Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-51-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

W 1933 roku młoda Amerykanka przyjeżdża do Polski jako żona księcia Pawła Sapiehy. Trafia do egzotycznego świata polskiej arystokracji, w którym nowojorskie wychowanie musi skonfrontować z zastaną tu rzeczywistością. Z tej perspektywy spogląda na stosunki społeczne panujące w II Rzeczpospolitej, poznaje ówczesną elitę, obserwuje nadchodzącą wojnę oraz upadek państwa. Z wrodzonym talentem pisarskim, niepozbawionym ostrza krytyki, odmalowuje fascynujący obraz epoki. Po wybuchu wojny wraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie zostaje cenioną postacią życia literackiego.

 

„Świeże i niezwykłe ujęcie przedwojennej Polski. Wiele z tego, co – jak nam się wydaje – pamiętamy o latach 20. i 30. ubiegłego wieku, jest truizmem i stereotypem. Ta książka zadziwi współczesnych czytelników pełnym zrozumienia, choć dalekim od romantyzmu opisem świata, który przeminął.” - Anne Applebaum

 

„Wyruszyliśmy przez główną bramę zamku, osiem paradnych koni, a wszyscy cali w radosnych rumieńcach. Był to uroczysty widok. Przejechaliśmy podjazd w szybkim tempie, minęliśmy bramę i znaleźliśmy się w miasteczku. Dzieci, chłopi i mieszczanie tłoczyli się na uliczkach, żeby na nas popatrzeć. Trąbki zagrały ponownie, aby ludzie usunęli się z drogi. Alfred uchylił kapelusza przed obserwatorami.
– Ludzie bardzo lubią nas oglądać – powiadomił mnie, wprawnie powożąc czwórką koni i skręcając przy rogach ulic.

Tutaj zakładano, że człowiek zostanie tam, gdzie się urodził. Jego droga była wytyczona i musiał po prostu nią podążać. Nawet sami chłopi tak uważali. „Co było dobre dla naszych rodziców, jest dobre i dla nas” – powiedziała wcześniej jedna z kobiet. Nikt tu nie zadawał dzieciom pytania, które w Ameryce jest na porządku dziennym: „Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?”. Polska była republiką, ale nie istniała w niej równość szans.”

Virgilia Sapieha, z domu Peterson (1904–1966) – amerykańska pisarka, krytyczka literacka, dziennikarka radiowa i telewizyjna. Na początku lat 50. współprowadziła program telewizyjny Author Meets the Critic. W 1961 roku opublikowała autobiografię A Matter of Life and Death.

Polecane książki

Sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa i młodości Józefa Hena. Proza wysokiej próby, kronika trudnego czasu. „Historia się toczy i miele swoimi żarnami, określa, czasami bardzo tragicznie, losy ludzi; oni tam w niej są, żyją, trwają – jeśli mają szczęście – i, co najważniejsze, potem o tym op...
Komplet informacji – jak prawidłowo sporządzić zeznanie roczne za 2017 r. oraz skorzystać z ulg podatkowych. Publikacja składa się z instrukcji: • prawidłowego sporządzania PIT-8C, PIT-11 przez płatników, • poprawnego wypełniania PIT-28, PIT-36, PIT-36L, PIT-37, PIT-38, PIT-39 przez podatników oraz...
Lady Meleri i sir Roberta połączył przypadek. Meleri, aby uniknąć ślubu z okrutnym mężczyzną, ucieka z rodzinnej posiadłości. Robert musi znaleźć angielską żonę, by zachować zamek i szlachectwo. Decydują się na małżeństwo z rozsądku, licząc, że w ten sposób pozbędą się kłopotów. Ic...
Carl Mørck ma w swoich rękach butelkę, która zawiera starą, zmurszałą już wiadomość napisaną krwią. To wołanie o pomoc uprowadzonych przed laty dwóch młodych braci. Czy to może być prawda? Kim są ci chłopcy i dlaczego nikt nie zgłosił ich zaginięcia? Czy to możliwe, że jeszcze żyją? Śledztwo dopr...
Doktor Leah Mundy przez całe życie przenosi się z miasta do miasta, uciekając przed złą reputacją ojca. Kiedy trafia do małego miasteczka na pograniczu, czuje, że wreszcie znalazła swoje miejsce. Stopniowo zdobywa autorytet i sympatię, mimo że jest pierwszą kobietą lekarzem. Pewnej nocy porywa j...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Mabinogion. „Cztery gałęzie” Mabinogi. Przełożył Andrzej Sarwa. The Mabinogion. Four Branches of the Mabinogi. Translated by Lady Charlotte GuestPrastare celtyckie sagi (walijskie). Jest to pierwszy ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Virgilia Sapieha

Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

Tytuł oryginalny: Virgilia Sapieha, Polish Profile

© by Ośrodek KARTA, 2019

© by Garden City Publishing Co., New York 1942

© for the Polish translation by Ewa Horodyska, 2019

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WPROWADZENIE I REDAKCJA Adam Safaryjski

KOREKTA Anna Richter

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁADTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCEVirgilia Sapieha, ok. 1942. Fot. ze zbiorów Christiny Sapiehy Fremantle

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

e-mail:kolportaz@karta.org.pl

ksiegarnia.karta.org.pl, www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN 978-83-65979-51-3

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

WPROWADZENIE

Wspomnienia Virgili Sapiehy imponują śmiałością spojrzenia na ostatnie lata II Rzeczpospolitej. Perspektywa młodej Amerykanki, wychowanej w duchu liberalnych wartości, która przebywała w egzotycznym dla siebie świecie polskiej arystokracji, pozwala wydobyć z niego aspekty często niedostrzegane przez krajowych pamiętnikarzy. W rzeczywistości ukonstytuowanej przez „odwieczny” rytm – którego porządek wyznaczała feudalna struktura społeczna, konserwatyzm światopoglądowy, tradycyjna obyczajowość, kult przeszłości oraz poczucie obowiązku wobec rodu i ojczyzny – Autorka pozwala czytelnikowi spojrzeć na Polskę oczami „obcej”, która nie rozumie, dziwi się i potrafi nie zgadzać się z tym, co zastała. Jest uważną obserwatorką, dostrzegającą kontrasty otaczającego ją świata, w którym luksus jednych nie może istnieć bez biedy drugich. Amerykanka, pełna wiary w indywidualizm i siłę jednostki, opisuje miejsce, gdzie pozycje społeczne, raz narzucone, zdają się niezmienne.

Książka, wydana w 1940 roku w Stanach Zjednoczonych, przyniosła Autorce popularność oraz krytykę ze strony Polonii amerykańskiej. Negatywne opinie dotyczyły przede wszystkim tego, że ukazała nierówności społeczne II RP oraz że ogłosiła to w momencie, kiedy Polska doświadczała traum wojennych. Gdy pisarka Maria Kuncewiczowa spotkała Virgilię w 1956 roku, opowiedziała jej o swym synu, który po przeczytaniu wspomnień w złości wyrzucił książkę do oceanu. Virgilia odrzekła, że – będąc polskim chłopcem w czasie wojny – zrobiłaby to samo. Dodała również, że książka powstała z „głupiej, prywatnej rozpaczy”. Jednak po latach stwierdziła w swej autobiografii, iż nie pisała wtedy nieprawdy ani nie wyjawiała sekretów – opisała tylko to, co sama widziała.

*

Virgilia Sapieha urodziła się w 1904 roku w Nowym Jorku jako córka Fredericka Petersona, cenionego amerykańskiego neurologa i psychiatry oraz Antoinette Peterson, autorki popularnej książki dla dzieci. Uczyła się w Vassar College w stanie Nowy Jork i na Uniwersytecie w Grenoble. W latach 20. zajmowała się pisaniem, między innymi publikowała w prasie recenzje książek, lecz jak sama twierdziła, nie było to „nic istotnego, kilka opowiadań i artykułów”. Gdy w 1923 roku przebywała na studiach we Francji, poznała Pawła Sapiehę, pochodzącego ze starego polskiego rodu magnackiego. Zakochali się i postanowili pobrać, jednak na przeszkodzie stanął sprzeciw rodziców z obu stron. Virgilia wróciła do Stanów Zjednoczonych i wyszła za mąż za początkującego pisarza, Malcolma Rossa. Wkrótce jednak nawiązała ponownie kontakt z polskim księciem, wzięła rozwód i 30 czerwca 1933 została żoną Sapiehy, po czym przeprowadziła się do Polski.

