzchłych czasów jego praojca Uga dyplomaty niewiele się zmieniła – zmieniły się dekoracje.

DYPLOMACJA, AMBASADOR

Słowo „dyplomacja” pochodzi od greckiego „diploma”, co znaczy „licencje”, „koncesje” lub oryginalnie „dwukrotnie złożony dokument”, od „diploos” – „podwójnie”. W    swoim obecnym znaczeniu słowo „dyplomacja” weszło do użytku w    XIX wieku.

Słowo „ambasador” pochodzi od łacińskiego „ambactus”, co znaczy „służący, wasal”.

DYPLOMACJA RODZI SIĘ W    BÓLACH

Od dwóch dobrych generałów wolę jednego, który ma szczęście.

Napoleon Bonaparte

Jednym w    pierwszych następców Uga, którego można określić mianem „pełnoetatowego” dyplomaty, był niejaki Shen Weiqin[2]. Shen przez długi czas zajmował niezwykle eksponowane stanowisko doradcy samego cesarza Chin Qin Er Shi. Miał do władcy nieograniczony dostęp, znał jego myśli, szeptał mu do ucha różne rozwiązania. Był też, jak określane jest to we współczesnej dyplomacji, szerpą, czyli wysokiej rangi dyplomatą, który w    imieniu swojego szefa ustala szczegóły spotkania przywódców. W    208    roku p.n.e. cesarz Qin Er Shi wezwał Shena przed swoje oblicze i    oznajmił: „Pojedziesz na kongres plemion w    Xianyang”. Shen pewnie się z    tego ucieszył – ot, kolejna rutynowa delegacja. Sprawa nie wydawała się zbyt skomplikowana. Wcześniej wojska cesarza rozbiły w    drobny mak armie plemienia Chu, zakopując żywcem wszystkich, którzy nie zdążyli zginąć na polu chwały i    dostali się do niewoli. Po tak dotkliwej klęsce Shen miał wszystkie karty w    dłoni, by wynegocjować korzystny pokój, zyskać nowe ziemie i    dochody z    podatków. Jak wielkie musiało być zaskoczenie naszego bohatera, gdy po rozpoczęciu pertraktacji okazało się, że jego przeciwnicy wiedzą o    słabościach cesarza więcej, niż można było przypuszczać. Jak to możliwe? Otóż wywiadowcy z    plemienia Chu stworzyli innowacyjny system komunikacji oparty na umieszczaniu przy drogach wypoczętych koni, co pozwalało na ich szybką rotację, a    tym samym błyskawiczne przekazywanie informacji. Dzięki temu władcy Chu wiedzieli o    rebelii na zachodzie cesarstwa oraz rosnącym niezadowoleniu w    szeregach dowódców armii cesarza Qin, wywołanym despotyzmem jego ulubionego doradcy, eunucha Zhao Gao. Shen wrócił do cesarskiego pałacu ze spuszczoną głową i    złymi wiadomościami – negocjacje zakończyły się porażką. Mógł się spodziewać najgorszego. Cesarz Qin nie słynął z    łagodności, na sumieniu miał już między innymi życie swojego starszego brata, na którym wymusił samobójstwo. Dla Shena przygotował „coś specjalnego”. Wyrok brzmiał: „lingchi”, co znaczy „powolne wchodzenie na górę”. Dyplomata został przywiązany do drewnianej ramy, a    następnie przez trzy dni jego ciało było metodycznie, kawałek po kawałku ćwiartowane. Dodatkowo, ponieważ dyplomatyczna porażka Shena została zakwalifikowana jako zdrada, nieszczęśnikowi zakazano podawać opium dla złagodzenia bólu. Wykonywanie „lingchi”, ku uldze dyplomatów i    nie tylko, zniesiono dopiero w    1198    roku, co jednak dla biednego Shena stanowi marne pocieszenie.

Dyplomacja przed naszą erą rozwijała się nie tylko w    Chinach, ale też między innymi w    Indiach. To właśnie tam powstało dzieło uznawane za najstarszy przewodnik po sztuce dyplomacji. Jego autorem był żyjący w    IV wieku p.n.e. filozof, ekonomista i    teoretyk wojny, Ćanakja Kautilja. Ćanakja był doradcą na dworze pierwszego władcy w    historii Indii, założyciela dynastii Maurjów, Ćandragupty Maurji. Kautilja nie pozostawia wątpliwości: najlepszymi sposobami prowadzenia dyplomacji są przemoc, gwałt, tortury i    szpiegowanie. Jak pisze w    swoim dziele, „nie powinno się być zbyt uczciwym. Proste drzewa są ścinane jako pierwsze, a    uczciwi ludzie oszukiwani jako pierwsi”. Ćanakja radzi też, by nigdy nie zdradzać słabości: „Nawet jeśli wąż nie jest jadowity, powinien udawać, że tak właśnie jest”. A    dyplomatom indyjski mędrzec podpowiada – co nie straciło na aktualności – by „zawsze spali sami”, a    także „unikali mocnych alkoholi oraz polowań”.

W    kolejnych wiekach dyplomacja zaczynała nabierać coraz bardziej sformalizowanych kształtów. Najpierw Chińczycy w    I    wieku p.n.e. zaczęli formułować pierwsze szczegółowe traktaty pozwalające prowadzić podboje bez konieczności używania siły. Chiny, ale też Japonia czy Korea, tworzyły tymczasowe placówki dyplomatyczne. Coraz istotniejsze stawało się zapewnienie bezpieczeństwa wysłannikom władców. Chińczycy jako pierwsi zaczęli wysyłać dwóch posłów, na wypadek gdyby jednemu z    nich coś się stało. Podobne rozwiązanie szybko zastosowali Japończycy, a    także władcy Bizancjum oraz Sasanidzi (dynastia panująca w    Iranie w    latach 224–651). Prawdziwą rewolucję wprowadził za to nie kto inny jak sam Dżyngis-chan[3]. Autor sentencji głoszącej, że „największą przyjemnością człowieka jest miażdżenie wrogów”, słusznie nie kojarzy się ze szczególną troską o    los bliźnich, ale dla dyplomatów zrobił wyjątek. To właśnie twórca imperium mongolskiego wprowadził dokument, który dziś nazwalibyśmy paszportem dyplomatycznym. Ów z    powodzeniem chroniący wysłanników wynalazek mongolskiego wodza przetrwał do dziś. Jednak w    czasach Dżyngis-chana o    dyplomatach czy dyplomacji nikt jeszcze nie mówił, słowa te weszły do słownika i    powszechnego użycia 17    wieków później, i    to już nie w    Azji, a    w    Europie.

