Strona główna » Styl życia » Aniołowie o brudnych twarzach

Aniołowie o brudnych twarzach

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-157-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Aniołowie o brudnych twarzach

Alfredo Di Stéfano, Diego Maradona, Gabriel Batistuta, Juan Román Riquelme, Sergio Agüero, Leo Messi… Argentyna zrodziła wielu wspaniałych piłkarzy. Bardziej niż jakikolwiek inny naród żyje i oddycha piłką nożną. O futbolu dyskutuje się tu bez przerwy: w domach, kawiarniach, na ulicach. Do dyskusji włączają się nawet pisarze i filozofowie.

 

Jonathan Wilson, jeden z najlepszych dziennikarzy piszących o sporcie, postanowił bliżej przyjrzeć się fascynującym dziejom piłki nożnej w Argentynie. To opowieść o tym, jak nieznana brytyjska gra stała się pasją milionów. Jak żywiołowy styl gry zmieniał się najpierw w antyfutbol, a potem w fuzję piękna i skuteczności pod wodzą Césara Luisa Menottiego. Wreszcie – to historia pięciu przegranych finałów w XXI wieku.

Oto Aniołowie o brudnych twarzach – jedna z najwspanialszych książek, jakie napisano o futbolu. O obsesji, która wyznacza Argentyńczykom rytm życia. Od pierwszego do ostatniego gwizdka.

Maradona i Messi, Gardel i Perón, Borges i Freud, papież i gwiazdy kina – mało kto potrafi połączyć wszystkie te postaci w jednym dziele. Wilson pisze nie tylko o argentyńskim futbolu. Aniołowie o brudnych twarzach to książka o argentyńskiej historii i kulturze, w której traumy „brudnej wojny” i gospodarczego krachu znajdują odbicie na boisku, a trybuny tęsknią za złotym wiekiem la nuestry. Książka piękna i smutna jak tango, krwista jak bife de lomo i wytrawna jak malbec.

Michał Okoński, twórca bloga Futbol jest okrutny i autor książki pod tym tytułem

 

W tej książce nie ma stereotypów. Tytułowi Aniołowie o brudnych twarzach to nie tylko nazwa cudownej drużyny, która wygrała Copa América ‘57, by rok później – już wydrenowana przez kluby z Europy – doznać wielkiej klęski na mistrzostwach świata w Szwecji. To określenie oddaje bowiem całe dzieje argentyńskiej piłki. Anielska gra okazuje się utopią. Twarze są brudne, bo romantyzm miesza się z cynizmem, talent z wyrachowaniem, a zuchwałość z rozczarowaniem. Anioły pięknego ataku stają się arcykapłanami diabelskiego antyfutbolu.

Wilson drybluje faktami prawie jak Maradona piłką. Z tysięcy szczegółów tworzy fascynującą panoramę Argentyny, w której futbol splata się z rządami dyktatorów i krwawych wojskowych reżimów, a na dodatek drga w rytm ekonomicznych wzlotów i wielkich krachów. Oto kraj-obsesja, piłkarska Argentyna.

Leszek Jarosz, TVP Sport oraz blog Historia Mundiali

 

To coś więcej niż tylko historia argentyńskiego futbolu. To historia Argentyny.

„Evening Standard

 

Sportowa książka dekady.

„Sunday Business Post”

 

Ludzie, którzy lubią piłkę nożną, kibicują Brazylii. Osoby, które kochają futbol, wybierają Argentynę. To fascynująca książka o najbardziej intrygującej kulturze piłkarskiej na świecie.

„The Independent”

 

BIOGRAM

Jonathan Wilson – brytyjski dziennikarz sportowy piszący m.in. dla „The Guardian”, „The Independent” i „Sports Illustrated”. Felietonista „World Soccer” oraz założyciel kwartalnika o futbolu „The Blizzard”. Autor kilku książek piłkarskich, m.in. o Sunderlandzie, Brianie Cloughu czy Liverpoolu. Jego Odwrócona piramida (Polityka, 2012) o historii taktyki piłkarskiej została w 2009 roku nagrodzona tytułem Piłkarskiej Książki Roku w Wielkiej Brytanii. W 2019 roku nakładem Wydawnictwa SQN ukaże się w Polsce jego najnowsza pozycja: The Barcelona Inheritance: The Evolution of Winning Soccer Tactics from Cruyff to Guardiola.

Polecane książki

  Kolejna książka wznawiana z okazji Roku Korczakowskiego to opowieść pokazująca młodym czytelnikom, jak gospodarować pieniędzmi.Opublikowana po raz pierwszy w 1924 roku, pozostała aktualna aż do dziś. Jest doskonałym, przystępnym wprowadzeniem do pierwszych lekcji przedsiębiorczości. W meandry wspó...
Wielka Brytania przegrała wojnę o Falklandy, rząd Margaret Thatcher chwieje się w posadach, a Alan Turing osiąga przełom w pracy nad sztuczną inteligencją. W świecie nie do końca podobnym do tego, który znamy, dwoje kochanków i… android zostaną poddani niezwykłej próbie… człowieczeństwa. Londyn, la...
Znalezienie dobrej książki dla dziecka – nie jest zadaniem łatwym i prostym. Książek jest tak dużo, że dotarcie do tej, której warto poświęcić czas, która będzie odpowiednia dla młodego nie jest zadaniem łatwym. Dobra książka to taka, która ze względu na swoją treść nie tylko potrafi młodego czyteln...
W tej książce znajdziesz aktualne wskaźniki i stawki niezbędne w pracy każdego księgowego i osoby prowadzącej działalność gospodarczą. Jej kieszonkowy format pozwoli Ci zawsze mieć ją pod ręką, a zwłaszcza wtedy kiedy potrzebujesz dokonać rozliczeń z VAT, PIT czy ZUS. Wszystkie ważne wskaźniki i sta...
Alfred, Lord Tennyson jest autorem utworu pt. „Sielanki Króla”, cyklu dwunastu poematów narracyjnych, które obracają się w kręgu legend o królu Arturze, o jego rycerzy, o jego miłości do Ginewry, o jej zdradzie - tragicznej dla obojga małżonków i dla kraju. Utwór opowiada także o wzroście i upadku k...
Pierwsza część trylogii EKO science fiction, serii trzech fantastyczno-przygodowych powieści z wątkiem ekologicznej przyszłości Ziemi, dla czytelników w wieku 9-14 lat.Emil, 15-letni bohater powieści Emil dowiaduje się, że jego dziadek odkrył i wypróbował sposób na przemieszczanie się w czasie. Ciek...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jonathan Wilson

Podziękowania

Książka oparta na faktach jest zawsze dziełem zbiorowym. Chciałbym więc w tym miejscu raz jeszcze serdecznie podziękować ludziom, którzy poświęcili swój czas i wysiłek, bym mógł ją napisać.

Szczególna wdzięczność należy się Martínowi Mazurowi, który pomimo szczególnie trudnej sytuacji osobistej był mi ogromną pomocą w organizacji wywiadów, tłumaczeń i poszukiwań archiwalnych. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że bez niego ta książka by nie powstała. Dziękuję również Alejandrze Altamirano Halle.

Surowe spojrzenie Kat Petersen kolejny raz skupiło się na korekcie tekstu. Mam nadzieję, że możliwość pogrążenia się w lekturze zdumiewająco nieraz afektowanych artykułów „El Gráfico” wynagrodziła jej wysiłek. Dziękuję także Rodrigowi Orihuelo, który przejrzał spore partie maszynopisu, zgłaszając cenne sugestie poprawek. Jestem wdzięczny za wyczyszczenie mojej frazy redaktorowi Johnowi Englishowi.

W wydawnictwie Orion jestem szczególnie zobowiązany Alanowi Samsonowi za jego cierpliwość, sugestie zdynamizowania narracji, ale też za zrozumienie, że chwilowa zmiana tematu na historię drutu kolczastego lub nakryć głowy we wczesnym kinie argentyńskim doda głębi mojej opowieści. Dziękuję także Ianowi Preece’owi, Paulowi Murphy’emu i mojemu agentowi Davidowi Luxtonowi za ich rady i wsparcie.

Wiem oczywiście, że wielu Argentyńczyków spędza większość wolnych chwil, siedząc w kawiarni i wspominając dawne czasy, ale przecież nie musieli robić tego przy mnie, dziękuję więc wszystkim, którzy zgodzili się na rozmowę – w szczególności tym, którzy nie próbowali na siłę przekonać mnie do słuszności własnych poglądów.

Rozpęd przy pisaniu tej książki zawdzięczam Araceli Alemán. Dziękuję jej za wieloletnią szczodrość – a także za pożyczenie mi mnóstwa książek.

Doradzało mi, dawało sugestie i wskazówki, wspierało w kwestiach logistycznych tak wiele osób, że pominięcie kogoś wydaje się nieuniknione (wybaczcie!), mam jednak nadzieję, że podziękowania za pomoc udzieloną na tyle sposobów i przy tylu okazjach zechcą przyjąć: Marcela Mora y Araujo, Roberto Assaf, Philippe Auclair, Guillem Balagué, Esteban Bekerman, Andrès Campomar, Neil Clack, Dan Colasimone, Miguel Delaney, Dan Edwards, Ezequiel Fernández Moores, Alex Galarza, Klaus Gallo, Seba García, Rick Glanvill, Cassiano Gobbet, Ian Hawkey, Henrik Hedegűs, Sam Kelly, Sándor Laczkó, Sid Lowe, Ed Malyon, Féderico Mayol, Gunnar Persson, Joel Richards, Miguel Ryan, Robert Shaw, Ivan Soter, Tim Vickery i Pablo Vignone.

Una cigarrería sahumó como una rosa

el desierto. La tarde se había ahondado en ayeres,

los hombres compartieron un pasado ilusorio.

Sólo faltó una cosa: la vereda de enfrente.

Jorge Luis Borges, Fundación mítica de Buenos Aires

Monopol tytoniowy okadził pustynię jak różę.

Popołudnie wyżłobiło się we wczorajszych dniach,

ludzie przeszłość iluzoryczną przeżyli wspólnie.

Jednego tylko zabrakło: wąskiej ścieżki z en face.

(przeł. Edward Stachura)

PrologUtopie jako źródło cierpień1535–2014

Właściwie wynik meczu z Brazylią nie powinien tak długo stać pod znakiem zapytania. Argentyńczycy mieli miażdżącą przewagę, stwarzali kolejne okazje, strzelali raz za razem, ale dopiero na trzy minuty przed ostatnim gwizdkiem sędziego twardy prawy łącznik Racingu Humberto Maschio podwyższył wynik na 2:0. Na fali ulgi, która ogarnęła wówczas prowadzących, skrzydłowy Independiente Osvaldo Cruzowi dołożył trzeciego gola i Argentyna, mając jeden mecz w zapasie, zdobyła mistrzostwo Ameryki Południowej w 1957 roku, po raz 11. w historii. A kiedy piłkarze fetowali jeszcze sukces na murawie Estadio Nacional w Limie, jeden z działaczy wręczył mikrofon obrońcy River Plate Federico Vairo.

Choć Vairo był liderem drużyny, na jego łagodnej twarzy zwykle malowała się troska. Tym razem jednak zawładnęły nim inne emocje. Próbował się opanować, chwycił mocniej mikrofon, ale gdy zaczął mówić, głos mu drżał. „To wszystko – zaczął niepewnie – to wszystko dzięki tym caras sucias, dzięki tym pięciu sinvergüenzas”[1]. Głos odmówił mu posłuszeństwa, oddał więc mikrofon człowiekowi, który wcześniej wypchnął go do przodu. Zdołał powiedzieć tylko jedno zdanie, ale w zdaniu tym nie dość, że nadał drużynie nazwę, pod którą przeszła do historii, to jeszcze podsumował ducha argentyńskiego futbolu tamtych czasów.

Wszyscy wiedzieli, kogo miał na myśli. Piątka graczy ofensywnych – Omar Orestes Corbatta, Humberto Maschio, Antonio Angelillo, Omar Sívori i Osvaldo Cruz – była postrachem rywali przez cały turniej, prezentując piłkę techniczną, płynną i sprawiającą wrażenie radosnej. Faktycznie trudno o lepsze określenie tych pięciu zawodników, którzy poprowadzili Argentynę do zwycięstwa w Campeonato Sudamericano. Los ángeles con caras sucias – aniołowie o brudnych twarzach – to ukłon wobec filmu z 1938 roku, z Jimmym Cagneyem i Humphreyem Bogartem, a zarazem nawiązanie do bezczelności i beztroski ich stylu gry oraz co najmniej swobodnego podejścia do treningów. „Sívori doprowadzał [trenera Guillermo] Stábilego do szału – opowiadał lewy pomocnik Ángel »Pocho« Schandlein. – Jeśli autobus na trening odjeżdżał o ósmej, wyruszał zawsze bez Sívoriego, który docierał taksówką koło dziesiątej. Sívori lubił pospać…”.