O kraju swojego męża wiedziała niewiele, był jej obcy kulturowo i światopoglądowo, dlatego też nie zaaklimatyzowała się w całości w nowym środowisku. Tę odrębność zauważała Matylda Sapieżyna, teściowa Virgilii, tak charakteryzując ją w swych wspomnieniach:

„Brak chrześcijańskiego fundamentu w edukacji i w życiu dawał się mocno odczuwać u Gilly, brak ustalonych pojęć o celu człowieka, o życiu i śmierci. Pewna mieszanina idealizmu i materializmu, szlachetności z rdzennym egoizmem, zamiłowań artystycznych i literackich z brakiem wrażliwości na piękno natury i uroków pomników przeszłości. Umysł Gilly, jak u większości Amerykanów, był wyłącznie skierowany ku przyszłości i teraźniejszości, z największym podziwem dla nowoczesnych osiągnięć w każdej dziedzinie. […] Nasz konserwatyzm, nasze obyczaje prostoty, oszczędności, pobożności, nasze wspomnienia – wydawały jej się ciasnotą umysłu, skąpstwem, przesądami, dziecinadą. […] Jedyną rzeczą, która mogłaby jej ułatwić wejście w nowe otoczenie, mogłaby być religia… ale na to jeszcze godzina łaski nie wybiła”1.

Po wybuchu wojny, 10 września 1939, Virgilia i Paweł Sapiehowie wraz z dwójką dzieci wyjechali z Siedlisk (rodzinnej posiadłości Pawła, w województwie lwowskim) i przedostali się na Węgry, a następnie do Paryża. Virgilia publikowała wówczas artykuły w amerykańskiej prasie, w których opisywała grozę rozpoczętej wojny i losu okupowanej polskiej ludności. W maju 1940, dzięki pieniądzom, które otrzymała od wydawnictwa jako zaliczkę na przyszłą książkę Polish Profile, Sapiehowie wypłynęli statkiem z Genui do Nowego Jorku. W Stanach zamieszkali u matki Virgilii.

Po publikacji wspomnień Viriglia Sapieha, gdy stała się postacią rozpoznawalną, jeździła po całych Stanach na spotkania autorskie, na których opowiadała o Polsce. W 1942 roku wydała natomiast powieść Beyond this Shore, opartą na wątkach autobiograficznych. Książka okazała się literacką porażką, lecz paradoksalnie przyniosła jej jeszcze większą popularność – w programie radiowym „Author Meets the Critics” Virgilia w odpowiedzi na miażdżące opinie przyznała rację krytykom. Ta zaskakująca reakcja sprawiła, że była coraz częściej zapraszana do programu jako krytyczka literacka. W trakcie wojny zaangażowała się również w pracę w rządowym Biurze Informacji Wojennej, wspierającym wysiłek zbrojny Stanów Zjednoczonych.

Podczas gdy Virgilia rozwijała karierę, Paweł Sapieha nie mógł znaleźć zajęcia. Pochodzący z dalekiego kraju książę był chętniej widziany jako gość na wystawnych przyjęciach niż w roli pracownika. W końcu wstąpił do armii amerykańskiej i jako jej oficer brał udział między innymi w wyzwalaniu Paryża. W trakcie późniejszej wojny w Korei (w latach 1950–53) dosłużył się stopnia pułkownika.

W 1950 roku Sapiehowie rozwiedli się. Paweł zamieszkał w Europie, między innymi w Grecji, Niemczech i we Włoszech. Zmarł w 1987 roku w Monachium. Virgilia razem z dziećmi pozostała w USA. Pisała recenzje książek, zajmowała się tłumaczeniami, a od początku lat 50. współprowadziła telewizyjną wersję programu „Author Meets the Critics”. Prowadziła również autorską audycję radiową „Books in Profile”, za którą w 1956 roku otrzymała prestiżową nagrodę Peabody Award. W 1961 roku wydała autobiografię A Matter of Life and Death. Książka była nominowana do National Book Award, jednej z najważniejszych amerykańskich nagród literackich. Po raz trzeci wyszła za mąż w 1950 roku, za Gouverneura Pauldinga, redaktora magazynu „The Reporter”. Zmarła w 1966 roku.

Wspomnienia Virgilii Sapiehy, które poza amerykańskim wydaniem ukazały się również w Wielkiej Brytanii (1940) i Szwecji (1941), w Polsce pozostawały nieznane. Dziś, po raz pierwszy polski czytelnik może poznać tę relację, napisaną z interesującej perspektywy cudzoziemki, która bez sentymentu kreśli niestandardowy obraz przedwojennej Rzeczpospolitej.

Adam Safaryjski

Krysi i Nickowi,

moim Kijankom

Ta opowieść jest dla nich, ponieważ nie zapamiętają świata, w jakim się urodzili. Choć niespokojny i pełen anachronizmów, wrósł głęboko w pradawną glebę. Teraz wyrwano go z korzeniami. Pragnęłam uchwycić i zachować na tych stronach wszystko, co widziałam, dopóki wspomnienia są jeszcze świeże – dla młodych mających odziedziczyć nową Polskę, w której muszą zbudować nowe życie na swój sposób.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wiał silny wiatr i ciemne chmury przesłaniały niebo nad naszymi głowami, gdy wysiadaliśmy z pociągu w ów sierpniowy wieczór w drodze do rodzinnej posiadłości mojego męża, którą miałam odwiedzić po raz pierwszy. Pozostawało nam jeszcze do przebycia około pięćdziesięciu mil. Pospieszyliśmy do czekającego na nas samochodu i wyruszyliśmy dalej.

Przejechaliśmy przez miasteczko i znaleźliśmy się na ciemnym gościńcu, mijając pola, później lasy i znowu pola, podczas gdy mój mąż prowadził z szoferem po polsku rozmowę, której nie rozumiałam. Droga była szeroka i prosta, lecz pełna dziur. Kiedy podskakiwaliśmy na wybojach, zaczął padać deszcz.

– Nadchodzi burza – powiedział mąż. – Spóźnimy się.

– To niedobrze.

Burza nie miała znaczenia, ja jednak byłam zmęczona, chciało mi się spać i nie napawała mnie entuzjazmem perspektywa spotkania w środku nocy z ojcem i siostrami męża, których nigdy nie widziałam. Teściową poznałam w Londynie miesiąc wcześniej, gdy przyjechała na nasz ślub. Reszta rodziny jednak się nie pojawiła, gdyż podróż z Rawy Ruskiej do Anglii była długa i kosztowna, a z naszego małżeństwa tak naprawdę nie cieszył się nikt prócz nas dwojga.

Błyskawica przecięła niebo i tuż za nami zadudnił grom. Mój mąż przeżegnał się pospiesznie. Nie lubił burz z piorunami.

Przypomniałam sobie tę pierwszą, którą widzieliśmy dziesięć lat wcześniej we Francji, na drodze do Grenoble. Pojechaliśmy małym fordem na kolację do Lac du Bourget. Piliśmy szwedzki poncz, aby uczcić naszą decyzję o zaręczynach. Był to wieczór pełen wrażeń, z opowieściami o naszym przyszłym życiu w Polsce i o tym, jak zadowolona będzie rodzina, że się ustatkował, jak bardzo mnie polubią, jakie mam małe uszy i jak już zawsze będziemy szczęśliwi. Przyglądaliśmy się ludziom, siedzącym sztywno wokół nas w restauracji, milczącym kobietom i mężczyznom, najwyraźniej parom małżeńskim.

– My nigdy nie staniemy się tacy – powiedział. – Nie pogrążymy się w nudzie.

– To będzie przygoda – zapewniłam go. – Bez wątpienia.

A później, w drodze powrotnej do Grenoble, gdzie on mieszkał w zimnym, ciasnym pokoju i studiował ekonomię na uniwersytecie, ja zaś – w pensjonacie z przyjaciółką i chodziłam na wykłady o Corneille’u i d’Annunziu, nadciągnęła gwałtowna burza, wdzierając się w nasze marzenia. Gdy zahuczał grom, mój przyszły mąż uczynił znak krzyża.

– To oznacza nieszczęście – powiedział bardzo cicho.

W nasz nastrój wkradł się cień i pozostał z nami przez resztę drogi.

A teraz, po tych wszystkich latach, po gniewnych listach, niedotrzymanych obietnicach i zmaganiach nareszcie zostaliśmy małżeństwem. Byliśmy w drodze do miejsca, o którym słyszałam od tak dawna, a którego nigdy nie widziałam.

Auto wykonało nagły skręt, zwolniło, przebrnęło przez kilka kolejnych wybojów i znieruchomiało z przebitą oponą. Mój mąż z szoferem zabrali się do pracy w ulewnym deszczu. Jaskrawe zygzaki błyskawic oświetlały co pewien czas ciemne, puste pola, a gdy w pewnej chwili jedna z nich uderzyła nagle dość blisko nas, dostrzegłam posępny zarys krzyża na poboczu drogi.