RENESANS DYPLOMACJI

Strzeż się swoich pierwszych odruchów – zwykle są szlachetne.

Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, francuski mąż stanu, polityk i    dyplomata

Kiedy w    1492    roku Krzysztof Kolumb wyruszał w    swoją przełomową podróż, na którą zresztą z    trudem zebrał pieniądze, jego flota liczyła trzy statki, na których upchnięto 90    desperatów. Prawie dziewięć dekad wcześniej inny podróżnik, chiński admirał i    muzułmanin Zheng He, także wyruszył na swoją wielką wyprawę. O    jej rozmiarach Kolumb mógł tylko pomarzyć – armada admirała Zheng He liczyła 300    statków i    27    800    ludzi! Światowa hegemonia Chin była bezsprzeczna, a    potęga Państwa Środka przekładała się też na dyplomację. Do dziś w    dyplomacji przetrwało pojęcie koutou, które pogardliwie opisuje dyplomatę okazującego nadmierną uniżoność przedstawicielowi innego państwa. Oryginalnie w    Chinach zwyczaj koutou polegał na okazaniu szacunku osobie stojącej wyżej w    hierarchii społecznej poprzez uklęknięcie przed nią i    trzykrotne oddanie pokłonu. Na tym tle dochodziło zresztą do sporów. Kiedy na przełomie XVIII i    XIX wieku do Chin zaczęli docierać europejscy dyplomaci, także im nakazywano ukorzyć się przed cesarzem określanym przydomkiem „Syn Nieba”. Pierwszym, który sprzeciwił się „Synowi Nieba”, był brytyjski dyplomata George Macartney, a dokonał tego w    czasie swojego poselstwa w    Państwie Środka w    1793    roku[4]. Jak tłumaczył, uklęknięcie przed cesarzem Chin oznaczałoby uznanie jego wyższości nad brytyjskim królem Jerzym III, a    na to zgodzić się nie mógł. Dyplomatyczny spór o    koutou trwał długie dekady. Dopiero w    1873    roku cesarz Tongzhi wspaniałomyślnie zgodził się zrezygnować z    obowiązkowego ceremoniału wobec cudzoziemców. Ale nad Chinami, chociaż wydawały się wszechwładne, także z    czasem zaszło słońce, bowiem punkt ciężkości, jeśli chodzi o    sprawy kluczowe dla świata, przesunął się z    Azji do Europy. Przyczyn takiego stanu rzeczy historycy wskazują wiele. Zdaniem Toma Fletchera decydującą rolę odegrał wynalazek Johannesa Gutenberga[5]. Wynalezienie w    1450    roku druku przyczyniło się do rewolucji informacyjnej, która z    kolei doprowadziła do powstania potężnych europejskich państw narodowych. Jak się szybko okazało, te z    kolei potrzebowały fachowców potrafiących prowadzić dialog między stolicami. Liczyła się też obecność „swojego człowieka” na miejscu, który skrzętnie donosił swojemu panu o    rozwoju wypadków za granicami ojczyzny.

Śladów narodzin współczesnej dyplomacji można doszukiwać się też w    północnych Włoszech wczesnego renesansu[6]. Decydującą rolę odegrał Mediolan pod rządami księcia Francesco Sforzy. To właśnie to miasto-państwo ustanowiło stałe przedstawicielstwa w    innych włoskich miastach. Także we Włoszech narodził się zwyczaj prezentowania listów uwierzytelniających władcy goszczącego wysłannika kraju.W    1455    roku Księstwo Mediolanu wysłało też pierwszego ambasadora na francuski dwór. Paryż na taki przywilej nie mógł liczyć. Mediolan odrzucił prośbę Francuzów ustanowienia u    siebie podobnego przedstawicielstwa, obawiając się szpiegostwa i    wtrącania się w    wewnętrzne sprawy Księstwa.

Hiszpania swojego pierwszego stałego wysłannika skierowała do Londynu 1487    roku. Do końca XVI wieku tworzenie przez państwa swoich przedstawicielstw stało się standardem.

Europa podbija świat

W    1500    roku przyszłe kolonialne potęgi – Wielka Brytania, Francja, Hiszpania i    Portugalia – kontrolowały 10% światowych terytoriów i    tworzyły 40% światowego bogactwa.

W    1913    roku europejskie państwa miały we władaniu 60% terytoriów i    generowały 80% bogactwa na ziemi[7].

To właśnie w    tym okresie ukształtowały się zręby dyplomacji, z    jaką dziś mamy do czynienia. Najważniejszych rangą przedstawicieli zagranicznych zaczęto tytułować ambasadorami. Mogli nimi zostać tylko członkowie najznamienitszych rodów, a    ich prestiż zależał od ważności państwa, w    którym urzędowali. Za istotne uznawano też rozmiary rezydencji – oczywiście im większa i    bardziej wystawna, tym lepiej. Nie było niczym nadzwyczajnym utrzymywanie przez ambasadorów ogromnej świty, niekiedy liczącej około 100    osób. Od samych ambasadorów, którzy do dyplomacji nie trafiali ze względu na swoje kompetencje zawodowe, a    majątek i    pozycję społeczną, nie wymagano zbyt wiele. Do załatwiania spraw „przyziemnych” ambasador miał swoich ludzi, często specjalizujących się w    szpiegostwie.