Z czasemCarasucias – przydomek skrócił pełną nazwę, pomijając kwestię ich anielskości – stali się symbolem tyleż wielkiej, co utraconej przeszłości argentyńskiej piłki; złotego wieku, w którym prym wiodły talent, zuchwalstwo i zabawa i w którym nikomu nie śniła się jeszcze epoka odpowiedzialności i sceptycyzmu. Przeszłość bywa idealizowana, coś o tym wiemy, ale poczucie straty, kiedy ów złoty wiek przeminął, było z pewnością prawdziwe: nostalgia za iluzoryczną przeszłością, kiedy świat nadal się stwarzał, a idealizm nie podporządkowywał się jeszcze cynizmowi, stworzyła psychodramę argentyńskiego futbolu, a może i całej Argentyny.

W 1535 roku don Pedro de Mendoza wyruszył w podróż przez Atlantyk z Sanlúcar de Barrameda w prowincji Kadyks na czele 13 statków i dwóch tysięcy ludzi. Karol V, król Hiszpanii i władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, mianował go gubernatorem Nowej Andaluzji. Zarówno Mendoza, jak i ci z cesarskiego dworu, którzy przyznali mu połowę skarbów należących do pokonanych wodzów indiańskich i dziewięć dziesiątych wszystkich pozostałych łupów, marzyli o ziemi niezmierzonego bogactwa. Na miejscu czekały jednak rozległe prerie zamieszkiwane przez wrogie plemiona, których kultura wydawała się prymitywna, gdy porównać ją z wyrafinowanymi i bogatymi królestwami Meksyku i Peru.

Ekspedycja okazała się fiaskiem. Najpierw flotę konkwistadorów u wybrzeży Brazylii rozproszył sztorm, później zastępca Mendozy, Juan de Osorio, został zamordowany – niektórzy twierdzą, że na zlecenie dowódcy wyprawy, podejrzewającego go o nielojalność. I chociaż potem don Pedro popłynął w górę Rio de la Plata i w 1536 roku założył Buenos Aires u ujścia niewielkiej rzeki zwanej po prostu Riachuelo[2], poczucie spełnienia trwało krótko.

Syfilis przykuł Mendozę na długi czas do łóżka, a początkowa współpraca z Indianami Querandi przerodziła się w konflikt. Wysoki na trzy stopy ceglany mur, który otaczał osadę, był spłukiwany przez każdy kolejny deszcz, a bez pomocy lokalnej ludności pierwsi osadnicy nie byli w stanie zdobyć pożywienia – najpierw zmuszeni do jedzenia szczurów i węży, potem własnych butów, a w końcu do kanibalizmu. Gdy załogę uszczupliły ataki ze strony rdzennej ludności, choroby i głód, Mendoza postanowił wrócić do Hiszpanii, by znaleźć tam wsparcie dworu. Zmarł w podróży powrotnej przez Atlantyk.

Pomoc w końcu nadeszła, ale niedostateczna i spóźniona. W 1541 roku garstka ocalałych uczestników misji Mendozy opuściła Buenos Aires i udała się na północ do Asunción. Na miejscu porzucili siedem koni i pięć klaczy: zważywszy na fakt, że zwierzęta te podwajały populację mniej więcej co trzy lata, miało to decydujące znaczenie dla powstania kultury gauchów, która rozwinęła się w Argentynie trzy stulecia później.

Od samego początku więc Argentyna, kraj srebra, była mitem, ideałem, do którego rzeczywistość nie była w stanie się dopasować.

Swego czasu pomieszkiwałem tuż koło Avenida Pueyrredón, gdzie dzielnica Recoleta przechodzi w Palermo. Jeśli po wyjściu z domu skręcałem w lewo, mijałem szpital, cztery przecznice i sklepik, którego właściciel głośno narzekał po angielsku, że tylko Europejczycy doceniają sery, a gdy potem skręcałem w prawo pod górę, docierałem na cmentarz, gdzie pochowano 18 prezydentów Argentyny, pisarzy Leopoldo Lugonesa i Adolfo Bioy Casaresa, a także być może największy mit tego kraju: Evę Perón.

Zdecydowanie częściej jednak skręcałem w prawo i wyruszałem Pueyrredón na południe. Przecinałem handlową Avenida Santa Fe i szedłem dalej, zostawiając za sobą dzielnice klasy średniej. Kiedy docierałem do Once, gdzie naganiacze próbują sprzedawać ci monety drożej niż ich nominalna wartość, bo potrzebujesz ich na autobus, wyczuwałem już wpływy boliwijskie. To tam, jeśli potrzebowałem, mogłem kupić kolendrę (nabycie ziół w Buenos Aires sprawia nieoczekiwane trudności). Mijając dworzec autobusowy, maszerowałem dalej, wzdłuż linii H tutejszego metra, przez dzielnicę Balvanera, do Parque Patricios – barrio wsławionego niegdyś przez kowali opiewanych w tangu Sur. Tymczasem Pueyrredón zmieniała nazwę, najpierw na Jujuy, potem na Colonia, aż w końcu, po godzinie spaceru od mieszkania, wchodziłem na Estadio Tomás Adolfo Ducó.

Chociaż stadion Huracánu nie był tak sławny jak El Monumental albo La Bombonera, było w nim coś poruszającego. Został otwarty w 1947 roku i wciąż czuło się w nim aurę lat 40., a to dzięki czerwonym betonowym siedzeniom i wieży, zatopionej w głównej trybunie, najwyraźniej nawiązującej do dużo wyższej wieży na Centenario w Montevideo, z oddali przypominającej stary transatlantyk. Z pojemnością prawie 50 tysięcy miejsc stadion był o wiele za duży dla Huracánu, ale wrażenie dawnej świetności pobudzało wyobraźnię. Z pewnością przyciągał też filmowców. To właśnie Ducó pojawia się w słynnym ujęciu z nagrodzonego w 2010 roku Oscarem filmu Juana José Campanelli Sekret jej oczu. Rozpoczynają go obrazy nocnego Buenos Aires z powolnym zbliżeniem na jasno oświetloną murawę, na której Huracán gra z Racingiem, a potem kamera pikuje nad jedną z bramek w kierunku popular[3], gdzie stoi jeden z głównych bohaterów. Stadion pojawiał się także jako sceneria Pasión dominguera Emilio Ariño z 1971 roku i Dżumy Luisa Puenzo z 1992 roku.

Podczas mojego pobytu w Buenos Aires Huracán często grywał w piątki. Zazwyczaj wędrowałem więc tą drogą, żeby obejrzeć mecz z przyjaciółmi, a potem udawaliśmy się razem coś zjeść, do Palermo albo do Microcentro. Na łuszczącym się białym tle muru platei widzieliśmy wypisane czerwoną farbą nazwiska legendarnych graczy Huracánu: Carlosa Babingtona, René Housemana, Alfio Basile, Miguela Ángela Brindisiego – nazwiska, które miały nam uświadomić, że nie patrzymy po prostu na piękny i zapyziały obiekt jeszcze jednego podupadłego klubu z Buenos Aires, ale że to właśnie tutaj w 1973 roku César Luis Menotti ogłosił manifest kontrrewolucji przeciwko antyfutbolowi, który zdominował argentyńskie myślenie o piłce od czasu mistrzostw świata w 1958 roku. I że to właśnie tutaj, w ich zespole, tkwiły korzenie sukcesu odniesionego na mundialu 1978, a zarazem zawiązki starcia między zwaśnionymi obozami menottyzmu i bilardyzmu, innymi słowy: między idealizmem i pragmatyzmem; starcia, które od tamtej pory unosi się nad tutejszą piłką.

Miałem szczęście, bo czas oglądania przeze mnie meczów Huracánu zbiegł się z erą Ángela Cappy. Cappa był wyznawcą i nauczycielem doktryny technicznego futbolu, która odpowiadała tradycjonalistom. Jego zdaniem piłka dawała najbiedniejszym szansę awansu społecznego – wyjścia ze świata ubóstwa, zarówno w sensie metaforycznym, kiedy utalentowany piłkarz osiąga coś w rodzaju artystycznej transcendencji niezależnie od swego pochodzenia, jak dosłownym, kiedy dobry zawodnik zarabia ogromne sumy i zdobywa powszechny szacunek.

Późniejszy rozczarowujący okres pracy Cappy w River Plate nadszarpnął jego wizerunkiem, ale w pierwszych miesiącach 2009 roku atak na korporacyjną naturę współczesnego futbolu, z pewnością poruszający czułą strunę w zubożałej lidze, wydawał się wzruszająco staroświecki. A było to tym istotniejsze, że Cappa dbał o porywający futbol właśnie w Huracánie – klubie pasującym najlepiej do romantyzmu szkoleniowca. Oglądanie tamtego Huracánu – pięknie konstruującego akcje, nieskutecznego w ataku i katastrofalnego w obronie – było wielką frajdą. I choć nigdy nie byli drużyną budzącą zaufanie, w jakiś przedziwny sposób zdołali się dotoczyć do ostatniej kolejki Clausury[4] sezonu 2008/09 jako lider tabeli, z jednym punktem przewagi nad Vélezem Sarsfield, z którym mieli rozegrać finałowy mecz sezonu.

Spotkania rozstrzygające o tytule zawsze są dramatyczne, ale pojedynek na El Fortín, niewielkim stadionie w Liniers, zachodnim barrio Buenos Aires, osiągnął epicką jakość wyjątkowo szybko. Najpierw sędziowie niesłusznie nie uznali gola napastnika Huracánu, Eduardo Domíngueza, później, po 19 minutach gry, nadeszło tak gwałtowne gradobicie, że mecz przerwano, a kibice opuścili trybuny, szukając schronienia w stadionowych korytarzach. Samochody zaparkowane na ulicach dookoła stadionu miały wgniecione dachy i maski, w całej okolicy słychać było wycie alarmów. W ciągu kolejnych dziesięciu minut gry – wznowionej po godzinnej przerwie – Domínguez trafił w poprzeczkę, a Gastón Monzón obronił karnego, wykonywanego przez Rodrigo Lópeza z Vélezu. Huracán miał przewagę i wydawał się niezagrożony, a ataki Vélezu w drugiej połowie stawały się coraz bardziej desperackie. Żeby dowieźć do końca wynik remisowy, dający Huracánowi dopiero drugie w dziejach klubu mistrzostwo kraju, brakowało siedmiu minut, gdy wychodzący do dośrodkowania Monzón zderzył się z Joaquínem Larriveyem. Większość obserwatorów uważała, że bramkarz był faulowany, ale sędzia puścił grę i Maxi Moralez umieścił piłkę w pustej bramce – a chwilę później wyleciał z boiska, bo za zdjęcie koszulki w geście triumfu obejrzał drugą żółtą kartkę. Marzenia rozwiały się na ostatniej prostej i jak to często bywa w argentyńskiej piłce dzisiejszych czasów, najlepsi piłkarze Huracánu rychło odeszli do bogatszych klubów. Dwa lata później zespół spadł z ligi.

Jednak nawet mimo degradacji symboliczny urok Estadio Ducó był oczywisty. Kiedy Coca-Cola kręciła na nim reklamę z udziałem modelki Mariany Nannis, ówczesnej żony napastnika Claudio Caniggii, dyrektor kreatywny Maximiliano Anselmo tłumaczył, że wybrał go, bo był to „stadion w sensie ścisłym”. Jeśli nie liczyć wieży, nie miał wprawdzie indywidualnych cech charakterystycznych dla innych obiektów, ale oddawał atmosferę Buenos Aires lat 40. Innymi słowy: oddawał atmosferę czasów, w których Argentyna wciąż była krajem pełnym optymizmu, Juan Perón snuł wizje robotniczej republiki, a ludzie wierzyli, że budują lepszą przyszłość. W tym znaczeniu Ducó mogło służyć za scenę odrodzenia, zarówno jako sama budowla, jak i świadek meczów rozgrywanych tu we wczesnych latach 70. Nie było z pewnością przypadkiem, że Cristina Kirchner, grająca symbolami równie chętnie jak każdy światowy przywódca, właśnie tutaj rozpoczynała kampanię wyborczą mającą zapewnić jej w 2011 roku reelekcję – było to jej pierwsze wystąpienie publiczne po śmierci męża, byłego prezydenta Néstora Kirchnera.

