Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Anestezja

Anestezja

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-659-5012-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Anestezja

W podziemiach waszyngtońskiego centrum handlowego zostaje uprowadzony Russell Miller. Wzorowy ojciec i mąż znika bez śladu. Nikt nie żąda okupu, a poszlaki prowadzą donikąd.
Kate Frost – dziennikarka i zarazem narzeczona detektywa Nicolasa Stewarta, któremu przydzielono sprawę zaginięcia Millera - jedzie do Nowego Jorku, gdzie ma się spotkać z dyrektorem stacji telewizyjnej i odebrać pewną przesyłkę. Nawet nie przypuszcza, jak jedna koperta jest w stanie wpłynąć na jej życie. Po powrocie do stolicy dziennikarka odbiera dwa telefony z ostrzeżeniami.
Przestraszona, prosi o pomoc narzeczonego, jednak nawet on nie jest w stanie ochronić jej przed tym, co nadchodzi…

Polecane książki

Wiek XV. W książce można znaleźć wiele prawd historycznych w tym przełomowym okresie naszej historii. W tej powieści czytelnik znajdzie barwne opisy bitew, intrygi, piękne opisy przyrody, wątki miłosne, odwagę i poświęcenie dla ziemi Ojczystej. Zachęcam Państwa do pochylenia się nad e-bookiem, l...
"Wojna i pokój" to 9-tomowa klasyka uznana za rosyjską epopeje narodową. Niezwykła opowieść o Rosji z czasów wojen napoleońskich. Zawiera szczegółowy obraz społeczeństwa tamtych lat, wyższe sfery i ich majątki, tradycyjny model rodziny oraz przedstawienie motywu wojny i pokoju o...
Autor udowadnia, że każdy inwestor może spodziewać się kilkunastoprocentowych zysków, jeśli wykorzysta sprawdzoną strategię konserwatywnego inwestowania.Krok po kroku Marc Lichtenfeld tłumaczy, jak opracować strategię inwestycyjną, która po zastosowaniu nie wymaga zbyt dużej uwagi i pr...
Bieżących zmian prawno - transportowych Czasu pracy kierowców w przepisach unijnych i krajowych Tachografów cyfrowych Opłat i kar stosowanych w transporcie Wag, ciężaru towaru, wag do załadunku Płatności w usługach transportowych Wzajemnych roszczeń między przewoźnikiem a pracownikiem-kierowcą Ewide...
W tym e-booku znajdziecie kilka przydatnych instrukcji do gier karcianych dla dzieci, które zostały już dawno zapomniane.W środku są instrukcje do takich gier jak Kuku, Wojna, czy Pan. Zaczynając od tego, że najmłodsze dzieci mogą utrwalić dzięki nim znajomość i kolejność cyfr, granie ogólnie wpływa...
Tak opisuje historię tej książki autorka: Przygoda Karolinki przyśniła mi się pewnej nocy ! Tak, tak... ja miewam czasami zaczarowane  sny !! :-) Taka zaczarowana bajeczka - pomyślałam sobie o świcie - powinna przynieść dzieciom i ich rodzicom szczęście !! Bo przecież zwycięża w niej dobro, a zło pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Arnold

Thomas Arnold

Anestezja

Redakcja

Robert Ratajczak

Współpraca

Natalia Jargieło

Sabina Zarzycka

Projekt okładki

Kamil Sanex Cieśla

Natalia Jargieło

Zdjęcie na okładce

Kamil Sanex Cieśla

Korekta

Danuta Dworaczek

Dorota Spandel

© by Thomas Arnold

Skład i łamanie

Artur Kaczor

PUK KompART, Czerwionka-Leszczyny

ISBN 978-83-65950-12-3

Wydawca

Agencja Reklamowo-Wydawnicza „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2017

www.arw-vectra.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Książkę dedykuję Annie,
Stelli, Ryszardowi oraz śp. Dorocie — osobom, na których zawsze mogłem i
nadal mogę polegać.

Dziękuję Wam…

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci,
miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób
fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie
podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest
wyłącznie dziełem przypadku.

PROLOG

Winylowy fartuch i długie, sięgające za łokcie
rękawice z tego samego materiału były umazane krwią. Podobnie prezentowała
się plastikowa osłona maski chroniącej twarz podstarzałego mężczyzny
obojętnie spoglądającego na swoje dzieło — rozczłonkowane ciało leżące na
dwuipółmetrowym, metalowym stole.

Podłoga łagodnie opadała ku środkowi sali i była
poprzecinana strugami zakrzepłej krwi. Na suficie znajdowało się
kilkanaście spryskiwaczy w dwóch kolorach oraz trzy potężne wyloty rur.

Osobnik przyprowadził wózek stojący pod ścianą.
Pojedynczo pakował pocięte wcześniej części ciała do dużych, plastikowych
worków, a te wrzucał niedbale do pojemnika. Gdy skończył, zabezpieczył go
metalowym wiekiem, przepchnął pod ścianę i ustawił na wyznaczonym miejscu.

Przeszedł do ciasnego pomieszczenia będącego
jednocześnie śluzą i przebieralnią. Na pierwszy rzut oka nie było w nim
dosłownie niczego, oprócz czterech ścian i małej, czerwonej diody obok
drzwi. Przyłożył do niej palec. Otworzyły się zamaskowane drzwi szafy, z
której wyjechał wieszak z czystymi ubraniami.

Przebrał się, a brudną odzież ochronną spakował do
worka. Podszedł do drzwi prowadzących do zakrwawionego pomieszczenia i
nacisnął guzik obok klamki. Na suficie zaczęło pulsować czerwone światło
ostrzegawcze. Z podłogi wysunęły się spryskiwacze w dwóch kolorach —
wyglądały identycznie, jak te w suficie.

Najpierw zielone spryskały sufit oraz boczne ściany
mieszaniną środka rozpuszczającego krew i dezynfekującego, a następnie
niebieskie silnymi strumieniami wody dokładnie spłukały całość. Kiedy
wszystko spłynęło do otworu na środku sali, operacja została powtórzona
przy użyciu spryskiwaczy sufitowych. Na koniec włączył się nawiew —
osuszanie trwało dwie minuty. Olbrzymie rury pełniły funkcję wyciągu,
zasysając wilgotne powietrze na zewnątrz.