Z    początkiem XX wieku nastąpił rozkwit dyplomacji. Na początku rządów królowej Wiktorii, w    1837    roku, Jej Królewska Mość miała swoich stałych przedstawicieli tylko w    Paryżu, Konstantynopolu i    Petersburgu. Kiedy zmarła 64    lata później, było ich już prawie 100[8]. Prestiż dyplomatycznej służby osiągnął apogeum, co nie wszystkim się podobało. Niechęć do dyplomacji sięga jednak znacznie wcześniej – już Elżbieta I    Tudor z    dezaprobatą patrzyła na rosnącą próżność swoich wysłanników, którzy z    chęcią przyjmowali ordery od innych władców. W    końcu zakazała tego zwyczaju, mówiąc: „Tylko ja mogę znaczyć swoje owce”[9]. Zwiększająca się liczba przedstawicieli zagranicznych sprawiała też, że coraz częściej dochodziło do zaciekłych sporów między nimi. Jak pisze w    swoim pamiętniku XVII-wieczny sławny komentator swojej epoki, Samuel Pepys, w    Londynie co rusz miały miejsce ostre starcia między francuskimi a    hiszpańskimi dyplomatami. Pewnego razu ambasadora Francji zapytano, gdzie życzy sobie usiąść w    czasie obiadu z    królem Karolem II Stuartem. Francuzowi nawet nie drgnęła powieka: „Sprawdź, gdzie ma zamiar usiąść Hiszpan, a    gdy już to ustalisz, wywal go stamtąd i    daj to miejsce mnie”[10]. Innym razem francuscy i    hiszpańscy dyplomaci starli się przy okazji przyjazdu nowego ambasadora Szwecji do Londynu w    1661    roku. Tym razem nie chodziło o    miejsce przy stole, ale o    pozycję w    uroczystym orszaku. Francuski ambasador stawił się na uroczystość ze 150    ludźmi, z    czego 40    było uzbrojonych. Spodziewając się większej awantury, podobnie postąpił Hiszpan, który również nie przyszedł sam. Jak przystało na kronikarza, Pepys skrupulatnie odnotował w    swoim pamiętniku, że w    bijatyce zginął jeden Francuz, a    także dwa konie należące do francuskiego przedstawicielstwa. 100 lat później emocje rozpalał inny spór. Ambasadorowie Rosji i    Francji do upadłego kłócili się o    miejsce w    loży honorowej w    operze. Jak pisze Tom Fletcher, ich scysje można spokojnie porównać ze współczesnymi „dyplomatycznymi przepychankami” o    to, kto ma usiąść obok prezydenta USA na szczycie międzynarodowym[11].

AMBASADOR – CZYLI KTO?

Takt to zdolność nadepnięcia komuś na odcisk bez ubrudzenia mu butów.

Harry Truman, prezydent USA

Dystyngowany, elegancki, we fraku lub smokingu. Koniecznie tajemniczy, brylujący w    elitarnym towarzystwie, obdarzony ciepłym uśmiechem i    przeszywającym na wylot spojrzeniem. Słowem, skrzyżowanie Machiavellego z    Jamesem Bondem. Taki według wyobrażeń wielu powinien być idealny dyplomata. Respekt budzi też już samo słowo „ambasador” – „ludzie reagują na nie z    jakimś atawistycznym szacunkiem, nawet jeśli sam osobnik jest kulawy, garbaty, łysy, pryszczaty”[12]. Amerykański poeta Robert Frost dorzuca jeszcze jedną definicję ideału: „Dyplomata to człowiek, który zawsze pamięta o    urodzinach kobiety, ale nigdy nie pamięta jej wieku”. Właściwie nic dodać, nic ująć, tylko dla własnego dobra przyswoić… Znawcy tematu przekonują jednak, że na liście wymagań z    pewnością powinny się znaleźć też takie cechy jak ciekawość, odwaga i    zdolność zjedzenia (bez grymaszenia) wszystkiego, co podadzą nam przed nos. Wspomniane wymagania blakną przy tym, czego od „doskonałego ambasadora” oczekiwali Wenecjanie. W    1566    roku Ottaviano Maggi napisał traktat Idealny ambasador[13]. Maggi był wytrawnym dyplomatą, niejedno w    życiu widział i    raczej nie miał złudzeń co do „poziomu” swoich kolegów po fachu. Mimo to najwidoczniej doszedł do wniosku, że skoro podjął się napisania rozprawy o    idealnym dyplomacie, to nie pominie w    niej ani jednej cechy, którą ten jego zdaniem powinien posiadać. W    dziele Maggiego czytamy więc, że dyplomata powinien przede wszystkim być „biegłym teologiem i    ekspertem w    naukach takich jak matematyka, architektura, inżynieria, geometria, astronomia czy muzyka[14]”. Jak przekonuje w    swoim traktacie Wenecjanin, te dziedziny wiedzy należy opanować w    pierwszej kolejności. Później dyplomata powinien zabrać się do „filozofii, wszystkich gałęzi prawa (w    tym prawa miejscowego), praw państwa, w    którym się służy, oraz literatury”[15]. Oczywiście ważne są też języki. Które? Maggi podpowiada: „Łacina, greka, włoski, francuski, hiszpański, niemiecki i    turecki”[16]. Na liście, jak widać, nie ma angielskiego, języka współczesnej dyplomacji. Jak się okazuje, w    XVI wieku nikt nie oczekiwał, że poza Brytyjczykami ktoś będzie mówił językiem Szekspira, nawet „doskonały ambasador”. Dlatego, jak radzi brytyjski ambasador Oliver Miles, wszystkie, czasem nadzwyczajne oczekiwania wobec dyplomatów trzeba traktować z    przymrużeniem oka. Pisze on, że wymienianie kolejnych cech idealnego ambasadora prowadzi do stworzenia osoby, która, gdyby faktycznie istniała, przypominałaby skrzyżowanie „króla Salomona z    perfekcyjnym służącym”[17]. Na ogłoszeniu o    pracę w    dyplomacji taki zwrot wyglądałby nieźle, prawda? Ale czy ktoś by się skusił?

JAK ZOSTAĆ AMBASADOREM?

Dyplomata, który mówi „tak”, ma na myśli „być może”. Dyplomata, który mówi „być może”, ma na myśli „nie”. Dyplomata, który mówi „nie”, nie jest dyplomatą.

Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, francuski mąż stanu, polityk i    dyplomata

Do pracy w    dyplomacji prowadzi wiele dróg. Jak tłumaczy były ambasador Polski w    Chile i    były konsul generalny w    Brazylii profesor Ryszard Piasecki[18], istnieją dwa podstawowe rodzaje kariery dyplomatycznej: zamknięta oraz otwarta. Zamknięta dotyczy osób „na stałe” związanych z    Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Przechodzą one wszystkie szczeble kariery w    resorcie, odbierają też formalne wykształcenie dyplomatyczne w    szkołach o    podobnym profilu. Tak jest chociażby w    Brazylii. Tam ukończenie szkoły kształcącej dyplomatów w    95    procentach przypadków jest warunkiem dostania pracy w    resorcie spraw zagranicznych. Są też modele otwarte (na przykład w    USA czy w    Polsce), gdzie do pracy w    służbie zagranicznej dopuszcza się osoby „z    zewnątrz”, a    więc naukowców, ekonomistów, prawników, kulturoznawców, którzy funkcję szefa placówki mogą pełnić równie dobrze co „zawodowy” dyplomata. Jak tłumaczy Piasecki, „stare kadry pewnie się z    tym nie zgodzą, ale moim zdaniem poznanie zasad ceremoniału, protokołu dyplomatycznego zdolnej osobie może zająć kilka dni. Oczywiście trzeba mieć też doświadczenie, ale przed wyjazdem na placówkę i    tak każdy pracownik przechodzi szkolenie”. Sam ambasador Piasecki przez lata karierę dyplomatyczną łączył z    karierą akademicką.