Otworzyłam drzwiczki i wyjrzałam.

– Musimy jechać dalej? – zawołałam do męża.

Zajęty zmienianiem opony nie usłyszał mnie. Tak czy inaczej, było to niemądre pytanie.

O drugiej nad ranem, już po burzy, skręciliśmy z gościńca w wąską drogę, gęsto obsadzoną drzewami z obu stron2.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział mój mąż. – To nasze lasy.

W tej samej chwili rozbrzmiała salwa wystrzałów. Wzdrygnęłam się.

– To na twoją cześć. Na powitanie – wyjaśnił.

Nie potrafiłam niczego wypatrzeć. Dojechaliśmy do rozległej polany, na której płonęło niewielkie ognisko. Stała przy nim w szeregu grupa mężczyzn.

– Tutaj wysiądziemy – zawiadomił. – Długo na nas czekali w tym deszczu.

Ruszyłam za nim. Mężczyzna ze strzelbą przewieszoną przez ramię postąpił naprzód, skłonił się i zaczął mówić. Przemawiał dość długo, a kiedy skończył, choć nie zrozumiałam ani słowa, powiedziałam: „Dziękuję wam” po polsku, co wydawało się jedynym poprawnym zwrotem w moim zasobie słownictwa.

Podbiegła wysoka dziewczyna o potarganych włosach i ucałowała nas3.

– Myśleliśmy, że was co najmniej zamordowano – oznajmiła w soczystej angielszczyźnie.

Następnie wykrzyknęła coś do milczących mężczyzn, dając im gestem znak, by odeszli. Z cienia wyłoniła się drobna postać mojej teściowej4.

– Tilka, Tilka, nie krzycz tak głośno. Papa położył się spać – zwróciła się do córki. – Przypominasz szaloną dziewicę – dodała po francusku.

Pocałowałam teściową w rękę, zgodnie z zasadami wyuczonymi w Londynie.

– Mój małżonek był zbyt zmęczony, by na was czekać. Spotkacie się jutro – powiadomiła mnie.

Zbliżyła się do nas inna drobna postać spowita w płaszcz przeciwdeszczowy.

– To moja córka Elżbieta5 – przedstawiła ją teściowa.

– A zatem dotarliście bezpiecznie – przemówiła Elżbieta. – Niezbyt to przypomina Nowy Jork, nieprawdaż?

Zaśmiała się. Uśmiechnęłam się uprzejmie w ciemności. Elżbieta całkiem dobrze mówiła po angielsku. Odwiedziła kiedyś Amerykę.

Teściowa zaprowadziła nas do domu. W przyćmionym świetle lampy naftowej zerknęłam przelotnie na trzy kobiety, a później na hol. Nad niewielkim stolikiem wisiał obraz z Chrystusem w cierniowej koronie. Pozostałe ściany pokrywał gąszcz jelenich rogów przybitych do drewnianych tabliczek. Służący z czarną brodą wziął mój płaszcz.

– To stary Iwan. Jest tutaj, odkąd pamiętam. – Mąż poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Iwan uśmiechnął się przez gęstwinę brody.

Przeszliśmy do jadalni, gdzie wypiliśmy herbatę, zjedliśmy trochę szynki i porozmawialiśmy o burzy.

– Z pewnością jesteś zmęczona – zauważyła wreszcie moja teściowa. – Najlepiej połóż się spać. Jutro niedziela i o ósmej jest msza.

Udaliśmy się na górę i ponownie wszystkich ucałowałam. Łóżko było obszerne i miękkie, z radością się w nim znalazłam. Gdy mój mąż zgasił lampę, leżałam już, oczekując nadejścia snu.

Wydawało się, że dawno temu usłyszałam po raz pierwszy o tym miejscu i o tych ludziach. Od dziesięciu lat snuli się w moich myślach niczym cienie utworzone ze zdjęć i urywków opowieści o tym, co powiedzieli i czego dokonali. Wciąż pamiętałam, jak dziwacznie wyglądały na tych fotografiach dorosłe dziewczęta w słomkowych kapeluszach, teściowa w sukni z czarnym kołnierzykiem zapiętym wysoko pod szyją, mężczyźni w futrzanych kurtkach i spiczastych czapkach, jedzący coś wśród śnieżnych zasp. Pamiętałam śmiech męża, gdy opowiadał mi o polowaniu, na które zaproszono wyłącznie sąsiadów, a on i jego ojciec, kryjąc się za drzewami, chrząkali głośno niczym dziki, żeby przestraszyć gości. Zapamiętałam również opowieści o wojnie i o tym, jak po odejściu Rosjan mój mąż i jego matka wrócili do domu i zobaczyli, że został ogołocony nawet z ubrań i pościeli, zabawki zniszczone, meble połamane, a wszędzie całe stada pcheł.

Przypomniałam sobie o tych sprawach i o tym, jak odległe się wydawały, gdy rozmawialiśmy o nich tamtej zimy w Grenoble, chodząc na spacery, jeżdżąc na nartach lub siedząc w jakiejś kafejce, aby zbliżyć do siebie nasze dwa światy.

Po raz pierwszy usłyszałam o nim przy kolacji w pensjonacie, gdzie dzieliłam pokój z Bee, moją współlokatorką ze studiów.

– Mam nowinę – oznajmiła znad swego stołu gruba madame, właścicielka pensjonatu. – Na uniwersytet przyjechał polski książę.

Później, gdy pewnego dnia wychodziłam z zatłoczonej sali wykładowej, ktoś trącił mnie łokciem i wskazał szczupłego, ciemnowłosego mężczyznę.

– To właśnie on.

– Kto? – zapytałam.

– Polski książę.

Stał z trzema ładnymi dziewczętami. Wszystkie się śmiały. Miał przyjazną twarz.

Widywałam go później dość często, gdy wchodził lub wychodził z uniwersytetu, albo na ulicy, zawsze w towarzystwie tych samych trzech dziewcząt.

– Wydaje się miły – stwierdziła Bee. – Szkoda, że go nie znamy.

– Och, nie wiem. To zapewne jeden z tych lwów salonowych – odparłam zimno. – Nie można się zaprzyjaźnić z Europejczykami – dodałam.

Pewnego dnia wracając tramwajem do domu, zauważyłam, że siedzi sam po drugiej stronie, niedaleko mnie. Starałam się na niego nie patrzeć. Kiedy wysiadłam, podążył za mną.

– Szkoda, że nosi pani kapelusz tak mocno przekrzywiony na jedną stronę. – Usłyszałam nieoczekiwanie. – Wyglądałaby pani znacznie lepiej, gdyby nosiła go prosto.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– No, ale – podjął – proszę o wybaczenie. Nie chciałem być nieuprzejmy.

Towarzyszył mi aż do drzwi pensjonatu.

– Czy mógłbym odwiedzić panią w niedzielę? – zapytał.

Po powrocie do pokoju pożałowałam, że wyraziłam zgodę. Zamierzałam napisać do niego z prośbą, by nie przychodził. Wtedy uświadomiłam sobie, że nie znam jego nazwiska. No i w końcu nie napisałam listu. Poprawiłam nakrycie głowy, a on przyszedł w niedzielę na podwieczorek.

W czerwcu, gdy wyjechałam z Grenoble, by spotkać się z matką w Paryżu, powiedziałam jej, że chcę wyjść za mąż za polskiego księcia. Uznała ten pomysł za niedorzeczny i zabrała mnie do francuskiego neurologa, który dawał mi zastrzyki z żelaza i dołączał do nich darmowe porady. Stwierdził, że w wieku dziewiętnastu lat nie można się spodziewać, iż zrozumiem, że ten Polak może okazać się oszustem, a w kwestii jego obyczajów moralnych lekarz uniósł jedynie brwi i ręce ku niebu, odrzucając wszelkie przypuszczenia.

Tymczasem ów oszust, powróciwszy do domu na letnie wakacje, oznajmił rodzinie, że pragnie poślubić Amerykankę, o której może im powiedzieć niewiele prócz tego, że mu się podoba. Uznali jego pomysł za niedorzeczny. Aby utrzymać go w ryzach, odcięli mu fundusze.

Za naszymi plecami rozpoczęła się korespondencja między Polską a Ameryką, w której napisano: „Nasz syn nie jest finansowo samodzielny i nie życzymy sobie, aby zawarł małżeństwo”, na co nadeszła odpowiedź: „Nasza córka jest zbyt młoda, a Polska zbyt odległa”. Sapiehowie napisali do znajomych w Nowym Jorku, aby uzyskać wiadomości o moim ojcu. Moi rodzice napisali do Paderewskiego, aby się dowiedzieć, czy w ogóle istnieje rodzina o nazwisku Sapieha. Upłynęły miesiące i nasze własne obszerne listy nabrzmiały od rozpaczy. Nie ma silnej woli, powiedziałam sobie, skoro nie przeciwstawił się rodzicom. Nie pragnie mnie wystarczająco mocno. Nabrałam przekonania, że to wszystko jest ułudą, więc złamałam przyrzeczenie.