Procedura oczyszczania sali trwała niecałe dziesięć
minut, a po jej zakończeniu można by jeść z podłogi.

Mężczyzna opuścił przebieralnię. Zamknął za sobą drzwi
i rozpoczął operację dezynfekcji, która tym razem została przeprowadzona w
śluzie. Nie czekając na jej zakończenie, podszedł do wózka stojącego
nieopodal ściany, otworzył wieko i wrzucił do środka worek z zakrwawioną
odzieżą ochronną. Ustawił stopy na wyznaczonych miejscach — tuż za
wózkiem. Odwrócił głowę i czytnik siatkówki oka pojedynczym sygnałem
potwierdził tożsamość.

Mężczyzna poczuł delikatne szarpnięcie. Prostokątny
fragment podłogi zaczął opadać. Podróż ciemnym, klaustrofobicznym szybem
zakończyła się po trzydziestu sekundach.

Pchnięty wózek zjechał z platformy, zatrzymując się
niemalże samoczynnie przy potężnym urządzeniu przypominającym kształtem
szklarnię wbudowaną w ścianę. Osobnik pociągnął za metalowy uchwyt i
wysunął długi pojemnik z licznymi otworami na każdej z powierzchni.
Przerzucił do niego worki i wsunął podajnik z powrotem. Na panelu
sterującym ustawił najwyższą temperaturę. Nacisnął jednocześnie dwa guziki
i z wnętrza urządzenia dobiegł szum — płomienie objęły zawartość
pojemnika, wdzierając się przez perforowane ściany do jego środka.

Miesiąc przed głównymi wydarzeniami…

— Stella! Jesteś tam?! Stella!

Po powtórnym wezwaniu padła odpowiedź:

— Już idę, proszę pana! — rozbrzmiał w oddali
kobiecy głos.

Trzej znajdujący się na rusztowaniu robotnicy,
odprowadzając wzrokiem kobietę, która przemknęła pod nimi, ucieszyli
się, że to nie ich wezwano. Znali trudny charakter właściciela i woleli
nie mieć z nim do czynienia. Natychmiast wrócili do swoich obowiązków — w
pośpiechu wykańczali sufit, który miał być gotowy przed dwoma dniami.

Rezydencja Petersonów była niewidoczna dla
przechodniów. Mieściła się w jednej z najbogatszych dzielnic, w
północno-zachodniej części miasta i od głównej drogi oddzielał ją wysoki
mur, za którym rozpościerała się gęstwina bujnych drzew i krzewów
ozdobnych. Posiadłość była niczym ogród botaniczny. O estetykę obejścia
dbało na co dzień czterech doświadczonych ogrodników.

Collin Peterson — były właściciel potężnej firmy
jubilerskiej — zawsze przywiązywał wagę do szczegółów i lubił, kiedy
wszystko wyglądało tak, jak to sobie wyobraził i zaplanował. Nie wszystko
jednak w życiu udało mu się przewidzieć. Od dłuższego czasu zmagał się z
coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi i od kilku miesięcy rzadko
wstawał z łóżka. Przez ponad połowę życia walczył z astmą, a przez
ostatnich kilka lat również z postępującą dysfunkcją nerek i wątroby.
Wiedział, że w tej walce stoi na z góry przegranej pozycji, więc zapragnął
odejść z pola bitwy z godnością. Nie chciał, aby jego pogarszający się
stan zaważył na pozycji firmy na rynku i ostatecznie pogodził się z jakże
trudną dla niego decyzją. Władzę nad imperium przekazał synowi.

Ten niegdyś tryskający energią mężczyzna teraz był już
tylko swoim niewyraźnym cieniem. Choroba wyssała z niego resztki sił i
chęci do dalszej walki. Stał się jeszcze bardziej opryskliwy niż kiedyś.
Otoczeniu trudno było znieść jego gburowaty charakter i tylko obojętność
na fochy i obelgi umożliwiała trzeciej z rzędu pielęgniarce, zatrudnionej
w ciągu czterech miesięcy, wytrzymywanie z tym jakże trudnym pacjentem.

Do sypialni właściciela weszła niewysoka, szczupła,
rudowłosa kobieta w niebieskim kitlu. Stanęła obok łóżka, na którym leżał
gospodarz. Na jego głowie nie było już ani jednego włosa w kolorze innym
niż siwy, a czoło miał poorane zmarszczkami. Skwa-szona mina mężczyzny
mówiła sama za siebie.

— Gdzie byłaś?! — Musiał wziąć głęboki oddech,
zanim wypowiedział kolejne słowa. — Wołałem cię dziesięć razy!

Może od razu pięćdziesiąt, dopowiedziała w myślach.

— Przepraszam, byłam w salonie. Rozmawiałam z
doktorem Greenem, który instruował mnie, jak prawidłowo obsługiwać nowy
dializator. Chyba nie chce pan, żebym narobiła bałaganu — powiedziała
żartobliwie i uniosła brew. Lubiła się z nim droczyć.

— Wszystko mi jedno — odburknął. — Muszę się
napić. Przynieś mi, proszę, sok jabłkowy… Tylko bez dodatku mięty!

— Oczywiście… Pamiętam, gdzie wylądował ostatni…
— Spojrzała w kąt pokoju, gdzie na białej ścianie dało się zauważyć
żółtawą plamę. — Zaraz wracam. Proszę nigdzie nie wychodzić.

— Bardzo śmieszne!

Gdy przyniosła zamówiony napój, pacjent zrobił łyk i
odstawił szklankę na nocny stolik, po czym sięgnął po urządzenie sterujące
łóżkiem i podniósł nieco oparcie. Pod poduszką wymacał pilota i włączył
umocowany na specjalnym stelażu, metr nad nogami, telewizor. Spojrzał
spode łba na irytującą kobietę, która nie miała zamiaru sobie pójść.

