Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ani złego słowa

Ani złego słowa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788366381988

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ani złego słowa

Ani złego słowa to nagradzana powieść o odmienności, imigracji i brutalności policji, ale także potędze słów i o tym, kto ma prawo mówić otwarcie o sobie i innych ludziach.

Syn nigeryjskich imigrantów, Niru, wiedzie z pozoru idealne życie. Chodzi do kościoła, wierzy w Boga, jest wybitnym sportowcem, a jesienią idzie na Harvard.

Niru nie jest jednak taki, jak wymarzył sobie jego konserwatywny ojciec. Chłopak skrywa tajemnicę, za sprawą której wyruszy w podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości: przez szalone imprezy z zakochaną w nim Meredith i pierwsze inicjacje, po mroczne nowojorskie kluby, aż do dramatycznego finału.

A cudze słowa – dobre i złe – zmienią jego życie na zawsze.

Polecane książki

Nowa edycja słynnej książki profesora Henryka Kupiszewskiego   Profesor Henryk Kupiszewski jest autorem klasycznej już pozycji wydanej po raz pierwszy w 1988 r. Książka właściwie nigdy nie wyszła z rąk czytelników: trzeba było ją wznowić, gdyż nakład dawno się wyczerpał, a egzemplarze bibliotec...
W książce Autor wskazuje na potrzebę zmiany paradygmatu zarządzania. Jego celem nie może być wyłącznie maksymalizacja korzyści akcjonariuszy i kadry zarządzającej, lecz kreowanie postępu społecznego i wyższej jakości życia. Racjonalność jest dzisiaj wielowymiarowa i przedsiębiorstwo musi szeroko...
  Jessica nie może przestać myśleć o miłości swojego życia, Jakobie. Dlaczego zniknął tak nagle, bez wyjaśnień, zostawiając tylko króciutki list? „Przepraszam. Nie mogę powiedzieć dlaczego. Nie szukaj mnie. Nie nienawidź”. Nie daje jej to spokoju. Mimo sukcesów w pracy, nie potrafi cieszyć się życie...
Wzięta pisarka, żona lekarza sądowego, kobieta tajemnicza, wrażliwa i uparta zostaje uwikłana w serię niewyjaśnionych morderstw. W zagadkowych okolicznościach giną bliscy jej mężczyźni. Dotychczas ustabilizowane życie Elżbiety gmatwa się i rozsypuje jak niekompletne puzzle, których nie sposób po...
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Zdesperowany ojczym pragnący przedłużyć prawo do szczęścia, postanawia poślubić własną pasierbicę. Wbrew jej woli. Jego zamiary próbuje pokrzyżować rycerski chłopak, zakochany ze wzajemnością w wybrance ojczyma… Czy i jak niezwyczajnie miłość młodych ludzi poko...
Książka pt. „W ścianach Dżangała” to sprawozdanie z niebezpiecznej wyprawy na masyw Dżangała widziane oczami jednego z jej uczestników – Jacka. Organizacja całej wyprawy miała nastąpić na początku lipca 1974 roku. Autor nie ukrywa, że zorganizowanie wyjazdu, wbrew pozorom, nie było wcale takie łat...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Uzodinma Iweala

Tytuł oryginału: Speak No Evil

Copyright © 2018 by Uzodinma Iweala

All rights reserved, including the right of reproduction

in whole or in part in any form.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Copyright © for the Polish translation

by Piotr Tarczyński, 2019

Redaktor prowadzący • Adrian Tomczyk

Redakcja• Gabriela Niemiec

Korekta• Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Skład i łamanie • MELES-DESIGN

Projekt okładki i stron tytułowych • Tomasz Majewski

Zdjęcie na okładce • Kyle Monk / Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66381-98-8

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

Tym, którym brakuje głosu

Aż w końcu rzekł: Powiada mi – i tu wymienił drogie mu imię – że mam już nie przychodzić. Widziałem drogą twarz i słyszałem niewymówione słowa: Nie trzeba go już odwiedzać, nawet gdyby to było w twojej mocy.

Samuel Beckett, Impromptu „Ohio”

(przeł. Antoni Libera)

Nie, nie ma już nic do dodania.

Oddisee, Tomorrow Today

CZĘŚĆ I

Niru

1

Śnieg zaczyna padać tuż przed lekcją literatury powszechnej u pani McConnell. Z początku jest lekki, unosi się w powietrzu, nie chce się do niczego przykleić, tylko wiruje wokół nagich gałęzi, które dygoczą na dworze. Siadam naprzeciw okna, plecami do drzwi, jak reszta chłopaków. Wszyscy siadamy blisko drzwi, bo żeby dostać się do klasy, trzeba przejść cały trawnik przed katedrą, a poza tym nikt nie chce być jedynym męskim ciałem pomiędzy dziewczynami. Nigdy nie opłaca się sprawiać wrażenia, że ci naprawdę zależy. Pani McConnell patrzy, jak zdejmujemy kurtki i wyjmujemy książki. Po pierwszym tygodniu przestała nas prosić, żebyśmy się pośpieszyli. Teraz czeka, w jednej pięści ściska długopis, drugą opiera na biodrze.