Dziewięć lat później, po wielu listach i jednym spotkaniu, pożyczywszy pieniądze na samodzielną zagraniczną podróż, postanowiłam zamieszkać w Wiedniu i napisać powieść. Znalazłam mały pokój z oknem obok szybu, przez który ulatniały się kuchenne zapachy. Pewnego sobotniego ranka, gdy przebywałam tam już około tygodnia, do moich drzwi zapukała właścicielka.

– Jest tutaj Jego Ekscelencja.

– Kto?

– W holu czeka książę – wyjaśniła.

– Proszę go przyprowadzić.

Zatrzymał się w progu i rozejrzał. Aby zwalczyć unoszącą się w powietrzu woń sznycli, wypaliłam kilka papierosów. Na stole, przy którym pracowałam, leżały porozrzucane papiery. W pokoju nie było innych mebli prócz nowoczesnego łóżka wbudowanego w ścianę oraz szafy.

– O co chodzi? – zapytałam. – Chyba wszystko w porządku, prawda? Jest mi tutaj bardzo wygodnie – dodałam.

Podszedł do szafy i wyjął mój płaszcz i kapelusz.

– Proszę to włożyć. Pospieszmy się.

– Właściwie skąd pan się tu wziął? – zapytałam.

– Przyjechałem nocnym pociągiem. Pomyślałem, że sprawdzę, co u pani słychać.

– No cóż, pracuję.

Stanął przede mną. Jego usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu.

– Włóczykij! – powiedział. To słowo rozśmieszyło nas oboje.

Później, gdy wrócił do pracy na Śląsku, zaczynał każdy list od: „Mój Włóczykiju”.

A jeszcze później, w Nowy Rok, kiedy siedziałam w tym samym pokoju z rękopisem na kolanach – napisanie go zajęło dwa miesiące – zastanawiając się, jak to możliwe, by po tak wielu godzinach wytężonej pracy powstała tak głęboka przepaść między tym, co chciałam napisać, a tym, co napisałam, właścicielka wezwała mnie do telefonu.

– To zamiejscowa – powiedziała, krocząc tuż za mną.

– Proszę chwilę zaczekać – przemówiła telefonistka. – Rozmowa łączona z Polski.

– Halo, halo! Czy to ty, Włóczykiju? – Słyszałam go wyraźnie. – Mamy Nowy Rok.

– Wiem.

– Myślę, że powinniśmy to uczcić – powiedział.

– Nie wiem, w jaki sposób.

– Mam pewien plan. – Jego głos zabrzmiał ciepło z tej odległej przestrzeni między nami. – Uważam, że w tym roku musimy wziąć ślub.

Gardło ścisnęło mi się mocno.

– Halo, Włóczykiju! Jesteś tam? Słyszałaś mnie?

– Słyszałam – odparłam.

– No i co ty na to? – Wydawał się zaniepokojony. – Może przemyślisz sprawę i napiszesz do mnie?

Przełknęłam ślinę.

– Nie muszę się zastanawiać.

Zaczęło mi szumieć w uszach.

– Co mówiłaś? – Usłyszałam niewyraźnie, z daleka. – Halo? Halo? Jesteś tam? Przeklęte telefony. – Dobiegło do mnie.

– Podoba mi się twój plan! – krzyknęłam.

– Więc to ustalone? – Jego głos znowu zaczął zanikać.

– Tak. Ustalone.

Potem odłożyłam słuchawkę i pospiesznie wróciłam do pokoju, mijając po drodze podsłuchującą właścicielkę.

Rano obudziła nas mała pokojówka, dygnęła i podciągnęła rolety. Przyniosła gorącą wodę do mycia.

– Śniadanie jemy po mszy – poinformował mnie mąż.

Popatrzyłam przez okno na słońce i trawnik, na którym tu i ówdzie rosły potężne drzewa o gęstym listowiu, a nieco dalej wznosiła się ciemna ściana lasu.

– Dokąd idziemy? Daleko? – spytałam.

– Nie, nie. Do naszej kaplicy, tu na miejscu.

Włożyłam jedwabną suknię, białe buty i kapelusz z dość szerokim rondem. W końcu było lato, niedziela, a ja dopiero co wyszłam za mąż.

Reszta rodziny siedziała już w kościele, gdy tam dotarliśmy. Ruszyłam za mężem, który torował sobie drogę przez tłum chłopów, po czym usiedliśmy w bocznej ławce. Przed nami siedziały trzy zakonnice, a po drugiej stronie dostrzegłam moje dwie szwagierki w starych płaszczach przeciwdeszczowych i filcowych kapeluszach. Tuż przy balustradzie przed ołtarzem stały wiejskie dzieci, z jednej strony chłopcy o okrągłych, starannie ostrzyżonych głowach, z drugiej dziewczynki, młodsze uczesane w warkoczyki, starsze – podobnie jak ich matki – w jaskrawych chustkach zawiązanych pod brodą. W małej ławce za balustradą, wyprostowana i nieruchoma, klęczała moja teściowa. Na stopniach ołtarza, niemal dotykając głową posadzki, tkwiła pochylona postać mężczyzny.

– Czy to twój ojciec? – szepnęłam.

Mój mąż spojrzał znad modlitewnika i kiwnął głową.

Wszyscy zaczęli śpiewać i donośne, nieharmonijne głosy wypełniły dźwiękami ciasną przestrzeń. Choć drzwi pozostawiono otwarte, było gorąco, a chłopi wydzielali silny odór. Ciemna twarz Matki Boskiej wyzierała posępnie ze złotych ram nad ołtarzem. W rogach po obu stronach ołtarza wisiały oszklone gablotki wypełnione srebrnymi wotywnymi serduszkami. Między stacjami Drogi Krzyżowej znajdowały się na ścianach podpory z figurami świętych, a przed każdą z nich wazon z kwiatami. Nad głową dostrzegłam mosiężną tablicę poświęconą pamięci mego szwagra, który poległ na wojnie.

Gdy ksiądz powiedział: „Domine, non sum dignus”6, jakiś stary chłop dźwignął się na nogi i pociągnął za sznur dzwonu. Wszyscy teraz klęczeli i modlili się o coś. Ja również spróbowałam się pomodlić.

– Spotkałem się z ojcem przed mszą – powiedział mąż, gdy wracaliśmy do domu, wyprzedzając wszystkich. – Zapytał Iwana, jaka jesteś, a Iwan odpowiedział, że nikt na świecie nie ma takich długich palców jak ty.

– Iwan jest bardzo spostrzegawczy.

– Iwan widzi wszystko. Ale wypowiada się z dużą ostrożnością. On nie jest Polakiem, rozumiesz. Jest Rusinem. Wszyscy Rusini są przebiegli7.

– Lubi twoją rodzinę? – spytałam.

– O, tak. Po tym, jak został ranny na wojnie, wrócił tu, sam mieszkał w tym domu, a gdy nadciągnęli Rosjanie, to on ukrył strzelby, opony od automobilu i konie. Nie znaleźli ich.

Teść8 wszedł do jadalni na samym końcu. Córki pocałowały go w rękę. Wyciągnął do mnie dłoń, zachowując przy tym stanowczy dystans.

– Witamy w domu – odezwał się po francusku. – Przykro mi, że nigdy nie nauczyłem się angielskiego. To okropny język – mówił dalej z uśmiechem. – Jesteś bardzo wysoka i niezbyt pulchna – dodał, zasiadając do śniadania.

– Iwan, jak się wydaje, już to dostrzegł – zauważyłam.

– Aha, więc Paweł ci powiedział! Niczego nie należy mówić mężom. Przypuszczam, że opowiadał ci o Iwanie. To ciekawy typ.

Na stole była pieczeń na zimno, ciemny chleb, dżem i herbata. Podsunąwszy mi owe przysmaki, teść nałożył sobie porcję na talerz, po czym podjął:

– Iwan w czasie wojny służył w austriackiej armii. Byliśmy poddanymi Franciszka Józefa, zanim wybuchła wojna. No cóż, Iwana postrzelono w brzuch. Wrócił do domu i przez kilka lat nie mógł prawie nic jeść. A potem pewnego dnia, jakieś pięć lat temu, podszedł do mnie z bardzo poważną miną, niosąc coś na srebrnej tacy. „Co to jest?” – zapytałem. „To kula”. „Jaka kula?” „Moja. Przyniosłem ją jako pamiątkę dla księcia”. „Ale skąd ona się wzięła?” „Z mojego brzucha – wyjaśnił Iwan. – Przez całe lata wędrowała i wędrowała. A wczoraj rozbolało mnie kolano. Popatrzyłem i znalazłem tam duży wrzód. Był od spodu bardzo twardy. No to złapałem za nóż, ciachnąłem i pokazała się ta kula. Pomyślałem, że książę zechce ją zatrzymać”.