— To wszystko. Jak będę cię potrzebował, nie
omieszkam zawołać.

— Dobrze, ale tak dla przypomnienia… Nie musi
pan krzyczeć… Wystarczy nacisnąć przycisk. Dostanę sygnał na telefon i
przybiegnę co tchu.

— Wiem, ale cały czas o tym zapominam — warknął,
nie odwracając wzroku od telewizora.

Stella skinęła głową i wróciła do salonu — do znacznie
przyjemniejszego towarzystwa.

Na obszernej, obitej brązową skórą kanapie siedział
doktor Robert Green — specjalista z dziedziny urologii. Wyraźne zakola na
jego głowie świadczyły o średnim wieku ich właściciela, a szary garnitur
drogiej marki wydawał się odrobinę za ciasny. Mimo to doktor podobał się
kobietom. Stella wpatrywała się, jak czyta czasopismo, które znalazł pod
stołem. Forbes był niegdyś ulubionym tytułem Collina Petersona i jedynym,
który milioner każdorazowo studiował od deski do deski. Doktor,
zauważywszy pielęgniarkę, odłożył gazetę i wstał. Poczekał, aż kobieta
zajmie miejsce.

Stella znała zasady dobrego wychowania i ten gest
sprawił jej przyjemność. Wśród wyzwisk i obelg ze strony właściciela domu,
których codziennie musiała wysłuchiwać, była to niezwykle miła odmiana.

— Proszę nawet nie pytać — uśmiechnęła się,
siadając.

— Nie miałem zamiaru. Doskonale rozumiem. Z
chorymi ludźmi właśnie tak jest. Ani choroba, ani śmierć nie jest dla nich
tak straszna, jak uzależnienie od innej osoby. Tego boją się najbardziej.

— Ma pan rację, doktorze. Trzeba być
wyrozumiałym. — Wymuszony uśmiech pojawił się na jej twarzy. — Wracając do
tematu dializatora…

— Właśnie… Podstawowe zagadnienia już omówiliśmy.
— Doktor poklepał ściankę białej maszyny stojącej tuż obok niego. — To
sprzęt z najwyższej półki, więc nie powinno być żadnych problemów. To
cacko jest bardzo samodzielne, jednak od czasu do czasu trzeba po prostu
zerknąć, czy wszystko w porządku.

— Rozumiem, ale czy aby na pewno dam sobie…

— Całkowicie i bezsprzecznie — przerwał jej
doktor Green. — Zresztą… Ma pani mój numer, zostawiam także namiary do
serwisanta. — Wręczył pielęgniarce wizytówkę. — Można dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Najwyżej nie odbierze
— powiedział wesoło. — Jutro pojawią się ludzie, którzy pomogą pani
ustawić i podłączyć urządzenie.

— Dziękuję.

— Żałuję tylko, że nie mogę zrobić nic więcej. —
Doktor Green wstał i tym ruchem dał do zrozumienia, że zakończył wizytę.

Kobieta zrobiła to samo i grzecznie podziękowała
lekarzowi. Razem wyszli z salonu. Gdy znaleźli się na korytarzu, usłyszeli
głos komentatora sportowego dochodzący z sypialni Petersona.

— Teraz mam go z głowy na jakąś godzinkę lub dwie
— powiedziała kobieta przyciszonym głosem. — Ostatnio tylko sport jest w
stanie go zająć na dłużej, a przy tym nieco uspokoić.

— Cholero
jedna! Do kogo podajesz?!

— Uspokoić? — Doktor litościwie spojrzał na
pielęgniarkę.

— Oczywiście… Teraz wykrzyczy się i dzięki temu
popołudnie będzie już całkiem znośne — odparła z wyraźnym zadowoleniem w
głosie.

— No cóż. Jak widać, każda metoda jest dobra.
Codziennie uczę się czegoś nowego.

Stella wyprzedziła doktora o kilka kroków, chcąc
otworzyć mu drzwi. Gdy mężczyzna był już w progu, zza pleców doszło go
wołanie.

— Doktorze Green!

Zatrzymał się i rozejrzał po domu, próbując
zlokalizować wzywającą go osobę. Ostatecznie jego wzrok padł na podest
oddzielający dwie części schodów prowadzących na piętro. Stał tam wysoki,
prosty jak strzała mężczyzna, ubrany w idealnie skrojony, granatowy
garnitur. Doktor Green doskonale wiedział, z kim ma do czynienia, choć bez
okularów nie widział dokładnie twarzy. Malowała się przed nim nienaganna
sylwetka Richarda Pe-tersona — dziedzica fortuny Petersonów, który w
związku z chorobą ojca przejął władanie nad rodzinnym imperium.

Syna Petersonów nie można było pomylić z nikim innym.
Jego imponujący wzrost — ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów — oraz
wyraziste rysy twarzy na długo zapadały w pamięć każdemu, a szczególnie
każdej, która go spotkała. W odróżnieniu od swojego ojca był znany światu
nie tylko z zamiłowania do pracy, jakie zostało w nim zaszczepione, ale
również z tego, że nie stronił od nocnego trybu życia. Był częstym gościem
ekskluzywnych klubów i balów charytatywnych. Sam wielokrotnie organizował
przyjęcia ze zbiórkami na cele dobroczynne. Co więcej, jako zdeklarowany
kawaler, był uznawany za jedną z najlepszych partii w mieście. Magazyny
plotkarskie prześcigały się w spekulacjach, która będzie jego
kolejną partnerką. On tymczasem doskonale się bawił, zmieniając kobiety
jak rękawiczki — niemalże każdego wieczoru towarzyszyła mu inna.

— Witam pana, panie Peterson. — Doktor Green
skinął głową w kierunku mężczyzny pospiesznie schodzącego po schodach.

— Tak mówiono do mojego ojca, ja jestem Richard.
— Milioner już z daleka wyciągnął rękę na powitanie.

— To ja panów zostawiam samych.

— Oczywiście. Dziękuję, Stello. Zajmę się panem
doktorem.

Kobieta oddaliła się.

