Strona główna » Obyczajowe i romanse » Aniołowie umierają od naszych ran

Aniołowie umierają od naszych ran

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-528-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Aniołowie umierają od naszych ran

"Wspaniały obraz Algierii okresu międzywojnia, opowieść nie tyle o poszukiwaniu miłości, ile o upartym dążeniu do celu człowieka uwielbianego przez tłumy. Kazał się nazywać Turambo od nazwy rodzinnej wioski. Wyróżniała go rozbrajająca prostoduszność i piorunujący lewy prosty. Doświadczył sławy i gorącej atmosfery ringu, zdobył pieniądze, lecz żadne trofeum nie budziło w nim takiego wzruszenia jak spojrzenie kobiety. Była Nora, Louise, Aïda, Irène – stale szukał sensu życia. Jednakże w świecie, w którym chciwość sprawuje rządy absolutne, miłość bywa zagrożona. „Znakomity portret nieposzlakowanego mężczyzny powalonego tragedią, której nie mógł uniknąć”. Lire"

Polecane książki

Książka opowiada o losach grupy ubogich piratów, którzy niegdyś byli wielkimi wojownikami. Za wszelką cenę próbują zdobyć dobra materialne a w końcu wpadają na ciekawy pomysł uprowadzenia córki króla. Zadania podejmuje się młody pirat, syn kapitana - Philip. Kto by pomyślał, że dziewczyna wpadnie mu...
  Duńska fantastyka   Jak sobie poradzić gdy ty i twoi przyjaciele odkrywacie u siebie nadprzyrodzone moce? Jak łączą się ze sobą spadające gwiazdy…i podróże w czasie?   Piętnastoletniej Emi przyśnił się chłopak o turkusowych oczach i z tajemniczym pryzmatem na szyi. Nazajutrz Emi doznaje szoku, wid...
 Organizacje nieustannie starają się osiągać lepsze wyniki mniejszym nakładem środków, a w związku z tym coraz częściej sięgają po metodologię lean, opartą na tych samych zasadach, dzięki którym po drugiej wojnie światowej udało się zrewolucjonizować japoński przemysł. Sekretem fi...
Rok 1922. Większość mieszkańców Zełwąg w pobliżu Mikołajek, tworzących niezwykle zżytą społeczność, staje się mormonami. Rok 1998. W podmrągowskich lasach ktoś podpala na kamieniach ofiarnych zabite zwierzęta. Anna Sołowiecka, dziennikarka „Głosu Mrągowa” chce dociec, kim je...
"A w Hong Kongu" to relacja z porywającej wyprawy do chińskiego miasta. Autor opisuje swoje wspomnienia z trzech dni pełnych fascynujących przygód. Książka jest częścią całego cyklu relacji z podróży....
Jest to trzecie wydanie książki należącej do klasyki polskiej literatury morskiej. Dwa pierwsze wydania, w  1975 r., i 1979 r., opublikowane zostały przez krakowskie Wydawnictwo Literackie. Teresa Remiszewska (1928–2002) - pionierka samotnego, kobiecego żeglarstwa w Polsce – jako pierwsza Polka (...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yasmina Khadra

Tytuł oryginału:

LES ANGES MEURENT DE NOS BLESSURES

Copyright © Editions Julliard, Paris, 2013

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just

Konsultacja arabistyczna: prof. Marek Dziekan

ISBN: 978-83-7999-528-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nazywam się Turambo i o świcie po mnie przyjdą.

– Nic nie poczujesz – zapewnił mnie szef Borselli.

Co może o tym wiedzieć człowiek, którego móżdżek zmieściłby się w naparstku?

Mam ochotę wrzasnąć, żeby stulił mordę, żeby raz na zawsze o mnie zapomniał, ale jestem załamany. Jego nosowy głos przeraża mnie tak samo jak minuty, o które skracają się resztki mojego życia.

Szef Borselli jest wnerwiony. Nie umie znaleźć kojących słów. Cała jego elokwencja ogranicza się do paru ordynarnych odzywek, które podkreśla waleniem pałą. „Roztrzaskam ci pysk jak lusterko – odgrażał się. – I jak się będziesz potem przeglądał, za każdym razem se doliczysz siedem latek nieszczęścia…” A to pech, w mojej celi nie ma lusterka, a w przedsionku śmierci odroczenia nie liczy się w latach.

Tego wieczoru szef Borselli musi zdusić w sobie złorzeczenia i przekleństwa, co wyprowadza go z równowagi. Doraźna życzliwość ani trochę nie pasuje do jego roli bydlaka; powiedziałbym nawet, że go wynaturza. Moim zdaniem zrobił się patetyczny, nieszczery, upierdliwy jak kostucha. Nie ma zwyczaju dogadzać skazańcowi, którego tarmosi tylko odrobinę, by nie wyjść z wprawy. Nie dalej jak dwa dni temu przyparł mnie przodem do ściany i wgniótł mi w nią twarz – dotąd mam ślad na czole. „Wydłubię ci gały i wetknę do dupska! – ryknął tak, żeby wszyscy usłyszeli. – Jak będziesz miał cztery jajca, nie wkurwi mnie, że się na mnie gapisz…” Żłób, któremu dali w ręce pałkę i pozwolili jej używać. Gliniany kogucik. Choćby się wspiął na czubki palców, nie sięgnie mi do pasa, ale jak myślę, nikt nie zawraca sobie głowy wspinaniem się na stołek, jeśli zwykłą pałą może chłopa jak dąb rzucić na kolana.

Odkąd szef Borselli ustawił sobie krzesło przed moją celą, nie czuje się dobrze. Bez przerwy wymiętą chustką ociera twarz i do znudzenia wałkuje teorie, które go przerastają. Jasne, że wolałby teraz być gdzie indziej, w ramionach jakiejś pijanej w sztok lafiryndy albo w środku radosnej popijawy z tłumem porąbanych facetów, którzy wydzierają się jak poparzeni, żeby trzymać z dala troski tego świata, albo gdzie bądź, byle daleko od tego smrodliwego korytarza i nieboraka nie wiedzącego, gdzie podziać głowę, póki jej go nie pozbawi człowiek do tego uprawniony.

Chyba przeze mnie jest mu przykro. Bo w sumie czym jest klawisz? To facet z drugiej strony kraty, niezagospodarowany wyrzut sumienia. Szef Borselli na pewno żałuje, że taki bywał nadgorliwy, teraz, gdy w grobowej ciszy dziedzińca coraz wyżej wznosi się szafot.

Nie sądzę, żebym go nienawidził ponad miarę. Biedak wypełnia tylko żałosną rolę, która przypadła mu w udziale. Bez munduru, który dodaje mu odrobiny godności, zostałby żywcem pożarty szybciej niż małpa wrzucona do sadzawki pełnej piranii. W więzieniu jest jak w cyrku: z jednej strony mamy drapieżniki w klatce, z drugiej treserów uzbrojonych w bat. Linie podziału są wyraźne; kto ich nie przestrzega, może mieć żal tylko do siebie.

Kiedy skończyłem jeść, wyciągnąłem się na pryczy. Pytałem sufit, ściany zryte obscenicznymi rysunkami, światło zachodzącego słońca, które bladło na kratach, i nie otrzymałem odpowiedzi. Jakich odpowiedzi? Na jakie pytania? Dyskusje skończyły się w dniu, kiedy sędzia grobowym głosem odczytał, co jest mi przeznaczone. Pamiętam, że muchy przerwały swój taniec w ciemnej sali i spojrzenia wszystkich obecnych padły na mnie jak grudy ziemi rzucanej łopatą na nieboszczyka.

Pozostało mi już tylko czekać, aż ludzka wola się dokona.

Próbuję przywołać przeszłość i wyczuwam jedynie swoje serce odmierzające nieodwołalnie kadencję pozbawionych echa chwil, które stopniowo wydają mnie na pastwę kata.

Poprosiłem o papierosa. Szef Borselli czym prędzej mnie poczęstował. Podałby mi gwiazdkę z nieba na tacy. Czyżby racja bytu istoty ludzkiej sprowadzała się jedynie do wyreżyserowanych okoliczności, w których na przemian występuje wilk i owca, aby równowaga rzeczy została zachowana?

Paliłem, aż zaczęło mnie parzyć w palce, później spojrzałem na peta wyrzucającego z siebie ostatnie demony w mdłych smużkach szarego dymu. Całkiem jak w moim życiu. Niedługo ciemność zagości w mojej głowie, tyle że raczej nie zapadnę w sen. Będę się czepiał każdej sekundy z uporem rozbitka uwieszonego okrucha wraku.

Nie przestaję sobie powtarzać, że jakimś cudem się z tego wykaraskam – aha, akurat! Kości zostały rzucone, bez dwóch zdań, tu niespecjalnie jest nadzieja. Nadzieja? To jeden wielki kant! Są dwa rodzaje nadziei. Nadzieja będąca pochodną ambicji i nadzieja, która oczekuje cudu. Ta pierwsza zawsze goni naprzód, druga może wiecznie czekać; ani jedna, ani druga nie jest końcem samym w sobie, ponieważ takim końcem jest tylko śmierć.

A szef Borselli znowu gada od rzeczy! Czego się spodziewa? Że udzielę mu rozgrzeszenia? Do nikogo nie mam żalu. Więc na litość boską, stul pysk, szefie Borselli, i daj mi święty spokój. Jestem jak strumień ołowiu, w głowie mam zupełną pustkę.

Udaję zainteresowanie żyjątkami, które biegają tu i ówdzie, spękaniami w nierównej podłodze, w sumie wszystkim, co może oderwać moją uwagę od smęcenia strażnika. Na darmo.