– I co się później stało? – zapytałam.

– Ależ nic. Zupełnie nic – odparł teść. – Nasi chłopi są odporni i zawsze mieli ciężkie życie. Muszą być twardzi, żeby przetrwać.

Po południu odbyły się kolejne uroczystości. Sześciu mężczyzn, którzy dbali o lasy, gospodarstwa, młyny oraz sprawy finansowe związane z posiadłością, pojawiło się w czarnych garniturach i krawatach, by złożyć życzenia. Za nimi przyszli gajowi w mundurach i ze strzelbami, z których wypalili, tak jak poprzedniego wieczoru. Później przed domem zgromadzili się chłopi: zarośnięci mężczyźni w długich płóciennych okryciach i butach z cholewami oraz bose kobiety w sutych spódnicach i bogato haftowanych fartuchach. Na koniec nadeszły dzieci, prowadzone przez zakonnice. Kilkoro z nich, po zachętach i podpowiedziach sióstr, recytowało wiersze i wręczyło mi bukiety astrów i mieczyków obwiązane białą bibułką, o wydłużonym i spłaszczonym kształcie, odpowiednim do ułożenia na trumnach.

Stałam obok teścia w tym tłumie ludzi, którzy i jego, i mnie całowali w rękę. Elżbieta i Tilka przyniosły lepkie, różowe i zielone cukierki, które miałam rozdać dzieciom. Podjechała furmanka z czterema śpiewającymi dziewczynkami. Zeskoczyły z niej i wręczyły teściowi wieniec upleciony z kłosów pszenicy.

– To z okazji żniw. Plony już zebrane – wyjaśnił.

Jakiś staruszek złapał mnie za rękaw i odciągnął na bok.

– Byłem tu, kiedy Paweł się urodził – szepnął łamaną niemczyzną. Umilkł na chwilę, przyglądając mi się bacznie. Następnie dodał: – Obyś była dla niego dobra.

Później Tilka zabrała mnie konnym zaprzęgiem. Powoziła sama, omal nas nie wywracając, gdy skręcałyśmy w bramę.

– Jezus Maria! – wykrzyknęła. Jej czarne włosy powiewały na wietrze. – Czy kiedyś wypadłaś? – spytała. – Bo ja często.

Spojrzałam na drogę pokrytą głębokim, kleistym błotem i przytrzymałam się mocno boku powozu. Domy we wsi były pomalowane na jasny błękit. Miały dachy kryte strzechą, niskie drzwi i małe okna. Każdy był ogrodzony płotem.

– O, popatrz. – Tilka wskazała kierunek biczem. – Tam mieszka najbogatszy z miejscowych.

Dom był dłuższy niż inne, pobielony i miał błyszczący blaszany dach. Tuż za płotem stał słup z wydrążoną wnęką, mieszczącą figurę Matki Boskiej, otoczoną różowymi papierowymi kwiatami i osłoniętą szybką. Podwórze było czyste i puste.

– Ma dwie izby i trzy przybudówki. Bardzo wygodnie mu się żyje – powiedziała.

Ponieważ była to niedziela, przy drodze stały grupki bezczynnych mężczyzn. Niektórzy unosili czapki, gdy ich mijałyśmy, a niektórzy nie. Dzieci wykrzyczały jakieś pozdrowienie.

– To znaczy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – wytłumaczyła Tilka – a odpowiada się: „Na wieki wieków, amen”. Starsi ludzie wciąż tak mówią, no i dzieci, bo tego uczą je zakonnice, ale inni już nie. Uważają, że to staromodne.

Minęłyśmy niedużą cerkiew, którą mój teść kazał wybudować dla Rusinów, potem ciasną szopę z kratami w jedynym oknie, która – jak objaśniła Tilka – była okręgowym więzieniem, dalej jedyny sklep, gdzie – jak powiedziała Tilka – sprzedawano sól, ryż, zapałki i wódkę, następnie mniejsze i nędzniej wyglądające domy, aż wreszcie zbliżyłyśmy się do lasu.

– Siedemdziesiąt lat temu w miejscu wioski też był tylko las – podjęła. – Dlatego gleba jest tak piaszczysta i nic nie chce na niej rosnąć.

Wkrótce znalazłyśmy się pod samymi drzewami. Droga przeszła w wąski trakt, a ponieważ między jodłami rosły buki, w świetle pojawiły się zielone cętki. Żadne podszycie nie zasłaniało wysokich, prostych pni. Można było zajrzeć między nimi daleko w głąb. Wiatr ucichł i słychać było jedynie turkot kół.

Nagle Tilka trąciła mnie łokciem.

– Spójrz tam! – szepnęła. – Tam, za tamtym drzewem!

Popatrzyłam w kierunku, który wskazywała, lecz niczego nie dostrzegłam, jedynie jakąś płową plamę na szarozielonym tle. Poruszyła się, gdy podjechałyśmy bliżej.

– Nic nie mów – szepnęła znowu Tilka. – Koni się nie boją.

Wówczas zobaczyłam dumną młodą głowę zwróconą ku nam, obserwującą, nasłuchującą i znieruchomiałą w napięciu.

– Ależ to jest jeleń – odezwałam się głośno.

Śmignął i błysnął biały ogonek, i zwierzę umknęło. Zza drzew dobiegł odgłos przypominający basowe szczekanie. Rozległ się raz jeszcze, gardłowy i donośny, potem cichszy, aż wreszcie umilkł.

Dłonie Tilki drżały. Spojrzała na mnie.

– Rozgniewał się – powiedziała. – Zaniepokoił go twój głos.

Później nie zobaczyłyśmy już ani jednego jelenia. Cały las usłyszał ostrzeżenie.

Wieczorem zasiedliśmy przy dużym stole, teściowa i Elżbieta zajęte robótkami, a teść malowaniem swoich inicjałów i daty na podkładce, do której przytwierdzono rogi ostatnio upolowanego jelenia. Od czasu do czasu, upewniwszy się, że ojciec tego nie widzi, Tilka sięgała po mojego papierosa, żeby się zaciągnąć.

– A więc nie byłaś zadowolona ze swojego życia w Ameryce? – zagadnęła teściowa. – Uważasz, że lepiej ci się będzie mieszkało tutaj?

– O, tak! – odparłam.

– Pomijając Pawła – podjęła – życie tutaj, w Polsce, nie jest łatwe. Nie będzie ci brakowało towarzystwa, teatrów, mocnych wrażeń?

– Być może – odrzekłam – ale widzi mama, to mi nie wystarczało.

Mąż uśmiechnął się do mnie zachęcająco zza lampy. Elżbieta uniosła oczy znad robótki.

– Kiedyś spędziłam dwa dni w Vassar College – powiedziała. – To było zdumiewające. Niezwykły luksus. Dziewczęta miały nawet własne samochody. W Ameryce wszystko jest takie łatwe.

– Jeśli jesteś dostatecznie zamożna. Ja jednak nie byłam. Gdy wyprowadziłam się od rodziców, poszłam do pracy.

– Ach, tak.

Zapadła cisza. Wiedziałam, co myślą, a ponieważ stanowiło to dla nich niemiły temat, wiedziałam też, że będą go taktownie unikać. Trudno im było pogodzić się z faktem, że miałam już męża i rozwiodłam się w tym roku, by wreszcie poślubić Pawła. To wydawało im się najgorsze ze wszystkiego, być może nawet gorsze niż fakt, iż nie pochodzę z katolickiej rodziny i choć zostałam ochrzczona, moja znajomość religii katolickiej była zaledwie powierzchowna i polegała raczej na zapoznaniu się z katechizmem niż, jak u nich, na czymś, co ma się we krwi. To jednak, jak sądzili, mogło się zmienić. Pomogliby mi wrosnąć w ich wiarę. Natomiast to, że byłam wcześniej mężatką zaślubioną poza Kościołem, stanowiło fakt nieodwracalny.

Dla nich jedyną rzeczą, dzięki której mogli to znieść, była myśl, że tamto małżeństwo od samego początku nie rokowało żadnych nadziei, że wyjechałam i zamieszkałam samotnie, i w jakiś sposób odpokutowałam tym rozczarowaniem za swoje przewinienie.