Nie mogę uważać, bo Meredith nie uważa. Zawsze siada dokładnie naprzeciwko mnie, plecami do okna i do szpaleru sosen zasłaniających widok na Wisconsin Avenue. Zazwyczaj próbuje mnie rozśmieszyć niemal doskonałym mikroparodiowaniem ruchów pani McConnell, ale dziś siedzi bokiem do okna, z oczami wbitymi w niebo. Omiatam wzrokiem klasę. Nikt nie uważa. Niektórzy skupiają się na ciekawych błyskotkach z podróży pani McConnell po świecie. Spędziła trochę czasu w Kenii i Indiach, ucząc czytać dzieci i starsze kobiety, więc na półkach obitych jaskrawymi kikoi zalegają gwatemalskie lalki zmartwień i podrdzewiałe bransoletki. Moi koledzy biorą je za prawdziwe, ale mam kuzyna w Nigerii, który sprzedaje dopiero co zrobione antyki turystom chcącym ułożyć własne kolonialne narracje. Czasami pani McConnell zapala kadzidełko i klasa pachnie drzewem sandałowym albo cynamonem. Drapie mnie od tego w nosie.

Widzę, co się święci, i próbuję ostrzec Meredith, ale kompletnie odpłynęła. Pani McConnell patrzy na nią cicho, jak duma nad śniegiem za oknem. Koledzy z klasy powstrzymują śmiech na widok Meredith, która goni płatki małymi, kocimi ruchami głowy. Ziemia do Meredith, mówi pani McConnell. Meredith zrywa się i uderza kolanem w biurko. Krzywi się i skamle. Wszyscy się śmieją, pani McConnell też, i pyta: cóż może być ciekawszego niż fascynująca rozmowa, którą właśnie prowadzimy w klasie? Naprawdę nieźle sypie, mówi Meredith. Pani McConnell spogląda wreszcie za okno, mówi: jasna cholera, i wszyscy wybuchamy śmiechem. Poczekajcie chwilę, dodaje i wymyka się na korytarz, a klasa rozbrzmiewa niekontrolowaną paplaniną.

Adam i Rowan rzucają się do okna. Tajest, kurwa, mówią niemal unisono. Ze swojego miejsca widzę, jak miękkie płatki śniegu opadają na gałęzie sosen. Silny wiatr wywija białą płachtą, która faluje i zatacza kręgi. Kiedy pani McConnell wraca, ma zbolały wyraz twarzy i wiem, że myśli o tym, co śnieżyca zrobi z jej sylabusem. Rowan patrzy na nią i mówi: no to lekcja skończona. Rowan, krzyczy pani McConnell, ale on już znika za drzwiami. Jak, do kurwy nędzy, dostanę się teraz do domu, myślę.

Możesz przyjść do mnie, mówi Meredith, kiedy wpatrujemy się, jak rosną kolejne warstwy śniegu. Dzwonię do matki i pytam, czy powinienem jechać do domu. Jeśli dasz radę, mówi. Wysyłam esemesa do ojca. Mówi, żebym poczekał w szkole, ale nie chcę czekać w szkole. Spędziłem mnóstwo czasu, czekając, aż mnie odbiorą ze szkoły. Poza tym mam teraz prawo jazdy i naprawdę nie mam ochoty na czekanie.

Na Wisconsin Avenue auta poruszają się w ślimaczym tempie, migają światłami awaryjnymi. Przecznice są jeszcze gorsze. Obserwujemy z Meredith, jak po drugiej stronie ulicy Adam z Rowanem próbują wyjechać autem, które Rowan zaparkował między dwoma innymi samochodami na stromej uliczce prowadzącej do sal gimnastycznych. Opony trą o świeży śnieg, aż wreszcie pojazd szarpie i z obrzydliwym chrobotem wjeżdża w auto przed nim. Dżizas, kurwa, krzyczy Adam. Rowan opuszcza szybę, żeby oszacować szkody. Zwiesza głowę nad kierownicą i wrzeszczy: kurwa, w gęstniejącą biel.

Albo możesz być nimi, mówi Meredith, zasłaniając usta dłońmi w mitenkach. Prowadź, mówię i idę za nią w górę ulicy, kiedy brnie przed siebie z wystawionym językiem, żeby łapać śnieżynki. Biały płaszcz okrywa jej włosy, a kiedy topnieje, stają się ciemnobrązowe. Pociąga nosem i wyciera go rękawem. Uważam, że jest piękna, nawet jeśli sama tego jeszcze nie wie. Ma duże, szerokie usta i dziwnie piramidalny nos. Wygląda jak młodsza wersja Anne Hathaway.

Powinieneś ją chyba pocałować, powiedział mi kiedyś Adam, kiedy szliśmy przez trawnik przed katedrą. Widać, że jej się podobasz, zresztą serio, to wcale nie takie trudne, po prostu ciągniesz ją w róg parkietu i kładziesz swoje usta na jej ustach, i tyle. Adam jest superpraktyczny we wszystkim. Jest jedną z tych osób, które parkują tak, żeby auto stało w odpowiednim kierunku, i nie marnują czasu, wychodząc z domu. Powiedziałem, że to chyba tak nie działa. Jasne, że tak, odparł, właśnie tak ja to zrobiłem. Jeśli się jej podobam, to niech ona mnie pocałuje, powiedziałem. No, tak to na pewno nie działa, odparł Adam. No to może się jej nie podobam. Adam walnął się w czoło.