— Przepraszam, że zatrzymuję, ale czy mógłby mi
pan poświęcić parę minut pańskiego cennego czasu? Chciałbym na osobności
omówić kilka kwestii związanych z ojcem. Nie ukrywam, że wolałbym, aby nas
nie usłyszał, nawet przypadkiem.

— Oczywiście. Na następną wizytę jestem umówiony
za… — Green spojrzał na zegarek — godzinę, więc mam jeszcze trochę czasu.

— Wyśmienicie! — Richard Peterson przyklasnął w
dłonie. — W takim razie, zapraszam na górę. — Wskazał ręką schody.

Gdy weszli do gabinetu znajdującego się na piętrze,
doktor, któremu luksusy nie były obce, zamarł ze zdumienia. Cztery
gustownie podświetlone oryginalne obrazy Rembrandta idealnie wtapiały się
w pięknie zachowany salonik z czasów Ludwika XVI. Naprzeciwko wejścia
znajdował się rzeźbiony, kamienny kominek, a po każdej z jego stron —
olbrzymie regały z książkami.

Doktor był jak odurzony. Podszedł do półek i zaczął
przyglądać się woluminom, których grzbiety już z daleka prezentowały się
imponująco. Natychmiast zauważył, że większość to pozycje bardzo stare i
miał obawy przed sięgnięciem po którąkolwiek z nich. Do jego nozdrzy
doszedł specyficzny zapach historii, który tak uwielbiał.

— Proszę się nie krępować — zachęcił łagodnie
Richard Peterson. — Jaki będzie z nich pożytek, jeśli nikt do nich nie
zajrzy?

Drżącymi rękami doktor wyciągnął tom, który tak bardzo
go zainteresował. Była to niemiecka książka poświęcona budowie ludzkiego
ciała. Nie potrafił rozszyfrować podpisu autora, ale ręcznie zapisane
karty i tak samo wykonane szczegółowe szkice robiły piorunujące wrażenie.

— Człowiek, który stworzył to arcydzieło, był nie
tylko geniuszem, ale również artystą.

— Nie wiem, kto jest autorem, ale jedno wiem na
pewno. To jeden z najstarszych i pewnie najcenniejszych okazów biblioteki
ojca.

— Nic dziwnego… To prawdziwy skarb! — Doktor z
najwyższym szacunkiem przewracał kolejne strony. Był zdumiony
perfekcjo-nizmem, z jakim wykonano to dzieło. Z żalem odłożył książkę na
półkę. Był zauroczony biblioteką. Dostrzegał coraz to nowe detale i marzył
o tym, aby mieć chociaż kilka minut więcej na ich podziwianie. Czas jednak
gonił, a on musiał skupić się na pracy. — Piękny gabinet! — pochwalił z
wyraźnym uznaniem w głosie.

— Mojego ojca charakteryzowało zamiłowanie do
szczegółów, a gabinet to efekt jego pasji. Proszę się rozgościć i czuć jak
w domu. Brandy? — Gospodarz podszedł do pozłacanego globusa pełniącego
funkcję barku i podniósł górną półkulę. Oczom doktora ukazała się
majestatyczna kolekcja najprzeróżniejszych trunków świata. Nie chciał
nawet zgadywać, ile mogły kosztować niektóre butelki.

— Nie, nie. Nie mogę! — zaprzeczył natychmiast. —
Bądź co bądź, jestem w pracy.

— Oczywiście… Nie będę nalegał.

— Chciał pan ze mną porozmawiać o…

— Racja… Nie marnujmy czasu.

Usiedli po przeciwnych stronach zabytkowego biurka.

— Chciałem zapytać, licząc jednocześnie na
szczerą odpowiedź, o stan mojego ojca. Wiem, że już o tym rozmawialiśmy
przez telefon, ale dzisiaj pragnę usłyszeć najszczerszą prawdę, nawet tę
najgorszą z najgorszych.

Green zastanowił się chwilę.

— Pana ojciec jest trudnym przypadkiem i upartą
osobą. Sama dializa nie jest jeszcze końcem świata, a z astmą można żyć
pod warunkiem regularnego stosowania leków. Jednak pana ojciec z dnia na
dzień słabnie i widać, wyraźnie widać, że męczy go ten stan. Znam ludzi w
jego wieku z podobnymi, a nawet ze znacznie cięższymi dolegliwościami. Mam
na myśli pacjentów onkologicznych, którzy się nie poddają i cieszą się
życiem, normalnie funkcjonując w społeczeństwie.

Richard Peterson nawet nie drgnął, słuchając słów
doktora.

— Problem pana ojca leży głębiej, w jego
psychice. Oczywiście proszę mnie źle nie zrozumieć, ale…

— Rozumiem pana doskonale. Znam swojego ojca
bardzo dobrze. Gdy zachorował, przejąłem pieczę nad firmą. Zrobiłem to na
jego żądanie, ale mam wrażenie, że od tego momentu poczuł się niepotrzebny
i zaczął coraz bardziej odgradzać się od świata. Nie widząc sensu życia,
poddał się.

— Całkowicie się zgadzam.

— Czy jest dla niego jakaś nadzieja? Z astmą całe
życie sobie radził, więc mam wrażenie, że w głównej mierze chodzi o to
jego całkowite uzależnienie od regularnych dializ.

— W tej chwili tylko przeszczep mógłby mu
zapewnić szansę na powrót do normalnego życia.

— Ale o tym już rozmawialiśmy. Mówił pan, że
niezmiernie trudno jest znaleźć dawcę.

— To prawda. Szczególnie dla pańskiego ojca,
który ma rzadką grupę krwi. Powiem tak… W jego przypadku trudno
to mało powiedziane. W dzisiejszych czasach kolejki są ogromne, anie jest
on pierwszy na liście. Grupa krwi to dopiero początek. Uzyskanie
odpowiednio dużej zgodności tkankowej dawcy i biorcy graniczy niemalże z
cudem. Wyjątkiem bywa przeszczep pomiędzy członkami rodziny, gdzie
zgodność jest wysoka. Oczywiście dokonujemy przeszczepów również w
przypadkach małej zgodności, jednak istnieje wtedy duże ryzyko odrzucenia
narządu.