Wrażenie upadłej wielkości i zawiedzionych nadziei nie ogranicza się do Ducó. I nie ogranicza się do piłki nożnej. Argentyna jest krajem pobożnych życzeń, jest utopijnym snem, który nigdy nie przerodził się w rzeczywistość, krążąc między jednym represyjnym reżimem a drugim aż do hiperinflacji i w końcu do upadku w 2002 roku, który zniszczył tutejsze standardy życia i dodał jeszcze jedną warstwę do już nagromadzonych złóż rozczarowania. Rzecz w tym, że w świecie, gdzie współczesność przynosi tyle zawodu, zawsze można odwołać się do przeszłości.

Całe Buenos Aires zdaje się żyć marzeniem o tym, że przeszłość nigdy się nie skończyła, a jedyne pytanie dotyczy kwestii, o jakiej przeszłości mowa. Odcinek od zamożnego Belgrano na południowy wschód do brudnego San Telmo pełen jest rozsianych pomiędzy wielkimi budynkami niespodziewanych placyków i parków albo ukrytych alei, na których łatwo wyobrazić sobie mężczyzn w fedorach i z parasolami, spacerujących pod rękę z kobietami w wyrafinowanych nakryciach głowy. Dziś wiele ścian najbardziej efektownych budynków pokrywają brud i graffiti, a nawierzchnie są w straszliwym stanie – popękane, nierówne i pełne psich kup. W jasny wiosenny dzień, gdy palisandry kwitną na jasnofioletowo, Buenos Aires może być miastem niezwykłej piękności, ale nie sposób uwolnić się od myśli, o ile byłoby milsze, gdyby tylko ktoś zechciał je posprzątać, położyć nieco kostki brukowej i chociaż trochę odmalować.

Obiecywało to wielu kandydatów na burmistrzów, ale gdy zostali wybrani, rychło przekonywali się, że budżet już rozdysponowano na podwyżki dla nauczycieli, śmieciarzy czy innych pracowników sektora publicznego, i mając do czynienia z codziennymi strajkami i protestami, musieli się poddać. Sam szybko doszedłem do wniosku, że nieustanne demonstracje uliczne, które z początku uważałem za świadectwo imponującego poziomu obywatelskiego zaangażowania, są w gruncie rzeczy oznaką niefunkcjonalności tutejszego systemu politycznego. Jeśli ludzi z transparentami spotykasz za każdym razem, gdy udajesz się na Plaza de Mayo, jeśli drogi są regularnie blokowane przez protestujących, jeśli całodobowe kanały informacyjne nieustannie pokazują przedstawicieli jednej czy drugiej profesji ścierających się z policją[5], szybko staje się to dla ciebie niezrozumiałym, obojętnym szumem, a specyfika każdego kolejnego protestu gubi się w wielkim morzu niezgody. Z drugiej strony: w kraju doskonale pamiętającym traumę brutalnie tłumionych demonstracji zapał, z jakim korzysta się z prawa do protestu, właściwie powinien budzić podziw.

Tak czy inaczej, pamięć zbiorowa dni pełnych chwały wydaje się trwać w najlepsze, podobnie jak nostalgia za pierwszą połową minionego stulecia. W Palermo wciąż można spotkać tradycyjnie czerwone angielskie skrzynki pocztowe, a dumę z tego, czym kiedyś było Buenos Aires, wyczuwa się w zachowanych z pietyzmem staromodnych kawiarniach i zadziwiającej częstotliwości, z jaką nawet w miejscach najbardziej nieoczekiwanych można napotkać sepiowe fotografie miasta. Przykładowo w nijakim poza tym supermarkecie Coto na Calle French, dwie przecznice na południowy wschód od Pueyrredón, ściany wzdłuż ruchomego chodnika zdobią nie tylko reklamy i oferty wyprzedaży, ale także wizerunki starego Buenos Aires. Choć i tak nic nie świadczy równie mocno o romansie argentyńskiej stolicy z własną przeszłością jak nieprzemijająca obsesja na punkcie tanga, tańca, który rodził się właśnie tutaj i w Montevideo w ostatniej dekadzie XIX wieku, a którego popularność rosła w równym stopniu dzięki teatrom i ulicznym kataryniarzom.

Tęsknota za przeszłością jest zrozumiała. Na przełomie XIX i XX wieku Argentyna rozwijała się tak prężnie, że nikaraguański poeta Rúben Darío określił Argentyńczyków mianem „Jankesów Południa”. W latach 20. był to kraj stabilny politycznie, o dobrze prosperującej gospodarce, zamieszkały przez kwitnący młody naród, wypadający korzystnie w porównaniu z Kanadą czy Australią. W 1928 roku Argentyna była ósmym państwem świata, jeśli idzie o produkt narodowy brutto. W 2012 roku, według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, spadła na miejsce 60[6]. W 1930 roku, kiedy mijało właśnie 70 lat niezakłóconych rządów cywilnych, nastąpił pierwszy przewrót wojskowy. W ciągu kolejnych 46 lat 13 kolejnych rządów powstawało na skutek wojskowego zamachu stanu albo mniej jawnych form nacisku militarnego. Jak zauważono w 1978 roku na łamach „New Statesman”, „klęska Argentyńczyków jako narodu jest największą polityczną tajemnicą tego stulecia”.

A przecież do sukcesu było tak blisko. Po masakrach rdzennej ludności, dokonywanych w ciągu XIX wieku, Argentyna stała się, teoretycznie przynajmniej, tabula rasa. Poczucie, że mają do czynienia z krajem, w którym można tworzyć nowe, lepsze społeczeństwo, ośmielało utopistów. Ideały jednak, jak zawsze, zderzały się z rzeczywistością i nabytymi prawami, więc najtrwalszym efektem utopizmu okazało się nie stworzenie lepszego świata, ale rozwinięcie sposobu myślenia, który najpierw stara się o ustalenie ideałów i rzeczy niepodważalnych, a następnie – w obliczu nieuniknionej porażki przy wcielaniu ich w życie – prowadzi do niemal nihilistycznego przekonania, że nie pozostaje nic innego poza pragmatyzmem. Argentyński futbol z pewnością zaludnia niezwykła liczba zarówno romantyków i cyników, jak i ludzi, którzy zdają się dostrzegać romantyzm w skrajnym cynizmie.

Po klęsce misji Mendozy przyszli inni. W 1580 roku Buenos Aires odbudował Juan de Garay. Jego również uwiodła idea mitycznych poszukiwań, spędził więc kolejne dwa lata na próbie odnalezienia legendarnego miasta Los Césares, osady niemierzonego bogactwa, założonej przez – w zależności od tego, której wersji wierzyć – rozbitków z hiszpańskiego wraku, potomków Inków, olbrzymy bądź duchy, a leżącej gdzieś w Andach Patagońskich. W 1583 roku Garay zginął w zasadzce Querandich na brzegu rzeki Carcarañá.

Pierwsi osadnicy znaleźli się w kraju, który wymykał się schematom, jakie początkowo do niego przykładali, więc – oddaleni od swoich ojczyzn – przystąpili do konstruowania jego nowej tożsamości, której głównymi składnikami były niepokój i ogólny brak poczucia bezpieczeństwa: jako że nie było instytucji państwa, każdy musiał radzić sobie sam. Nawet gdy te instytucje zaczęły się pojawiać, wraz z tworzonym przez nie prawem krajowym, były postrzegane jako obce i ograniczające wolność, której Nowy Świat miał być oazą. W rezultacie prawa nigdy tu nie szanowano i nie postrzegano jako dobrodziejstwa, które zapewnia bezpieczeństwo, ale raczej coś, co należy obejść. Poczucie niestabilności powodowało, że kto miał pieniądze, władzę lub wpływy, natychmiast starał się zabezpieczać swoją pozycję; poczucie niestabilności potęgowała armia bez wroga.

Historyk i intelektualista José Luis Romero pisze, że „dusza Argentyny jest tajemnicą”, dowodząc, że była ona mitem, chimerą, ziemią, której tożsamość trzeba było wymyślić[7]. Poszukiwania te – i ich niemal nieuchronne niepowodzenie – miały swoje konsekwencje, na które wskazywało wielu argentyńskich pisarzy. W La hipocresía argentina na przykład eseista i ekonomista Enrico Udenio dowodził, że „Argentyńczycy to neurotyczne społeczeństwo, którego członkowie czują się niespełnieni i odczuwają potrzebę działań autodestrukcyjnych… To społeczeństwo zbudowane na marzeniach, które gdy marzenia się nie spełniają, szuka przyczyn i odpowiedzialności za ten stan rzeczy na zewnątrz”[8].

Poglądy Udenio są skrajne, ale prawdą jest, że myślenie o tym, co mogło się zdarzyć, unosi się nad Argentyną wraz z frustracją i smutkiem, że wyczekiwane przez lata dni chwały nigdy nie nadeszły. Co być może tłumaczy fakt, że Buenos Aires to miasto, w którym freudowska psychoanaliza cieszy się największym wzięciem w skali świata – z wyłączeniem Nowego Jorku, rzecz jasna. W zasadzie jedyną sferą, w której Argentynie udało się sprostać pokładanym nadziejom, jest piłka nożna, co najprawdopodobniej stanowi główny powód przypisywanego jej w tym kraju zaiste ogromnego znaczenia.

Życie mitami i przywoływanie ideałów przeszłości rzutuje na wszystko. Argentyńczycy bez przerwy narzekają, że kibice nie znają już historii, i być może wielu rzeczywiście jej nie zna, ale jeśli wziąć pod uwagę relacje z meczów w prasie i telewizji, żaden inny naród nie żyje tak bardzo przeszłością. Przed ważnymi starciami znanych rywali kanały telewizyjne nieustannie pokazują ich dawne spotkania.

A jak na kraj z zaledwie 25-milionową populacją Argentyna ma niezwykle bogatą piłkarską historię. Wygrała dwa mundiale, a trzykrotnie przegrywała dopiero w finale; 14 razy zwyciężyła w Copa América (sześć razy częściej niż Brazylijczycy). Argentyńskie kluby 23 razy zdobywały Copa Libertadores (pięć razy częściej niż drużyny brazylijskie). Argentyńczyk Diego Maradona jest jednym z dwóch najpoważniejszych kandydatów do miana największego piłkarza w dziejach futbolu, Leo Messi mógłby być kandydatem trzecim, a niejeden umieściłby niedaleko za nimi także Alfredo Di Stéfano (a jest jeszcze – to w końcu ta żyjąca przeszłością Argentyna – cała lista kandydatów z epoki przedtelewizyjnej, którzy również znaleźliby swoich zwolenników: Manuel Seoane, Antonio Sastre, Adolfo Pedernera, Omar Sívori…).

Ale nie chodzi tu tylko o sukcesy czy o pasję. Żaden inny kraj nie nadaje piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak bardzo jej teorii i mitów. Futbol w Argentynie jest otwarcie wiązany z kulturą i polityką. Prezydenci zdają sobie sprawę z jego siły i próbują ją wykorzystać, bez skrupułów mobilizując dla swojego poparcia grupy chuliganów, barras bravas. Filozofowie zaś potrafią umniejszać znaczenie pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie w „nieodpowiedni sposób”.

Wiem, że to ogromna książka i jej napisanie zajęło mi dużo więcej czasu, niż się spodziewałem. Czasami czułem się jak jeden z kartografów w opowiadaniu Borgesa O ścisłości w nauce, tworzących „mapę cesarstwa, osiągającą rozmiar cesarstwa”[9]. Chciałem opisać w niej nie tylko świat idei i miejsce sportu w jego społecznym, ekonomicznym i politycznym kontekście, ale także ludzi, piłkarzy i trenerów, których losy były tak niezwykłe, że zdawały się pochodzić z powieści realizmu magicznego. Nie mogłem przy tym zapominać o futbolu w sensie ścisłym, o meczach i golach, dla których przecież przede wszystkim oglądamy ten sport; o kulturze stanowiącej walutę, w której wycenia się tak wiele obszarów argentyńskiego życia. Choć jest to więc przede wszystkim historia futbolu, zważywszy na to, że jego dzieje są powiązane tyloma nićmi z polityką czy sprawami społeczno-ekonomicznymi – że przenika on w zasadzie całe życie publiczne tego kraju – powstała także książka o samej Argentynie.