Kandydatów na stanowiska w    najważniejszych krajach szuka się długo i    bardzo starannie: „Chodzi o    to, aby znaleźć kogoś, kto wykroczy poza czysto urzędniczy poziom. Chyba że stosunki między naszymi krajami są napięte, wtedy czasem lepiej posłać na placówkę urzędnika, który w    sposób nieformalny obniży rangę przedstawicielstwa”[19]. Także zdaniem byłego Stałego Przedstawiciela RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych w    Genewie Zdzisława Rapackiego dyplomata powinien mieć jakiś wyuczony zawód: „Może być prawnikiem, ekonomistą, może być kulturoznawcą, ale coś umieć musi. Według mnie nie ma »czystego« zawodu dyplomaty. Dyplomatą jest człowiek, który wykonywał określony albo wykorzystuje swój zawód w    swojej pracy dyplomatycznej”. Inny polski ambasador, generał Edward Pietrzyk, także jest przykładem „otwartej” kariery dyplomatycznej. Większość życia spędził nie w    budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych czy na placówkach, ale na poligonie i    zagranicznych misjach. I    to dzięki doświadczeniu w    armii mianowano go ambasadorem w    Iraku, gdzie zresztą cudem przeżył zamach na swoje życie (więcej na ten temat piszemy w rozdziale Sytuacje kryzysowe). Po zakończeniu przez Pietrzyka dramatycznej misji w    Iraku o    spotkanie poprosił go ówczesny minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. Tak generał Edward Pietrzyk wspomina tę rozmowę: „»Panie generale – zaczął minister Sikorski – wszyscy wiemy o    pana doświadczeniach z    Iraku. Dlatego teraz znaleźliśmy dla pana placówkę w    kraju, w    którym nikt na pana krzywo nie spojrzy, a    co dopiero dotknie – jedzie pan do Korei Północnej!«, oświadczył minister Sikorski. »Serdecznie dziękuję za troskę«, odpowiedziałem”. Z    wojska do dyplomacji trafił też były ambasador Polski w    Afganistanie pułkownik Piotr Łukasiewicz: „W    2009    roku dostrzegł mnie ówczesny minister obrony narodowej, Bogdan Klich. Szef resortu uznał, że mam pojęcie o    Afganistanie, i    zdecydował, że zostanę jego pełnomocnikiem do spraw tego kraju. Dwa lata później wezwał mnie do siebie szef resortu spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Poprosił, bym krótko powiedział mu, co chcę robić w    Afganistanie. Opowiedziałem. Sikorski był zadowolony: »Jest pan moim kandydatem na kandydata«”.

Kandydat musi pokonać jeszcze drogę proceduralną. „Kandydatura pochodzi z    Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potrzebna jest wstępna zgoda premiera i    prezydenta, później należy zostać zaakceptowanym przez Sejmową Komisję Spraw Zagranicznych, uzyskać zgodę tak zwanego kraju urzędowania, czyli agrément, i    dopiero po tym wszystkim przychodzi nominacja”[20]. Zresztą jak wspomina Daniel Passent, były ambasador w    Chile, spotkanie z    Sejmową Komisją Spraw Zagranicznych w    jego przypadku było ciekawym doświadczeniem: „Na kilka dni przed posiedzeniem Komisji przygotowałem sobie plan zagadnień w    punktach, które nawet przepowiedziałem sobie na głos, czego chyba nigdy od czasów szkolnych nie robiłem. Szykowałem się jak do matury, jak do egzaminu z    wiedzy o    Chile. I    jak to zwykle na egzaminach bywa, »pani mnie w    ogóle z    tego nie pytała«, panią – zwłaszcza jedną – interesowało zupełnie coś innego”[21]. Jak mówił ambasador Jerzy Bahr, w    nominacjach ambasadorskich było i    jest sporo polityki: „Procedura nominowania ambasadora jest dość skomplikowana formalnie, wymaga współdziałania najwyższych władz w    państwie: prezydenta, premiera, ministra spraw zagranicznych, parlamentu. Choć uzgodnienia między nimi zwykle długo trwają, mają sens. Dają szansę, że tak wyłoniony ambasador będzie z    wszystkimi tymi władzami równie dobrze współpracował i    służył kolejnym rządom. Oczywiście, w    praktyce większe szanse na wyjazd ma ten, kto jest bliższy aktualnemu rządowi – o    ile ten rząd nie jest krótkotrwały (śmiech)”[22]. Ale upolitycznienie, jak tłumaczy były ambasador w    Rabacie i    Pretorii Krzysztof Śliwiński, przynosi służbie zagranicznej poważne szkody: „Upolitycznienie wywołuje częste zmiany związane ze zmianami »faworytów«. Ujawnia się wtedy wielki fałsz. A    najgorsze, że z    definicji szufladkuje się każdego według klucza: »Skoro powołano go w    tych czasach, to jest z    takiej a    takiej orientacji politycznej«. Człowiek »malowany« jest w    barwy polityczne wbrew zdrowemu rozsądkowi. Bardzo trudno jest pracować w    takich warunkach”. Dla dyplomatów, którzy na stałe związani są z    pracą w    MSZ, kluczowa okazuje się z    kolei tzw. rotacja, czyli zmiana stanowiska w    ramach resortu. Żeby rotacja była zadowalająca, musi nie tylko mieć odpowiednią częstotliwość, lecz także odbywać się po linii wznoszącej, wyznaczanej kolejnymi awansami. W    przeciwnym przypadku może się stać źródłem rozczarowania, a    w    końcu zgorzknienia pracownika służby zagranicznej. Swego czasu po korytarzach budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych krążyło powiedzenie opisujące typową karierę dyplomaty: „Radca, starszy radca i    bardzo stary radca”[23].