Zatłoczony autobus pełen żałośnie wyglądających ludzi mija nas, rozjeżdżając brązową chlapę. Skoro jeżdżą autobusy, to mogę podjechać którymś do Bradley Boulevard i ostatnie półtora kilometra przejść pieszo, tak jak robiłem, kiedy OJ wyjechał już na studia, a ja jeszcze nie miałem prawa jazdy. Brnąć przez śnieg niefajnie, zwłaszcza w sneakersach, ale przynajmniej będę w domu. Przystaję. Co jest, pyta Meredith. Twarz ma bladą, z wyjątkiem koniuszka nosa, który pulsuje czerwienią. Może po prostu pojadę do domu autobusem, mówię, autobusy są bezpieczne. Nie, kurwa, mówi Meredith, jesteśmy w połowie drogi, nie ma, kurwa, mowy. Próbuję się odsunąć, kiedy mnie łapie. Ślizga się na chodniku i macha rękami, próbując utrzymać równowagę. Jej pęd ciągnie nas w dół i śmiejemy się oboje, mimo iż zimny śnieg dostaje mi się do spodni. Meredith ma rację. Jaki ma sens marnowanie godzin w zatłoczonym autobusie, kiedy tak blisko są jej ciepły dom i może nawet gorąca czekolada?

Jej dom stoi przy O Street, od ulicy oddzielają go pochyłe rabaty z trawą ozdobną i powykrzywianymi resztkami jesiennych kwiatów, między którymi schodzą strome, kamienne schodki. Mojej matce podobałaby się ta bezpretensjonalność, zwłaszcza dlatego, że przypominałaby jej Londyn. Mój ojciec nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie płacą tyle pieniędzy za mały dom ze starą instalacją, którą ciągle trzeba naprawiać – nawet jeśli mieszka się obok senatorów, ministrów i całej sieci nieznanych, ale bardzo wpływowych lobbystów, którzy tak naprawdę rządzą tym miastem. Kocie łby i chodniki z czerwonej cegły podobają mi się bardziej niż wielkie trawniki i zagajniki w naszej okolicy, stąd jest też o wiele bliżej do szkoły, no ale pewnie zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma. Zazwyczaj ulice roją się od studentów i turystów, ale dziś, kiedy nad miasto nadciąga zamieć, są puste i ciche. Osłaniam uszy rękawami, kiedy Meredith szuka kluczy. Nie spiesz się, mówię, kiedy kopie w jasnoczerwone drzwi, żeby strząsnąć śnieg.

Wszystko jest zawsze śmiertelnie niebezpieczne, mówi Meredith, kiedy meteorolog w telewizji gorączkowo opisuje śnieg padający wokół nas. Klęka na kanapie w salonie z twarzą przy zimnym oknie. Pod jej oddechem szyba pokrywa się parą. Jemy kanapki z indykiem i brie, bo nic innego nie ma w lodówce, a nikt nie przywiezie pizzy. Indyka rozumiem, ale twarda skórka brie nie ma smaku, a nigdy nie lubiłem tego lepkiego miękiszu. Powiedziałem jej o tym, co jadamy w domu, o suszonej rybie, którą naprawdę lubię, i flaczkach, które chowam pod krawędzią talerza, Meredith nieświadomie robi minę obrzydzenia, po czym dodaje nieprzekonujące: a no to chyba spoko. Jej rodzice mieli dziś wieczorem wrócić z Houston, ale rozentuzjazmowany meteorolog mówi, że zamknięto wszystkie lotniska, i na ekranie za nim pojawiają się pługi śnieżne czekające na pasie lotniska Reagana. Chcesz whiskey, pyta, po czym znika z pokoju. Wraca z butelką bursztynowego płynu i dolewa trochę do swojego kubka z czekoladą. Możesz zmieszać ją z czekoladą, nie zmienia w ogóle smaku. Pociąga łyk i kropla z jej kubka spada na obicie kanapy. Wciera ją w materiał i spogląda na mnie. Nie jestem pewien. Gdybyśmy mieszkali we Francji, mówi. Gdybyśmy mieszkali w Arabii Saudyjskiej, mówię. Nie piję, bo nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat i nie mam potrzeby picia. Koledzy z klasy opowiadają o tym, jak się urżnęli w weekend na imprezie u takiego czy innego, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Ryzyko jest zbyt duże, mówi OJ. Nie jesteś jak ci ludzie, mówi, oni mogą robić to, czego ty nie możesz. Nigdy nie pił, a jego koledzy go uwielbiali. Wybrali go przewodniczącym klasy. Był kapitanem drużyny piłkarskiej. Moi nauczyciele wciąż nazywają mnie jego imieniem. Sięgam po butelkę i wyjmuję korek. Przejeżdżam po nim palcem i dotykam ust. Alkohol najpierw piecze, potem robi się słodki, przypomina mi się, kiedy miałem cztery lata i ojciec zaprosił kolegów na oglądanie meczu nigeryjskiej drużyny w mistrzostwach świata. Zobaczyłem bezpańską szklankę z colą i wypiłem ją szybko duszkiem, zamierzałem się zmyć, zanim ktoś zauważy. To nie była tylko cola. Pieczenie z gardła zaczęło schodzić aż do żołądka. W ustach zrobiło mi się gorąco. Zaskomlałem i spróbowałem wypluć to, czego nie zdążyłem połknąć. Cały pokój zamarł. Twarz ojca zmieniła się w afrykańską maskę z przesadnie wielkimi oczami, nozdrzami i ustami. Rzucił się przez pokój, chwycił mnie za ramię i walnął w plecy otwartą dłonią. Dźwięk przełamał napięcie i sprawił, że przyjaciele ojca wybuchnęli głośnym śmiechem. Zaczęli tupać i klaskać. Zagłuszyło to wrzaski ojca, kto ci kazał tu przyjść i to wypić, hę, kiedy dociskał mnie do zlewu i garść za garścią poił na siłę wodą, aż mój żołądek nie mógł tego znieść. Biały zlew i cały blat zarzygałem wodnistą, brązową żółcią. Od tamtej pory nie tknąłem alkoholu.