Część pierwszaNarodziny narodu1863–1930Rozdział pierwszyTa angielska gra

Kiedy wyruszycie na północny wschód przez Sarmiento od pomnika Garibaldiego na Plaza Italia, powinniście skręcić w lewo i przejść przez wyliniały trawnik na Plaza Holanda. Otaczającą jeziorko ścieżkę podzielono tutaj na 100-metrowe odcinki dla wygody biegaczy, posapujących z wysiłku pomiędzy rolkarzami i gęśmi (jeśli te ostatnie akurat nie atakują rowerzystów wodnych). Gdy przetniecie tę ścieżkę, dojdziecie między drzewami do Avenida Figueroa Alcorta; jeżeli wtedy skręcicie w lewo i ruszycie wzdłuż drogi, miniecie tor wioślarski i hipodrom, aż w końcu dotrzecie do El Monumental. Jeśli jednak przejdziecie przez Alcorta, znajdziecie się na otaczającej planetarium dużo świeższej trawie i natraficie tam, za zielonymi drewnianymi tablicami oznaczającymi miejską sieć ścieżek rowerowych, na nijaki jasnoszary głaz o wysokości mniej więcej półtora metra. Jego boki pomazano czerwoną farbą, a z tyłu pośród różnych czarnych zawijasów ktoś napisał niebieskim kolorem „CMB 2011”.

Przód jednak jest wolny od graffiti, a umieszczona na nim inskrypcja obwieszcza, że jest to lugar histórico, historyczne miejsce. Jest też drugi, znacznie mniejszy kamień, u stóp tamtego. Jeśli kiedykolwiek pokrywały go jakieś napisy, zostały dawno wytarte. Pomnik postawiła Comisión Nacional de Museos y Lugares Históricos: „aquí – głosi napis – se instaló el primo campo de deporte del Buenos Aires Cricket Club 8 XII 1864” – „w tym miejscu 8 grudnia 1864 roku powstał pierwszy obiekt sportowy Buenos Aires Cricket Club”. O futbolu nie ma tu ani słowa, co wydaje się dziwne, zważywszy na popularność obu dyscyplin w Argentynie, niemniej to właśnie tutaj 20 czerwca 1867 roku 16 członków miejskiego środowiska biznesowego – sami Brytyjczycy z wyjątkiem Williama Boschettiego, który urodził się na wyspie Saint Lucia – spotkało się, by rozegrać pierwszy mecz piłkarski, jaki kiedykolwiek odbył się na argentyńskiej ziemi.

Zasady gry w piłkę nożną, spisane przez Football Association w grudniu 1863 roku, dotarły do Buenos Aires i zostały opublikowane w anglojęzycznej gazecie „Standard” w początkach roku 1867. Pismo służyło społeczności, która w 1880 roku liczyła 40 tysięcy członków, największej brytyjskiej (lub raczej brytyjskiej i irlandzkiej, bo większość tych ludzi pochodziła z obecnej Republiki Irlandii) populacji zamieszkującej jakikolwiek kraj niebędący wówczas częścią Imperium. Wywierała ona zresztą tak znaczący wpływ, że czasami można było odnieść wrażenie, że Argentyna w istocie jest częścią Korony Brytyjskiej, jak głosił nagłówek „Timesa” w 1806 roku. Brytyjczycy zarządzali miejscowym systemem bankowym, budowali koleje, zajmowali się eksportem skór, wełny i mięsa; Wielka Brytania z wyraźną przewagą była największym partnerem handlowym Argentyny.

Brytyjczycy w Argentynie robili to, co robią wszędzie na świecie: tworzyli miniaturowe wersje ojczyzny, zakładając własne szkoły, szpitale, kościoły i kluby sportowe. Te ostatnie z początku organizowały głównie mecze krykieta, tenisa i – zważywszy na dostępność znakomitych koni – polo, ale niektórzy ich członkowie musieli też uprawiać jakiś rodzaj piłki nożnej w szkołach i na uniwersytetach. Już w 1840 roku brytyjscy marynarze grali w dokach w coś na kształt futbolu. Była to czynność, która – jak się zdaje – budziła konsternację wśród mieszkańców miasta, o czym świadczy notatka w „La Razón”, z dozą niepewności opisująca tę rozrywkę jako „nieustające bieganie za piłką”.

Żeby rozwinąć tę grę i rozpocząć jej propagowanie, potrzebna była organizacja i zajął się nią Thomas – lub Tomás – Hogg. Jego ojciec był właścicielem fabryki włókienniczej w Yorkshire, a po przeprowadzce do Buenos Aires nie tylko kontynuował swoją działalność w tej branży, ale także założył brytyjskie centrum handlowe, brytyjską bibliotekę, brytyjski koledż oraz, w 1819 roku, klub krykieta. Syn był równie aktywny. Zorganizował Dreadnought Swimming Club, klub pływacki, w którym pierwsze zawody odbyły się w 1863 roku. Trzy lata później przerzucił się na squasha i z bratem Jamesem utworzył Buenos Aires Athletic Society. Mniej więcej w latach 60. XIX wieku zakładał również pierwszy klub golfowy w Ameryce Południowej. Słowem, był pionierem niemal w każdej dziedzinie sportu, choć to jego praca na rzecz piłki ostatecznie zyskała największe znaczenie – nawet jeśli szybko porzucił tę dyscyplinę dla rugby.

Szóstego maja 1867 roku Hogg zamieścił w „Standardzie” notatkę pod tytułem Foot Ball. „Spotkanie organizacyjne – czytamy – odbędzie się w następny czwartek wieczorem, o siódmej trzydzieści, w Calle Temple naprzeciw numeru 46, a jego celem będzie przyjęcie przepisów Meczów Piłki Nożnej, które rozgrywane będą zimą na Stadionie Krykieta. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych”.

Pierwszy mecz zaplanowano na 25 maja, ale musiał zostać przełożony prawie o miesiąc w związku z zalanym boiskiem przy stacji kolejowej Boca Junction[10]. I w końcu, tamtego rześkiego czerwcowego popołudnia, po krótkim opóźnieniu wywołanym dyskusją o tym, czy przyzwoite jest noszenie szortów na oczach żeńskiej publiczności, drużyna ubrana w czerwone stroje (los Colorados), której kapitanem był Hogg, stoczyła bój z drużyną ubraną na biało (los Blancos), której przewodził przyjaciel Hogga, William Heald; grano po ośmiu przez dwie 50-minutowe połowy. W centrum Buenos Aires, na miejscu wyjątkowo odległym od któregokolwiek z dzisiejszych stadionów – jakby współczesne kluby były zbyt taktowne i wolały trzymać się z dala od poświęconej ziemi – futbol w końcu objawił się Argentynie.

Heald nie wydawał się szczególnie zachwycony tym doświadczeniem. W swoim dzienniku[11] zapisał, że o dziesiątej rano wsiadł z Hoggiem w pociąg do Palermo, potem wyznaczali flagami linie boiska, a następnie „przenieśli się do Confiteríi na chleb z serem i trochę portera” w oczekiwaniu na resztę graczy. Niewielka liczba tych ostatnich spowodowała, że „grało się bardzo ciężko” i pod koniec Heald był „całkowicie wyczerpany”. Nie był to jedyny nieprzyjemny efekt: „Plecy bolały mnie bardzo i wydawało się, że utraciłem cały apetyt, gdyż nie mogłem niczego tknąć na kolację”.

Los Colorados wygrali 4:0 i kiedy zorganizowano kolejny mecz, Healda w funkcji kapitana zastąpił H.J. Barge (w Argentynie zawsze brakowało cierpliwości do liderów odpowiedzialnych za porażki – choć wygląda na to, że Heald nie przejawiał wielkiej ochoty, by zagrać ponownie). Tym razem los Colorados zwyciężyli 3:0; futbol zaczął zapuszczać pierwsze nieśmiałe korzenie. Trzy lata później hiszpańskojęzyczna gazeta „El Nacional” wspominała o „tej angielskiej grze” i przepowiadała, że „rychło się do niej przyzwyczaimy”.

Futbol potrzebował więc trochę czasu, by się przyjąć – ale naprawdę tylko trochę. Z początku piłka nożna była tylko jedną z wielu dyscyplin uprawianych przez brytyjską społeczność, ale do 1880 roku stała się już sportem najważniejszym – częściowo z powodu swojej prostoty (jedyny potrzebny ekwipunek to piłka, którą można było zrobić nawet z gałganków czy zwiniętej w kłębek gazety, a przepisy były na tyle proste, że każdy chwytał je niemal natychmiast), a częściowo dlatego, że forsowały ją brytyjskie szkoły, które – śladem swoich odpowiedników w ojczyźnie – uważały futbol za sposób krzewienia zdrowych chrześcijańskich cnót dyscypliny, siły i wytrzymałości. Co więcej, sporty zespołowe postrzegano jako antidotum na solipsyzm, stanowiący prostą drogę do najbardziej wyniszczającego z występków, onanizmu – prawdziwej obsesji szkół wiktoriańskich[12].

Janem Ewangelistą piłki w Argentynie okazał się Alexander Watson Hutton. Urodzony w Gorbals w 1852 roku, był synem właściciela sklepu spożywczego, osieroconym przez oboje rodziców, zanim skończył pięć lat. Wychowywany przez babkę ze strony matki, trafił później do Daniel Stewart Hospital School w Edynburgu. Watson Hutton był zapalonym piłkarzem; zdjęcie z okolic 1880 roku przedstawia go jako szczupłego, ale umięśnionego mężczyznę z wysokim czołem i wspaniale wypielęgnowanymi, nieco opadającymi wąsami.

W 1880 roku zaproponowano mu pracę w St Andrew’s Scots School w Buenos Aires. Rok później ukończył z bardzo dobrym wynikiem filozofię na uniwersytecie w Edynburgu i wypłynął z Liverpoolu, by objąć nową posadę, choć do Argentyny przybył dopiero 25 lutego 1882 roku. Piłka nożna zaś była dla niego czymś dużo ważniejszym niż sport – być może ze względu na to, że dwóch jego braci zmarło na gruźlicę, uważał, że dzięki niej może poprawić swoją kondycję, a innymi słowy: przedłużyć życie.

Mało kto ze społeczności wygnańców mógłby się z tym nie zgodzić, ale większość wolała jednak rugby – jeden z artykułów w „Heraldzie” określał nawet futbol lekceważącym mianem „zwierzęcej gry”. Zarząd szkoły St Andrew’s także był sceptyczny i różnica zdań na tle liczby godzin poświęconych piłce nożnej w programie nauczania, a także niezgoda na budowę sali gimnastycznej i powiększenie boiska sprawiły, że Watson Hutton stracił w końcu cierpliwość i zrezygnował z posady.

Człowiek mniej zdeterminowany pogrążyłby się pewnie w żalu i poczuciu krzywdy, a może nawet rozważał powrót do kraju, ale Watson Hutton był wierny swojej drodze: założył English High School, która rozpoczęła działalność 2 lutego 1884 roku. Dwa lata później, z piłką na czołowym miejscu w programie nauczania, szkoła miała 50 uczniów w internacie oraz 500 dochodzących na lekcje i musiała się przeprowadzać w poszukiwaniu większej powierzchni. A że brytyjskie szkoły przyjmowały nie tylko członków rodzin przybyszów z ojczyzny, ale także dzieci argentyńskiej elity, piłka nożna zaczęła się rozprzestrzeniać wśród lokalnej społeczności.

Edynburskie korzenie Watson Huttona pozostały dlań najważniejsze także w Buenos Aires. W marcu 1855 roku poślubił Margaret Budge (dawną nauczycielkę ze szkoły, w której pracował) w kościele prezbiteriańskim Świętego Andrzeja. Rok później urodziło się pierwsze z ich trójki dzieci, Arnold, który również będzie miał ważną rolę do odegrania we wczesnych latach rozwoju argentyńskiej piłki. W lipcu 1886 z kolei na scenie pojawił się inny stary znajomy, William Waters, syn gospodyni Watson Huttona z Edynburga, który przybył do Buenos Aires, aby podjąć pracę w English High School i przywiózł ze sobą worek skórzanych piłek. Legenda głosi, że sflaczałe futbolówki zdumiały celników w porcie, którzy z początku sądzili, że mają do czynienia z bukłakami na wino albo czapkami ze skóry, aż w końcu opisali je jako „rzeczy dla zwariowanych Anglików”. W przyszłości Waters stanie się wziętym importerem sprzętu sportowego do Ameryki Południowej, ale pierwsze sukcesy odnosił na boisku.