Dziś rano po przebudzeniu znalazłem pod koszulą karalucha albinosa. Pierwszy raz takiego widziałem, gładkiego i błyszczącego jak kamyk szlachetny, i pomyślałem, że to ani chybi dobra wróżba. Po południu usłyszałem, jak  t a  ciężarówka wesolutko parkuje na dziedzińcu, i wtedy szef Borselli, który  w i e d z i a ł,  zerknął na mnie z ukosa. Wszedłem na pryczę i podciągnąłem się do okienka; udało mi się dojrzeć jedynie kawałek dziedzińca, na którym sterczeli dwaj strażnicy. Nie pamiętam tak ogłuszającej ciszy. Zazwyczaj klawisze darli mordy, walili pałami w kraty, ewentualnie przełożeni głośno ich sztorcowali. Tego popołudnia żaden dźwięk nie zmącił mojego strachu. Strażnicy potem znikli. W korytarzach nie słychać ani ich wrzasków, ani kroków. Jakby więzienie pozbawiono ducha. Zostałem sam w obliczu swojej zjawy i już nie potrafię rozeznać, kto z nas dwojga jest z ciała i kości, a kto z dymu.

Na dziedzińcu wypróbowano nóż gilotyny. Trzykrotnie. Łup!… Łup!… Łup!… Za każdym razem serce podskakiwało mi w piersi jak przerażone zwierzątko.

Masuję palcami podbiegnięty krwią ślad po uderzeniu na czole. Szef Borselli porusza się na krześle.

– W cywilu nie jestem świnia – mówi, odnosząc się do mojego guza. – W tym fachu tak trzeba. Mam dzieciaki, kapujesz?

– Dla mnie to nic nowego.

– Nie lubię patrzyć, jak ludzie umierają – dodaje. – Potem życie mnie brzydzi. Będę chorował przez następny tydzień albo i dłużej…

Niechże się zamknie. Jego słowa są gorsze od uderzeń pałką.

Próbuję o czymś myśleć. W głowie mam pustynię myśli. Przeżyłem raptem dwadzieścia siedem lat, lecz w ten czerwcowy dzień 1937 roku, gdy w upale hartuję się do czekającego mnie piekła, czuję się wiekowy jak starożytna budowla. Chciałbym się bać, drżeć jak liść, doświadczać strachu przed minutami upływającymi w otchłani, krótko mówiąc, udowodnić sobie, że jeszcze się nie nadaję dla grabarza – a tu ani krzty emocji! Ciało mam drewniane, oddech jest rozrywką. Z całych sił wytężam pamięć w nadziei, że wyłoni się z niej postać, twarz lub głos, który dotrzyma mi towarzystwa. Daremne starania. Moja przeszłość gdzieś się ukryła, ścieżka życia znosi mnie na bok, a historia się mnie wypiera.

Szef Borselli umilkł.

Cisza trzyma więzienie w napięciu. Wiem, że w celach nikt nie śpi, że klawisze są niedaleko, że  m o j a   g o d z i n a  niecierpliwie drepcze w końcu korytarza…

Wtem zadumę kamiennych skał zakłóca zgrzyt otwieranej kraty i na posadzce rozlegają się stłumione kroki.

Szef Borselli o mało nie przewraca krzesła, zrywając się na baczność. W anemicznym świetle korytarza na ziemi kładą się cienie podobne do kleksów z atramentu.

Daleko, bardzo daleko, dobywając się z mętnego snu, rozbrzmiewa wezwanie muezina.

– Rabbi ma’ak! – krzyczy któryś więzień.

Trzewia zawiązują mi się w supły, przypominając gniazdo węży zamknięte w glinianym garncu. Moje jestestwo opanowuje coś niezgłębionego. Już  p o r a.  Nikt nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem. Przeznaczenie? Tylko istoty wyjątkowe je mają. Zwykłym ludziom musi wystarczyć fatum… Wezwanie muezina wnika we mnie raptem, doszczętnie rozbija mi zmysły ogarnięte paniką. Przez jedno mgnienie przerażenia doprowadzonego do kulminacji chodzi mi po głowie myśl, by przebyć mur i wybiec na zewnątrz, nie oglądając się za siebie. I przed czym bym uciekał? Dokąd bym podążył? Jestem niczym szczur. Nawet jeśli nogi odmówią mi posłuszeństwa, strażnicy dostarczą mnie katu jak należy.

Skurcze analne zagrażają moim spodenkom. Do ust napływa mi ziemisty smak; wyczuwam w nim przedsmak grobu, który czeka, aby zacząć mnie trawić, aż obrócę się w proch… Głupio tak skończyć. W wieku dwudziestu siedmiu lat. Czy miałem czas, aby pożyć? I jakie było to życie?… „Znowu się wpakujesz w jakieś gówno, a ja nie mam zamiaru więcej sprzątać po tobie”, ostrzegał mnie Gino… Co się stało, to się nie odstanie; żaden żal nie zamortyzuje upadku. Szansa jest jak młodość. Każdemu należy się kawałek. Niektórzy ją chwytają w locie, inni przepuszczają między palcami, jeszcze inni wciąż na nią czekają, chociaż została daleko za nimi… Co ja zrobiłem ze swoją?

Urodziłem się z uderzeniem gromu. W burzliwą wietrzną noc. Z pięściami do bicia i ustami do gryzienia. Pierwsze kroki postawiłem w łajnie i uczepiłem się cierni, aby się podnieść.

Sam.

Dorastałem w dzielnicy nędzarzy u bram Sidi Balabbas. Na wewnętrznym podwórku, na którym żyły myszy wielkości cielaków. Głód i łachmany były mi duszą i ciałem. Zrywałem się przed świtem w wieku, kiedy poważne sprawy nie powinny mnie dotyczyć, i gnałem do roboty. Czy to w deszcz, czy w mróz musiałem wytrzasnąć coś na ząb, żeby nazajutrz mieć siły harować i nie zemdleć. Tyrałem bez ustanku i bez wytchnienia, często za frajer, i wieczorem wracałem na czworakach. Nie skarżyłem się. Tak było i już. Oprócz ganiających na golasa dzieciaków, które biły się ze sobą, tarzając się w kurzu, i żebraków o żyłach przepalonych sikaczem, którzy gnili pod mostami, każdy od siódmego do siedemdziesiątego siódmego roku życia zdolny utrzymać się na nogach harował jak wół.

Zasuwałem w sklepiku w samym sercu zakazanej dzielnicy, gdzie gnieździły się tysiące zbiegłych z domu gówniarzy i ukrywających się bandziorów. Właściwie to nie był sklepik, lecz przegniła ziemianka, którą zajął sobie Zan, kanalia najgorszego rodzaju. Moja robota nie była skomplikowana: sprzątałem półki, zamiatałem podłogę, dostarczałem do domu toboły dwa razy cięższe niż ja albo stałem na czujce, kiedy jakaś zadłużona po uszy wdowa zgodziła się na zapleczu zadrzeć kieckę w zamian za kawałek cukru.

Dziwne to były czasy.

Widziałem proroków chodzących po wodzie, żywych bardziej zgaszonych niż nieboszczycy, szubrawców zanurzających się tak głęboko w podłość, że ani wszyscy diabli, ani Anioł Śmierci nie mieli odwagi zapuszczać się tam po nich.

Chociaż Zan zgarniał forsy jak lodu, wiecznie biadolił, aby nie zapeszyć, narzekając, że interes nie idzie, że spłukanych ludzi nie stać nawet na kupienie kawałka sznura, aby się powiesić, że wierzyciele cisną go bez ceregieli, a ja, biorąc te lamenty za szczerą prawdę, współczułem mu serdecznie. Oczywiście dla zachowania twarzy od czasu do czasu przypadkiem albo przez nieuwagę wsuwał mi jakiś grosz do ręki, lecz gdy pewnego dnia straciłem cierpliwość i zażądałem wyrównania zaległości, skopał mi dupsko i odprawił mnie do matki, za całą wypłatę dając obietnicę, że porachuje mi kości, jeśli mnie przyłapie w okolicy.

Zanim osiągnąłem dojrzałość, myślałem, że dotarłem do kresu, że wszystko już widziałem, wszystko poznałem, wszystkiego doświadczyłem.

Byłem uodporniony, jak to się mówi.

Miałem jedenaście lat, ale każdy rok liczył się dla mnie jak dziesięciolecie. W potępieniu zastygłym w swej nijakości, anonimowym niczym ciemność, bez końca obracającym się wokół własnej osi jak śruba. Nie widziałem końca tunelu, ponieważ go nie było; podążałem tylko przez noc, która wciąż od nowa się odradzała…

Szef Borselli majstruje przy zamku mojej celi, odciąga zasuwę, z niemiłosiernym zgrzytem otwiera drzwi i odsuwa się, aby przepuścić  k o m i s j ę.  Naczelnik więzienia, mój adwokat, dwaj urzędnicy w garniturach i pod krawatem, blady jak kreda golibroda z torbą na ramieniu oraz imam podchodzą z dwoma strażnikami po bokach jak wyciosanymi z granitu.

Ich oficjalna sztywność mrozi mi krew w żyłach.

Szef Borselli przysuwa mi swoje krzesło i zaprasza, abym na nim usiadł. Ani drgnę. Nie mogę się ruszyć. Ktoś coś mówi do mnie. Nie słyszę. Widzę jedynie poruszające się usta. Dwaj strażnicy pomagają mi wstać z pryczy i sadzają mnie na krześle. W ciszy bicie mojego serca rozbrzmiewa niczym warkot werbli pogrzebowych.

Golibroda przesuwa się za moje plecy. Szczurzymi palcami dotyka mi szyi, aby odchylić kołnierzyk koszuli. Skupiam wzrok na świeżo wypastowanych butach, które błyszczą wokół mnie. Całe moje jestestwo wypełnia teraz strach. Koniec się zaczął!  T a k   z o s t a ł o   z a p i s a n e,  a ja jestem analfabetą.

Gdybym choć przez sekundę przypuszczał, że tak właśnie opadnie kurtyna, nie czekałbym na ostatni akt; pognałbym prosto przed siebie szybko jak kometa i zlałbym się z nicością, aby uciec przed samym Bogiem. Niestety, gdybanie nigdy nie pomaga, zawsze przecież odbywa się za późno. Każdy śmiertelnik ma swoją chwilę prawdy, moment, gdy zostaje zaskoczony, taka jest zasada. Moja chwila prawdy dopadła mnie znienacka. Jawi mi się jako wypaczenie moich modłów, bezdyskusyjne odchylenie, totalna negacja; może sobie przybierać dowolną postać, a i tak zawsze będzie miała ostatnie słowo, i to nieodwołalne.