Meredith wstaje, przeciąga się tak, że jej sweter się unosi, odsłaniając błyszczący kolczyk w pępku. Wyciąga do mnie rękę i mówi: chodź. Idę za nią do jej pokoju, na piętro, gdzie przez niski strop przestrzeń wydaje się jeszcze mniejsza, niż jest naprawdę. Światło latarni wpada przez wielkie okrągłe okno i szybko znika w zakamarkach i wąskich korytarzach. Meredith opada na łóżko pokryte białą kapą, która w popołudniowym świetle wygląda na pomarańczową. Słuchamy wiatru i uderzającego w dach marznącego śniegu, a drzewa za oknem kołyszą się w tę i we w tę, wydaje się nam, że cały pokój chwieje się niepewnie. Zakładam ramiona na piersi i masuję triceps przez rękaw. Wiele razy byłem już u niej w domu, ale nigdy nie tak późno i nigdy nie byliśmy tylko we dwoje. Wiem, że to marzenie każdego nastolatka, choćby tylko po to, żeby można było się poprzechwalać na przerwie, ale nie znoszę sposobu, w jaki moi koledzy rozmawiają o dziewczynach i seksie. Brzmią zachłannie i niewiarygodnie.

Niru? Meredith wymawia moje imię jak pytanie. Siedzi po turecku na łóżku, głowę ma przechyloną na bok, twarz w cieniu, ale ilekroć przeczesuje włosy, opuszki jej palców łapią światło. No, ej, możesz wejść, tu będziesz spał. Na parkiecie podwijam z zimna palce stóp, ale rozprostowuję je, kiedy staję na miękkim, ciepłym dywanie. Padam na kolana przy łóżku i kładę głowę niedaleko kolana Meredith. Jej dłonie błądzą tuż nad moim policzkiem i tężeje mi szczęka, potem nad plecami, potem nogami, wreszcie palcami u stóp, ale mnie nie dotyka. Dotykała mnie już tyle razy, miśki, piątki, psotne klapsy w trakcie biegania, ale czuję, że tym razem będzie inaczej. Nie dotyka mnie. Zamiast tego przerzuca włosy na drugie ramię i kładzie dłoń na swoim kolanie. Zamykam oczy. Dlaczego nie pocałowałeś mnie wtedy, w ogrodzie katedry, na balu z okazji rozpoczęcia roku, dlaczego mnie nie pocałowałeś, pyta.

Poszliśmy na bal razem, bo po prostu wiedzieliśmy, że pójdziemy razem, i na jakimś etapie między wywijaniem do Shake It Off i podskakiwaniem doJumpman zostawiliśmy łomot muzyki, żeby poszukać ciszy w ogrodzie u stóp katedry. Kiedy szliśmy pod ramię przez trawnik, nie było widać księżyca, tylko garstkę gwiazd nad miastem. Ostrożnie, powiedziałem, bo wysokie obcasy, które miała do małej czarnej, tonęły w miękkiej trawie. Trzymałem ją za rękę, kiedy je zdejmowała, i ze splecionymi palcami przeszliśmy do altany otoczonej starannie uformowanymi kępami przywiędłej dzikiej trawy. Parę metrów od wejścia zobaczyliśmy dwie postaci w cieniu, zajęte pieszczotami, kompletnie nieświadome reszty świata. Meredith ujęła mnie pod ramię i po cichu wycofaliśmy się w stronę wyłożonych kamiennymi płytami ścieżek wijących się między krzewami róż i klombami polnych kwiatów.

To pani McConnell, zachichotała Meredith, kiedy zatrzymaliśmy się w kamiennym zakątku pod sękatymi gałęziami jakiegoś starodawnego iglaka. Jesień była ciepła, więc fontanny ciągle jeszcze bulgotały. Słońce z zaśniedziałej miedzi wypluwało wodę do niedużej sadzawki ogrodzonej występem, na który opuściła się Meredith. Pociągnęła mnie w dół, do siebie, i złożyła swoje nogi na moich, bo jak powiedziała, ma gołe uda, a kamień jest za zimny. Dla moich dłoni nie był. Wzięła moją marynarkę i zarzuciła ją sobie na ramiona. O mój Boże, powiedziała, ona totalnie się z nim lizała. Szukałem miejsca, gdzie mam położyć ręce. Sukienka nie miała ramiączek i wyglądała, jakby miała zaraz zsunąć się z piersi Meredith, ale ta nie zwracała na to uwagi albo nie przejmowała się tym ani trochę. Uśmiechnąłem się, żeby jakoś uśmierzyć tak doskonale widoczny na mojej twarzy palący żar wstydu. Meredith napięła mięśnie nóg. Jej oddech pachniał wiśniowymi lizakami, którymi samorząd uczniowski zapełnił wielkie kubły przed salą balową. Pamiętałem, że ciumkała lizaka, kiedy wychodziliśmy z budynku.