Gdy tylko Watson Hutton umieścił futbol w centrum programu nauczania English High School, inne szkoły poszły za jego przykładem, a równocześnie do Argentyny zaczęli napływać zaznajomieni już z grą robotnicy kolejowi z Wielkiej Brytanii. Spotkanie starych mistrzów i niedawno nawróconych przyniosło znakomite efekty i nowa dyscyplina rozwijała się błyskawicznie. Już w 1888 roku Argentyna miała pierwszą okazję do oglądania piłki w wydaniu międzynarodowym: z okazji urodzin królowej Wiktorii reprezentacja brytyjskiej społeczności z Buenos Aires rozegrała mecz z Brytyjczykami z Montevideo; wydarzenie to powtarzano co roku przez kolejne sześć lat. Do 1890 roku nawet Rosario, położone blisko 200 mil na północny zachód od Buenos Aires, miało już dwie drużyny – Athletic dla klasy zarządzającej i Central dla robotników.

Rok później postawiono kolejny ważny krok w dziejach argentyńskiej piłki: grupa imigrantów pod przywództwem Aleca Lamonta, szkockiego nauczyciela z St Andrew’s, doprowadziła do spotkania przedstawicieli pięciu klubów – Old Caledonians, Buenos Aires and Rosario Railways, Buenos Aires Football Club, Belgrano Football Club i St Andrew’s Scots Athletic Club – i założenia Argentine Association Football League. Waters został kapitanem i trenerem St Andrew’s, które zdobyło pierwsze mistrzostwo ligi – pierwsze w historii mistrzostwo ligi piłkarskiej powstałej poza Wielką Brytanią. W drużynie Watersa grali wyłącznie Szkoci, podobnie jak w zespole, który zajął drugie miejsce, Old Caledonians, złożonym głównie z pracowników brytyjskiej firmy hydraulicznej, Bautaume & Peason, którą sprowadzono do budowy sieci kanalizacyjnej w Buenos Aires.

Rok później cierpiąca na brak środków i kryzys przywództwa liga się rozpadła. Ocalenie przyniósł Watson Hutton, który doprowadził do wznowienia rozgrywek 21 lutego 1893 roku. Od tamtej pory boje o mistrzostwo Argentyny toczą się co roku, a zarządzającą nimi instytucję uważa się za najstarszą w Ameryce Południowej i ósmą pod tym względem na całym świecie. Watson Hutton stał na jej czele do 1886 roku, co jakiś czas sędziując mecze i dalej zarządzając English High School.

W rozgrywkach sezonu 1893 wzięło udział pięć drużyn, a tytuł wywalczył Lomas, brytyjski klub założony przez absolwentów Bedford School. Na fotografii przedstawiającej pierwszych mistrzów Argentyny widzimy 12 mężczyzn siedzących wokół A. Lesliego, mężczyzny o łagodnym spojrzeniu i siwych wąsach, ubranego w ciemny garnitur z muszką i chusteczką, malowniczo wylewającą się z kieszeni na piersi. Z 13 nazwisk tylko jedno – F. Nobili – nie jest w sposób oczywisty brytyjskie lub irlandzkie.

Jak podaje książka wydana w 2006 roku z okazji 115-lecia klubu, ponad 500 osób przyszło obejrzeć pojedynek Lomas z Flores w tamtym pierwszym sezonie, a fotografia z epoki pokazuje widzów siedzących na drzewach i oglądających mecz ponad głowami trzech czy czterech rzędów fanów znajdujących się dookoła linii bocznej. Na kolejnym zdjęciu, ze starcia z English High School, zwraca uwagę arbiter, którego podkręcone wąsy korespondowały z dewizką, sędziujący spotkanie w marynarce, kamizelce, szerokich białych spodniach i cyklistówce.

Z początku Lomas nadawał ton rozgrywkom, wygrywając pięć z sześciu pierwszych sezonów nowo powstałej ligi – kiedy ten jeden raz ulegli, wyprzedziły ich własne rezerwy, Lomas Academicals. Zmierzch jednak, gdy już się rozpoczął, zapadł szybko. Kiedy w 1908 roku wprowadzono możliwość spadku z ligi, klub cudem uniknął degradacji, ale rok później nie udało mu się już powtórzyć tego wyczynu – a jego upadek był zarazem symbolem słabnącej siły starych brytyjskich drużyn w czasach, gdy piłka podbijała kolejne społeczności i stawała się coraz bardziej argentyńska. Do 1930 roku Lomas zrezygnowało w ogóle z sekcji piłkarskiej – choć klub nadal istnieje i nosi zielono-szkarłatno-złote barwy przyjęte w 1896 roku, skupia się na rugby.

Kres hegemonii Lomas nadszedł akurat wtedy, gdy argentyński futbol uczynił wielki krok naprzód: w kwietniu 1898 roku Ministerstwo Sprawiedliwości i Edukacji Publicznej wprowadziło do szkół wychowanie fizyczne jako przedmiot obowiązkowy. Zważywszy na początkową nieufność rządu wobec piłki nożnej i panikę wywołaną dekadę wcześniej na wieść o rzekomych 400 ofiarach uprawiania tego sportu w Wielkiej Brytanii (doniesienia nie precyzowały, jaką część tej liczby stanowiły ofiary śmiertelne, a jaką ofiary kontuzji), a także na fakt, że kompanie ubezpieczeniowe zaczęły reklamować specjalne polisy dla graczy, w „Standardzie” zaś przestrzegano rodziców przed zezwalaniem dzieciom na udział w tak brutalnej grze – był to wyraźny znak, że dyscyplina zyskuje akceptację.

Utwierdzony w przekonaniu, że futbol zapuści korzenie na ziemi argentyńskiej, Watson Hutton kupił teren na boisko w północnym Buenos Aires i założył Club Atlético English High School dla uczniów, absolwentów i nauczycieli swojej szkoły. Rok później drużyna występowała już w drugiej lidze AAFL i zakończyła rozgrywki z zaledwie punktem straty do lidera, Banfield. Pod nazwą Alumni, przyjętą dwa lata później w związku z zakazem używania nazw placówek oświatowych w miejscach, gdzie pojawiały się reklamy, stała się potęgą, która zdominowała argentyński futbol w pierwszej dekadzie XX wieku, wygrywając pierwszą ligę dziesięciokrotnie w latach 1900–1911.

Watson Hutton od dawna już nie grał, ale jego syn – Arnoldo, jak tu na niego mówiono – zadebiutował na lewym skrzydle Alumni w 1902 roku, jako zaledwie 15-latek. Prawdziwa siła drużyny leżała jednak wówczas nie w latorośli Huttona, ale w potomkach innej rodziny szkockiej, która opuściła Wielką Brytanię znacznie wcześniej, a w Argentynie zdążyła zapuścić korzenie znacznie głębiej. James Brown znalazł się wśród 220 Szkotów płynących na Symetrii, jednym ze statków, które wyruszyły z Leith i Greenock do Buenos Aires w 1825 roku, opłacone przez dwóch właścicieli ziemskich z Roxburghshire, Johna i Williama Parish Robertsonów, którzy otrzymali zgodę argentyńskiego rządu na założenie „eksperymentalnej wspólnoty rolniczej” w Monte Grande, na południe od Buenos Aires.

Po czterech latach stało się jasne, że eksperyment się nie powiódł, ale mało kto z osadników wrócił do ojczyzny. Brown kupił własny kawałek ziemi i stał się rolnikiem pełną gębą. Jego najmłodszy syn, również James, miał z kolei dziewięciu synów, z których siedmiu – Jorge Gibson, Ernesto, Eliseo, Alfredo, Carlos Carr, Tomás i Diego Hope – grało dla Alumni.

Alumni była jedną z ostatnich wielkich angloargentyńskich drużyn, podkreślającą, że podtrzymywanie „brytyjskich wartości” było dla niej celem równie istotnym, jak wygrywanie i „dobra gra bez zaciętości”. Podczas jednego ze słynnych meczów z Estudiantes piłkarze tego klubu odmówili wykonania rzutu karnego, przyznanego im za zagranie jednego z rywali ręką. Mylna byłaby jednak sugestia, że drużyna ta cieszyła się popularnością jedynie wśród społeczności brytyjskiej w Argentynie. Jej członkowie byli mistrzami zdolnymi do fantastycznej gry, a siła ich przyciągania miała wymiar niemal powszechny. I jak to zwykle bywa, politycy także usiłowali ogrzewać się w ich blasku; przy pewnej okazji José Figueroa Alcorta uściskał Alfredo Browna, co zdaniem pisarza Osvaldo Soriano było „pierwszym przypadkiem, w którym prezydent wykorzystał piłkę nożną dla własnej chwały”.

W czasach dominacji Alumni krajobraz wokół dynamicznie się zmieniał. Buenos Aires błyskawicznie się rozrastało, częściowo za sprawą urbanizacji (ludność z obszarów wiejskich opuszczała stare rancza w poszukiwaniu pracy w powstających na terenie metropolii fabrykach i zakładach przemysłowych), a częściowo z powodu imigracji zza Atlantyku, głównie Włochów i Hiszpanów, ale także znaczącej liczby Żydów z Polski i Rosji oraz Niemców, Brytyjczyków i turcos – to ostatnie pojęcie rozciągano na wszystkich przybyszów z Bliskiego Wschodu. W 1914 roku 80 procent wszystkich ludzi urodzonych w Argentynie było potomkami imigrantów, którzy przybyli tu po 1860 roku.

Wraz z rozwojem miasta postępował rozwój piłki nożnej. Drugą ligę utworzono w 1895 roku, trzecią w 1899 (początkowo dla drużyn do lat 17, które brały udział w całodziennych rozgrywkach w jednej ze szkół), a czwartą w 1902 roku; do tego czasu piłka dawno już przestała być domeną brytyjskich emigrantów. Z badań Julio Frydenberga wynika, że w 1907 roku istniało co najmniej 300 klubów działających poza oficjalnym systemem ligowym. Niektóre skupiały przedstawicieli poszczególnych zawodów lub grup społecznych, ale większość reprezentowała konkretne barrios. To fenomen, który pojawił się wraz z nadejściem masowej urbanizacji i elektryfikacji: od kiedy budynki zaczęto oświetlać i ogrzewać za pomocą prądu, a nie – jak wcześniej – gazu, można było budować dużo wyższe domy, co prowadziło do powstawania osiedli apartamentowców, charakteryzujących dzisiejsze Buenos Aires. Kluby zaś można przecież traktować jako coś, co choć częściowo zaspokaja potrzebę tożsamości. Jak głosi stara teoria[13], każdy kraj potrzebuje armii, banku i drużyny piłkarskiej, więc klub dawał mieszkańcom barrio coś, wokół czego mogli się jednoczyć, co odróżniało ich od reszty świata i dawało poczucie przynależności do własnego obszaru. Nieprzypadkowo ogromna większość klubów tworzących dziś argentyński system ligowy powstawała w latach 1887–1915, a więc w czasach, gdy zaczęła się także formować argentyńska tożsamość narodowa.

Pierwszą całkowicie argentyńską instytucją, która powołała do życia drużynę piłkarską, była Gymnasia y Esgrima (Gimnastyka i Szermierka) z La Platy, miasta oddalonego o ponad 50 kilometrów od centrum Buenos Aires. Klub założono w 1887 roku, a sekcję piłkarską utworzono w 1901 roku, a więc w czasie, gdy powstało już wszystkie pięć grandes tutejszego futbolu: imigranci pracujący w dokach Buenos Aires założyli River Plate w 1901 i Boca Juniors w 1905 roku, francuscy imigranci z fabryk w Avellanedzie[14] utworzyli Racing Club w 1903 roku, lokalnych rywali tego ostatniego klubu, Independiente, powołali do życia hiszpańskojęzyczni pracownicy należącego do Brytyjczyków i zarządzanego przez nich domu towarowego City of London[15], a w końcu w 1908 roku pewien ksiądz z Almagro, szukający bezpiecznej przystani dla lokalnej młodzieży, wymyślił San Lorenzo.