Inaczej nominacje na ambasadorów wyglądały po II wojnie światowej. Wtedy decydujące były punkty za pochodzenie, co niekiedy przybierało kuriozalną formę. Na przełomie lat 50. i    60. na ambasadora w    Londynie desygnowano włókniarza. Sęk w    tym, że miał on pewne zawodowe skrzywienie, dość kłopotliwe w    przypadku pracownika służby zagranicznej. Otóż bez względu na to, z    kim akurat rozmawiał, odruchowo macał ubranie rozmówcy, by ocenić jakość materiału, z    którego zostało wykonane. Przeczuwając, czym przypadłość włókniarza dyplomaty może się skończyć, przed jego wyjazdem do Londynu szef protokołu dyplomatycznego dał mu ostatnią radę: „Towarzyszu ambasadorze, królowej nie macajcie, ona ma wszystko ze stuprocentowej wełny”[24].

ZŁOTE ZASADY DYPLOMATY

O    dyplomatach często mówi się, że zawsze dwa razy pomyślą, zanim nic nie powiedzą. Inni, jak XVI-wieczny brytyjski dyplomata sir Henry Wotton, idą jeszcze o    krok dalej i    przekonują, że ambasador „to uczciwy człowiek, który jest wysłany za granicę, by kłamać dla dobra swojego kraju”[25]. Takiej definicji z    pewnością przyklasnąłby sam Niccolò Machiavelli, który mawiał między innymi, że „podwójną przyjemnością jest oszukanie oszusta”. Także austriacki dyplomata Klemens Lothar von Metternich uważał, że przebiegłość powinna być zapisana w    kodzie genetycznym szanującego się wysłannika zagranicznego. Kiedy Metternich usłyszał o    śmierci swojego dyplomatycznego rywala, Francuza Talleyranda, miał wymamrotać: „Ciekawe, czemu to zrobił i    w    jakim celu?”[26]. Ale współcześni dyplomaci przekonują – bądź uczciwy!

BĄDŹ UCZCIWY

Jak tłumaczy były Stały Przedstawiciel RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych w    Genewie Zdzisław Rapacki, uczciwość w    pracy dyplomaty jest kluczową cechą: „Dyplomata musi mieć zdolność łatwego przekonywania innych do własnego zdania. Ale musi być przy tym też nieprawdopodobnie uczciwy. W    dyplomacji wielostronnej niektórzy z    moich kolegów starali się »rozgrywać« swoich partnerów. Ambasador otrzymuje ze swojej stolicy instrukcje; nie reprezentuje bowiem siebie, tylko swój kraj i    jego rację stanu. Polecenia ma wykonać tak skrupulatnie, jak tylko się da. W    związku z    tym musi budować sojusze i    przekonać do swoich racji innych. Konsensus buduje się w    kuluarach, w    czasie rozmów na korytarzach, w    kawiarence, gdzie spotykają się dyplomaci, nie na sali obrad! Ale negocjując, wszystkim trzeba mówić to samo! Nie można powiedzieć Amerykanom, których uważamy za swoich sojuszników, więcej, a    na przykład Australijczykom mniej. Nie można też na przykład Amerykanom powiedzieć czegoś innego niż to, co powiedzieliśmy Rosjanom czy Chińczykom. Wszelkie rozbieżności od razu by się wydały i    szybko doszłoby do podobnej sytuacji. Na przykład Rosjanin spotkałby się z    Chińczykiem i    stwierdził: »Rozmawiałem z    tym Polakiem. Przyjęli następujące stanowisko«. Na co Chińczyk odpowiedziałby: »Chwileczkę, też z    nim rozmawiałem i    powiedział mi co innego«. Wtedy traci się twarz, a    w    dyplomacji to katastrofa”.

Oczywiście uczciwość nie oznacza prawdomówności do bólu. Dyplomatom zaleca się, by kierowali się raczej radą brytyjskiego XVIII-wiecznego męża stanu Edmunda Burke i    „oszczędnie gospodarowali prawdą”. Jak tłumaczy były ambasador Polski w    Grecji i    Cyprze Ryszard Żółtaniecki, nie zawsze można mówić prawdę i    nie zawsze trzeba mówić prawdę, ale pod żadnym pozorem nie wolno wprowadzać w    błąd innego dyplomaty. „Większość informacji, jakie zdobywamy, zdobywamy z    korpusu dyplomatycznego od kolegów. Jeżeli kogoś wprowadzimy w    błąd, a    ta osoba się zorientuje, to jesteśmy skończeni. Wypadamy z    gry. Nie wolno oszukać kolegi! Z    kolei w    stosunkach z    partnerami spoza korpusu, czyli w    moim przypadku z    Grekami, prezentuje się stanowisko rządu. »Takie mam instrukcje« to powtarzane jak mantra zaklęcie dyplomatów”.

BĄDŹ DYSKRETNY

Z    uczciwością łączy się kolejna cnota, którą powinien posiadać dyplomata – dyskrecja. Oto, co do swojego bratanka, który stawiał pierwsze kroki w    dyplomacji, pisał w    1813    roku lord James Harris, były ambasador w    Rosji, Prusach i    Francji: „Pierwszą i    najlepszą radą, jakiej mogę udzielić młodzieńcowi zaczynającemu ten rodzaj kariery, jest, by mówił jak najmniej i    tylko tyle, ile jest to konieczne, a    słuchał jak najwięcej i    skłaniał innych do mówienia. W    ciągu mojego życia konsekwentnie stosowałem tę metodę, uzyskując od moich oponentów wiele informacji, a    jednocześnie ukrywając własne poglądy. To równie skuteczna i    z    pewnością tańsza metoda niż zatrudnianie szpiegów czy przekupstwo”[27]. W    dyplomacji często sprawdza się zasada „myśl, co mówisz, nie mów, co myślisz”. Jak tłumaczy były ambasador Polski w    Rabacie i    Pretorii Krzysztof Śliwiński, gadatliwość nie popłaca i    naraża na śmieszność: „Miałem taką pracownicę, która uwielbiała być dobrze poinformowana. Więc jak tylko chcieliśmy, aby coś się rozniosło pocztą pantoflową, to jej »w    tajemnicy« coś mówiliśmy”.Jak jednak dodaje ambasador Śliwiński, niedyskrecja nawet w    wydawałoby się drobnych sprawach może mieć poważne konsekwencje: „W    świecie pełnym terrorystów naprawdę jest wiele rozmaitych rzeczy, które mogą zdawać się błahe, ale które trzeba trzymać w    sekrecie. Jak na przykład ruchy kadrowe, terminy wizyt, urlopów, numery telefonów prywatnych. Takich rzeczy nie wolno bagatelizować”. Dlatego, tłumaczy były ambasador Polski w    Rosji Jerzy Bahr, dyskrecja w    połączeniu z    uczciwością stanowi podstawową cechę dobrego dyplomaty: „Jeśli ma się dobre stosunki z    zagranicznym partnerem i    on nam mówi: »To jest wszystko, co ci mogę powiedzieć na ten temat«, to mu wierzymy. I    powinniśmy tak samo zachować się wobec niego w    podobnej sytuacji. Bardzo często się zdarza, że dziś rzeczywiście nie mogę powiedzieć więcej, co nie znaczy, że jutro, w    drugiej rundzie negocjacji, to, co było poufne, takim pozostanie”[28]. Ambasador Zdzisław Rapacki wyjaśnia jednak, że to, że dyplomaci są dyskretni, w    żadnym wypadku nie oznacza, że ciągle milczą lub też że jeśli już się wypowiadają, to półsłówkami, by za dużo nie powiedzieć: „Dyplomaci bardzo dużo mówią. Ale po prostu nie mówią rzeczy, o    których się nie powinno mówić. Jeżeli coś jest poufne, jeżeli coś nie może być ujawnione do jakiegoś terminu, to dyplomata nie może tego wyjawić. Po latach wchodzi to w    krew do tego stopnia, że człowiek nawet we śnie nie powie czegoś, czego nie powinien”.