Golibroda zaczyna mi odcinać kołnierzyk koszuli. Każdy ruch nożyczek powiększa pustkę w moim ciele.

W przebłyskach niewiarygodnie wyraźnych wracają do mnie wspomnienia. Widzę siebie jako dziecko w gandurze z jutowego worka, biegnącego na bosaka po pylistych ścieżkach. „Skoro natura – twierdziła moja matka – w swej nieskończonej dobroci obdarza nas porządną warstwą brudu na nogach, można się obejść bez sandałów”. I miała słuszność. Ani pokrzywy, ani ciernie nie wadziły mi w uganianiu się po ugorach. Za czym właściwie tak goniłem?… W głowie dudniły mi tyrady Szawali, osobliwego wariata w turbanie, który tak w zimie, jak i w lecie nosił zawszoną opończę i wysokie gumiaki czyściciela rynsztoków. Wysoki, ze zmierzwioną brodą, o żółtych oczach podkreślonych kajalem, lubił wspiąć się na jakieś podwyższenie na placu i celując w ludzi palcem, przepowiadać im okrutną przyszłość. Godzinami łaziłem za nim od trybuny do trybuny cały zachwycony, tak olśniony, że miałem go za proroka… Widzę Gina, mojego przyjaciela Gina, mojego kochanego Gina, który szeroko otwiera niedowierzające oczy w ciemnościach tamtej przeklętej klatki schodowej, i słyszę głos jego matki przekrzykującej walenie piorunów: „Obiecaj, że będziesz nad nim czuwał, Turambo. Obiecaj mi to, żebym mogła odejść w spokoju…”. I widzę Norę, biedaczkę!… Nora. Myślałem, że jest moja, tymczasem nic nie należało do mnie. Nie do wiary, że zwykły ruch palcem mógłby zmienić bieg historii. Nie żądałem gwiazdki z nieba; prosiłem tylko o swoją cząstkę szansy, bo czy inaczej można by wierzyć w jakąkolwiek sprawiedliwość na tym świecie?… Obrazy kłębią mi się w głowie, w końcu ustępują szczękowi nożyczek, które w kosmicznej ciszy więzienia zdają się wchłaniać powietrze i czas.

Golibroda składa do torby swoje przybory i czym prędzej się ulatnia szczęśliwy, że nie musi oglądać gwoździa programu.

Imam kładzie mi na ramieniu władczą dłoń. Choćby przygniot­ła mnie ściana, nie poczułbym takiego ciężaru. Pyta, czy chciałbym usłyszeć jakąś konkretną surę. Ze ściśniętym gardłem mówię, że nie mam żadnych preferencji. Wybiera zatem dla mnie surę Ar-Rahman. Jego głos przedziera się do najdalszych głębin mojego jestestwa i wtedy cudem jakimś znajduję w sobie siły, aby stanąć na nogi.

Dwaj strażnicy proszą, abym szedł za nimi.

Wychodzimy na korytarz, komisja depcze nam po piętach. Podzwanianie kajdan wlekących się po posadzce sprawia, że każdy dreszcz jest jak cięcie brzytwą. Imam nadal recytuje surę. Jego przepojony życzliwością głos dobrze na mnie działa. Już nie boję się kroczyć w ciemności, Pan jest blisko mnie. „Maut wakif! – woła jakiś więzień, wymawiając z kabylska. – Ilik dh’arguez!” „Do zobaczenia, Turambo! – krzyczy Gégé Pechowiec, które dopiero co wyszedł z karceru. – Trzymaj się, bracie. Niedługo się spotkamy…” Rozlegają się inne głosy, towarzysząc mi na miejsce kaźni. Potykam się, lecz nie upadam. Jeszcze pięćdziesiąt metrów, jeszcze trzydzieści… Trzeba mi wytrwać do końca. Nie tylko dla siebie, ale także dla innych. Wbrew sobie muszę dać przykład. Jedynie właściwy sposób odejścia zdoła zrehabilitować nieudany żywot. Chciałbym, aby pozostali przy życiu wspominali mnie z szacunkiem, aby mówili, że odszedłem z podniesioną głową.

Z podniesioną głową?

Chyba z głową w koszu!

„Godna śmierć jest tylko dla tego, kto chędożył jak królik, żarł jak smok i szastał forsą jak bogacz”, mawiał Sid Roho. „A jak ktoś jest spłukany?”, pytałem. „Taki człowiek nie umiera, on zwyczajnie znika”.

Dwaj strażnicy niewzruszenie kroczą przede mną. Imam ciągle recytuje surę. Kajdany ważą tonę. Korytarz ciśnie mnie z obu stron, prostuje drogę, którą idę.

Otwierają się drzwi na zewnątrz.

Rześkie powietrze dosłownie pali mnie w płuca. Jak pierwszy oddech noworodka…

Widzę ją!

Stoi w rogu dziedzińca.

Zimna i straszna.

Jak modliszka czekająca na ucztę.

Nareszcie ją widzę. Widzę Panią Gilotynę. Sztywną w szatach z drewna i żelaza. Z ukośnym grymasem. Równie odpychającą jak fascynującą. Stoi tam – lufcik na koniec świata, bród bez powrotu, łapka na dusze pokutujące. Wyrafinowana i prosta zarazem. Absolutnie królewska w swoim powołaniu, którym jest doprowadzanie do utraty głowy.

Naraz wszystko wokół mnie znika. Rozwiewają się więzienne mury, ludzie i cienie, powietrze zastyga, niebo pierzcha; pozostaje tylko moje oszalałe serce i Pani z Nożem, tkwią naprzeciw siebie na kawałku dziedzińca zawieszonego w próżni.

Czuję, że słabnę, rozpadam się, rozwiewam jak garść piasku rzucona na wiatr. Chwytają mnie silne ręce, zbierają do kupy. Dochodzę do siebie nerw po nerwie, dreszcz po dreszczu. W głowie kłębią mi się przebłyski. Widzę swoją rodzinną wioskę, szpetną, że aż odrzuca, i złe duchy, i mannę z nieba, rozległy teren, po którym krążą nędzarze o szklistym wzroku i ustach złowrogich jak szramy. Turambo! Łachudra wypróżniający się w plenerze, wydany na pastwę spojrzeń kóz i gówniarzerii, która pęka ze śmiechu… Widzę Oran, wspaniały kwiat górujący nad morzem, wesołe tramwaje, bazary i festyny, neonowe szyldy nad wejściem do kabaretów, dziewczęta piękne i niesamowite jak obietnice, bary z dziwkami pełne marynarzy pijanych jak bele… Widzę Irène galopującą na koniu po wzgórzach, Gina zbryzgującego swoją krwią stopnie schodów, dwóch bokserów okładających się na ringu, który aż drży od wrzasków, Village Nègre i natchnionych kuglarzy, czyścibutów z Sidi Balabbas, przyjaciół z dzieciństwa: Ramdana, Gomriego, Capa… Widzę smarkacza biegnącego na bosaka po cierniach, swoją matkę klepiącą się w uda na znak rozpaczy… Nieskładnie brzmiące głosy wprowadzają zamęt do czarno-białego filmu, mieszają się we wrzawie, wypełniają mi głowę rozpalonym gradem…

Popychają mnie ku szafotowi.

Próbuję stawić opór; nie słucha mnie żaden mięsień.

Podchodzę do gilotyny, jakby lewitując. Nie czuję ziemi pod nogami. Nic nie czuję. Wydaje mi się, że już jestem martwy. Białe rażące światło porywa mnie i przenosi daleko, bardzo daleko w czasie.

INora1

Swój przydomek zawdzięczam sklepikarzowi z Graby.

Kiedy po raz pierwszy wylądowałem w jego budzie, zmierzył mnie od stóp do głów, wstrząśnięty moim nędznym wyglądem i bijącym ode mnie smrodem, i zapytał, czy wziąłem się spod ziemi czy z nocy. Byłem w strasznym stanie, półżywy z powodu kolki i zmęczenia długim szybkim marszem przez makię.

– Przychodzę z Turambo, proszę pana.

Cmoknął wargami szerokimi jak u ropuchy. Nazwa mojej wios­ki nic mu nie mówiła.

– Z Turambo? W której części piekła leży to zadupie?

– Nie wiem, proszę pana. Poproszę drożdży za pół doro. Spieszę się.

Sklepikarz odwrócił się do wyszczerbionych półek, powtarzając z brodą między kciukiem a palcem wskazującym:

– Turambo?… Turambo?… W życiu nie słyszałem.

Odtąd ilekroć przechodziłem w pobliżu jego sklepiku, wrzeszczał na całe gardło: „Hej! Turambo! W której części piekła leży to twoje zadupie?”. Głos niósł się tak daleko, że powoli wszyscy zaczęli mnie nazywać Turambo.

Moją wioskę wymazano z mapy tydzień po osunięciu się ziemi. To był istny koniec świata. Błyskawice jedna za drugą przecinały niebo, pioruny waliły dokoła, jakby chciały skruszyć wzgórza na proch. Nie dało się odróżnić ludzi od zwierząt, wszystko co żywe biegało jak oszalałe, zewsząd rozlegały się przeraźliwe wrzaski. W kilka godzin strugi deszczu zmyły nasze chaty, kozy i osły, nasze krzyki i modlitwy, i wszystko co znajome.

Rankiem oprócz ocalałych, którzy po szyję w błocie dygotali na skałach, z osady nic nie pozostało. Mój ojciec się rozpłynął. Udało nam się wydobyć z błota kilka ciał, lecz ani śladu nie było po jego pokiereszowanej twarzy, chociaż przeżył morze ognia i stali podczas Wielkiej Wojny. Poszliśmy śladem niszczycielskiego strumienia aż na równinę, szukaliśmy w zaroślach i rozpadlinach, podnosiliśmy zwalone pnie drzew – na próżno.