Właściwe rozgrywki międzynarodowe rozpoczęły się w maju 1901 roku, gdy drużyna złożona w większości z piłkarzy Lomas i Alumni wyprawiła się do Montevideo, gdzie pokonała reprezentację Urugwaju 3:2[16]. Rok później Urugwaj wygrał w tym samym stosunku w Buenos Aires, a od kolejnego meczu, w 1905 roku, grano o srebrny puchar, ufundowany przez magnata herbacianego Thomasa Liptona, który również urodził się w Gorbals, kilka ulic dalej od Watson Huttona, tyle że w 1848 roku.

W 1905 roku system ligowy obejmował 77 klubów, rozgrywających między sobą ponad 500 meczów w sezonie. Pierwszego czerwca tamtego roku, przykładowo, rywalizowały ze sobą 52 drużyny, oglądane łącznie przez ponad pięć tysięcy widzów. Czterocyfrowa widownia szybko stała się normą, a anglo- i hiszpańskojęzyczne gazety zaczęły publikować sprawozdania z meczów ligowych. Relacje ze spotkań traktowano tak poważnie, że w 1912 roku „Herald” utrzymywał, że prasa potrzebuje na stadionie specjalnych warunków do pracy i nie może zadowolić się zwykłymi miejscami na trybunach.

Największe zainteresowanie budziły jednak zespoły przyjeżdżające na tournée, co samo w sobie zresztą świadczyło o tym, że ligę argentyńską zaczęto traktować serio. Pierwszy tour zorganizował Hippic Club, towarzystwo sportowe zrzeszające społeczną elitę i kierowane przez barona Antonio de Marchiego, który w 1904 roku zaprosił do Argentyny Southampton. Na pierwszy mecz angielskiej drużyny, przeciwko Alumni, stawił się nawet prezydent republiki, Julio Roca, co świadczyło o społecznej – choć może jeszcze nie sportowej – doniosłości chwili. Southampton był wówczas w pełni zawodowym klubem i choć wciąż jeszcze grał w Southern League[17], awansował do finału Pucharu Anglii w 1900 i 1902 roku. Jako zdecydowanie lepsza drużyna, pokonał Alumni 3:0, wygrywając także cztery pozostałe mecze w Argentynie, strzelając w ich trakcie 29 goli i tracąc zaledwie cztery, a potem udał się na drugą stronę La Platy i ograł reprezentację Urugwaju 8:1. Ewidentna wyższość Southamptonu nad miejscowymi drużynami stanowiła w oczach Brytyjczyków w Buenos Aires potwierdzenie, że stary kraj i stare wartości wciąż są niezrównane; byli pod takim wrażeniem, że jeszcze w 1923 roku „Herald” wychwalał „nadzwyczajną pracę głów i stóp, kunsztowną mieszankę mózgów i butów”.

Rok później w ślad za Southampton do Argentyny przybył Nottingham Forest, robiąc taką furorę, że drużyna Independiente po tej wizycie postanowiła zmienić barwy swoich koszulek z białych na czerwone – takie jakie nosili goście z Nottingham – choć została przy granatowych spodenkach. Na tamtym etapie argentyńskie drużyny nie mogły się równać z nawet dość przeciętnymi zespołami angielskimi (w 1905 roku Nottingham Forest zakończył rozgrywki w liczącej 18 klubów Division One na 16. miejscu, a rok później został zdegradowany). Dzięki przyjezdnym z 1906 roku natomiast można się było zorientować, jak kraj wypada na tle reszty świata. Drużyna Afryki Południowej, przybyła rok po Nottingham Forest, była amatorska i tworzyło ją ośmiu Brytyjczyków oraz siedmiu piłkarzy, którzy urodzili się w Afryce Południowej – chociażby w tym sensie trudno ją nazwać reprezentacją kraju – ale jej dyspozycja dała wgląd w poziom futbolu poza jego wyspiarską ojczyzną. Piłkarze z Afryki pokonali San Martín 6:0 i drużynę złożoną z uczniów 14:0, aż w końcu doszło do meczu, który okazał się najważniejszy spośród rozegranych w Argentynie do tamtej pory.

Widownia na Sociedad Sportiva nie była prawdopodobnie tak liczna jak ta, która oglądała klęskę Alumni z rąk Nottingham Forest rok wcześniej, ale wiele jej nie ustępowała, a tym razem mogła zobaczyć, jak drużyna Alumni, z Arnoldo Watson Huttonem w składzie, wygrała 1:0, odnosząc pierwsze w historii lokalnej piłki zwycięstwo nad zespołem, który przyjechał do Argentyny na tournée. „Herald” z typową dla siebie rzeczowością zauważył, że było to szczęśliwe zwycięstwo, ale szczegółowo opisał jego świętowanie. Po strzeleniu gola widzowie „wiwatowali aż do zachrypnięcia, kapelusze, laski i gazety pofrunęły w powietrze, wysoce szanowani, dostojni i stateczni zwykle obywatele tańczyli z radości”. Po ostatnim gwizdku tłum wbiegł na boisko i zniósł zawodników Alumni na ramionach. Piłkarze z Afryki Południowej wygrali osiem pozostałych spotkań w Argentynie, ale tamto zwycięstwo Alumni okazało się przełomowe – nawet jeśli Everton i Tottenham z łatwością ogrywały argentyńskie drużyny podczas swoich tras w 1909 roku, pokazując, że dystans do czołowych angielskich klubów wciąż pozostaje ogromny. Tamte pojedynki, szczególnie z Tottenhamem, stanowiły też ilustrację rosnącej różnicy zdań na temat tego, jak powinno się grać w piłkę: widownia reagowała szczególnie nieprzychylnie na prowokowane przez Anglików starcia bark w bark. W przyszłości tego rodzaju odmienne interpretacje przepisów będą miały poważne konsekwencje.

Rozdział drugi„Słyszałem brzęk zrywanych łańcuchów”

Martín Fierro, epopeja José Hernándeza, był pierwszym wielkim dziełem literatury argentyńskiej. Tytułowy bohater poematu, zubożały gauczo, służy w forcie broniącym granic wewnętrznych[18] przed rdzenną ludnością. Dla przyszłych pokoleń Fierro stał się symbolem gaucza jako samotny – i niezwykle męski – jeździec, w czasie podróży przez pampę radzący sobie z przyrodą i Indianami (którzy z definicji nie byli Argentyńczykami) z odwagą, choć niekoniecznie z opanowaniem. Był jednak postacią daleką od jednoznaczności.

Poeta Leopoldo Lugones, na tyle zafascynowany figurą gaucza, że sam napisał książkę La guerra gaucha[19], uznawał Martína Fierro za największy epos Argentyny, ale nostalgii, jaką wywoływały postacie gauczów w Buenos Aires w pierwszych latach XX wieku towarzyszyła również świadomość, że opisywane w poemacie czas i kody kulturowe należą do przeszłości; krytyk Calixto Oyuela, jeden z czołowych reprezentantów argentyńskiego przebudzenia kulturalnego początków minionego stulecia, przekonywał, że już w momencie publikacji Martín Fierro był w gruncie rzeczy elegią poświęconą stylowi życia, który nieodwołalnie przeminął.

Miało to głębokie społeczne i polityczne konsekwencje. Zjednoczone Prowincje La Platy wywalczyły niepodległość od Hiszpanii w latach 1810–1816; bohaterem narodowym i symbolem zwycięstwa został generał José de San Martín, który w 1812 roku zrezygnował ze służby w armii hiszpańskiej, wrócił do Buenos Aires i przewodził powstańcom w kilku ważnych bitwach. Po osiągnięciu niepodległości poprowadził pięć tysięcy żołnierzy w wielkim marszu z Argentyny przez Andy do Chile i na północ do Peru, by kontynuować walkę z Hiszpanami. W każdym argentyńskim mieście stoi pomnik San Martína i jego portrety stanowią wciąż znajomy widok; dziedzictwo generała pozostaje jednak kwestią skomplikowaną. Wielu przywódców politycznych wykorzystywało jego wizerunek do swoich własnych celów; niejeden prezydent i kandydat na prezydenta odkrywał, że odpowiada mu opisywanie San Martína jako wielkiego wyzwoliciela, którego działania wojenne w Peru były demonstracją argentyńskiej potęgi militarnej. Nie wspomina się przy tym, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jego operację zaplanowali i sfinansowali Brytyjczycy, a co ważniejsze – zważywszy na przebieg wydarzeń na argentyńskiej scenie politycznej w XX wieku – pomija się milczeniem, że San Martín ostro sprzeciwiał się wykorzystywaniu armii do rozgrywek politycznych.

Lata dwudzieste XIX wieku były czasem nieustającego konfliktu między federalistami, głównie mieszkającymi z dala od stolicy posiadaczami ziemskimi, którzy chcieli, by kraj był federacją niezależnie zarządzanych prowincji, i unitarystami, którzy domagali się centralistycznego rządu w Buenos Aires i reprezentowali ekonomiczne i światopoglądowe interesy miasta. Trwającą wówczas wojnę domową zakończył traktat wprowadzający konfederację argentyńską, wprawdzie bez głowy państwa, ale z przekazaniem największej władzy w ręce Juana Manuela de Rosasa, gubernatora prowincji Buenos Aires[20].

Rosas był zamożnym posiadaczem ziemskim – estanciero – i weteranem walk o niepodległość. Kiedy wzrósł w siłę, otoczył się prywatną armią gauczów, stając się kwintesencją caudillo – rządzącego silną ręką wojskowego watażki, archetypicznego dla argentyńskiej kultury w równym stopniu co jego podwładni. Władzę w Argentynie objął w 1829 roku i – z krótką przerwą – rządził krajem jako dyktator aż do 1852 roku. Wymagał absolutnego podporządkowania się jego władzy, wydalił jezuitów, którzy (w odróżnieniu od reszty Kościoła katolickiego) odmówili udzielenia mu wsparcia, a jego postawa wobec oponentów przybrała cechy terroryzmu państwowego. Oficjalne dokumenty nosiły hasło „Śmierć dzikim unitarianom”, wszyscy obywatele zatrudnieni na państwowych posadach musieli nosić czerwoną odznakę z frazą „Federacja albo śmierć”, a każdy mężczyzna miał przyjąć „federalny wygląd”, z wielkimi wąsami i krzaczastymi bokobrodami. Rosas promował ideę Argentyny jako kraju rozległych estancias, zarządzanych przez gauchos pod przywództwem lokalnych caudillos.

Jego skłonności do myślenia i postępowania na sposób estanciero nie wynikały tylko z poglądów politycznych. Jako że działalność majątków ziemskich utrudniały ataki rdzennej ludności, przez długi czas najskuteczniejszy sposób uprawy roli zapewniały ogromne rancza hodowlane i towarzyszący im kult caudillismo. A atak na ten styl gospodarowania również nie był tylko sprawą polityki[21], ale także postępu technologicznego. Ogrodzenia z siatki pojawiły się w Argentynie w 1844 roku za sprawą Richarda Newtona, a w 1870 roku sprowadzono tu także drut kolczasty. Ogrodzenia spowodowały, że zamiast wypasania na otwartych terenach pod kontrolą gauczów bydło można było hodować w zagrodach – zmiana równie radykalna, jak grodzenie pól w XVI-wiecznej Anglii. Tradycyjne umiejętności mistrzów jeździectwa straciły na znaczeniu i gauczowie z pożądanych i cenionych wysoko wykwalifikowanych pracowników stali się zwykłymi najemnikami. Wraz z ogrodzeniami pojawiła się hodowla selektywna, która zawładnęła zbiorową wyobraźnią do tego stopnia, że Tarquin, byk sprowadzony z Wielkiej Brytanii, stał się ogólnonarodową sławą[22]. Wynalezienie chłodni w 1876 roku oznaczało, że wołowinę można było hodować na eksport, co spowodowało z kolei poważne zainteresowanie Brytyjczyków.

W tym samym czasie pampasy zaczęły się coraz bardziej wypełniać osadnikami z Europy, w dużej mierze dzięki operacjom wojskowym przeciwko rdzennym mieszkańcom Patagonii. Dzikie pola stawały się coraz mniej dzikie. Niepodległą od zaledwie kilku dekad i naznaczoną konfliktami społecznymi Argentynę trudno było traktować jako stabilny podmiot – niepewne i podlegające dyskusji było w zasadzie wszystko, od granic, przez rząd i prawo, aż po poziom samoświadomości, co może tłumaczyć, dlaczego tak wiele energii poświęcili Argentyńczycy w XIX i początkach XX wieku na próbę zdefiniowania samych siebie. Pytanie brzmiało: jak połączyć europejską przeszłość z amerykańską teraźniejszością?