Spojrzałam na męża, który rozumiał i to, co ja myślę, i to, co myślą oni, i nic nie powiedziałam.

– Wiemy od Pawła, że zajmowałaś się pisaniem.

To odezwał się teść, a jego dłoń z pędzlem zawisła w powietrzu. Niegdyś zapewne miał roziskrzone oczy. Teraz, choć nadal błyszczące, wydawały się wyblakłe w jego smagłej twarzy.

– Tak. Próbowałam pisać, lecz nic istotnego. Tylko artykuły i kilka opowiadań.

– Oczywiście, bycie geniuszem to jedno – zaczęła teściowa. – Ale w sferze zwykłych ludzi kobiecie potrzebny jest mąż i dzieci – mówiła dalej. – Jeżeli pragnie być ona dobrą żoną i matką, będzie miała pełne ręce roboty. Czymże są w porównaniu z tym jakieś opowiadania?

Było to pytanie retoryczne. Ponadto, nie mając dzieci, nie byłam pewna odpowiedzi.

Spod klosza lampy wydobyła się smuga czarnego dymu. Tilka natychmiast zmniejszyła płomień. A ja słuchałam rozbrzmiewającego w mojej głowie głosu swojego ojca.

„Każdy człowiek powinien mieć zajęcie” – mówił.

Siedzieliśmy razem, on w hamaku, a ja na ziemi pod młodymi jodłami rosnącymi nad brzegiem rzeki. Było lato i ciepło z doliny Connecticut unosiło się po zboczu wokół nas, on zaś siedział z podwiniętymi rękawami, kapeluszem zsuniętym na tył głowy i okularami podniesionymi powyżej oczu, przez co na jego czole rysowały się drobne wgniecenia. Hamak pod nim, napięty do ostatka, niemal dotykał ziemi.

– Każde z nas ma coś do powiedzenia – oznajmił. – Naszym świętym obowiązkiem jest dowiedzieć się, co to takiego i popracować nad tym.

To był jeden z ostatnich dni, zanim popłynęłam do Londynu, by wyjść tam za mąż.

– Nie wiesz, kiedy będziesz mogła znowu się z nami spotkać. Jestem już stary. Być może nigdy cię nie zobaczę – powiedział mój ojciec z nieco wymuszonym uśmiechem.

– Co chcesz zrobić? Nakłonić mnie, żebym zmieniła zdanie? Czy po prostu popsuć całe popołudnie? – Mój głos brzmiał ostro i unikałam spojrzenia ojca.

Odpowiedział łagodnie:

– Nie. Chcę, żebyś poślubiła Pawła. Zawsze myślałem, że tak będzie najlepiej dla ciebie. Ale życie w obcym kraju to coś zupełnie innego. Może nie zyskasz wielu przyjaciół. A ja chciałbym, żebyś dalej pracowała. Dla mnie jesteś jak perła w kwiecie lotosu – mówił ojciec. – Ale pamiętaj, to samo dotyczy tak kobiet, jak i mężczyzn: ten, kto nie pracuje, nie jest dobrym człowiekiem.

Jakże się oddaliłam od tego popołudnia przy hamaku. Patrzyłam na teściową, jej migające druty do robótek i pomarszczoną twarz, tak pewną i spokojną.

– Powiedz mi – zagadnęła po chwili – czy w dzieciństwie nie uczono cię religii?

– Uczyłam się o Chrystusie, oczywiście, o tym, jak się narodził i czego bronił.

– Ale chodzi mi o to, czy byłaś chrześcijanką?

– Oczywiście, że byłam.

– Jeśli jednak nie chodziłaś do kościoła i nie nauczono cię podstaw katechizmu, moje dziecko, byłaś poganką. Dziwi mnie – ciągnęła – że twój ojciec, lekarz i człowiek wykształcony, nie wpoił ci zasad edukacji religijnej.

– Myślę, że jego religią jest humanitaryzm. – Szukałam słów, by przekazać to, co chcę wyrazić. – On po prostu wierzy w człowieka. To amerykański duch. Wierzymy w ludzi i w sprawiedliwość. I wiem, że ojciec wierzy też w postęp.

– To bardzo miłe, oczywiście. Ale to nie jest wiara.

– No cóż, w pewnym sensie jest.

Zdarzyło się kiedyś, że wtargnęłam, pełna oburzenia, do gabinetu ojca. Ktoś potraktował mnie niesprawiedliwie.

– To nie fair. Nie zasłużyłam na to – powiedziałam z oczami pełnymi łez. Uniósł moją twarz, wsuwając palec pod brodę.

– Cicho! – nakazał. – Nic nie mów. We wszechświecie, wedle naszej wiedzy, istnieje trzydzieści milionów mgławic. – Uśmiechnął się do mnie. – Kiedy tak się czujesz – podjął – myśl o gwiazdach.

Oczywiście było to coś w rodzaju wiary. Ale nie mogłam tego wytłumaczyć, nie teraz, nie tym ludziom, którzy żyli tak długo i czerpali tak wielką pewność ze swoich doświadczeń.

Mój mąż wstał z krzesła.

– Myślę, że powinniśmy udać się na spoczynek – oznajmił – ponieważ rano musimy wyjechać. Wziąłem długi urlop. Trzeba wrócić do pracy.

– Jeszcze jedno. – Teściowa położyła mi dłoń na ramieniu. – Teraz, gdy lody zostały przełamane, mam nadzieję, że wkrótce poczujesz się członkiem rodziny. I mam również nadzieję, że twoje nowe życie nie będzie cięższe, niż to sobie wyobrażasz.

– Dziękuję. I przypuszczam, że nie będzie – odparłam, całując ją w rękę.

Tak czy inaczej, znalazłam się w Polsce jako żona Polaka.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zamieszkaliśmy na obrzeżach małego miasta w górniczym okręgu Górnego Śląska, sześć mil od niemieckiej granicy. Mój mąż został dyrektorem przedsiębiorstwa obejmującego kopalnie i fabryki chemiczne znajdujące się po połowie w Polsce i w Niemczech. Przed południem pracował w polskim biurze mieszczącym się po drugiej stronie dużego ogrodu za domem, po południu zaś przejeżdżał przez granicę, by dotrzeć do swego niemieckiego biura.

Ponieważ pracował tam od sześciu lat, funkcjonariusze strzegący granicy znali go oraz dużego czarnego daimlera, którym jeździł, i rzadko pytali o dokumenty. Przyjrzawszy się dokładnie mojemu amerykańskiemu paszportowi, którego nie potrafili odczytać, kilkakrotnie odstąpili od formalności. Brzuchaty żołnierz ze swastyką na rękawie unosił prawe ramię, wykrzykując „Heil Hitler!” i pozwalał mi przejechać. Ale w drodze powrotnej, na polskiej granicy, jeśli byłam sama, zawsze przeszukiwali samochód, choć niezbyt dokładnie. Podnosili krawędź pledu, zaglądali na przednie siedzenie obok kierowcy i pytali, czy mam coś nowego, na co odpowiadałam: „Nic nie ma”, które to słowa należały do nielicznych łatwych do wymówienia po polsku.

Aczkolwiek to, że „nic nie ma”, raczej nie było zgodne z prawdą. Moje wyprawy do sąsiedniego niemieckiego miasta oznaczały zakupy, ponieważ po naszej stronie biało-czerwonego szlabanu nie było perkali, naczyń, płyt gramofonowych, nawet – poza późną zimą – pomarańczy, które, biorąc pod uwagę moje uprzedzenia, nadawałyby się do nabycia. Dopiero gdy pomieszkałam na Śląsku przez pewien czas, odkryłam, dlaczego uśmiechnięci polscy urzędnicy tak chętnie mi wierzyli. Mój mąż zaopatrywał ich w węgiel.

Nasz kamienny dom, zaprojektowany przed wojną przez niemieckiego architekta z upodobaniem do przepychu, odgradzały od drogi krzewy i wysoki płot. Pokoje miały tak wysokie sufity, że mogłyby pomieścić dwa poziomy, lecz światło wpadające przez wysokie okna było rozproszone i przyćmione przez ciemne boazerie na ścianach.

Kiedy przyjechałam, w drzwiach powitało mnie troje służących i trzy teriery szkockie z kokardami na szyjach. Zanim przekroczyłam próg, Władek – główny zarządca – podsunął mi kieliszek wódki i szczyptę soli. Waleria, krzepka pokojówka, którą mąż sprowadził specjalnie dla mnie, przemówiła: „Teraz, gdy w domu są kobiety, nie będzie spokoju”, dygnęła, pocałowała mnie w rękę i zaprowadziła do mojego pokoju, gdzie wcześniej nakryła ogromne łoże starym koronkowym obrusem mojej matki, który znalazła w uprzednio wysłanym kufrze. Stamtąd mąż zabrał mnie do salonu, który wspólnie z Władkiem urządzili najprzytulniej, jak zdołali. Pośrodku stało duże biurko, a na nim lampa i dwa telefony. Prócz tego trzy płócienne składane krzesła pod ścianą, a w każdym kącie donica z palmą. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol. Nie było zasłon ani dywanów.