Jakiś starzec pomodlił się, by ofiary spoczywały w spokoju, moja mama uroniła łezkę dla uczczenia pamięci męża i tyle.

Myśleliśmy zrazu o doprowadzeniu do porządku tego, co zmiot­ła nawałnica, nie mieliśmy jednak środków na to ani nawet siły, by wierzyć, że nam się uda. Zwierzęta nie żyły, nędzne plony przepadły, budy z blachy cynkowej i zagrody były nie do odzyskania. W miejscu wioski widniał potok błota na zboczu wzgórza przypominający rzygnięcie jakiegoś giganta.

Oceniwszy straty, mama powiedziała do nas: „Śmiertelnik ma tylko jedno pewne domostwo: grób. Póki żyje, niczego nie ma na zawsze, ani domu, ani ojczyzny”.

Spakowaliśmy w węzełki nieliczne rzeczy cudem ocalałe z katastrofy i ruszyliśmy prosto do Graby, getta w Sidi Balabbas, gdzie tłoczyli się bez ładu i składu nędzarze wypędzeni ze swojej ziemi przez tyfus albo przez chciwość możnych…

Ponieważ mój ojciec zniknął, głową rodziny ogłosił się wujek Mekki, który świeżo wyszedł z wieku dziecięcego. Należało mu się. Był najstarszą osobą płci męskiej.

W piątkę zajmowaliśmy budę wciśniętą między śmietnisko wojskowe a rachityczny sad. Była więc moja mama, krzepka Berberyjka z tatuażem na czole, niezbyt urodziwa, ale dzielna; moja ciocia Rokaja, której mąż, wędrowny handlarz, nie dawał znaku życia od przeszło dziesięciu lat; jej córka Nora mniej więcej w moim wieku; mój piętnastoletni wujek Mekki i ja, młodszy od niego o cztery lata.

Nie znając nikogo, mogliśmy liczyć tylko na siebie.

Brakowało mi ojca.

Dziwne, ale nie pamiętam, żebym widział go z bliska. Odkąd wrócił z wojny z twarzą pokiereszowaną odłamkiem pocisku, trzymał się na uboczu, całymi dniami przesiadując w cieniu samotnego drzewa. Kiedy moja kuzynka Nora zanosiła mu posiłek, skradała się na palcach, jakby karmiła drapieżnika. Z początku czekałem, aż tata wróci na ziemię, on jednak odmawiał zejścia ze swojej posępnej chmury. Z czasem przerodził się w moich oczach w niezrozumiały skrawek pejzażu, a w końcu zupełnie go ignorowałem. Zniknięcie w czasie nawałnicy tylko przyklepało jego  n i e o b e c n o ś ć. 

Mimo to w Grabie nie mogłem się pohamować – codziennie o nim myślałem.

Mekki zapewniał, że nasz pobyt w tym dziadowskim miejscu nie potrwa długo, jeśli będziemy ciężko pracować, aby zarobić pieniądze, za które pobudujemy się gdzie indziej. Mama z ciocią wzięły się za pieczenie podpłomyków, które wujek starał się upłynniać w garkuchniach. Ja też chciałem się dołożyć. Chłopaki mniejsze ode mnie były tragarzami, prowadziły osły, handlowały zupą i wyglądało na to, że wychodzą na swoje. Wujek nie chciał mnie wziąć na pomocnika. Jestem bystry, przyznał, ale nie dość sprytny, żeby się targować z cwaniakami, którzy samego diabła puściliby z torbami. Bał się zwłaszcza, że pierwszy lepszy wypierdek wypruje mi flaki.

I tym sposobem byłem odtąd zdany tylko na siebie.

W Turambo mama opowiadała mi o zakątkach zamieszkanych przez straszne istoty, które potem nawiedzały mnie we śnie, w życiu jednak nie sądziłem, że i ja kiedyś wyląduję w takim miejscu. No i znalazłem się w nim, w samym środku, i to nie była żadna opowieść. Graba była istnym szaleństwem pod gołym niebem. Można by powiedzieć, że wysoka fala wdarła się w głąb lądu i cofając się, zostawiła tutaj w totalnym chaosie tony rupieci i ludzkiej nędzy. Zwierzęta pociągowe i ludzie harujący jak woły robocze deptali po sobie. Skrzypienie wózków walczyło o lepsze z ujadaniem psów, aż od harmidru dostawało się kołowacizny. W tym szambie roiło się od kulawych wieśniaków i skazańców szukających swojej galery, żebracy zaś mogli zdzierać sobie głos do woli – nie doprosili się nawet ziarenka kukurydzy. Tylko biedą ludzie mogli się tu dzielić.

Wszędzie między walącymi się budami, gdzie każda uliczka była drogą krzyżową, usmarkane dzieciaki okładały się po pyskach w regularnych bitwach. Ledwie odrosły od ziemi, musiały radzić sobie same, dla nich bowiem jutro zapowiadało się równie paskudnie jak w czasach walki o ogień. Pierwszeństwo z urzędu przypadało temu, kto mocniej walił, a przywiązanie do rodziców przestawało obowiązywać każdego, kto uznał przywództwo szefa bandy.

Nie bałem się uliczników – bałem się, że stanę się tacy jak oni. W Turambo nie używało się przekleństw, nie podnosiło się wzroku na starszych od siebie; rozmawiano półgębkiem, a kiedy wyrostek za bardzo się podniecił, zwyczajne chrząknięcie przywoływało go do porządku. Tymczasem w tym rynsztoku cuchnącym szczynami każdy wybuch śmiechu, każde pozdrowienie, każde wypowiedziane zdanie brzmiało obscenicznie.

Właśnie w Grabie po raz pierwszy usłyszałem dorosłych, którzy dogadywali sobie ordynarnie.

Sklepikarz wietrzył się przed wejściem do swojej budy z wydatnym brzuchem wspartym na kolanach. Jakiś woźnica rzucił do niego:

– To kiedy poród, tłuścioszko?

– Bóg jeden wie.

– Chłopak będzie czy dziewucha?

– Słoniątko – odparł sklepikarz, sięgając ręką do rozporka. – Pokazać ci trąbkę?

Byłem wstrząśnięty.

Trzeba było poczekać do zachodu słońca, by usłyszeć swój oddech. Getto pochylało się wtedy nad własnymi koszmarami i kołysane echem swoich niegodziwości ulegle rozpływało się w mroku.

W Grabie noc nie nadchodziła, nie zapadała – ona spływała niczym smoła wylana z gigantycznej beczki, lała się z nieba gęsta, ciągliwa, oblewała wzgórza i lasy i wdzierała się swoją czernią nawet do głów. Ludzie, niczym wędrowcy zaskoczeni lawiną, na kilka chwil milkli nagle. Cichło wszystko, nawet szelesty w zaroślach. Po czym z wolna rozlegało się a to skrzypnięcie paska, a to brzęk metalu, kwilenie niemowlęcia, krzyk dziecka. Pomalutku życie na powrót brało sprawy w swoje ręce i nocne lęki, jak termity żerujące po ciemku, znowu wypływały na powierzchnię. A dokładnie w chwili, gdy zdmuchiwaliśmy świeczkę, położywszy się spać, przerażającym chórem wybuchały pijackie wrzaski; maruderzy musieli się spieszyć z powrotem do siebie, jeśli nie chcieli, aby rankiem ich ciała znaleziono w kałuży krwi.

– Kiedy wrócimy do Turambo? – dopytywałem bez przerwy Mekkiego.

– Jak morze odda ziemi, co jej zabrało – odpowiadał z westchnieniem.

Mieliśmy sąsiadkę, która straszyła w budzie naprzeciwko. Młodą, mniej więcej trzydziestoletnią wdowę, która może i byłaby ładna, gdyby choć trochę o siebie zadbała. Byle jak odziana w starą suknię, ze skołtunionymi włosami, przychodziła do nas czasem po chleb na kredyt. Wpadała jak burza, mamrotała przeprosiny, wyrywała zakupy z rąk mojej mamy i uciekała do siebie szybciej, niż przyszła.

Dziwna była naszym zdaniem; ciocia miała pewność, że biedaczkę opętał dżinn.

Wdowa miała synka, też dziwnego. Z rana wyprowadzała go na powietrze, stawiała pod ścianą i nakazywała, aby nie ruszał się stamtąd pod żadnym pretekstem. Chłopiec był bardzo posłuszny. Mógł stać w skwarze godzinami, pocił się i mrużył oczy, z mdłym uśmiechem na ustach śliniąc się nad skibką chleba. Kiedy widziałem, jak stoi ciągle w jednym miejscu, mamlając kawałek spleśniałego podpłomyka, robiło mi się tak niedobrze, aż odmawiałem werset z Koranu, by oddalić złe duchy, które jak mi się wydawało, dotrzymywały mu towarzystwa. Po czym ni stąd, ni zowąd malec zaczął za mną łazić, trzymając się w pewnej odległości. Czy szedłem w makię, czy na wojskowe śmietnisko, dość mi było się obejrzeć, a widziałem za sobą to straszydło z nieodłącznym kawałkiem chleba. Na próżno odganiałem go groźbami i kamieniami – znikał na krótko, lecz za najbliższym zakrętem pojawiał się znowu, trzymając się w bezpiecznej odległości.

Poszedłem do jego matki z prośbą, by przywiązała dzieciaka albo co, bo mam dość jego szwendania się za mną. Wdowa bez słowa mnie wysłuchała, po czym wytłumaczyła, że chłopiec nie ma ojca i potrzebuje towarzystwa. A ja na to, że trudno, ale nie mogę ścierpieć, gdy snuje się za mną jak cień. „Masz prawo”, westchnęła. Spodziewałem się, że skoczy do mnie z pyskiem jak każda inna kobieta z sąsiedztwa, kiedy coś jej nie pasowało; wdowa tymczasem jakby nigdy nic wróciła do swoich zajęć. Żal mi się jej zrobiło, że taka jest zrezygnowana. I wziąłem dzieciaka pod swoje skrzydła. Był starszy ode mnie, ale sądząc po głupiej minie, która zdobiła mu facjatę, rozumu miał pewnie tyle co kot napłakał. W dodatku nie mówił. Zabierałem go do lasu na zbieranie owoców jujuby albo na wzgórze, aby się pogapić na tory kolejowe błyszczące wśród kamieni. W oddali widać było pasterzy wśród chudych kóz, których dzwonki mąciły ciszę przesiąkniętą martwotą. U stóp wzgórza w sfatygowanych wozach koczował tabor cygański.