Rozdział trzeciNarodzeni na nowo

W 1903 roku AAFL zmieniła nazwę na Argentine Football Association i choć wciąż stowarzyszona z Football Association w Londynie, postanowiła prowadzić obrady po hiszpańsku, co stanowiło oczywisty dowód postępującej kreolizacji gry. W 1912 roku nazwę zmieniono po raz kolejny, tym razem na Asociación Argentina de Football, i afiliowano organizację przy FIFA. Piłkarze z angielskimi korzeniami stanowili już wtedy zdecydowaną mniejszość: jak donosił w czerwcu tamtego roku „Standard”, zespoły Porteños, San Isidro i River Plate miały w swoich składach po trzech Anglos, Gimnasia y Esgrima z Buenos Aires i Estudiantes z La Platy po jednym, a Racing ani jednego.

Kolejny dowód rosnącego znaczenia tego sportu w jego lokalnej wersji – zarówno na boisku, jak i poza nim – przyszedł w 1910 roku, kiedy Argentinos pobili Britanicos 5:1 w ostatnim z serii rozgrywanych corocznie meczów pokazowych między obiema społecznościami. Z dalszego ich organizowania zrezygnowano częściowo dlatego, że stawały się coraz bardziej jednostronne, a częściowo dlatego, że AAF miała już ważniejsze sprawy na głowie. W tamtym roku, dla uczczenia stulecia powołania pierwszego autonomicznego rządu Argentyny, federacja próbowała zorganizować mistrzostwa Ameryki Południowej. Brazylia wprawdzie odrzuciła zaproszenie, ale Chile i Urugwaj przysłały swoje drużyny na imprezę, która była wówczas najbardziej znaczącym turniejem międzynarodowym obok British Home Championship[23].

W meczu otwarcia Argentyna zagrała z Chile. Gospodarze odnieśli pewne zwycięstwo, 3:1, a jedną z bramek strzelił Arnoldo Watson Hutton, ale znaczące okazały się dwa inne szczegóły. Pierwszy – w relacji „Heralda” można było przeczytać, że pani G.D. Ferguson roznosiła herbatę, była to więc wciąż zdecydowanie brytyjska okoliczność towarzyska. Drugi – Argentyńczycy nie wykorzystali rzutu karnego. Podyktowano go w kontrowersyjnych okolicznościach, publiczność domagała się więc, by strzelec po prostu wykopał piłkę poza boisko. Dziś nie sposób już powiedzieć, czy faktycznie spudłował celowo, ale nawet jeśli próbował strzelić gola, okrzyki tłumu wiele mówiły o panujących wówczas obyczajach i o tym, jak postrzegano zasadę fair play.

Duch fair play ucierpiał z pewnością, kiedy ogłoszono skład Urugwaju na mecz z Chile i okazało się, że znajdują się w nim Buck i Harley, dwaj zawodnicy urodzeni w Zjednoczonym Królestwie. Jakkolwiek na brytyjskie nazwiska można było natrafić także w kadrze gospodarzy, wszyscy jej członkowie przyszli na świat w Argentynie. Widownię, ze względu na sąsiedzką rywalizację niechętną Urugwajowi, rozwścieczyło to dodatkowo: w zdecydowanej większości dopingowała ona Chile, wyjąc z obrzydzenia, gdy sędzia nie uznał dwóch goli ich ulubieńców. Urugwaj wygrał 3:1, ale to chilijskiego bramkarza znoszono z boiska na ramionach.

Finał, jak oznajmiał „Herald” w przedmeczowej zapowiedzi, był „najważniejszym piłkarskim meczem związkowym rozgrywanym w tym kraju”. Tysiąc widzów zapłaciło za bilety, a tysiąc kolejnych przyglądało się spotkaniu z nasypu Kompanii Kolejowej Argentyny Centralnej, będąc świadkiem zwycięstwa Argentyny 4:1. Arnoldo Watson Hutton znów znalazł się wśród strzelców goli, ale wpływ jego rodziny, i w ogóle Anglików, na tutejszą piłkę malał.

Kiedy Alumni zdobywali mistrzostwo w 1911 roku, Alexander Watson Hutton miał 58 lat i coraz bardziej męczyło go zarządzanie klubem. Wielu jego podopiecznych się starzało i coraz wyraźniej widać było, że drużyna oldbojów nie jest już w stanie podejmować prawdziwej rywalizacji w czasach, gdy wraz ze zwiększającą się widownią rosło też znaczenie pieniędzy. Zaprzysięgli amatorzy nie dbali o budowę własnego stadionu i często dzierżawili boiska od innych drużyn, a jeśli osiągali jakieś zyski ze sprzedaży biletów, przeznaczali je na cele charytatywne. W końcu Watson Hutton uznał, że ta formuła działania nie rokuje nadziei na dalsze sukcesy: podjął decyzję o przejściu na emeryturę i rozwiązaniu klubu. Żył nadal w Buenos Aires, aż do śmierci w 1936 roku, i został pochowany na tutejszym brytyjskim cmentarzu Chacarita. O jego roli wciąż się jednak pamięta: biblioteka w siedzibie Argentyńskiego Związku Piłki Nożnej nosi jego imię, a nakręcony w 1950 roku film Escuela de campeones (Szkoła mistrzów) opowiada dzieje Huttona i jego drużyny. Jest niewątpliwym ojcem założycielem argentyńskiego futbolu.

Większość piłkarzy Alumni po rozwiązaniu klubu przeniosła się do Quilmes, które rozgrywki w 1911 roku zakończyło na ostatnim miejscu w dziewięciodrużynowej lidze, ale już rok później zdobyło mistrzostwo kraju.

Liga była wówczas, w pewnym sensie, ofiarą własnych sukcesów. Tournée zagranicznych zespołów okazywały się bardzo dochodowe dla drużyn, które uważano za godne rywalizowania z nimi; pozostałym nie dość, że przechodziły koło nosa zyski z meczów pokazowych, to jeszcze nie mogły rozgrywać swoich spotkań w tym samym czasie, żeby nie wprowadzać konkurencji w ofercie kierowanej do piłkarskiej publiczności. Pieniądze zaczęły odgrywać coraz większą rolę i te kluby, które nie zainwestowały na czas w rozbudowę boisk, traciły podwójnie: nie mogły pomieścić dużej widowni, która generowała znaczące zyski, a bez tych zysków nie były w stanie pokryć kosztów budowy stadionu, zwłaszcza że wraz z rozwojem miasta ceny ziemi szły w górę.

Różnice finansowe powodowały coraz głębsze podziały i w 1912 roku Richard Aldao, prawnik, biznesmen, członek Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i prezes Gimnasia y Esgrima (z Buenos Aires), założył konkurencyjną organizację piłkarską, Federación Argentina de Football. W efekcie powstało straszliwe zamieszanie. Z rozgrywek organizowanych przez AFA wycofało się kilka drużyn, odwoływano kolejne mecze i w końcu, od lipca, o mistrzostwo Argentyny rywalizowały już dwie osobne ligi. Mistrzostwo sześciodrużynowej AFA zdobyło Quilmes, podczas gdy o trofeum FAF walczyło osiem zespołów. Przed ostatnią kolejką sezonu zbuntowanych Independiente musiało pokonać Argentino de Quilmes więcej niż jednym golem, żeby wyprzedzić Porteño i zdobyć mistrzostwo dzięki lepszej różnicy bramek. Jak planowali, tak zrobili: wygrali 5:0; widząc jednak, że Argentino, zajmujące bezpieczne miejsce w środku tabeli, wystawiło znacznie słabszy zespół, triumfatorzy zaoferowali Porteño rozegranie dodatkowego meczu, który miał rozstrzygnąć o mistrzostwie. Być może zresztą – trudno z dzisiejszej perspektywy powiedzieć, jak było naprawdę – to Porteño zaprotestowało i dostrzegłszy okazję do zorganizowania jeszcze jednego meczu, na którym można było nieźle zarobić, FAF zmusiła Independiente do ponadprogramowego występu.

Tak czy inaczej, ów mecz o mistrzostwo można było przedstawić jako szlachetny gest, potwierdzający, że najlepsze tradycje pochodzących z Anglii dżentelmenów nie odeszły wraz z Alumni, a poczucie sprawiedliwości i pragnienie robienia tego, co robić należy, jeszcze raz przeważyły – cóż z tego jednak, skoro w trakcie spotkania doszło do najbardziej haniebnych scen w ówczesnej historii argentyńskiej piłki. Gol Pedro Rithnera, brata wielkiego bramkarza Juana José Rithnera, pozwolił Porteño wyjść na prowadzenie, ale Bartolomé Lloveras wyrównał. Później, na trzy minuty przed końcem, piłkarze Independiente byli przekonani, że zdobyli zwycięską bramkę, ale sędzia Carlos Aertz uznał, że piłka wyszła na róg. Protesty zawodników Independiente były tak gwałtowne, że trzech z nich zostało usuniętych z boiska, a pozostała ósemka opuściła plac gry wraz z nimi. FAF uznała, że zwycięzcą spotkania i mistrzem kraju zostało Porteño.

W samym środku tego zamieszania na tournée przyjechało Swindon Town, co pozwoliło argentyńskim kibicom obejrzeć trochę piłki w czerwcu, gdy AFA i FAF wciąż się awanturowały. Ponieważ dla tych spotkań nie było żadnej piłkarskiej konkurencji, fani dopisali: frekwencja na widowni dwukrotnie przekroczyła 20 tysięcy osób. Trener Swindon, Sam Allen, był pod wrażeniem entuzjazmu Argentyńczyków dla piłki nożnej. „Wśród miejscowej ludności – opowiadał w »Daily Chronicle« – wszędzie było widać wielkie poruszenie. Chłopcy na ulicach i placach czy nad brzegiem morza, żołnierze w koszarach – wszyscy oszaleli”.

Futbol budził więc coraz większe emocje, i to najróżniejszej natury. Podział ligi był wynikiem sporu o pieniądze, a piłkarze również zaczęli się zastanawiać, dlaczego nie są dobrze wynagradzani za to, że tysiące ludzi przychodzą ich oglądać. Od lat nie było tajemnicą, że w związku z udziałem w meczach zdarzało się im przyjmować korzyści majątkowe. Już w 1906 roku w prasie Buenos Aires skarżono się na postawę niektórych przybyszów z Urugwaju, z których żaden nie przyjechał tu z czystej miłości do sportu. W 1913 roku „La Nación” pisał wprost o ukrywanym profesjonalizmie.

Był to rok, w którym mistrzostwo kraju było już sprawą czysto kreolską[24]: zarówno w lidze AFA, jak i FAF zwyciężały zespoły, które nie miały nic wspólnego ze społecznością brytyjskich imigrantów. Rywalizację organizowaną przez FAF wygrali Estudiantes de La Plata, podczas gdy AFA, próbując wzmocnić dramaturgię i przyciągnąć zainteresowanie, wprowadziła nową strukturę rozgrywek – i w ten sposób narodziła się jedna z wielkich tradycji argentyńskiego futbolu.

Trzy dni po Bożym Narodzeniu Racing rozgrywał mecz o mistrzostwo z San Isidro i wygrał 2:0 po golach prawego łącznika Alberto Ohaco, syna jednego z hiszpańskich robotników, którzy zakładali klub. Rzut oka na składy wiele mówi o zmianach, które zaszły w tutejszej piłce: z 22 piłkarzy tylko trzech występujących w tamtym finale – Wilson, Goodfellow i Hulme z San Isidro – nosiło brytyjskie nazwiska.

Dla Racingu był to początek złotej epoki, w trakcie której zdobył siedem mistrzostw z rzędu i – grając elegancki, inteligentny i progresywny futbol – doczekał się przydomka „La Academia”. W sezonie 1914 (szczęśliwie znów rozgrywanym w normalnym cyklu kolejek) w drodze po tytuł AFA stracili tylko punkt – mistrzostwo FAF należało do Porteño – a ich dominacja trwała także po połączeniu rozgrywek w 25-drużynową ligę. Ohaco, zawsze występujący w białym kaszkiecie, zostawał królem strzelców przez cztery sezony z rzędu, od 1912 do 1915 roku, a w wieku 39 lat zakończył karierę jako zdobywca 244 bramek w 278 meczach dla Racingu – co wciąż jest klubowym rekordem. Borocotó[25], redaktor „El Gráfico”, wspominał go później jako „człowieka orkiestrę argentyńskiego futbolu, grającego świetnie na każdej pozycji”.