Peterson spochmurniał. Po chwili milczenia wstał i
zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

— Wszystko w porządku?

— Tak. To znaczy… nie. Mój ojciec jest
nieuleczalnie chory. Poza tym wszystko jest w porządku. — Wiedział, że
zachował się nietaktownie, ale w którymś momencie musiał dać upust
frustracji. Zazwyczaj w sytuacjach bez wyjścia pomagała mu książeczka
czekowa. Teraz nawet ona była bezwartościowa. — Przepraszam, doktorze.
Proszę mi wybaczyć. Czasem nie wiem, co we mnie wstępuje.

— Proszę nie robić sobie wyrzutów. Bezradność to
stan często spotykany w moim zawodzie. Znam wszystkie jego następstwa.

Peterson nie przestawał chodzić po pokoju. Splótł ręce
na piersiach i wyprostowany jak podczas musztry spojrzał paraliżująco na
swojego gościa. W końcu przełamał się.

— Doktorze Green…

— Tak?

— Czy teraz ja mogę być z panem szczery?

Doktor zmarszczył czoło. Zaniepokoił go ton, jakim
Richard Peterson wypowiedział ostatnie zdanie. Poprawił się w fotelu i
wyostrzył zmysły.

— Oczywiście…

Peterson usiadł naprzeciwko lekarza, oparł łokcie o
blat biurka i splótł dłonie, po czym wbił wzrok w gościa.

— Czy słyszał pan o prywatnej klinice, na
południe od Waszyngtonu?

Green wyprostował się i, na wzór rozmówcy, oparł
łokcie o biurko — przyjął niemalże identyczną pozycję jak gospodarz. Po
chwili milczenia dość niejednoznacznie odpowiedział na pytanie:

— Może jednak napiję się brandy.

Peterson wyciągnął z kredensu szklanki. Z barku wziął
butelkę bursztynowego trunku, po czym wrócił na swoje miejsce.

— Przepraszam, ale nie mam tutaj lodu. Chyba że
poproszę, to nam przyniosą.

Doktor machnął lekceważąco ręką.

— Jakoś sobie poradzimy.

Tydzień przed głównymi wydarzeniami…

Srebrna honda CR-V zatrzymała się na parkingu
nieopodal budynku Katedry Narodowej w Waszyngtonie. Z samochodu wysiadł
wysoki, barczysty mężczyzna, ubrany w jasnoszare spodnie, błękitną koszulę
i granatową marynarkę. Założył ciemne okulary i otworzył bagażnik. Z
torby, która w nim leżała, wyciągnął grubą kopertę. Schował ją do kieszeni
marynarki, po czym rozejrzał się po okolicy, upewniając się, czy aby nie
jest śledzony.

Spokojnym krokiem pomaszerował w stronę głównego
wejścia. Kroczył wolno, podziwiając okolicę. Włączył aparat w telefonie i
udając zafascynowanie otoczeniem, co kilkanaście metrów dokumentował
spacer nowym zdjęciem — zadbany park pięknie się prezentował. Kiedy jego
oczom ukazała się niemal cała budowla, zatrzymał się i wziął głęboki
oddech. Widok, jaki rozpościerał się przed nim, był imponujący.

Z lotu ptaka katedra wyglądała jak olbrzymi krzyż.
Została wzniesiona w stylu neogotyckim. Centralna wieża, usytuowana na
skrzyżowaniu naw, miała ponad dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Pozostałe
dwie górowały nad wejściem.

Dochodziła trzynasta i choć to, co widział przed sobą,
zapierało dech w piersiach, nie mogło skraść mu już ani sekundy. Wszedł do
katedry i skierował się w stronę rzeźby Lincolna. W ławkach naliczył
jedenaście osób. Żadna nie wyglądała podejrzanie.

Stanął przed obliczem jednego z najsławniejszych
prezydentów USA. Udając zainteresowanie, zaczął studiować tablicę, która
wisiała obok, we wnęce.

Po chwili usłyszał kroki wolno zbliżającej się osoby.
Kątem oka dostrzegł mężczyznę ubranego w dżinsy i biały T-shirt, z
przewieszonym na szyi aparatem fotograficznym. Osobnik szedł od strony
ołtarza, rozglądając się na boki. Na głowie miał czapkę z daszkiem. Duże,
ciemne okulary średnio mu pasowały, ale dobrze maskowały twarz.

Zwiedzający również zatrzymał się przed rzeźbą
Lincolna. Mężczyźni stali ramię w ramię. Osobnik z aparatem odezwał się
jako pierwszy:

— Wielki człowiek…

— Szkoda, że musi tutaj stać.

— Pewnie wygodniej ma w fotelu.

Po tej krótkiej wymianie zdań mężczyźni spojrzeli na
siebie. Niższy — ten z aparatem — miał charakterystyczne znamię na
policzku.

— Cieszę się, że pan dotarł, panie Anderson.

— Przez chwilę zastanawiałem się, czy pan
przyjdzie. Powoli traciłem nadzieję, ale widzę, że należy pan do ludzi
zorganizowanych i punktualnych. Lubię punktualność.

— Ja również.

— Zamieniam się w słuch.

Wyższy osobnik spokojnie odwrócił się i rozejrzał
dookoła. Musiał upewnić się, że w pobliżu nikogo nie ma. Miał wątpliwości
co do miejsca spotkania zaproponowanego przez zleceniobiorcę, ale
ostatecznie przystał na nie. Przestrzeń wydawała się bezpieczna.

— Pana zadanie składa się z dwóch części. Po
pierwsze, należy zlikwidować człowieka, którego dane znajdują się w
kopercie.

— A druga część zadania?

— Musi pan odzyskać i zniszczyć wszystkie dowody,
jakie ta osoba zdobyła przeciwko nam. Na podstawie założonego podsłuchu i
obserwacji zdołaliśmy ustalić, gdzie obecnie znajdują się dane, które
należy odzyskać. Adresy oraz wszystkie potrzebne informacje są w środku.
Jakieś pytania?

— Co to za dane?