Cyganie w nocy rozpalali wielkie ogniska i rzępolili na gitarach do świtu. Chociaż w większości tylko się wałkonili, w kociołkach zawsze coś im się gotowało. Myślę, że ich Bóg to porządny gość. Pewnie, że nie obsypywał ich dobrodziejstwami, ale dbał, żeby zawsze jedli do syta.

Pedra Cygana spotkaliśmy w makii. Był mniej więcej w naszym wieku i z zamkniętymi oczami trafiał do nor, w których kryła się zwierzyna. Kiedy tylko napełnił kosz zdobyczą, wyciągał kanapkę i dzielił się z nami. Zaprzyjaźniliśmy się w końcu. Pewnego dnia zaprosił nas do obozowiska. Tym sposobem nauczyłem się z bliska obserwować te intrygujące istoty, którym pożywienie spadało z nieba.

Matka Pedra, chociaż popędliwa, miała dobre serce. Była grubą kobietą z wąsami, rudowłosą i żywą jak ogień, z piersiami tak ogromnymi, że nie wiadomo było, gdzie się kończą. Ponieważ pod suknią nic nie nosiła, widać było jej zarost na łonie, kiedy siadała na ziemi. Jej mąż, powykrzywiany siedemdziesięciolatek, używał trąbki słuchowej, żeby coś usłyszeć, i przez cały czas nic, tylko pykał z długiej fajki starej jak świat. Śmiał się, ledwie ktoś na niego spojrzał, w otwartych ustach odsłaniając poczerniałe pieńki zębów, które wyglądały obrzydliwie. Wieczorami jednak, gdy słońce kryło się za wzgórzem, starzec układał skrzypce między brodą a ramieniem i wydobywał z instrumentu rzewne dźwięki w barwach zachodu napełniające nas słodką melancholią. Nigdy później nie słyszałem, żeby ktoś grał na skrzypcach lepiej niż on.

Pedro miał liczne talenty. Umiał zapleść nogi na karku i stanąć tak na rękach, umiał żonglować pochodniami; marzył o występach w cyrku. Opisywał mi wielki namiot z ławkami do siedzenia i okrągłą areną, miejsce, gdzie ludzie nagradzają oklaskami dzikie zwierzęta robiące niezwykłe sztuczki i artystów, którzy wykonują niebezpieczne akrobacje dziesięć metrów nad ziemią. Pedro wpadał w ekstazę, gdy mówił o arenie, na której pokazuje się także ludzi potwory, karłów, dwugłowe zwierzęta i przecudnej urody kobiety. „Oni są jak my – mówił. – Bez przerwy w drodze, tyle że ciągną ze sobą niedźwiedzie, lwy i boa”.

Uważałem, że zmyśla. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić niedźwiedzia pedałującego na rowerze czy wypacykowanych gości w półmetrowych butach. Pedro miał jednak dar opowiadania, toteż nawet jeśli świat, który opisywał, przechodził ludzkie pojęcie, chętnie słuchałem jego nawiedzonych historii. Zwłaszcza że w obozowisku każdy mógł sobie gadać do woli. Można się było poczuć jak w szkole mistrzów bajania. Żył tam stary Gonszo, mikrus wytatuowany od ud po szyję, utrzymujący, że został zabity w zasadzce.

– Byłem martwy przez tydzień – opowiadał. – Nie przyszedł ani jeden anioł z harfą, żeby mnie ukołysać, nie zjawił się ani jeden diabeł, żeby mnie tryknąć widłami w dupsko. Tylko się unosiłem od nieba do nieba. I wyobraźcie sobie, nie widziałem ani rajskiego ogrodu, ani piekła.

– Normalne – zauważył Pepe, starszy obozowiska, wiekowy jak eksponat muzealny. – Najpierw przecie wszyscy muszą pomrzeć. Potem będzie Sąd Ostateczny i dopiero po nim jedni trafią do raju, a drudzy do piekła.

– Nie powiesz chyba, że goście, którzy kojfnęli tysiące lat temu, muszą czekać, aż na ziemi nie zostanie nikt żywy, żeby stanąć przed Panem Bogiem.

A na to Pepe z wyższością:

– Już ci tłumaczyłem, Gonszo. Czterdziestego dnia od śmierci człowiek przechodzi reinkarnację. Pan nie może nas osądzać na podstawie jednego życia. Dlatego pozwala nam się odradzać w skórze bogatych, potem biednych, potem władców, potem żebraków, pobożnych, bandytów i tak dalej, żeby zobaczyć, jak się prowadzimy. Nie ma prawa stworzyć na ten przykład nędzarza i zaraz go potępić bez szansy na poprawę. Chce być sprawiedliwy, więc każe nam się stroić w różne piórka, a później wszystko sobie oblicza z tych różnych żywotów, żeby zdecydować o naszym losie.

– Jeśli prawdę mówisz, to jakim sposobem ja zmartwychwstałem z tą samą mordą i w tym samym ciele?

I Pepe cierpliwie pouczał:

– Nie żyłeś tylko tydzień. A trzeba czterdziestu dni, żeby wejść w inną skórę. Poza tym jedynie Cyganie mają ten przywilej, że odradzają się jako Cyganie. Bo my mamy misję. Wędrujemy przez świat, żeby badać ścieżki losu. Przypadł nam w udziale obowiązek poszukiwania Prawdy. Gdyby tak nie było, jak byś wytłumaczył, że od najdawniejszych czasów nie możemy usiedzieć na miejscu?

Pepe pukał się palcem w skroń, zachęcając Gonsza, by pomyślał chwilę nad tym, co mu powiedział.

Taka wymiana zdań mogła trwać w nieskończoność i żaden nie zgadzał się ze zdaniem rozmówcy. U Cyganów spór zasadzał się nie na słuszności przekonania, lecz na uporze. Jeżeli ktoś wbił sobie coś do głowy, trwał przy tym za wszelką cenę, bo na utratę twarzy nie było lepszego sposobu niż rezygnacja ze swojego poglądu.

Cyganie byli ludźmi bardzo malowniczymi, niezwykłymi i szalonymi, każdy wobec rodziny miał obowiązki. Można się było nie zgadzać ze sobą, można się było kłócić, mogło nawet dochodzić do rękoczynów, lecz hierarchia była niewzruszona, ponieważ Mama czuwała.

Ach! Mama! Dała mi swoje błogosławieństwo, ledwie mnie ujrzała. To była jakby wdowa bez pieniędzy na dożywociu, rozparta na haftowanych poduszkach w wozie zawalonym relikwiami i prezentami; klan czcił ją jak świętą krowę. Miałem ochotę paść jej w ramiona i zlać się z nią w jedno.

Dobrze mi było u Cyganów. Każdy dzień wypełniały mi zabawy i niespodzianki. Karmili mnie i pozwalali mi bawić się do woli… Aż pewnego ranka się okazało, że tabor znikł. Z obozowiska pozostały tylko ślady popasania, koleiny podobne do blizn, dziurawe buty, chusta zwisająca z krzaka i psie odchody. Nigdy żadne miejsce nie wydało mi się tak odmienione jak to, gdy opuścili je Cyganie, przywracając do zwyczajnej nijakości. Przez wiele tygodni wracałem tam powspominać, licząc, że usłyszę jakieś echa, śmiech, głos, ale nic nie dobiegało moich uszu, nawet dźwięk skrzypiec, które mog­łyby ukoić mój smutek. Po odejściu taboru znów widziałem tylko pospolite perspektywy i czułem odrazę do bezbarwnych dni, które przewijały się w kółko jedne podobne do drugich.

Następowały te dni po sobie, nie posuwając nic naprzód, monotonne, ślepe, przegrane; odnosiłem wrażenie, że depczą po mnie.

W domu tylko zawadzałem. „Wracaj na ulicę, niech cię ziemia pochłonie. Nie widzisz, że pracujemy?”

Ulica mnie przerażała.

Na wojskowe śmietnisko nie dało się już chodzić, odkąd rozmnożyły się tam stada śmieciożerców – i biada temu, kto by próbował pozbawić je zdobyczy.

Przerzuciłem się na drogę żelazną i czas spędzałem na wypatrywaniu pociągu, wyobrażając sobie, że nim jadę. W końcu wskoczyłem do jednego. Ciuchcia się zepsuła, stała na torach jak przyspawana, a pociąg przypominał kolosalną zdychającą gąsienicę. Dwaj mechanicy uwijali się przy lokomotywie. Podszedłem do ostatniego wagonu. Drzwi były otwarte. Wciągnąłem do środka mojego towarzysza niedoli, przysiadłem na pustym worku i z piętą założoną na kolano gapiłem się na niebo przez szpary w dachu. Widziałem, jak jadę przez zielone okolice, przez mosty i wsie, uciekając od getta, w którym żaden dzień nie przynosił nic dobrego. Wtem wagonem szarpnęło. Gamoniowaty syn wdowy zachwiał się i przytrzymał ścianki. Gwizdnięcie lokomotywy poderwało mnie na nogi. Na zewnątrz krajobraz wolno zaczął się przesuwać. Wyskoczyłem pierwszy, o mało nie skręciłem sobie nogi na podsypce. A sierota stał jak wryty pod ścianą. „Skacz, nie bój się, złapię cię!”, krzyknąłem. Nie skoczył, dalej tkwił w miejscu. Im szybciej pociąg jechał, w tym większą wpadałem panikę. „No skacz, skaczże!…” Ruszyłem biegiem po podsypce, w której pełno było kawałków szkła. Chłopak głośno płakał. Jego porykiwanie przebijało się przez łoskot wagonów bydlęcych. Dotarło do mnie, że nie wyskoczy. Że muszę po niego iść. Jak zawsze. Biegłem, biegłem, płuca mnie paliły, nogi miałem zakrwawione. Wyciągniętą ręką już prawie dotykałem uchwytu, ale się oddalił, i jeszcze, i jeszcze… Ja nie zwalniałem – żelazny potwór jechał coraz szybciej, w miarę jak lokomotywa wyrzucała z komina większe kłęby dymu. W końcu po szalonej gonitwie przystanąłem z poharatanymi nogami. Mog­łem tylko patrzyć za oddalającym się pociągiem, aż zupełnie rozmył się w kurzu.