Po prostu połóż swoje usta na jej ustach, mówił Adam, to podstawy biologii. Wsunąłem dłoń do kieszeni, mając nadzieję, że Meredith nie zobaczy, jak sprawdzam, czy wszystkie moje części są na swoich miejscach. Nachyliła się bliżej, po czym odskoczyła, kiedy od muru obok odbił się dźwięk kroków. Najpierw zobaczyłem panią McConnell, a potem faceta za nią, trzymali się za ręce. Kiedy pani McConnell wysunęła głowę, opadła jej szczęka. O, hej, pani McConnell, odezwała się Meredith. Pod gołe nogi wsunęła sobie moją marynarkę. Wiecie, że nie wolno wam tu być tak późno, powiedziała pani McConnell. Wyzwoliła się z uchwytu swojego towarzysza i położyła ręce na biodrach, palce kierując w stronę pępka. Odwróciłem wzrok od przekrzywionych guzików jej bluzki i skierowałem go na ciemny mech w szparach między kamieniami. Pani McConnell szybko założyła ramiona na piersi. Powinniście wrócić do środka albo pójść do domu, powiedziała. Meredith wstała i pomachała palcem na dobranoc. Odetchnąłem.

Pocałujesz mnie teraz, pyta, kiedy jej palce przemierzają oddzielającą nas przestrzeń łóżka. Obejmuje dłońmi moją twarz i delikatnie odchyla mi głowę w tył. Okej, mówię i zamykam oczy. Jej spierzchnięte usta trą o moje. Jej oddech pachnie czekoladą i whiskey. Jej nos łaskocze mój. Biorę oddech i nagle czuję zapach jej całej, zalegającą we włosach wilgoć z naszej drogi przez śnieg, indyka i brie na opuszkach palców. Jej język szuka mojego. Dotyka zębów i zanim się wycofa, igra z moim. Kiedy wraca, jest już pewniejszy i całe jej ciało przesuwa się ku mnie. Jej nogi owijają się wokół moich bioder i zaciskają na dole pleców. Przywiera do mnie i zanim pocałuje mnie w szyję, kładzie swój policzek na moim. Drżę. Kierowany jej dłońmi, kładę swoje na jej swetrze. Zaraz potem są pod materiałem, na jej skórze, idą wyżej, do małych piersi i twardych sutków. Robi gwałtowny wdech. Czuję bicie własnego serca. Słyszę, jak pulsuje mi krew. To jest tak proste.

No zdejmij, mówi Meredith. Jej zimne dłonie odciągają kołnierz mojego golfa. Mam ciarki. Zdejmuje swój sweter, stanik, legginsy, zsuwa na podłogę majtki. Nigdy w życiu nie widziałem nagiej kobiety. Jej bladą skórę znaczą niebieskie żyły, tu i ówdzie jakiś pieprzyk. Ogoliła wszystko z wyjątkiem wąskiego paska brązowych włosów między nogami. Jej piersi są większe, niż się tego spodziewałem, ale z drugiej strony widziałem je tylko w sportowym staniku, i to pod T-shirtem. Uśmiecha się do mnie z góry, ale oczami szuka mojej twarzy. Czuję się niepewnie w tym pokoju ruchomych cieni. Dach trzeszczy od śniegu. Gałęzie uderzają w mur i drapią w okna. Znowu całuje moją szyję. Całuje moją klatę. Jej język krąży wokół moich sutków, kiedy rękoma mocuje się z paskiem od spodni.

Pożądanie to pożądanie, powiedziała kiedyś profesorka, która uczyła nas historii starożytnej Grecji. Jest starszą kobietą, jej zmarszczki mają własne zmarszczki, powiększone przez za duże szkła sterczące z cienkich, drucianych oprawek. Wzięła nas do Instytutu Smithsońskiego, żebyśmy obejrzeli pomalowane na czarno starożytne urny, na których wyblakłopomarańczowi mężczyźni i kobiety w niewoli Erosa i z pomocą Dionizosa zaspokajają wyblakłopomarańczowych mężczyzn i kobiety. Przyjemność dla Greków brała się z ulegania namiętności, a namiętność przybierała różne postaci. Pragnienie nie rządzi się prawem. Nie może być złe. Po prostu jest, powiedziała.

Meredith, szepczę. Cofam się, ale jej ręce nie ustępują, wciąż gmerają przy moim pasku. Chwytam ją za nadgarstki i odciągam je na bok. Nie. Coś jest nie tak, mówię. Pada na plecy na łóżko, ciasno ściska nogi. Nie, mówi, nie wierzę. I już nie ma jej w pokoju. Obejmuję się rękoma. Nagle robi się nieznośnie zimno.

Kiedy byłem mały, białe dzieci dotykały mnie cały czas, jakbym był ich własnością. Nazywały mnie Rzepowłos i przytykały mi rzeczy do głowy, żeby zobaczyć, czy się przyczepią. Pozwalałem im na to, bo zawsze było ich więcej niż mnie i ponieważ wtedy nie znałem jeszcze różnicy między głupotą a złą wolą. Potem któraś z dziewczyn przyszła do mnie po szkole i zapytała, czy może mi zajrzeć w spodnie, no wiesz, tylko zerknąć, żeby móc rozstrzygnąć spór, jaki wywiązał się po lekcji z wychowania seksualnego. Udałem, że jej nie usłyszałem, ale resztę dnia chodziłem z zaciśniętymi pięściami i wzrokiem wbitym w ziemię.