Wraz z rozwojem ligi AFA zaczęła wyglądać ku swoim sąsiadom. Mecze z Urugwajem należały już do tradycji, a 1914 rok przyniósł pierwsze spotkanie towarzyskie z Brazylią, wygrane przez Argentynę 3:0. W 1912 roku działacze AFA spotkali się także z przedstawicielami lig z Rosario[26] i Urugwaju, by przedyskutować utworzenie federacji piłkarskiej regionu La Plata. Był to początek powolnego procesu, który nabrał tempa w 1915 roku, gdy Héctor R. Gómez, urugwajski nauczyciel, parlamentarzysta i prezes Montevideo Wanderers, rozpoczął kampanię na rzecz utworzenia południowoamerykańskiej konfederacji piłkarskiej, przekonując, że pomoże ona przezwyciężyć partyjniactwo, które podzieliło argentyński futbol. Rok później, gdy AFA organizowała turniej na stulecie deklaracji niepodległości, Gómez postawił kropkę nad i. Organizacja pod nazwą Confederación Sudamericana de Fútbol (Conmebol) powstała 9 lipca 1916 roku, śmiało ogłaszając harmonogram czterech Campeonatos Sudamericanos, z których pierwsze rozpoczęły się już siedem dni wcześniej.

Nie minął tydzień i Conmebol musiał stawić czoło pierwszemu kryzysowi. Argentyna i Urugwaj pokonały Chile, ale Argentyna tylko zremisowała z Brazylią, podczas gdy Urugwaj ograł ją 2:1. Oznaczało to, że ostatni mecz, między Argentyną a Urugwajem, był zarazem pojedynkiem rozstrzygającym i że Urugwajowi wystarczał remis, by zdobyć pierwsze mistrzostwo kontynentu.

Spotkanie miało zostać rozegrane 16 lipca na stadionie Gimnasia y Esgrima. Biletów sprzedano więcej niż miejsc i kiedy okazało się, że na trybunach panuje nieprawdopodobny ścisk, po pięciu minutach mecz przerwano. Na widok piłkarzy opuszczających boisko widownia wpadła w furię. Ktoś ukradł naftę z lamp samochodów zaparkowanych w okolicy stadionu i użył jej do podpalenia trybun. Ogień płonął przez cztery godziny i tylko centralna trybuna nie uległa zniszczeniu. Mecz trzeba było przełożyć na następny dzień – odbył się na stadionie Racingu w Avellanedzie i zakończył, wbrew panującemu klimatowi, bezbramkowym remisem. Urugwaj wygrał mistrzostwa.

Był to początek dominacji tego kraju w pierwszych międzynarodowych turniejach. W 1917 roku Urugwajczycy pokonali Argentynę na własnym terenie w meczu finałowym, rok później było podobnie i choć w 1919 roku mistrzostwo zdobyła organizująca imprezę Brazylia, w 1920 tradycyjny porządek został przywrócony: w Valparaíso Urugwaj był pierwszy, Argentyna druga, Brazylia trzecia – w tym przypadku Argentyna musiała zapłacić za brak wygranej z tradycyjnie czwartą reprezentacją Chile.

W tamtym czasie argentyński futbol borykał się z kolejną schizmą, tym razem związaną z zastrzeżeniami na temat sposobu zarządzania rozgrywkami i stosowania się do przepisów. Problemy rozpoczęły się pod koniec 1918 roku wraz z dyskusją o tym, czy jeden z piłkarzy wystawionych przez Columbian w meczu z Ferro Carril Oeste był uprawniony do gry. W tym samym czasie w drugiej lidze odebrano osiem punktów drużynie Vélez za wstawienie do składu zawodnika zdyskwalifikowanego. Później AFA przyjęła wyjaśnienie, że budzący wątpliwości piłkarz był bratem zawieszonego, i wycofała karę. Część drużyn zaprotestowała, apelując do federacji o powołanie specjalnej komisji, ale udaremniła to obstrukcja, która sprawiała wrażenie wywołanej specjalnie, by podkreślić bałagan panujący w organizacji.

Rok później chaos jeszcze się zwiększył. Po zawieszeniu sześciu z 19 zespołów w lipcu rozgrywki przerwano, a żadna z drużyn nie zdołała rozegrać więcej niż ośmiu spotkań. I choć Boca, Estudiantes (z La Platy) i Huracán pozostały lojalne wobec dotychczasowej struktury, 13 innych klubów, w tym Racing, River Plate, San Lorenzo i Independiente, postanowiło się odłączyć i wraz z Vélez powołało do życia Asociación Amateurs de Football (AAF). Niejako na potwierdzenie zastrzeżeń zbuntowanych klubów na temat nieudolności AFA mistrzostwa sześciu drużyn próbowały dotrwać do następnego roku, ale zostały przerwane 21 stycznia. Nowa liga AAF tymczasem funkcjonowała prawie bez przeszkód i mimo zamieszania w ostatniej kolejce ukończono ją 6 stycznia, gdy każdy zespół rozegrał 13 spotkań (lub gdy organizator rozgrywek ustalił ich wynik). Racing, który przed secesją wygrał sześć spotkań i zremisował dwa w lidze AFA, tutaj zwyciężył we wszystkich 13 meczach, co ukoronowało ów nadzwyczajny okres, w którym siedmiokrotnie zdobywał mistrzostwo kraju, z czego aż czterokrotnie bez porażki; w ciągu tych siedmiu lat przegrał zaledwie pięć razy.

W kolejnym sezonie obie instytucje zdołały wyłonić swoich mistrzów. W lidze AAF piłkarze River Plate zakończyli erę rządów Racingu, a w mistrzostwach AFA tytuł obronili zawodnicy Boca. W następnych sześciu latach Huracán i Boca wygrywały rozgrywki AFA po trzy razy, a tytuł AAF trafiał po dwa razy do San Lorenzo, Independiente i Racingu. Wielkie argentyńskie drużyny zaczęły zaznaczać swoją pozycję.

Rozdział czwartyNa arenie międzynarodowej

Reprezentacja Urugwaju jechała na igrzyska olimpijskie w 1924 roku jako wielka niewiadoma, a wracała jako zespół, który zmienił europejskie myślenie o piłce nożnej. Mecz finałowy był niemalże defiladą: zawodnicy z Ameryki Południowej, grając z rewolucyjną płynnością i rozmachem, pokonali Szwajcarię 3:0 i odebrali złote medale, których mogli być pewni w zasadzie od pierwszego występu na turnieju. Dla całej południowoamerykańskiej piłki był to moment przełomowy. Sport, który narodził się na błotnistych polach i dziedzińcach angielskich szkół, osiągnął niewyobrażalny poziom subtelności i wyrafinowania; większość Europejczyków – co charakterystyczne: z wyjątkiem Brytyjczyków – podziwiała wirtuozerię piłkarzy z Urugwaju. Na wydobytych z archiwów filmach widać zaskakującą nowoczesność ich gry: mecze toczono w znacznie wolniejszym tempie, ale podania z pierwszej piłki i płynność, jaką dawało wrzucenie futbolówki na wolne pole, pokazują, że tylko szybkość odróżnia ich od tego, co stanowi fundament futbolu XXI wieku. „Najważniejszym przymiotem zwycięzców była cudowna wirtuozeria przyjmowania piłki, panowania nad nią i dalszego jej wykorzystywania – pisał Gabriel Hanot, późniejszy redaktor »L’Équipe«, którego znakomita kariera piłkarska dobiegała właśnie końca. – Imponowali nie tylko świetnym wyszkoleniem technicznym: potrafili także dostrzegać ustawienie kolegów z drużyny. Nie stali w bezruchu, czekając na podanie. Biegali bez przerwy, gubiąc krycie i ułatwiając tym samym zadanie partnerom”.

Historia tamtego Urugwaju jest naprawdę niezwykła. Jeśli wierzyć legendzie, którą opowiedział poeta i myśliciel polityczny Eduardo Galeano, był to zespół prawdziwych amatorów, wśród których znajdowali się kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu. I nawet jeśli w opisach Galeano jest trochę licentiae poeticae, nie ulega wątpliwości, że Urugwajczycy mieli do dyspozycji znacznie skromniejsze środki od rywali: do Europy przypłynęli, korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, które opłacili udziałem w serii meczów towarzyskich (zanim dotarli do Francji, po 30-godzinnej podróży pociągiem, wygrali dziewięć sparingów w Hiszpanii). Ich pierwsze spotkanie na olimpiadzie, z Jugosławią, obejrzało tylko trzy tysiące widzów. „Założyliśmy urugwajską szkołę gry w piłkę nożną – bez trenerów, bez przygotowania fizycznego, bez medycyny sportowej” – mówił Ondino Viera, który później został trenerem reprezentacji. Futbol w estuarium La Platy narodził się jego zdaniem w opozycji do bardziej usystematyzowanego podejścia brytyjskich klubów. Opowiadał: „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, był pierwotny i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata. To była nasza gra, dzięki której ukształtowaliśmy własną szkołę futbolu, a wraz z nią szkołę futbolu całego Nowego Świata”.

„Z meczu na mecz – pisał Galeano – rosły tłumy pragnących ujrzeć tych mężczyzn, zwinnych jak wiewiórki, który grali w szachy za pomocą piłki. Reprezentacja Anglii opanowała do perfekcji grę długimi podaniami i wysoką piłką, ale te wydziedziczone dzieci z dalekiej Ameryki nie poszły śladami swoich ojców. Urugwajczycy wynaleźli grę krótkimi podaniami od nogi do nogi, styl pełen szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu”.

Powracającą ze złotymi medalami reprezentację witały w porcie uszczęśliwione tłumy. „W Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu – donosił podekscytowany dziennikarz »El Gráfico«. – Rychło to argentyńskie i urugwajskie kluby podróżować będą do Europy, jak niegdyś angielskie drużyny przybywały do Ameryki Południowej, by uczyć nas gry w piłkę. Argentyńczycy i Urugwajczycy cieszyli się ze zwycięstwa Urugwaju, jakby to był wspólny sukces. Na trybunach nie zasiadło zbyt wielu kibiców z Ameryki Południowej, Europejczyków było co najmniej trzy razy więcej, ale i tak zostali zagłuszeni głośniejszym dopingiem”.

W kraju ogłoszono dzień wolny od pracy i wydano okolicznościowe znaczki pocztowe, natychmiast zdając sobie sprawę, że sukces sportowy może mieć głębsze konsekwencje – był to także sukces kulturowy i potwierdzenie, że Nowy Świat z powodzeniem może konkurować ze Starym.

Jeśli jednak wśród mieszkańców Urugwaju zapanował zachwyt, Argentyńczycy wahali się między szacunkiem i zazdrością. W czasie gdy sąsiedzi wygrywali igrzyska olimpijskie, w Argentynie podejmowano drużynę Plymouth Argyle, która dopiero co wywalczyła wicemistrzostwo trzeciej ligi (południowej) i której kapitan, Moses Russell, przywiózł ze sobą buldoga, maskotkę drużyny. Przyjezdni rozpoczęli tournée od zwycięstwa 1:0 nad reprezentacją Argentyny, co wywołało znużoną raczej reakcję „El Gráfico”. „Zgodnie z naszym zwyczajem – pisano, stosując frazę powtarzaną później w mniej lub bardziej podobnych wariantach – porteño selección była zbieraniną ludzi, którzy, owszem, dają sobie radę we własnych klubach, ale nie mają pojęcia, jak ze sobą współpracować na wyższym poziomie. Problem w tym, że bardziej skoordynowaną grę można osiągnąć wyłącznie dzięki długim ćwiczeniom z tym samym składem”.

Tournée uznano jednak za udane, choć trener Plymouth Bob Jack wywołał kontrowersje komentarzem na temat kiepskiego przygotowania fizycznego argentyńskich piłkarzy. „Najdziwniejsze było to – pisało »El Gráfico« – że oni [Jack i dyrektor Plymouth, Waling] krytykowali styl gry naszych chłopców jako zbyt finezyjny. Zła to czy dobra charakterystyka futbolu znad La Platy? Szanujemy mądrość słów pana Jacka, ale wolimy pozostać przy naszej szkole piłki nożnej. Bo gdy wygrywa, jej wyższość nie podlega dyskusji – przeciwnie, zostawia niezapomniane wrażenia, jak to było w przypadku Urugwajczyków w Paryżu. Żeby zwyciężać, nie trzeba być osiłkiem”.