NIGDY NIE ZAPOMINAJ, KOMU SŁUŻYSZ

Poza uczciwością i    dyskrecją w    pracy dyplomaty kluczowe jest też, by nigdy nie zapominać, komu się służy! Jak to możliwe? Przecież każdy ambasador doskonale wie, z    jakiego kraju pochodzi i    czyje interesy reprezentuje. Jak się okazuje, w    praktyce wcale nie jest to kwestia tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Były ambasador USA w    Rosji i    Jordanii William Burns wspomina, że kiedy był początkującym dyplomatą, sekretarz stanu w    administracji prezydenta Ronalda Reagana George Schulz miał w    zwyczaju zapraszać ambasadorów wyjeżdżających na misję do nowego kraju na pożegnalną pogawędkę.

W    pewnym momencie, zdawałoby się kurtuazyjnej, rozmowy Schulz niespodziewanie podchodził do stojącego w    jego gabinecie globusa i    mówił: „Panie ambasadorze, proszę wskazać swój kraj”[29]. Jak jeden mąż dyplomaci wskazywali palcem kraj, do którego wyjeżdżali. Schulz tylko na to czekał! Jednym sprawnym ruchem przekręcał globus i    wskazywał USA, mówiąc: „To jest pana kraj, panie ambasadorze!”[30]. Jak wyjaśnia były ambasador Polski w    Iraku i    Arabii Saudyjskiej Krzysztof Płomiński, chociaż problem może się wydawać błahy, wcale taki nie jest. Pracownikom służby zagranicznej bardzo często umyka racja stanu ich kraju: „To bardzo negatywne zjawisko. Państwo inwestuje publiczne środki w    dyplomatę, opłaca jego podróże, pobyt czy leczenie. Dyplomata powinien ten »dług« spłacać i    pracować na rzecz ojczyzny”. Dyplomaci, którzy spędzają zbyt dużo czasu poza ojczyzną, przejawiają skłonność do „odklejania” się od rzeczywistości i    problemów ich własnego kraju. Sprawa jest na tyle poważna, że brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaczęło wysyłać pracowników służby zagranicznej na „rekalibracyjne” wycieczki po Wielkiej Brytanii, by ci lepiej mogli poznać ludzi i    realia państwa, z    którego pochodzą[31]. Psychologiczny problem związany z    przeciągającą się misją dyplomatyczną dostrzegł już żyjący w    latach 1543–1603    pisarz polityczny, historyk i    dyplomata, Krzysztof Warszewicki. Jak pisał w    swoim traktacie o    dyplomacji De legato et legatione liber (przekład polski z    1935    roku: O    pośle i    poselstwie), wysłannicy, którzy przebywają w    poselstwie zbyt długo, „stają się nadmiernie wymagający, zarozumiali, a    wreszcie łatwo ulegają przekupstwu”[32]. Innymi słowy, nadmiernie utożsamiają się z    interesami państwa, do którego zostali wysłani. Stąd też, tłumaczy ambasador Zdzisław Rapacki, zwyczaj przenoszenia ambasadorów z    jednego kraju do drugiego co cztery lata: „Poza drobnymi odstępstwami postępuje tak cały świat (Amerykanie czasami przenoszą po dwóch latach. Japończycy zawsze dokonują rotacji co dwa lata). Czemu? Otóż w    pierwszym roku pobytu w    danym kraju ambasador szlifuje język, nawiązuje kontakty, poznaje kraj, jest więc nie w    pełni wydajny, ale kiedy dostaje polecenie z    centrali, natychmiast, bez mrugnięcia okiem je wykonuje. W    drugim roku ma już znajomości, podszlifowany język, dobrze porusza się w    danym kraju, bardzo szybko realizuje wszystkie instrukcje, jakie dostaje z    centrali. W    trzecim roku jest jeszcze bardziej wydajny, ale instrukcje, które otrzymuje, zaczynają budzić jego wątpliwości, zaczyna się zastanawiać, czy są one sensowne i    czy on powinien je w    ten sposób wykonać. W    czwartym roku jest już absolutnie pewny, że wszystko, co dostaje ze swojej stolicy, to brednie nadające się do kubła na śmieci. Dlatego w    czwartym roku ambasadora się najzwyczajniej w    świecie odwołuje”.