Meredith zostawiła mnie samego, bo nie dam jej tego, czego chciała, ale co z tym, czego ja chcę. A czego chcę? Przede wszystkim chcę być teraz w domu, z kaloryferami podkręconymi tak, żeby móc spokojnie siedzieć w samym T-shircie. Chcę poczuć zapach pikantnego rosołu mojej matki, jej amuletu na dobrą pogodę, ale nie ma na to teraz szansy.

Meredith. Syczę jej imię. Mam wrażenie, że w ciemnościach szept jest stosowniejszy. Idę na palcach przez korytarz, próbując odnaleźć drogę, a dom wokół mnie trzeszczy i skrzypi. Jest mi zimno, jestem spięty, trochę dlatego, że he, he, w horrorach czarny zawsze ginie pierwszy, a w tej gwałtownie przyśpieszającej jeździe przez dom strachów ten żart zrobił się nagle bardzo aktualny. Meredith, gdzie jesteś? Idąc w kierunku drugich schodów, próbuję nacisnąć każdą klamkę. Otwieram drzwi do czyjejś sypialni, gabinetu, łazienki, wszędzie pusto. Poruszam się powoli, bo wyskoczenie nagle spod łóżka albo zza drzwi, żeby mnie wystraszyć, byłoby bardzo w stylu Meredith. Ma szorstkie poczucie humoru, zwłaszcza w trudnych chwilach. Czasami poprawia to sytuację, ale zazwyczaj tylko zwiększa napięcie. (Źle mnie zrozumiałeś, mawia. Nie, po prostu jesteś pindą, odpowiadam). Ej. To już nie jest zabawne. To nie jest fajne, mówię.

Słyszę za sobą pociągnięcie nosem i się odwracam. Korytarz jest wciąż pusty. Nie robię sobie jaj, mówi, ale wciąż nikogo nie widzę. Idę za jej głosem w stronę schodów, do pokoju gościnnego, macając ścianę opuszkami palców. Nie trafiam na klamki czy gałki, ale moje palce wyczuwają łączenie regipsu. Gdzie jesteś, szepczę. Meredith kaszle. Tam jest naprawdę zimno, a ty chyba masz moje ubranie, mówię. Pierdolić twoje ubranie, mówi, ale słyszę za ścianą szmer. Nie jestem w nastroju do gierek, Meredith. Ja też nie. Dygoczę i pocieram ramiona. Co jeśli jej rodzice wrócą i pośrodku korytarza na piętrze zastaną półnagiego czarnego mężczyznę. Dla czarnych mężczyzn takie rzeczy nigdy nie kończą się dobrze, choćby i byli całkowicie niewinni. Naprawdę powinienem był pojechać do domu. Nawet wypadek byłby mniejszą katastrofą niż ten wieczór.

Meredith wydaje z siebie jęknięcie. Nie łapię, ciągle mnie odrzucasz, mówi. Znowu pociąga nosem i prawie zaczyna łkać. Próbuję przełknąć ślinę, ale nie mogę. Meredith, to nie tak… Nie mogę dokończyć, bo nie wiem, co powiedzieć. Chciałbym mieć pewny głos, trochę pewności siebie OJ-a, uporu ojca, spokoju matki. Szczypię się w ramię, wbijam paznokcie w skórę i drapię. Pieczenie daję ulgę, ból jest pożądaną odmianą. Czy to moja twarz, chlipie. Nie. To moje ciało? Nie. Nie jestem wystarczająco fajna? Przykładam dłoń do ust i wgryzam się w mięsistą opuszkę kciuka. Przytykam kłykcie do warg. Nie jestem dość czarna? Nie. To, że nie mam tyłka? Meredith próbuje się roześmiać. Nie, mówię. No to co, kurwa, jest ze mną nie tak?

Zadawałem sobie to samo pytanie, odkąd pierwszy raz poczułem coś innego, kiedy ćwiczyłem zapasy z Zhou, który mieszkał obok, dopóki jego ojciec nie dostał pracy w jakiejś firmie lotniczej w San Diego. Mocowaliśmy się na dywanie i kładliśmy na sobie. Poczułem na twarzy i szyi oddech Zhou. Jego klata dotknęła mojej, a nasze nogi przyjemnie splotły się ze sobą.