Kuśtykając, pokonałem wiele kilometrów po torach. W palącym słońcu… Gdy w polu widzenia pojawiła się jakaś postać, przyspieszyłem, sądząc, że to mój chłopak. To nie był on.

Słońce zaczynało się chylić ku zachodowi. A ja byłem bardzo daleko od Graby. Musiałem wrócić, nim zapadnie noc. Inaczej ja także mógłbym się zgubić.

Wdowa była u nas pobladła z niepokoju. Kiedy zobaczyła mnie samego, wybiegła na ulicę i wróciła jeszcze bledsza.

– Coś zrobił z moim dzieckiem? – Potrząsnęła mną gniewnie. – Gdzie mój syn? Był z tobą. Miałeś czuwać nad nim.

– Pociąg…

– Co pociąg?

W gardle mnie ścisnęło. Nie byłem w stanie przełknąć śliny.

– Co z tym pociągiem? Mów!

– Zabrał go.

Zapadła cisza.

Wdowa jakby nie rozumiała. Zmarszczyła brwi. Poczułem, że przestaje ściskać moje ramię. Wbrew oczekiwaniom zaśmiała się i popadła w zamyślenie. Spodziewałem się, że rzuci się na mnie z pazurami, w szale rozniesie naszą budę i nas razem z nią; tymczasem oparła się o ścianę i osunęła na ziemię. Siedziała z łokciami na kolanach, obejmując głowę rękami, z mrocznym wzrokiem. Po policzku spłynęła jej łza; nie otarła jej.

– Co Bóg postanowi, powinniśmy przyjąć – westchnęła w końcu grobowym głosem. – Wszystko na tym padole dzieje się z Jego woli.

Moja mama chciała jej położyć współczującą dłoń na ramieniu. Wdowa uchyliła się z odrazą.

– Nie dotykaj mnie. Nie chcę twojej litości. Litością jeszcze nikt się nie najadł. Nie potrzebuję już nikogo. Teraz, gdy mojego syna nie ma, ja też mogę odejść. Od lat myślę, żeby skończyć z tym pieskim życiem. Ale syn miał w głowie nie po kolei. Nie bardzo by sobie poradził wśród ludzi gorszych niż wilki… Chcę jak najszybciej powiedzieć dwa słowa Temu, który mnie stworzył, żebym tylko cierpiała.

– Co ty wygadujesz? Oszalałaś? Zabić się to grzech.

– Nie sądzę, żeby istniało piekło gorsze niż moje. Ani w niebie, ani nigdzie indziej. – Podniosła wzrok na mnie; w jej spojrzeniu jakby się skupiła rozpacz całej ludzkości. – Rozjechany przez pociąg! Boże! Jak mogłeś w taki sposób skończyć z dzieckiem, skoroś tak ciężko je doświadczył?

Nie mogłem słowa z siebie wydobyć wstrząśnięty jej bredzeniem.

Oparła się na dłoniach, stanęła chwiejnie.

– Pokaż mi, gdzie jest moje dziecko. Zostało coś z niego, żeby je można pogrzebać?

– On nie umarł! – krzyknąłem.

Zadrżała. Jej oczy spoczęły na mnie, ciskając błyskawice.

– Co? Zostawiłeś mojego syna, żeby się wykrwawił na torach?

– Nie przejechał go pociąg. Weszliśmy do wagonu i jak lokomotywa ruszyła, ja wyskoczyłem, a on został. Wołałem, żeby skakał, ale się bał. Biegłem za pociągiem, a potem szedłem i szedłem po torach, ale nigdzie nie wysiadł.

Wdowa chwyciła się za głowę oburącz. Znowu jakby nie rozumiała. Nagle zastygła. I zobaczyłem, jak na jej twarzy rezygnacja ustępuje uldze, ulga panice i wreszcie panika histerii.

– O Boże! Mój syn jest zgubiony. Pożrą go przecież żywcem. On nie umie nawet wyciągnąć ręki. Boi się nocy, boi się ludzi! O Boże! Gdzie jest moje dziecko?

Złapała mnie za gardło i zaczęła mną tak potrząsać, że o mało nie ukręciła mi szyi. Moja mama i ciocia próbowały wyrwać mnie z jej rąk; odtrąciła je obie kopniakiem i w furii zaczęła krzyczeć i miotać się jak oszalała, przewracając wszystko na swej drodze. Naraz ryknęła i zwaliła się na ziemię z wywróconymi oczami i ciałem wstrząsanym drgawkami.

Mama podniosła się cała podrapana. Zdumiewająco spokojnie poszukała wielkiego klucza i wsunęła go wdowie do ręki – tak powszechnie postępowano, mając do czynienia z osobą, która straciła przytomność z powodu choroby albo szoku.

Osłupiała ciocia kazała córce lecieć po Mekkiego, żeby przyszedł, zanim wariatka dojdzie do siebie.

Mekki się nie certolił. Nora wszystko mu wygadała. Po powrocie o więcej nie pytał. U nas najpierw się wali i dopiero potem, jeśli nic nie stoi na przeszkodzie, zaczyna się rozmawiać. „Ty psie! Zatłukę cię!” Rzucił się i metodycznie zaczął mnie okładać. Myślałem, że nigdy nie przestanie.

Mama się nie wtrącała.

To była męska sprawa.

Złoiwszy mi skórę, wujek kazał się zaprowadzić na tory i pokazać, w którym kierunku odjechał pociąg. Nie mogłem ustać na nogach. Podsypka na torach pokiereszowała mi stopy, a lanie dopełniło dzieła.

– Gdzie ja mam go szukać po nocy? – wyrzekał wkurzony Mekki, wychodząc z chaty.

O świcie Mekkiego jeszcze nie było. Wdowa co pięć minut przychodziła po wieści, kompletnie rozklejona.

Minęły trzy dni i nic. Po tygodniu zaczęliśmy się obawiać najgorszego. Ciocia nic, tylko się modliła. Mama chodziła w kółko po jedynej izbie, która służyła nam za dom. „Pewnieś dumny z siebie – gderała, hamując się, żeby mi nie przylać. – Widzisz, do czego doprowadziły twoje głupie pomysły? Wszystko przez ciebie. Bardzo możliwe, że szakale już dawno ogryzły kości twojego wujka. Co będzie z nami bez niego?”

Kiedy zaczynaliśmy już tracić nadzieję, wdowa podniosła wielki krzyk. Było koło czwartej po południu. Wybiegliśmy z chaty. Mekki ledwie stał na nogach, na twarzy miał zmęczenie, utytłany był od stóp do głów. Wdowa z całych sił ściskała synka, oglądała go ze wszystkich stron, sprawdzając, czy nie jest ranny, grzebała mu we włosach w poszukiwaniu guza lub skaleczenia; chłopakowi dała w kość wędrówka i głód, ale był cały i zdrowy. Gapiąc się tym swoim ponurym wzrokiem, pokazywał mnie palcem, jak pokazuje się winnego.

2

Potwory to tylko urojone owoce i usprawiedliwienia naszych przesądów, toteż siłą rzeczy niewiele więcej od nich jesteśmy warci, ponieważ będąc zarazem fałszywymi świadkami i pochopnymi sędziami, często ferujemy wyroki skazujące, zanim rozpatrzymy sprawę.

Potwór Graba nie był aż taki straszny.

Ze wzgórza, które było moim punktem obserwacyjnym, postrzegałem mieszkańców jako zadżumionych, a podłe rudery jako śmiertelne pułapki. Myliłem się. Widziane z bliska getto było miejscem, gdzie dało się żyć. Chętnie by je przyrównano do czyśćca, lecz nie było czyśćcem. W Grabie nikt nie płacił za zbrodnie ani za grzechy, tam byli sami nędzarze, koniec, kropka.

Pod wpływem nudy i bezczynności zacząłem się zapuszczać coraz dalej w getto. Zaczynałem się integrować, kiedy dostąpiłem chrztu bojowego. Spodziewałem się go oczywiście.

Pewien woźnica zaproponował mi drobną zapłatę, jeśli mu pomogę załadować na wóz dobre sto wiązek chrustu. Po robocie wręczył mi połowę obiecanej kwoty, klnąc się na głowy swoich dzieci, że to wszystko, co ma przy sobie. Sprawiał wrażenie szczerego. Patrzyłem za nim, gdy odjeżdżał, i wtedy z tyłu dobiegł mnie głos:

– Kombinujesz na czarno na moim terenie?

To byli bracia Daho. Zastawiali mi drogę. Poczułem, że nie jest dobrze. Byli nieprzeciętnymi rozrabiakami, rządzili niepodzielnie całą dzieciarnią. Jeśli jakiś smarkacz z rozbitą twarzą wpadał w tłum, znaczyło to, że bracia Daho są niedaleko. Mieli jakieś dwanaście, trzynaście lat i wyrażali się jak stare więzienne wygi, cedząc słowa półgębkiem. Za nimi ich przyboczni zacierali ręce, szykując się do nawalanki. Bracia Daho nie potrafili spokojnie iść swoją drogą. Gdziekolwiek się zatrzymali, krew musiała popłynąć. Takie były zasady. Władza nie znosi zawieszenia broni, a bliźniacy nie wierzyli w odpoczynek wojownika. Przysadziści i szpetni, podobni do siebie jak dwie krople wody, aż człowiek miał wrażenie, że dwoi mu się w oczach, byli szybcy niczym smagnięcie bata i jak ono zadawali ból. Dorośli wołali Gog i Magog na te dwie małe niepoprawne zmory, których przeznaczeniem była szubienica, jak przepowiedziały braciom podstarzałe dziewice. Nie miałem z nimi szans i zły byłem na siebie, że wlazłem im w drogę.