POZNAJ JĘZYK I    KULTURĘ KRAJU, W    KTÓRYM SŁUŻYSZ

Jak tłumaczy były ambasador Polski w    Iraku i    Arabii Saudyjskiej Krzysztof Płomiński, dyplomata musi posiadać „wiedzę na temat stosunków międzynarodowych i    światowej kultury. Ale szerokie horyzonty nie wykluczają specjalizacji w    danym regionie czy też danej problematyce. Ważna jest też znajomość języków i    doświadczenie zawodowe”. Były Stały Przedstawiciel RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych w    Genewie Zdzisław Rapacki dodaje jednak, że dyplomata oczywiście powinien mówić w    obcych językach, lecz wbrew pozorom nie są one najważniejsze: „Języki są tylko narzędziem, nie są wartością samą w    sobie. Prawdą jest to, co powtarzał minister Skubiszewski: »Co z    tego, że ten pan zna sześć języków, skoro on nie ma nic do powiedzenia?«”. Ale oczywiście języki są podstawą, co podkreślał sam minister Skubiszewski: „Amerykański sekretarz stanu albo szef Foreign Office może od biedy znać jeden język – własny (choć i    tam, ze względów politycznych i    psychologicznych, kładzie się dziś coraz większy nacisk na znajomość języków obcych). Polski minister spraw zagranicznych tego nie może. Jego znajomość języków jest kwestią polskiej racji stanu. Kto zna z    doświadczenia życie międzynarodowe, wie dobrze, jakie magiczne znaczenie ma zwrócenie się do partnera w    jego języku. Od razu zbliża to rozmówców, tworzy między nimi płaszczyznę porozumienia, kreuje przychylny klimat negocjacji. Natomiast tłumaczenie wyklucza nawiązanie jakiejkolwiek relacji o    charakterze osobistym, nie mówiąc o    tym, że zubaża, kaleczy, a    nierzadko przekręca przesłanie”[33]. Jak mówi ambasador Rapacki, w    dyplomacji ważne jest też to, by danym językiem posługiwać się biegle: „Znajomość języka musi być taka, żeby człowiek pracujący w    służbie dyplomatycznej nie zastanawiał się, jak coś powiedzieć, a    jedynie, co ma mówić w    danym momencie. Jeśli zastanawia się, w    jaki sposób ubrać myśli, to już jest źle”. Ważne jest też, by dyplomata opanował chociażby podstawy języka kraju, w    którym pracuje. Szczególny nacisk kładł na to ambasador Jerzy Bahr: „Nawet w    krajach o    bardzo egzotycznym języku warto nauczyć się podstawowych określeń i    słów. Z    tym się wiąże inna kwestia: zdarzający się czasem brak chęci głębszego poznania kraju, w    którym pracuje dyplomata. Nie wolno zwłaszcza nastawiać się negatywnie do ludzi, ich zwyczajów i    kultury. Egzamin, który jest trudny i    często oblewany, to praca w    służbie konsularnej, czyli okienko dla interesantów w    polskiej placówce, przez które widzą nas miejscowi. Tam jest największe niebezpieczeństwo, bo ludzie często pracują w    napięciu i    stresie. Dlatego trzeba ciągle pilnować i    trzymać krótko pracowników, wbijać im do głów, że są tylko narzędziami, więc perfekcyjnie i    grzecznie mają wykonywać zadania powierzone im przez państwo polskie, a    tym samym należycie je reprezentować”[34].

Obecnie podstawowym językiem świata dyplomacji jest angielski, ale naturalnie są też miejsca, w    których jest on bezużyteczny. Z    pewnością jest tak we Francji. „Tam dyplomata, który usiłuje porozumiewać się po angielsku, po prostu nie ma życia. Od XVIII wieku, przez cały wiek XIX, a    nawet jeszcze okres międzywojenny, wśród warstw wykształconych francuski był rodzajem łaciny. Zresztą rewolucja i    oświecenie narzuciły pewien model myślenia o    francuskim – że to jest język swobód, wolności, postępu, kultury, wykształcenia. Wprawdzie tę rolę przejęły dwa wielkie języki międzynarodowe – angielski i    hiszpański – ale Francuzi są bardzo czuli na punkcie znajomości ich mowy”[35].

Chociaż czasami lepiej nie próbować mówić po francusku, zgodnie z    zasadą, by oficjalnych przemówień nie wygłaszać w    języku, którego się nie zna. Efekt może być zatrważający, o    czym przekonał się ambasador Zdzisław Rapacki: „W    Radzie Praw Człowieka ONZ toczyła się ostra kłótnia między przedstawicielem jednego z    państw postradzieckich a    przedstawicielem Rosji. W    końcu przedstawiciel jednej z    byłych republik ZSRR zabrał głos, a    ja uświadomiłem sobie, że skończy się to dramatem. Otóż ów dyplomata usiłował mówić po francusku, ale już po jego kilku pierwszych słowach stało się dla wszystkich jasne, że francuskiego po prostu nie zna. Jedynym językiem, jaki znał biegle, był język jego wroga, czyli rosyjski. Sytuacja zdawała się patowa, na dodatek ów nieszczęśnik otrzymał instrukcje ze swojej stolicy, która kategorycznie zakazywała mu używania rosyjskiego. Podszedłem do niego i    powiedziałem: »Jeśli jeszcze będziesz zabierał głos, mów po rosyjsku«. »Ale ja nie mogę!«, krzyknął przerażony. »Posłuchaj    – rzekłem – powiedz swojemu ministrowi, że podszedł do ciebie Polak i    powiedział, że jeśli wygłosisz przemówienie po rosyjsku, w    języku swojego wroga, to zostanie to przyjęte przez cały świat z    wielką satysfakcją«. Tak też się stało: dyplomata przemówił po rosyjsku, co uratowało go przed kompromitacją”.

Zresztą różnice językowe w    dyplomacji to źródło komplikacji i    nieporozumień. Ambasador Zdzisław Rapacki wspomina: „Kiedy po sześciu latach wyjeżdżałem z    Genewy, poproszono mnie, bym podzielił się swoimi spostrzeżeniami, które mogłyby usprawnić pracę organizacji. Jednym z    moich zaleceń było to, aby mówcy nie mogli występować w    swoich ojczystych językach. Czemu tak? Jeżeli na przykład Niemiec mówi po angielsku, to oczywiście nie mówi w    swoim języku, w    związku z    tym w    swojej wypowiedzi jest relatywnie precyzyjny, ponieważ ma przemyślane, co chce powiedzieć, nie może lać wody czy wtrącać dygresji. Nieraz byłem świadkiem sytuacji, w    której delegaci z    Dalekiego Wschodu podnosili rękę w    czasie wystąpienia na przykład ambasadora USA i    mówili: »Czy my możemy prosić, żeby ambasador Stanów Zjednoczonych mówił po angielsku, tak jak mówi ambasador Niemiec, żebyśmy mogli zrozumieć?«”[36].