Bo chłopcy nie powinni lubić innych chłopców, powiedziała matka, kiedy ją zapytałem, co miał na myśli pastor, kiedy mówił, że na Ameryce kładzie się cień obrzydliwości, homoseksualizmu. Ale OJ lubi chłopców, a ja lubię Zhou, powiedziałem. Abeg, zostaw to, odpowiedziała matka. Przechodzi na pidżyn tylko wtedy, kiedy jest zaskoczona albo zła. Zazwyczaj brzmi trochę brytyjsko. Zaczęła się wiercić w fotelu kierowcy i pogłośniła radio, żebym wiedział, że nie chce rozmawiać. Powiedziała, że Bóg powiedział, że mężczyzna jest dla kobiety, a kobieta dla mężczyzny. Tak być powinno. A że Bóg ma zawsze rację, to postanowiłem, że będą mi się podobać wyłącznie dziewczyny, mimo iż wyczuwałem, że kiedy na nie patrzę, podobają mi się mniej, niż powinny. Nie oglądałem pornosów, które moi koledzy z klasy wysyłali sobie telefonami na przerwach, kiedy siedzieli na korytarzu albo na trawniku przed katedrą. W domu, kiedy się dotykałem, oglądałem na telefonie kobiety z kobietami i mężczyzn z kobietami, próbując skupiać się tylko na kobietach. Ale ci mężczyźni, te ich ciała, te ich dźwięki. Chciałem wyłupić sobie oczy. Czasami prosiłem Boga o zmiłowanie. Czasami wstrzymywałem oddech, obejmowałem dłońmi gardło i zaciskałem mocno, aż brakowało mi sił i wykaszliwałem ślinę na usta i brodę. Czasami płakałem. Kiedy matka pytała, co się dzieje, mówiłem, że mam lekcje do odrobienia. Nigdy nie drążyła głębiej. Czasami, kiedy Meredith mnie dotykała, kiedy zarzucała mi ręce na szyję albo szczypała w tyłek, czułem coś, ale nie jakoś bardzo i niezbyt długo.

Wszystko jest z tobą w porządku, mówię w ciemności. Opieram się o ścianę i osuwam na podłogę. Meredith, mówię, chyba… jestem gejem. Przesuwa drzwi i wystawia głowę z szafy. Owinęła się kocem, włosy zasłaniają jej twarz. Co?

Wyciąga z ciemności rękę i pozwala jej opaść. Następnie wyłania się sama i okrywa mnie całego swoim kocem. Tuli mnie, mrucząc: jestem tutaj. Jestem przy tobie, mówi. Zaczynam płakać. Dźwięk mojego własnego bólu mnie obezwładnia. Próbuje mnie uciszać, tak jak to robi nasz trener. Licz oddechy, Niru, mówi. Wsłuchaj się w mój głos, Niru. Wsłuchuję się, ale moje myśli są zbyt silne i dławię się mieszanką ulgi, wstydu i lęku. Przyciąga mnie bliżej i kołyszemy się razem. Owija mnie ramieniem i chwyta za rękę. Zawsze będę przy tobie, mówi. Co teraz zrobimy, pytam.

2

Jestem spóźniony, tak spóźniony, że ewidentnie nie dbam o zdrowie emocjonalne moich nigeryjskich rodziców, którzy najprawdopodobniej sądzą, że porwała mnie jakaś banda szubrawców. Co gorsza, wciąż nie mogę znaleźć telefonu, więc nie mam jak zadzwonić do domu, żeby się wytłumaczyć. Będą się martwić po swojemu, matka zapadnie się w swoim czerwonym fotelu, próbując skupić się na kartach pacjentów albo podręczniku medycznym, które ma na kolanach, ojciec przy stole kuchennym będzie bezmyślnie gapił się na jakieś jedzenie, które postawiła przed nim matka. Ale mój problem polega na tym, że w ogóle się martwią i że to nigdy się dobrze nie kończy. Choć od tylu lat mieszkają za granicą, wciąż są bardzo nigeryjscy. Czasami na ich twarzach widzę mentalne napięcie, kiedy próbują się przystosować do co bardziej irytujących aspektów życia w Ameryce. Mój ojciec nie rozumie potrzeby „bujania się” ze znajomymi. Na czym takim się „bujasz”, kolego, mawia. Czy myślisz, że facet od Apple’a zrobił pieniądze, bo się bujał? Nie mówiąc już o Billu Gatesie. Mój ojciec uważa, że najbezpieczniej, zwłaszcza w Ameryce, jest siedzieć we własnym domu. Uwielbia wracać do domu i kiedy tylko wchodzi przez garaż do kuchni, opadają z niego stres i cała złość. Zdejmuje krawat, rzuca go na blat, sięga do lodówki po piwo i wtedy się uspokaja. Nie da się przerwać tego rytuału bez przemożnie negatywnych konsekwencji. Moja nieobecność znowu przerwie rytuał, zwłaszcza że w czasie zamieci nie wróciłem do domu przez dwa dni, a przez pierwsze dwanaście godzin rodzice nie mieli jak się ze mną skontaktować, bo skończyła mi się bateria, a wyłączono prąd. Niedobrze.

Moje własne rytuały są w kompletnej rozsypce, odkąd wyznałem moją prawdę, jak nazywa to Meredith. Nie mogę sobie niczego przypomnieć. Ciało i umysł mam odrętwiałe. W nocy leżę i wgapiam się w cienie, które unoszą się na suficie. Rankiem zapominam wyrzucić śmieci, a wieczorem, kiedy wracam do domu, zapominam przyciągnąć kubły z powrotem pod dom. Czy wszystko w porządku, pyta mnie matka, mamroczę w odpowiedzi: tak, wszystko ok, ale widzę, że mi nie wierzy. Postanowiła dać mi trochę przestrzeni, nie spuszczając mnie jednak z oka, jest bowiem bardzo uważną kobietą. Mówi, że tak ma, bo musi się komunikować z dziećmi, które ledwo mówią albo nie mówią w ogóle, z opornymi nastolatkami i rozgorączkowanymi rodzicami, z którymi styka się na co dzień w pracy. Mówi też, że jest kobietą, że wie to i owo.