– Nie chcę się bić – powiedziałem.

Drwiącym śmiechem przyjęli moje spontaniczne poddanie.

– Dawaj, co masz w kieszeni.

Wyjąłem monetę, którą dał mi woźnica, i podałem ją komu należało. Ręka mi nie drżała. Nie szukałem awantur. Chciałem wrócić do chaty cały.

– Tylko frajer bierze tak mało – rzekł Daho 1, pogardliwie ważąc na dłoni mój zarobek. – Nie ładuje się fury za taki marny grosz, wyskrobku. Największy kretyn chciałby trzy razy tyle.

– Nie wiedziałem – tłumaczyłem się.

– Wywróć kieszenie, ale już.

– Dałem wam wszystko, co miałem.

– Kitujesz.

W ich oczach czytałem, że zabranie mi zarobku to jedynie wstęp, a liczy się nawalanka. Przyjąłem zaraz postawę obronną, zdecydowany drogo sprzedać swoją skórę. Bracia Daho zawsze uderzali pierwsi, bez ostrzeżenia, aby wykorzystać efekt zaskoczenia. Bili równocześnie, idealnie synchronicznie, cios pięścią w nos i strzał w krocze, żeby zdetonować ofiarę. Reszta była czystą formalnością.

– Nie wstyd wam napadać w kilku na dzieciaka? – rozległ się opatrznościowy głos.

Tak odezwał się sklepikarz, który stał w progu swojej budy. Podparty pod boki, w tarbuszu zsuniętym zawadiacko na oko, z wąsem podkręconym do góry, poruszył zwalistym cielskiem, poprawiając szarawary, i wyszedł na słońce. Obrzuciwszy czujnym wzrokiem całą bandę, popatrzył na bliźniaków.

– Jak chcecie się z nim spróbować, bijcie się po kolei.

Spodziewałem się, że sklepikarz wyciągnie mnie z kłopotu, ale tylko ustawił bójkę bardziej konwencjonalnie, co niezbyt zmieniało moje pechowe położenie.

Daho 1 podjął wyzwanie i z szyderczym uśmiechem, ze złośliwym błyskiem uciechy w oku zaczął podwijać rękawy.

– Cofnąć się – rozkazał sklepikarz reszcie bandy – i nie próbujcie się wtrącać.

Wszczęło się poruszenie, takie ścichapęk i brzemienne w skutki. Banda otoczyła nas kręgiem. Daho 1 jeszcze mocniej się wykrzywił, mierząc mnie wzrokiem. Zamarkował uderzenie z lewej i wymierzył sierpowy, który musnął mi skroń. Nie zdążył poprawić. Zamierzyłem się pięścią z rozmachem i ku swojemu zaskoczeniu trafiłem! Znienawidzony przez całą dzieciarnię chojrak złamał się jak marionetka i wzbijając kurz, legł na ziemi z rozkrzyżowanymi ramionami. Banda okopała się za zirytowanym zdumieniem. Drugi bliźniak przez kilka chwil tkwił bez ruchu oniemiały, niezdolny pojąć tego, co oglądały jego oczy, ani pogodzić się z tym, po czym wściekłym głosem kazał bratu wstać. Ale brat się nie podniósł. Spał snem sprawiedliwego.

Domyślając się, jaki obrót mogą przybrać sprawy, sklepikarz podszedł do mnie i obaj patrzyliśmy, jak banda zbiera swojego męczennika pogrążonego w oparach snu przenikanego dzwonieniem i świergotami.

– Nieprzepisowo żeś to zrobił – rzucił pod moim adresem kędzierzawy cherlak na bocianich nogach. – Podstępem. Drogo za to zapłacisz.

– Znajdziemy cię – obiecał Daho 2, wycierając grzbietem dłoni usmarkany nos.

Sklepikarz trochę był zawiedziony, że tak szybko załatwiłem sprawę. Liczył na dłuższe widowisko, takie z upadkami i niepewnością, z unikami i potężnymi fangami, i na dobry kawał rozrywki tanim kosztem. Niechętnie wyznał, że w sumie jest zadowolony, iż wreszcie ktoś dał popalić temu złemu nasieniu, które zachwaszcza getto i nie mając godnych przeciwników, myśli, że mu wszystko wolno.

– Szybkiś, mały – pochwalił. – Gdzieś się nauczył tak bić?

– To był pierwszy raz, proszę pana.

– No proszę! Dobrze się zapowiadasz… Może byś robił u mnie? Żadna filozofia. Pilnujesz interesu, jak mnie nie ma, i wykonujesz takie tam różne drobne prace.

Połknąłem haczyk, nie negocjując w sprawie zapłaty, za bardzo bowiem się ucieszyłem, że będę zarabiał na swój chleb i dołożę się w ten sposób do rodzinnego wysiłku.

– Kiedy mam zacząć?

– Od zaraz! – zawołał, z ukłonem wskazując szerokim gestem drzwi swojej spróchniałej budy.

Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że kiedy miłosierna dusza ratuje ci skórę, niekoniecznie zostawi ci ją na grzbiecie.

Sklepikarz nazywał się Zan; dzięki niemu się dowiedziałem, że diabeł ma imię.

To, co Zan nazywał „drobnymi pracami”, właściwie godne było miana prac Herkulesa. Jedną robotę kończyłem tylko po to, by zabrać się za następną. Nie miałem prawa ani do przerwy śniadaniowej, ani do chwili wytchnienia. Musiałem uporządkować tę graciarnię (istną jaskinię Ali Baby), poukładać towar na półkach, przywrócić blask starociom, przegonić pająki z wiadrem w jednej ręce i szczotką w drugiej, zająć się dostawą zakupów do klientów. Zanim Zan mi to powierzył, poddał mnie „testom na zaufanie”. Zostawiał byle gdzie drobniaki i różne inne przynęty, aby ocenić poziom mojej uczciwości; niczego nigdy nie tknąłem.

W ciągu kilku miesięcy dowiedziałem się więcej o naturze ludzkiej niż stary wiarus. Sklepik był pierwszorzędną szkołą, a znajomi Zana udzielali wspaniałych lekcji życia. Przez sklepik przewijały się różne dziwne typki, wszyscy skradali się na paluszkach, jedni z podejrzanymi pakunkami, drudzy z poronionymi pomysłami. Przemytnik, szantażysta, paser, kapuś, stręczyciel – Zan żelazną ręką kierował swoim światkiem, każdy palec maczając w innej machlojce; w getcie żadna wymiana, najdrobniejsza nawet transakcja nie odbyła się bez odpalenia mu udziału. Sam kupował za półdarmo i sprzedawał po niebotycznych cenach, był nieustępliwy i bez skrupułów. Każdy w Grabie był mu coś winien. Ludzie klękali przed nim i zaklinali się, że wezmą najgorszą nawet robotę, by zasłużyć na jego szczodrość. A Zan się nie szczypał. Za byle konserwę czy nędzną pożyczkę domagał się nie wiadomo czego. Bez umiaru wykorzystywał zawsze okazję i do przesady żerował na ludzkim nieszczęściu. Pożyczał także pod zastaw. Kiedy w grę wchodziło coś wartościowego, mówił, że nie ma dość pieniędzy, i prosił klienta, by przyszedł następnego dnia – potrzebował czasu na zastawienie pułapki. Następnego dnia klient się zjawiał, oddawał mu zastaw, przeliczał pieniądze i odchodził… po czym dziesięć minut później wracał z zakrwawioną facjatą i ciuchami w strzępach, jakby walczył z niedźwiedziem. „Napadli mnie! Okradli niedaleko stąd!” A na to Zan spokojnie: „A co mnie do tego? Nie mam obowiązku eskortować klientów do domu”. I wypraszał nieboraka. Było jasne jak słońce, że napad był dziełem mojego pracodawcy. Zan miał pomagierów, którzy tylko czekali na jego znak. I wcale nie ograniczał się do takich w sumie pospolitych numerów. Chełpił się, że ma gliniarzy na swoich usługach, i groził, że dość, by strzelił palcami, a każdego może posłać do pierdla. Wszyscy się go bali jak diabeł święconej wody i nikt się z nim nie targował. Często do sklepiku zachodziły kobiety okryte od stóp do głów brudnymi sukniami z rozcięciem jedynie na wysokości oczu, żeby widziały, gdzie stawiają nogi. Zwykle miały nóż na gardle i gotowe były na każde poświęcenie za kawałek cukru albo drobną monetę. Zan popychał taką na zaplecze, przypierał ją do stołu zawalonego różnymi rzeczami, zadzierał jej suknię, odsłaniając gołe pośladki, i chędożył ją bezceremonialnie. Z rozkoszą zawsze je poniżał i zadawał im ból, po czym wyrzucał na zewnątrz jak zużytą ścierkę. Myślę, że był wariatem. Bo musiał być wariatem człowiek, który osiadł w Grabie, chociaż stać go było na dom w mieście; musiał być kompletnie stuknięty człowiek, który afiszował się swoim bogactwem przed przybłędami bez grosza przy duszy biorącymi metalowy znaczek za monetę; musiał być pomylony i nie dbać o życie człowiek, który taśmowo gwałcił matki, siostry, ciotki, skoro wiadomo było, że na tej zabójczej ziemi niczego nie da się długo utrzymać w tajemnicy i że sprawiedliwość wymierza się szybko ostrzem równie ostrym jak precyzyjnym. Zan miał to wszystko w głębokim poważaniu, wierząc, że z zamkniętymi oczami przejdzie przez pole minowe. Nosił przy sobie talizmany silniejsze od wszystkich uroków i klątw razem wziętych. Urodził się pod betonową gwiazdą i nie bał się ani ludzi, ani bogów.

Pewien marabut twierdził, że kiedy Zan wyzionie ducha jako grzesznik, nie pójdzie ani do piekła, ani do nieba, ponieważ Bóg wyprze się, że go stworzył.