Poszukałam uśmiechu na twarzy męża, lecz nie znalazłam, więc starałam się ukryć własny.

– Może zechcesz później poprzestawiać to i owo – powiedział. – Ale wygląda tu całkiem miło, prawda? Wprowadziliśmy dużo zmian.

– Bardzo tu przyjemnie – zapewniłam, ściskając jego ramię, by zabrzmieć bardziej przekonująco.

Kiedy po pierwszej przejażdżce do Niemiec przywiozłam do domu materiał na zasłony, mój mąż i Władek pokręcili głowami. Powiedzieli, że to byłoby niehigieniczne, a i tak nikt nie może zajrzeć przez nasze okna. Gdy jednak zasłony zostały zawieszone, mąż zapragnął ich w każdym pokoju.

Tymczasem dom prowadzony był tak samo, jak przed moim przybyciem. Wczesnym rankiem młody kucharz przychodził ze swoimi sprawami do mojego męża. Gdy dzwonił telefon, odbierał go Władek i nigdy nie wiedziałam, kto telefonuje i w jakim celu. Waleria zajmowała się czymś zagadkowym w swoim pokoju i tylko od czasu do czasu przychodziła do mnie rozchichotana, z jakimś pytaniem, na które – jak wiedziała – i tak nie potrafiłam odpowiedzieć. Uważała, że niewątpliwie coś jest ze mną nie w porządku, ponieważ pierwszego ranka, kiedy jeszcze leżałam zakopana w pościeli i nie do końca obudzona, podeszła do łóżka, wydobyła moją dłoń i ucałowała ją, ja zaś, zdegustowana, wykrzyknęłam do męża śpiącego w sąsiednim pokoju: „Czego ta kobieta chce? Powiedz jej, że nie jestem królową Rumunii!” i pospiesznymi gestami nakazałam jej wyjść.

Nie mogłam tak dłużej żyć, niczym rozpieszczony pudel pozbawiony jakiejkolwiek władzy, a nawet możliwości wydawania własnych dyspozycji dotyczących obiadu. Uświadomiłam sobie, że muszę się nauczyć przynajmniej rozumieć po polsku, a potem, jeśli to możliwe, zacząć zrozumiale mówić.

Nauczyciel polskiego, którego w końcu wyszukał mój mąż, był krępym, niskim mężczyzną z podwójnym podbródkiem i łysiną. Miał na sobie żakiet. Przekraczając próg, ukłonił się w pas.

Przemówił do mnie po polsku.

– Przepraszam – wtrąciłam – ale nie rozumiem pana. Musimy zacząć od podstaw. Czy zna pan francuski?

– O, tak. Uczę w szkole – odpowiedział gardłową francuszczyzną. – Jestem doktorem filozofii.

Nie wiedziałam, że jest tak wykształcony.

– Obawiam się, że to dla pana nudne. Będzie pan musiał rozpocząć naukę tak, jakbym była dzieckiem – powiedziałam ze współczuciem.

Skłonił się ponownie. Poprosiłam, by usiadł.

– Być może potrzebuje pani konwersacji – rzekł, przysiadając na skraju fotela.

– Ale ja nie potrafię prowadzić konwersacji. – Przytoczyłam mu znane mi dziesięć słów. – Oto mój zasób słownictwa. Ponadto znam „Zdrowaś, Maryjo”.

Wydobył pomiętą chustkę do nosa i w milczeniu otarł czoło.

– Zacznijmy zatem od słowa „kawa” – zaproponował. – To rzeczownik rodzaju żeńskiego, prosty do wymówienia. Dodamy do tego „czarna”, żeby było ciekawiej. Później odmienię to przez przypadki, a pani będzie powtarzać za mną.

Przemawiał głośno, jakby to miało mi pomóc lepiej go zrozumieć.

– O, czarna kawo! – rzekł, kończąc deklinację. – Na dzisiaj to wystarczy do ćwiczenia odmiany przez przypadki. Następnym razem dodam tryb łączący. Na przykład: „O, czarna kawo, jakże pragniesz być białą!”.

Przez resztę lekcji odmienialiśmy rzeczowniki rodzaju żeńskiego. Gdy wstał, zbierając się do wyjścia, uśmiechnął się po raz pierwszy.

– To zdanie o kawie… Proszę, jeśli można, powtórzyć je księciu, kiedy wróci.

Obiecałam, że to zrobię i nauczyciel wyszedł, gnąc się w ukłonach. W mieście nie było ani jednego Polaka znającego angielski, a ponieważ wolałam nie uczyć się polskiego od Niemca, gotowa byłam wycisnąć ile się da z mojego profesora-gnoma.

Mąż wychodził z domu wczesnym rankiem, wracał na godzinę w porze lunchu, a później, na koniec, między siódmą a ósmą wieczorem. Dni się dłużyły, zwłaszcza po południu, kiedy nadeszła jesień i zrobiło się chłodno i mgliście, a ja spacerowałam samotnie z trzema psami po zaniedbanych polach za miastem, gdzie dawno zapadnięte kopalnie tworzyły wąwozy między garbatymi pagórkami, a przesycona węglowym miałem mgła zdawała się pełna nieuchwytnych cieni.

Pewnego razu, wracając do domu z psami, przeoczyłam moją stałą ścieżkę i znalazłam się na drodze niedaleko naszego domu, biegnącej tuż obok obozowiska bezrobotnych. Przy popadających w ruinę chałupach kręciła się grupka chłopców i dziewcząt.

– Odwołaj psy! – wykrzyknęli na mój widok.

Zagwizdałam.

– Salomon, Helga, Tycho, do nogi! – zawołałam. Psy jednak, zwabione jakimś kuszącym dla nich zapachem, zupełnie nie zareagowały na mój okrzyk.

– Hej, ty! Uważaj albo my je złapiemy.

Wybuchnęli śmiechem. Kilku chłopców ruszyło w pościg. Zapadał już zmrok. Zawołałam ponownie, ostrym tonem. Chłopcy stojący najbliżej przesunęli się w moją stronę. Odstąpiłam w tył i znieruchomiałam. Nie mogłam wrócić do domu bez psów. Wtem z oddali dobiegło mnie ich szczekanie. Zaczęłam biec.

– Następnym razem je złapiemy – oznajmili szyderczo. – I wtedy je zjemy.

Biegnąc, słyszałam ich śmiech. Gdy dotarłam do furtki, psy już tam były i czekały, żeby je wpuścić. Dałam każdemu klapsa i pospieszyłam do domu.

Te baraki, jak wyjaśnił mi mąż, powstały w czasie, kiedy kryzys gospodarczy ogarnął Śląsk i zamknięto kilka kopalni. W barakach mieszkały rodziny górników, niektóre nawet już od trzech lat. Dostawały zasiłek dla bezrobotnych, wystarczający, by uchronić od śmierci, lecz niewystarczający, by żyć. Policjanci raz odwiedzili to obozowisko i zamiast spodziewanej komunistycznej propagandy znaleźli wszędzie książeczki do nabożeństwa i egzemplarze Biblii. Niemoralne zachowania, jak stwierdzono w policyjnym raporcie, występowały nagminnie. Osłabione przez głód i wyczerpane przymusową bezczynnością rodziny wdawały się w kazirodcze związki. Rodziło się wiele dzieci. Możliwość, by na nowo otwarto kopalnie, była znikoma. Ale policjantom ulżyło na widok tego, co znaleźli.

Mój mąż potwierdził, że czasami psy przepadały tam bez śladu, więc trzymałam nasze na smyczy podczas spacerów, choć bardzo się złościły. Niekiedy, kładąc płasko uszy i sztywno napinając karki, ciągnęły mnie za sobą tak szybko, że ledwo nadążałam; później zaś, jeśli nie podobał im się wybrany przeze mnie kierunek, musiałam wlec ich wyprężone, zapierające się na sztywnych łapach ciała. Teraz, przynajmniej poza domem, miałam zajęcie.

Zobaczyłam Kraków po raz pierwszy podczas obchodów podniosłej rocznicy, kiedy to przed trzystu laty Sobieski z zastępami polskiego wojska przepędził Turków spod Wiednia i tym sposobem Polacy stali się samozwańczymi obrońcami chrześcijaństwa w zachodnim świecie9.