— Wszystkiego dowie się pan po otwarciu koperty.

— Co z zaliczką?

— Zostanie przelana na wskazany numer konta.

Mężczyzna bez słowa wyjął z torby na aparat, wiszącej
na jego szyi, kartkę z ciągiem cyfr i podał ją zleceniodawcy, odbierając
jednocześnie kremową kopertę.

— Nie kiwnę palcem, dopóki ustalona kwota nie
znajdzie się na koncie.

— Rozumiem… W kopercie jest również zabezpieczony
telefon. Dodzwoni się pan tylko i wyłącznie do mnie. Proszę go użyć
jedynie w ostateczności.

— Zrozumiałem. Czy rodzaj śmierci ma znaczenie?

— Słucham?

— Czy to ważne, w jaki sposób zginie ta osoba? —
Mężczyzna lekko potrząsnął kopertą, aby dosadniej dać do zrozumienia, o
kogo chodzi.

— Nie…

— Rozumiem.

— W takim razie życzę powodzenia i żegnam.

Aby nie wyjść z katedry w tym samym momencie, co
zabójca, zleceniodawca poszedł w kierunku ołtarza i przystawał co kilka
kroków, podziwiając cudowne wnętrze budowli. Ponownie wyjął telefon i
rozpoczął dokumentację mijanych obiektów.

Po pięciu minutach obcowania ze sztuką sakralną
skierował się w stronę masywnych drzwi. Gdy wyszedł na zewnątrz, wrzucił
mały datek do skarbonki przy schodach katedry i pomaszerował w kierunku
parkingu.

DZIEŃ 1

ROZDZIAŁ 1

Północny Waszyngton

Dochodziła szesnasta trzydzieści, gdy drzwi marketu
rozstąpiły się przed niewysokim mężczyzną, który pewnym krokiem wszedł do
środka.

Przy kasie stało dwóch klientów. Pierwszy z nich
trzymał sze-ściopak piwa, a drugi — dwie butelki mleka i parę drobiazgów.
Obsługiwał ich podstarzały kasjer, wyjątkowo sprawnie radzący sobie za
ladą.

Kiedy nowo przybyły klient minął drzwi, oczy
wszystkich mimowolnie zwróciły się w jego stronę. Szczególną uwagę całej
trójki przykuł jego nietypowy wygląd — był ubrany w czarne dżinsy i kurtkę
tego samego koloru, a na głowie miał kominiarkę.

— Nie ruszać się! — krzyknął i błyskawicznie sięgnął
po pistolet schowany za plecami. Wycelował w mężczyzn przy kasie, dając im
jednoznacznie do zrozumienia, jaka sytuacja właśnie ma miejsce. — Na
ziemię! Na ziemię i nie ruszać się! Zablokuj drzwi, dziadku, i zmień
karteczkę na
Zamknięte! No już! — rzucił w kierunku
właściciela, który szybko wykonał polecenie.

Jeden z mężczyzn zdrętwiał na widok napastnika. Chciał
uklęknąć, jak mu kazano, jednak sparaliżował go strach. Oprawca podbiegł
do lady i uderzył go kolbą w skroń. Ofiara napaści zatoczyła się i runęła
na podłogę, wypuszczając z ręki zakupy.

— Leżeć! A ty masz z tym jakiś problem?!

Drugi mężczyzna natychmiast przywarł do podłogi.

Właściciel sklepu postąpił identycznie, gdy tylko
zablokował drzwi.

— I tak to ma wyglądać! Od teraz nikt się nie
rusza! Każdemu, kto się podniesie, strzelę w łeb! Nie będziecie mi
przeszkadzać, nie będzie problemu. Zaczniecie udawać bohaterów, potrwa to
dłużej. Zablokowałeś drzwi? — Bez powodu kopnął właściciela w żebra.

— Tak, tak… Czerwona dioda oznacza, że są
zamknięte — wymamrotał mężczyzna, zanosząc się kaszlem.

Pięć regałów dalej, na podłodze, siedział
dziesięciolatek. W drodze ze szkoły do domu wstąpił kupić coś na
popołudniowe spotkanie z kolegami. Chłopiec był niewidoczny dla napastnika
— schował się pomiędzy wysokimi półkami i pozostał niezauważony. Gdy
usłyszał groźne krzyki, przestraszył się i przylgnął plecami do
najbliższego regału. Mocno przycisnął do siebie czerwony plecak i zamknął
oczy. Kiedy głosy ucichły, słyszał jedynie trzaski. Ciekawość wzięła górę
— za wszelką cenę chciał zobaczyć, co się dzieje. Odłożył plecak. Powoli i
ostrożnie, na czworakach przeszedł do końca regału. Wyjrzał zza niego i
zobaczył, że leżący twarzą do ziemi mężczyzna spogląda ukradkiem w jego
stronę.

Właściciel sklepu dostrzegł chłopca i zaczął kręcić
przecząco głową na znak, aby ten się nie zbliżał. Napastnik w tym czasie
był zajęty przeszukiwaniem kasy i nie widział ostrzegawczych gestów, jakie
starzec kierował do chłopca.

— Gdzie jest sejf?! — krzyknął złodziej, widząc,
że w kasie nie ma prawie żadnych pieniędzy.

— Pod ladą. Małe drzwiczki… — wyjąkał właściciel.

Złodziej otworzył szafkę i jego oczom ukazał się sejf
z elektronicznym zamkiem.

— Szyfr!

Starzec uniósł głowę i zobaczył pistolet wycelowany
prosto w niego.

— Nie pamiętam, ale zapisałem go! Przysięgam, że
go mam! Kartkę z kodem noszę w portfelu!

— Dawaj!

— Nie mam go przy sobie. Jest w szafce na
zapleczu.

Napastnika wyraźnie zirytowała ta odpowiedź. Ponownie kopnął leżącego w brzuch. Ten zawył z bólu.

— To prawda… Przysięgam!

Złodziej pochylił się nad nim.

— Lepiej, żeby to była prawda, bo inaczej
zginiesz nie tylko ty. Oni też. — Wskazał na pozostałych.