Przez pierwsze tygodnie bracia Daho zjawiali się, by mi przypomnieć, że mam wobec nich dług. Trzymali się za rogiem, aby uniknąć konfrontacji z moim groźnym pracodawcą, i rzucali mi wyzwania, jak rzuca się urok. Wykonywali pod moim adresem obsceniczne gesty, dawali do zrozumienia, że poderżną mi gardło. Spokojnie siedziałem sobie na stopniu przed sklepikiem… Wieczorem przychodził po mnie wujek Mekki z nabijaną gwoździami pałką na ramieniu.

Posłaniec akordowy gania we wszystkich kierunkach. Z początku dostarczałem zakupy, potem zacząłem przyjmować zlecenia – poszerzałem zakres działania i niebawem nawiązałem sporo znajomości. Najpierw z Ramdanem, wątłym chłopakiem, który zwijał się jak w ukropie, by zaspokoić potrzeby licznej rodziny z beznogim ojcem. Ledwie wyszedł z łona matki, a już rozumował jak dorosły. Darzyłem go podziwem i nawet jeżeli tylko w połowie podzielałem jego poglądy, wiedziałem, że mają sens i odznaczają się pogrzebaną pod gruzami stuleci i porażek cechą, którą starcy nazywali godnością. Ten chłopak naprawdę miał charakter. Chociaż był młodszy ode mnie o dwa lata, dałbym sobie rękę i nogę uciąć, żeby być jego synem. Koiła mnie świadomość, że jest i że wnosi choć krztynę lojalności w naszą upadłą społeczność, która wartości uniwersalne sprowadziła do egoistycznych imperatywów, a odwieczną mądrość do trywialnej żądzy przetrwania. Dzięki Ramdanowi odkryłem, o ile chwalebniej jest być użytecznym niż bogatym.

Później poznałem Gomriego, ucznia kowalskiego krzepkiego i silnego jak byk, dość zabawnie wyglądającego w za dużym skórzanym fartuchu. Kędzierzawy dziobaty rudzielec, jasnooki i o skórze białej jak u albinosa, z początku źle na mnie działał z powodu starego przesądu ludowego, który mówił, że rude włosy oznaczają diabelskie myśli krążące po głowie. Myliłem się. Gomri nie miał złych myśli i nikogo nie zamierzał naciągać. Między podkuwaniem jednej i drugiej szkapy zachodził do Zana, proponując mu młotki, grace i inne narzędzia własnej roboty. Ponieważ kuźnia była o rzut kamieniem od sklepiku, Zan kazał mi sprawdzać, czy nie ma tu jakiegoś krętactwa, bo jego zdaniem wytwory małego kowala były za dobre jak na jego wiek. Gomri brał wtedy kawałek żelaza, wsadzał go do paleniska, aż zrobiło się jasnoczerwone, po czym kładł je na kowadle i na moich oczach kuł; i widziałem, jak niczym za sprawą czarów zwykły kawałek metalu przekształca się stopniowo w narzędzie prawie bez zarzutu.

Ramdan poznał mnie z Sidem Rohem, piętnastoletnim Murzynem, na którego wołano Cap, odkąd ludzie go naszli w krzakach ze spuszczonymi portkami, gdy używał sobie na starej wyleniałej kozie. Złośliwi powiadali, że kiedy koza się okociła, delegacja żartownisiów udała się do niego z pytaniem, jak zamierza nazwać swojego potomka. Sid Roho wysłuchiwał docinków, nie tracąc spokoju. Był zabawny i usłużny i bez wahania oddałby ostatnią koszulę potrzebującemu, co nie przeszkadzało, że żył w grzechu. Otóż wobec Boga był złodziejem. Chociaż handlarze bardzo na niego uważali, w okamgnieniu zawsze im zwędził, co chciał. Nieraz widziałem, jak zwija coś ze straganu i wrzuca do czyjegoś kaptura, po czym odzyskuje łup przy wyjściu z targowiska. Nie sądzę, żeby gdzieś na świecie był zręczniejszy złodziejaszek.

Ramdan, Gomri, Sid Roho i ja zaprzyjaźniliśmy się zupełnie niepostrzeżenie. Niewiele nas łączyło, lecz rozumieliśmy się dobrze. Po całodziennej harówce spotykaliśmy się wieczorem w zdziczałym sadzie, żeby wymieniać najnowsze kawały i śmiać się ze swoich porażek, póki ciemność nie wycięła nam trawy pod nogami.

W domu jakoś nam szło. Wujek odkrył w sobie smykałkę do handlu i całkiem dobrze sobie radził. Ze starych taczek zmajstrował wózek, stawiał na nim żeliwny kociołek i od rana do wieczora sprzedawał zupę na placyku. Mama, ciocia i Nora zwijały się jak w ukropie, żeby mu jej nie zabrakło i żeby na czas dostarczyć świeży chleb do jadłodajni. Ich mozół już nie wbijał mnie w kompleksy; dzięki swojej pracy miałem prawo do poważania i modlitwy z błogosławieństwem na dobranoc. Czułem się dorosły, wart prawie tyle samo co mój przyjaciel Ramdan, i teraz ja również nie bez kozery pozwalałem sobie mówić, że wkrótce na policzki wrócą nam rumieńce i stać nas będzie na przeprowadzkę do prawdziwego domu z ryglowanymi drzwiami i okiennicami gdzieś, gdzie sklepy będą lepiej zaopatrzone i łaźnia na każdym rogu.

Ustawiałem rzeczy na półkach, kiedy jakiś cień przemknął za mną i wśliznął się na zaplecze. Zdążyłem dojrzeć tylko biały welon znikający za zasłonką. Zanowi przez twarz przewinął się uśmiech zadowolenia. Mój pracodawca najpierw sprawdził zawartość szuflady, po czym przygładzając wąsa, wzrokiem wskazał mi drzwi, żebym stanął na straży.

Zan skrupułów miał tyle co hiena, bał się jednak, że jego damskie zdobycze mogą być śledzone przez zazdrosnych mężów albo członków rodziny o wysokim poczuciu honoru.

– Nikogo mi tu nie wpuszczaj, kapujesz? – powiedział. – Żebraków przeganiaj, a klienci niech przyjdą później.

Kiwnąłem głową.

Zan odchrząknął i podążył do swojej ofiary za zasłonkę. Nie widziałem ich, ale słyszałem.

– No proszę – rzekł tym swoim grubym despotycznym głosem. – Wreszcie poszłaś po rozum do głowy…

– Mój syn i ja nie mamy co jeść – odparła kobieta, dusząc szloch.

– A czyja to wina? Złożyłem ci propozycję, aleś ją odrzuciła.

– Jestem matką. Nie… nie sprzedaję się mężczyznom.

Byłem pewien, że znam ten głos.

– To czego szukasz w moim sklepie? Myślałem, żeś zmieniła zdanie, żeś zrozumiała, że trzeba iść na ustępstwa, jeśli chce się dostać to, na co człowieka nie stać…

Cisza.

Kobieta płakała po cichu.

– W życiu zawsze jest coś za coś – pouczał ją Zan. – Nie myśl, że mnie wzruszysz zgrywaniem się na niewiniątko. Albo zadzierasz kieckę, albo wracaj, skądeś przyszła.

Cisza.

– No to jak? Chcesz zarobić cztery doro czy nie?

– Mój Boże! Co ja pocznę później?

– A to już twój problem. Odsłonisz w końcu tę ładną dupcię?

Płacz.

– Mądra dziewczynka. Odwróć się teraz, laleczko.

Słyszałem, jak Zan przypiera kobietę do stołu. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Raz-dwa żywiołowe poskrzypywanie zagłuszyło jęki kobiety, po czym triumfalne rzężenie Zana zakończyło bzykanko.

– Widzisz? – powiedział. – To nie takie trudne… Możesz przychodzić, kiedy chcesz. Idź już teraz!

– Obiecałeś mi cztery doro.

– Ano, masz dwa dzisiaj, dwa dostaniesz następnym razem.

– Ale…

– Wynocha, mówię.

Zasłonka się uchyliła i kobieta wypchnięta przez Zana padła na czworaki. Podniósłszy oczy, zobaczyła mnie. Jej posiniała twarz w jednej chwili zbielała jak całun. Tak zmieszana, aż straciła dech, porwała welon i uciekła, jakby zobaczyła diabła.

To była wdowa, nasza sąsiadka.

Wieczorem, gdy wracałem do domu, dopadła mnie na rogu. W ciągu kilku godzin postarzała się o dwadzieścia lat. Włosy miała rozczochrane, oczy rozbiegane, pianę na ustach – istna czarownica po wyjściu z transu. Wczepiła się palcami w moje ramiona i konającym bezbarwnym głosem rzekła:

– Błagam, nie mów nikomu, coś widział.

Było mi za nią wstyd i zarazem wzbudzała we mnie litość. Jej palce miażdżyły mi ramiona. Musiałem je odgiąć jeden po drugim, żeby mnie puściła.

– Nic nie widziałem – zapewniłem ją.

– Widziałeś przedtem w sklepie.

– Nie wiem, o jakim sklepie mówisz. Puścisz mnie wreszcie? Chcę iść do domu.

– Zabiłabym się, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak żałuję, że uleg­łam głodowi. Nie jestem rozpustna. Myślałam, że nigdy mnie to nie spotka. Ale spotkało. Nikt nie jest bezpieczny. To nie wytłumaczenie, to rzeczywistość. Nikt nie może się dowiedzieć, rozumiesz? Umarłabym w następnej sekundzie.

– No przecież mówię, że nic nie widziałem.

Rzuciła się na mnie, całowała mnie po głowie, po rękach, przypadła do moich stóp, żeby je także ucałować. Odepchnąłem ją i pobiegłem do naszej chaty. Kiedy już się oddaliłem, zobaczyłem, że skuliła się przy kupie złomu i płacze rzewnymi łzami.

Nazajutrz okazało się, że zniknęła.

Zabrała syna i odeszła nie wiadomo dokąd.

Nigdy więcej jej nie zobaczyłem.