Poza znajomością języka w    pracy ambasadora bardzo ważna jest wiedza o    kulturze kraju, w    którym się przebywa – w    przeciwnym razie łatwo kogoś obrazić. Tego rodzaju wpadkę zaliczył były ambasador Polski w    Grecji i    na Cyprze Ryszard Żółtaniecki: „Przed wyjazdem do Grecji miałem zwyczaj pokazywania otwartej dłoni, jeśli chciałem komuś podziękować. W    Grecji to jest największa obelga. Na początku pobytu na placówce bardzo dziwiłem się, że kiedy na przykład Grecy przepuszczali mój samochód, ustępowali miejsca, a    ja w    podzięce pokazywałem im otwartą dłoń, oni wpadali w    szał. W    Grecji gest otwartej dłoni oznacza życzenie, by odebrało ci wszystkie pięć zmysłów”. Bez względu jednak na to, jak egzotyczne czy dziwne są zwyczaje kraju, w    którym służy dyplomata, nie powinien on próbować ich zmieniać: „Nie można sprawiać wrażenia, że z    kopytami wchodzi się w    cudzy świat. To jest rzecz podstawowa. Jest takie rosyjskie powiedzenie, że nie przychodzi się do cudzego klasztoru z    własnym regulaminem”[37]. Dlatego jednym z    największych wyzwań, z    jakimi musiał się zmierzyć w    Grecji ambasador Ryszard Żółtaniecki, były greckie przyzwyczajenia: „Na miejscu trzeba było nauczyć się dwóch rzeczy: po pierwsze, późnego jedzenia. To jest tortura. Oni nie potrafią się umówić, tak żeby usiąść i    pogadać, napić się kawy. Takie spotkania należą do wyjątków. Poważniejsze sprawy załatwia się przy jedzeniu. W    tym przypadku je się, dopóki danej sprawy się nie sfinalizuje. Poza tym nie można trzymać Greków zbyt długo bez jedzenia, bo się rozejdą, to znaczy pójdą jeść. Druga rzecz: musiałem nauczyć się tolerować ich zarozumialstwo. Mają silne poczucie, że wszystko pochodzi od Greków. Silne poczucie dumy narodowej. Na przykład Turków, którzy historycznie byli wrogami Grecji, uważają za niższą cywilizację”. Z    kolei w    krajach arabskich można słono zapłacić za igranie z    rygorami religijnymi, nawet będąc ambasadorem chronionym przez paszport dyplomatyczny. Jak wspomina ambasador Krzysztof Płomiński, przekonał się o    tym swego czasu włoski ambasador w    Arabii Saudyjskiej: „Mimo zakazu chciał koniecznie pojechać do Mekki. Zatrzymano go już na rogatkach miasta. Po kontakcie z    Ministerstwem Spraw Zagranicznych w    Rijadzie postawiono mu do wyboru dwie opcje: albo wróci natychmiast do Włoch, albo, skoro jedzie to Mekki, zadeklaruje się jako muzułmanin lub też przejdzie na islam. Włoski ambasador postanowił przyjąć wiarę Mahometa. Myślał jednak, że konwersja odbędzie się w    kameralnym gronie, bez rozgłosu. Saudyjczycy nie dali się wyprowadzić w    pole. Na uroczystość ściągnęli wszystkie możliwe media. Telewizja dokładnie sfilmowała też moment wypowiadania przez włoskiego dyplomatę formuły wyznania wiary. Włoch dokończył swoją kadencję w    Arabii Saudyjskiej, odniósł nawet sporo sukcesów. W    polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych coś podobnego nie mogłoby mieć miejsca. Z    pewnością ambasador zostałby rychło odwołany do kraju”.

Brak wyczucia w    kwestiach kulturowych może też doprowadzić do poważnej gafy. Przekonał się o    tym ambasador Jerzy Bahr: „Mam kurtuazyjną rozmowę z    nowym ambasadorem jednego z    państw afrykańskich, który po raz pierwszy jest na placówce w    Rosji. Nie zna tego kraju, jest z    innego kontynentu. I    w    pewnym momencie mówi, że nie darzy szacunkiem kogoś, kto ma mniej niż pięcioro dzieci – a    mówi do osoby, która nie ma ani jednego dziecka. Ludzką reakcją byłoby się obrazić. Ja mam świadomość, że to człowiek z    innej kultury, który przyjechał do Moskwy dwa tygodnie temu. Pobyt tutaj pomoże mu zapewne zmienić zdanie o    tym, kogo należy szanować. Nie mam do niego pretensji, bo nie został najlepiej przygotowany do nowej roli. Być może jest wyczulony na punkcie dzieci i    rodziny. Przy następnej rozmowie moim obowiązkiem będzie mówienie o    jego dzieciach, a    przynajmniej nawiązanie do tego tematu. Jeżeli tak będę z    nim rozmawiać, jest nadzieja, że po pewnym czasie nie będzie brał pod uwagę mojej sytuacji i    będzie zadowolony, że się interesuję nawet jego życiem rodzinnym. Gdybym był ambasadorem w    jakimś kraju afrykańskim czy arabskim, prawdopodobnie każdą rozmowę zaczynałbym od kwestii rodzinnych i    to by traktowano jako rzecz normalną. W    Moskwie nie ma na to czasu, a    i    znalezienie kogoś z    piątką dzieci jest coraz trudniejsze”[38].

BĄDŹ GOTOWY NA WSZYSTKO!

Jak wspomina wytrawny brytyjski dyplomata Oliver Miles, w    swojej pracy zdarzyło mu się zrobić kilka naprawdę dziwnych rzeczy[39], i    to mimo że, jak przekonuje, w    porównaniu z    kolegami po fachu jego kariera nie należała do zbytnio burzliwych. Do sukcesów wartych odnotowania brytyjski ambasador zalicza w    pierwszej kolejności udane negocjacje z    władzami Jemenu, które po długich rozmowach zgodziły się na dostarczenie i    ustawienie przenośnych toalet przed oficjalną wizytą wysokich rangą przedstawicieli Organizacji Narodów Zjednoczonych w    kraju. Miles przekonuje, że udało mu się też powstrzymać grecko-turecki konflikt, który w    ocenie dyplomaty pachniał wojną. Jak tego dokonał? Obudził i    przekupił w    środku nocy greckiego ministra spraw zagranicznych. Dyplomata cudem przekonał też saudyjskiego księcia, by ten odwołał karę chłosty, na którą skazano brytyjskiego kierowcę ciężarówki.

Praca