Parada kawalerii odbyła się za miastem. Punktualnie o jedenastej pojawił się Piłsudski. Surowa, zwalista postać w niebieskim mundurze marszałka, z zegarkiem w ręce, stanęła na podium na skraju rozległego pola, w oczekiwaniu na przybycie prezydenta, by dać znak rozpoczęcia uroczystości. Prezydent przyjechał po piętnastu długich minutach i wysiadłszy z auta, uniósł wysoko cylinder przed Marszałkiem i klaszczącymi tłumami. Nie wykonując żadnego powitalnego gestu, Piłsudski, który stracił już cierpliwość do swego zwierzchnika, odwrócił się w stronę Błoni i uniósł rękę. Z daleka widzieliśmy oddziały wojska, wciąż w miniaturowej skali, zbliżające się ku nam. Pułk za pułkiem galopował obok z dudnieniem kopyt, oddając honory wojskowe wyciągniętymi szablami, a sztandary i konie przepysznie mieniły się w blasku słońca. Tłumy powstały i zaczęły wiwatować. „W każdym razie – powtarzali ludzie z dumą – mamy wyborową armię”.

Wieczorem pojechaliśmy na przyjęcie wydawane na Wawelu na cześć prezydenta. Na uroczym włoskim dziedzińcu włączono specjalne oświetlenie. Wspinaliśmy się po schodach, płynąc wraz z rzeką ludzi obwieszonych brylantami i medalami. Parter został odgrodzony dla dyplomatów. Na piętrze mogliśmy pospacerować i pooglądać jedwabne dywany, stare arrasy, malowane sufity i mozaikowe parkiety, a także niekończący się korowód ludzi, sztywno wyprostowanych i od czasu do czasu skłaniających ku sobie głowy niczym barwnie upierzone ptaki w zbytkownie urządzonej ptaszarni.

– Tam jest mój stryj10. – Mąż lekko trącił mnie łokciem. – Pamiętaj, żeby ucałować pierścień.

Patrzyłam na zbliżającego się powoli arcybiskupa w ciemnopurpurowych szatach i małej okrągłej piusce, wyglądających jak język płomienia na tle surdutów mężczyzn, z którymi rozmawiał. Był niski, niższy od mojego męża i bardzo do niego podobny, choć jego twarz wydawała się raczej powściągliwa niż przyjazna, niczym parawan przesłaniający życie pełne napięcia. Mąż pochylił się nad jego dłonią. Ja również wykonałam skłon, lecz biskup cofnął rękę i zawisłam tak zgięta wpół. Czułam, że zaczynają mi płonąć policzki. Biskup odszedł, zamieniwszy z nami kilka słów. Poznałam inne osoby i niektóre zwracały się do mnie „kuzynko”, nie wiedziałam jednak, jak się nazywają. Nieco później, mijając tych ludzi ponownie podczas naszej dostojnej przechadzki, zapytałam męża, kim oni są. Nie rozumiał, dlaczego czuję się zagubiona. Usiłował mi pomóc.

– O, tam – powiedział – to jest ciocia Betka11. – Wskazał mi starszą panią w różowo-białej toalecie, przystrojoną ogromnymi perłami. – Właścicielka jednego z najsłynniejszych zamków w Europie12. Podejdź tu – dodał. – Chciałbym się przywitać ze starym wujkiem André.

– Który to?

– Ten przepasany szarfą, z dużą gwiazdą na piersi.

– Ale posłuchaj – zaczęłam – jak ci wszyscy ludzie mogą być twoimi ciotkami i wujami?

– No cóż, są nimi. Na przykład matka starego André poślubiła kuzyna mojego ojca w drugiej linii. A babka cioci Betki była siostrą mojej babki.

– Ech, do diabła z tym – powiedziałam. – Wszystko jedno.

Dyskretnie ścisnął moją rękę.

– Wracajmy do domu – zaproponowałam.

– Jeszcze nie. Nie przywitałaś się z Prezydentem13.

– Och, daj spokój. Myślę, że on jakoś to zniesie. – Ruszyłam w stronę schodów.

– Zaczekaj chwilę. Już nadchodzi. Po prostu stój nieruchomo.

Dwaj lokaje rozciągali liny między gośćmi po przeciwnych stronach sali, zostawiając wolne przejście pośrodku. Na jego końcu zobaczyłam Prezydenta, którego wytworne wąsy jaśniały bielą w ostrym świetle. Pozdrowił gości zza obu odgradzających lin. Staliśmy dość mocno stłoczeni za aksamitną barierą. Jakimś sposobem mąż znalazł się za moimi plecami.

– Tutaj cię nie zobaczy – powiedziałam. – Stań przede mną.

– Nonsens – zaoponował. – Dama musi stać z przodu.

– Ale ja go nie znam, a ty tak.

– Nie ruszaj się – mruknął.

Czułam się tak, jakbym górowała nad całą salą. Prezydent podchodził coraz bliżej, kłaniając się lekko, uśmiechając i ściskając wyciągnięte dłonie.

– Posłuchaj – odezwałam się, usiłując ponownie wśliznąć się za plecy męża – to nic nie da. Jestem za wysoka.

Wydobył chusteczkę i osuszył czoło.

– Zachowujesz się absurdalnie – wyszeptał wściekle.

– Ty również – odparłam.

Spojrzeliśmy sobie zimno w oczy. Tymczasem prezydent przeszedł obok nas. Obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem.

– Teraz możemy wrócić do domu – oznajmił mój mąż.

Moja polszczyzna stopniowo się poprawiała. Rozumiałam już mniej więcej połowę z tego, co do mnie mówiono. Mąż uznał, że jestem gotowa, by zdać egzamin na międzynarodowe prawo jazdy, choć nigdy dotąd nie wyjeżdżałam sama, jako że na licznych śląskich drogach nie było warsztatów i brakowało mi motywacji, gdyż tak naprawdę nie miałam dokąd pojechać.

Egzamin odbywał się w Katowicach. Najpierw musiałam przejechać ulicami w towarzystwie egzaminatora, który następnie zaprowadził mnie do biura na piętrze, usadowił na krześle i otworzył obszerną księgę.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął po polsku – co wprawia silnik w ruch?

– Benzyna.

– I co jeszcze?

– Woda.

– A teraz, czy wyjaśni mi pani, jak działa gaźnik?

– Niewystarczająco znam język polski.

– Proszę zatem objaśnić to po niemiecku.

– Niewystarczająco znam niemiecki.

Przyjrzał mi się z namysłem.

– Czy mogłaby pani wypowiedzieć się na ten temat w swym rodzimym języku?

– Ależ oczywiście.

Miałam nadzieję, że nie sprowadzi tłumacza.

– Może narysuje mi pani, jak działa silnik?

– Bardzo mi przykro – odparłam – ale nigdy nie umiałam rysować. Nie potrafię nawet narysować drzewa. – Uśmiechnęłam się przepraszająco.

– Wydajemy prawo jazdy wyłącznie osobom, które potrafią rozłożyć silnik i złożyć go z powrotem. – Jego głos brzmiał poważnie.

– W pełni pana rozumiem. To wielka szkoda, że nie mówi pan po angielsku.

Wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z jakimś mężczyzną, który pochylił się nad moją dłonią.

– Jej Książęca Mość rozumie doskonale zasady działania automobilu, czyż nie? Jest to jedynie kwestia języka?

Przytaknęłam ruchem głowy.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił i wyprowadził mnie.

Po kilku dniach otrzymałam małą białą książeczkę pozwalającą prowadzić samochód we wszystkich krajach z wyjątkiem Ameryki oraz – jako wieniec laurowy dla ukoronowania mojego sukcesu – srebrny medal od klubu automobilowego z wytłoczoną Matką Boską oraz wybitym moim nazwiskiem, który miałam przytwierdzić do tablicy rozdzielczej.

Nadal czekało mnie rodzinne Waterloo. Nie byliśmy jeszcze na kolacji u niemieckiego wuja, starego śląskiego hrabiego, do którego w części należało przedsiębiorstwo zarządzane przez mojego męża. Mieszkał dość daleko od nas po niemieckiej stronie granicy i ilekroć mąż poruszał ten temat, udawało mi się dostać na tyle silnego bólu głowy, by odłożyć wizytę. W końcu jednak musiałam pojechać.

Dochodziła dziewiąta wieczór, gdy zgromadziliśmy się w obszernej, mrocznej jadalni w podziemiach zamku. Siedziałam po prawej ręce wuja Edgara, z drugiej zaś strony zasiadał pierwszy wysoki rangą nazistowski urzędnik, jakiego widziałam. Przy przeciwległym końcu stołu usiadło troje wnucząt i ich guwernantka.