Starca przeszył dreszcz. Wiedział, że człowiek
mierzący do niego z broni nie żartuje. Widział to w jego oczach. Miał
tylko nadzieję, że cichy alarm, który udało mu się ukradkiem włączyć, gdy
był jeszcze za ladą, zadziałał i wkrótce przybędzie pomoc. Musiał grać na
zwłokę, aby spowolnić wroga. Najbardziej martwił go los chłopca siedzącego
za regałami.

Dziesięciolatek tymczasem znalazł niewielką lukę
pomiędzy przedmiotami na półkach. Z odległości piętnastu metrów obserwował
rozwój sytuacji. Zamaskowany mężczyzna siłą podniósł z podłogi właściciela
i pchnął go do przodu. Ten, zataczając się, chwycił się najbliższej półki
i odzyskał równowagę.

Napastnik wiedział, że czas działa na jego niekorzyść.
Stale obserwował wszystko, co działo się wokoło. Nie mógł pozwolić sobie
na żaden błąd i niedopatrzenie, więc co chwilę spoglądał za siebie,
lustrując zakładników leżących w pobliżu lady. Gdy wraz ze sprzedawcą
zbliżył się na odległość jednego metra do regału, za którym siedział
chłopiec, ten zwinnie przemknął drugą stroną w przeciwnym kierunku.
Sklepikarz zauważył go, ale złodziej już nie zdążył.

Dziesięciolatek obserwował ich jeszcze przez chwilę.
Gdy znaleźli się w pobliżu drzwi prowadzących na zaplecze, powoli zaczął
iść w kierunku wyjścia.

— Ostrzegam! Jeżeli coś kombinujesz, dostaniesz
kulkę w łeb! — Złodziej przystawił lufę pistoletu do pomarszczonej skroni.

— Wszystko, co powiedziałem, to prawda! Zresztą
zobaczy pan zaraz. Kurtka z portfelem jest w szafce tuż za drzwiami.

— Dla dobra wszystkich lepiej, żeby tak było!

Starzec nacisnął klamkę. Światło ze sklepu wpadło do
ciemnego pomieszczenia. Automatycznie włączyła się lampa na zapleczu.
Napastnik pchnął zakładnika pod przeciwległą ścianę, a sam otworzył
najbliższą metalową szafkę. Zbaraniał, gdy w tym samym momencie usłyszał
cichą melodię dochodzącą z sali sprzedaży.

— Co tam się dzieje, do cholery?!

Chłopca sparaliżowało, gdy z czerwonego plecaka
doszedł go znajomy dźwięk. Usłyszał krzyk z zaplecza i schował się za
regał. Szybko wyciągnął telefon, przez co melodyjka stała się jeszcze
głośniejsza. Na wyświetlaczu widniało słowo Mama. Natychmiast
odrzucił połączenie. Gdy schował telefon, dostrzegł szaro-czarny sportowy
but po swojej lewej stronie. Poczuł gwałtowne szarpnięcie za kurtkę. Jego
wątłe ciało mimowolnie powędrowało w górę.

— Dawaj ten telefon! — Złodziej wyszarpnął mu z
ręki plecak. Wymacał aparat i rzucił nim o podłogę, po czym z całej siły
przydepnął go.

— Nie…

Spod buta wydobył się trzask pękającego plastiku, a
kilka odłamków poleciało na boki.

Chłopiec patrzył na tę scenę z przerażeniem w oczach.

— Nie rób mu krzywdy! — Z oddali doszedł ich głos
sklepikarza obserwującego całe zajście.

— A ty nie miałeś szukać portfela?!

— Znalazłem! Mam go tutaj! — Właściciel pomachał
nim w powietrzu. — Zostaw chłopaka. Już ci go daję.

— Nie musisz. Jak znalazłeś, to bierz się do
roboty i wyjmuj forsę z sejfu! My sobie tutaj poczekamy. I ostrzegam,
żadnych sztuczek, bo mały zginie. — Napastnik przyciągnął chłopca do
siebie i przystawił mu pistolet do głowy.

— W porządku! Już idę! — Starzec uniósł ręce w
geście całkowitego podporządkowania i pobiegł w kierunku sejfu.
Przekroczył nieprzytomnego mężczyznę i w pośpiechu, niechcący, lekko
trącił nogą drugiego, który był cały czas przytomny i z przerażeniem
obserwował rozwój wydarzeń.

— Szybciej, nie mam całego dnia!

— Już, już… Robię, co mogę…

— To rób to szybciej!

Elektroniczny sejf wydał z siebie kilka przerywanych
dźwięków. Ostatni z nich — długi — świadczył o błędzie. Właściciel musiał
nieprawidłowo wstukać kod na klawiaturze numerycznej zamka. Sytuacja
stawała się coraz bardziej napięta i sklepikarz poczuł pot zalewaj ący
plecy i czoło.

— Szybciej! — krzyknął napastnik, potrząsając
chłopcem.

Kilkadziesiąt metrów dalej, na drodze prostopadłej do
tej, przy której znajdował się market, zatrzymał się granatowy ford
explorer. Kierowcą był trzydziestosiedmioletni, dobrze zbudowany
mężczyzna. Gdy zgasił silnik, zdjął okulary i wyjął ze skrytki pasażera
pistolet. Wysiadł z samochodu i błyskawicznie schował broń za pasek w
pobliżu lewej, przedniej kieszeni dżinsów. Poprawił jasnoszarą marynarkę,
wyraźnie kontrastującą z jego naturalnie ciemną karnacją i niemalże
czarnymi włosami.

Wyraz jego twarzy był dość enigmatyczny. Można było na
niej dostrzec skupienie i przezorność. Goszczący na niej zazwyczaj łagodny
uśmiech ustąpił miejsca powadze. Człowiek ten przeżywał prawdziwy koszmar.
Wezwanie, jakie otrzymał, było jednoznaczne. Miał tylko nadzieję, że nie
przybędzie za późno.