Myślisz, że ludzie widzą, że się zmieniłem, pytałem Meredith raz za razem, przed lekcjami, po lekcjach, na Snapchacie, kiedy już wróciliśmy do swoich domów. Myślisz, że wiedzą, zapytałem jej któregoś popołudnia, kiedy siedzieliśmy w naszym specjalnym miejscu, pod łukiem przyporowym. Było wciąż za zimno, żeby siedzieć na zewnątrz, ale rozpoczęcie sezonu treningowego oznaczało nieoficjalny początek wiosny, czyli okresu, kiedy ludzie uważają, że zachowywanie się tak, jakby się ociepliło, nagle sprawi, że ociepli się naprawdę. Czy ktoś ci coś powiedział, zapytała. Nikt nie powiedział ani słowa, ale to właściwie nie miało znaczenia. Potrzebujesz jakiegoś wentylu, powiedziała Meredith, wyrywając z ziemi źdźbło trawy.

Nowy sezon treningowy oznaczał także powrót do zatłoczonej szatni pełnej półnagich chłopaków, ich przekomarzania się, ich ciał. Wygłupy w szatni nie są mi obce: chowanie ubrań, zapasy pod prysznicem, nagłe ściąganie kolegom gaci, kręcenie sutków. Wiem, że ktoś mnie klepnie po tyłku albo za niego złapie, albo będzie udawał, że mnie dosiada. Nie wiem, jak zareaguję albo czy nie zareaguję mimowolnie, i to mnie przeraża.

Ale pewnie zawsze byłeś gejem, więc jeśli przez ostatnie osiemnaście lat nikt niczego nie powiedział, to dlaczego miałby to zrobić teraz, zapytała. Czuję, że teraz jest po prostu inaczej, Meredith. Zanim powiedziałem to na głos, poczułem, że coś wypuściłem z rąk i utraciłem nad tym kontrolę. Potrzebujesz wentylu, powiedziała, na sto procent, choćby po to, żebyś przestał mnie bez przerwy pytać o to samo, po czym rzuciła mi mój telefon. Na zablokowanym ekranie pełno było powiadomień z Grindra i Tindera. Coś ty, kurwa, zrobiła, zapytałem, kiedy skiepściłem i upuściłem telefon na trawę. Nie ma za co, uśmiechnęła się Meredith. Zapomniałeś go na lekcji u pani McConnell, pozwoliłam sobie zainstalować kilka apek. Możesz je skasować, ale możesz też wypróbować, nie zaszkodzi, co nie? Skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w jeden z brzęczących w swojej klatce halogenów. Wsunąłem telefon do kieszeni. Chodź, powiedziałem, spóźnimy się na trening.

Na światłach zaczynam grzebać w schowku, w starych gazetach i kasetach magnetofonowych. Wsuwam dłoń między fotele, ale wyczuwam tylko okruszki i stary popcorn. Wchodzą mi pod paznokcie, memento dawnych czasów, kiedy matka odwoziła nas z OJ-em do szkoły. Lubi volvo, ponieważ jej matka lubiła volvo i ponieważ są bezpieczne. OJ jeździł tym autem, zanim poszedł na studia, a teraz jeżdżę nim ja. Muszę nagrywać muzykę na CD, bo nie ma magnetofonu ani kabla do gniazda AUX. Meredith mawia, że fotele z czarnej spękanej skóry są bidne. Marzę o bmw. Zatrzaskuję schowek i oddechem próbuję uspokoić narastającą panikę. Spóźniłem się do szkoły, bo przez piętnaście minut szukałem w aucie telefonu. Jest teraz kulą u nogi, odkąd nie wykasowałem zainstalowanych przez Meredith aplikacji. Co więcej, potrzebuję go teraz, żeby zadzwonić i zawrzeć pokój z rodzicami, ale nigdzie nie mogę go znaleźć.

Możesz je po prostu wykasować, powiedziała Meredith, kiedy po treningu siedzieliśmy w moim aucie. Zawsze byłem jednak ciekawski, a poza tym jest też pożądanie. Spojrzałem na telefon i poczułem narastające mrowienie, tężały mi plecy. Wybierz mi kogoś, powiedziałem. Przesunęła palcem, stuknęła i wybrała Ryana z krótkimi lokami i agresywnie atrakcyjnym, wybielonym uśmiechem. Zdjęcia profilowe ukazują go zawieszonego w różnych formach tańca, na różnych etapach rozebrania, pod nim napis „Ruch to życie”. O, proszę, już się ktoś znalazł, pisnęła, zobacz, jakie to proste. Teraz tylko musisz pójść.

Ryanowy awatar napisał do mnie następnego dnia: chodźmy na kawę, a potem łodewa. Odpisałem, że jasne, całkowicie niepewny tego, co właśnie zrobiłem. Kawę zrozumiałem, ale łodewa kołatało mi w głowie. Słowo to brzmiało bardzo podobnie do „łodewa”, na które pomstował wielebny Olumide na niedzielnych kazaniach. Wasze dzieci mówią łodewa, robią łodewa, łodewa łodewa. A potem mają chłopaków albo własne dzieci. Tak. Eksperymentują z lesbijstwem albo homoseksualizmem na przeróżne nieczyste sposoby.

Nie