Dotarł do skrzyżowania i skręcił w prawo. Szedł wzdłuż
ściany marketu w kierunku głównego wejścia. Gdy zbliżył się do niego na
odległość kilku metrów, złapał za rękojeść pistoletu, ale nie wyciągnął go
zza paska. Ostrożnie wychylił się, aby przez przeszklone drzwi rozpoznać
sytuację. Szyby były lekko przyciemniane i nie widział dokładnie
wszystkich detali. Ostatecznie jednak dostrzegł problem, z jakim miał się
wkrótce zmierzyć. Ledwo widoczny napastnik w kominiarce stał przy kasie i,
wymachując bronią, krzyczał na kogoś, kto prawdopodobnie leżał tuż za
ladą.

Policjant natychmiast sięgnął po telefon, aby wezwać
posiłki.

Złodziej pociągnął mocno chłopca, którego trzymał jako
zakładnika i przeszedł z nim za ladę. Nieoczekiwanie zwolnił chwilowo
uchwyt, aby podnieść z ziemi właściciela sklepu. Uderzył go pięścią w
głowę. Ponownie chwycił chłopaka za kurtkę i przystawił mu broń do
policzka.

— Masz pięć sekund, żeby dobrze wbić ten cholerny
kod, bo inaczej będziesz zdrapywał mózg tego gnojka ze swojej koszuli!

Sklepikarz, trzymając się za obolałą skroń, dostrzegł
fragment sylwetki osobnika czającego się na zewnątrz. Wiedział już, że
sygnał dotarł tam, gdzie powinien. Zastanawiał się tylko, jak to rozegrać,
aby nikt nie ucierpiał. Gdy ponownie przykucnął przy sejfie, próbując
przypomnieć sobie prawidłowy kod, nastąpiło coś nieoczekiwanego.
Straszliwy huk oraz drgania rozniosły się po całym markecie. Szyby w
witrynach zachybotały. Nawet leżący mężczyzna podniósł głowę, próbując
zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.

— Leżeć! — rzucił zaskoczony napastnik, lustrując
wnętrze sklepu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, skąd pochodziły
dziwne drgania. — Co to było?! Sprowadziłeś tu gliny?! Weszli tylnym
wejściem?! — Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Patrzył na właściciela
sklepu, który miał oczy zwrócone w zupełnie innym kierunku. Wyglądał przez
przeszklone drzwi na niebo. Złodziej również odwrócił głowę.

Na horyzoncie malował się grzyb z ognia i pyłu. Kilka
przecznic dalej doszło do potężnej eksplozji.

Napastnik nieświadomie poluzował chwyt. Chłopiec
natychmiast to odczuł. Chcąc wykorzystać sytuację, bezmyślnie wyrwał się i
zaczął biec w kierunku zaplecza. Złodziej odwrócił się tyłem do wejścia i
bez skrupułów wycelował w dziecko.

— Nie!!!

Chwilę ciszy zakłóciły trzy strzały.

Napastnik usłyszał dźwięk tłukącej się szyby — nie
tego się spodziewał. Patrzył przed siebie, jak chłopiec skręca za
najbliższy regał. W pierwszej chwili nie zrozumiał. Poczuł bolesne
ukłucie. Spojrzał w dół i zobaczył dziury w swojej kurtce. Rozpiął suwak.
Jego biały podkoszulek szybko zabarwiał się na kolor czerwony. Upadł na
kolana. Potem runął, uderzając twarzą o zimne płytki.

Po potłuczonym szkle wszedł do środka mężczyzna w
jasnej marynarce, z wyciągniętym przed siebie pistoletem. Cały czas miał
na muszce niedoszłego zabójcę. Podszedł do niego i kopnięciem wytrącił mu
pistolet z ręki. Przykucnął i przyłożył palce do tętnicy szyjnej.

— Już dobrze. Możecie wstać — powiedział
spokojnie do mężczyzn, którzy nadal leżeli na podłodze. — Wszystko w
porządku, panowie, sytuacja opanowana. — Policjant wyciągnął telefon i
zameldował: — Centrala, tu detektyw Nicolas Stewart, numer odznaki 1285. W
markecie przy ulicy Sheridana miała miejsce strzelanina. Napastnik nie
żyje. Zakładnicy są cali, ale przyślijcie karetkę.

— Tu
centrala. Przyjąłem. Wsparcie i karetki są już w drodze.

Wszyscy powoli dochodzili do siebie po wydarzeniach
sprzed kilku minut. Właściciel sklepu, odczuwając jeszcze ból podbrzusza
po mocnym kopniaku, lekko skulony, chwiejąc się, podszedł do policjanta.
Jeszcze kręciło mu się w głowie po ciosie w skroń.

Na środku, pomiędzy regałami, stał przestraszony
chłopiec z czerwonym plecakiem w ręce.

— O! Jest i nasz mały bohater — pochwalił go
detektyw. — Gdybyś nie odwrócił jego uwagi, to nie mógłbym wam pomóc. —
Przykucnął.

Chłopak zawstydził się, ale na jego twarzy pojawił się
uśmiech.

— Byłby z ciebie dobry glina. — Policjant
wyciągnął dłoń, a dzieciak przybił mu piątkę.

— Dziękuję, że tak szybko pan się zjawił,
detektywie — powiedział właściciel sklepu. — Jeszcze chwila i mogłoby być
nieciekawie.

Policjant zmierzył wzrokiem sklepikarza.

— Tato! Ile razy ci mówiłem, że nawet gdy jestem
na służbie, masz mi mówić po imieniu!

— Już dobrze, dobrze…

— Wszyscy cali? Jak głowa?

— Dalej okrągła. Za to ten facet nieźle oberwał.
— Wskazał na leżącego pod ladą, powoli dochodzącego do siebie mężczyznę.
Miał paskudne rozcięcie na skroni. Jego towarzysz pomagał mu zmienić
pozycję. — Bardziej mnie martwi, co tam się wydarzyło. — Wskazał ciemną
chmurę unoszącą się nad sporym fragmentem miasta.

— Nie mam pojęcia, ale na pewno jeszcze dzisiaj o
tym usłyszymy — odparł Nick Stewart, kładąc rękę na ramieniu ojca.

Koniec wersji demonstracyjnej.