Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Antoine Griezmann. Za zasłoną uśmiechu

Antoine Griezmann. Za zasłoną uśmiechu

5.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Antoine Griezmann. Za zasłoną uśmiechu

Antoine Griezmann. Francuz z Hiszpanią w sercu.

Auxerre, Lyon, Sochaux, Saint-Étienne, Metz, Montpellier. Kiedy kolejne kluby odrzucały go z powodu mizernych warunków fizycznych, był bliski załamania. Dopiero skaut Realu Sociedad dostrzegł w nim olbrzymi talent, co pozwoliło mu rozpocząć poważną przygodę z futbolem i znaleźć drugą ojczyznę – Hiszpanię.

Ale nie tylko o tym Antoine Griezmann opowiada w swojej autobiografii. Przeczytasz w niej, dlaczego gra z siódemką na plecach, za co został zawieszony na 13 miesięcy, co myśli o przenosinach do Manchesteru United i dlaczego zadecydował, że zakończy karierę w USA.

Dzięki tej książce dowiesz się, jacy naprawdę są Pogba, Evra i Benzema. Przeniesiesz się do szatni reprezentacji Francji w trakcie mistrzostw świata w Brazylii i Euro 2016, a także poznasz kulisy pracy Diego Simeone w Atlético Madryt.

Szczera, lekka i motywująca. Pierwsza książka, który zdradza, co kryje się za zasłoną uśmiechu Małego Diabła!

Nieśmiało uśmiechnięty Mały Książę z Francji trafił do wielkiego futbolu bocznymi drzwiami, ale dziś jest jednym z najlepszych napastników świata. Najciekawsze w tej książce są jego opowieści o wewnętrznym życiu drużyny Atlético Madryt, o urugwajskim klanie, który nadaje ton szatni. Antoine nauczył się pić mate i… zapewne także dlatego stał się gwiazdą ekipy z Wanda Metropolitano.
Leszek Orłowski, „Piłka Nożna” i CANAL+ Sport

Panuje opinia, że sportowe autobiografie powinno się pisać po zakończeniu kariery. Tylko po co czekać? Dzięki tej książce dowiecie się, jakim człowiekiem jest Grizi. I co kryje w sobie jego anielski uśmiech.
Yvette Żółtowska-Darska, autorka bestsellerowych biografii piłkarzy dla dzieci

Ta książka jest tak szczera i autentyczna, jak sam jej bohater. Autobiografia Griezmanna zawiera tyle prywatnych przemyśleń, że po jej przeczytaniu masz wrażenie, iż poznałeś się z francuskim wirtuozem osobiście.
Mateusz Mikulak, Footgol TV

Lider reprezentacji Francji, którego piłkarsko wychowała Hiszpania, zakochany w Urugwaju i yerba mate, piłkarz zarywający noce dla oglądania rozgrywek NBA – to tylko część ciekawostek z życia Antoine’a Griezmanna. Więcej barwnych historii znajdziecie w tej książce.
Marek Batkiewicz, Atleti.pl

Wspomnienia, anegdoty, przemyślenia – biografia Griezmanna to studnia bez dna, z której z przyjemnością czerpie się kolejne historie, poznając Francuza z zupełnie innej strony.
Marek Dubielecki, Ole Magazyn

Polecane książki

Historia żydowskiego chłopca, ocalałego z Holokaustu. Książka pokazuje, że dla Żydów nie istniał żaden skuteczny system radzenia sobie z nazistowską opresją. Nie ratowały ani koneksje, ani pieniądze – ci, którzy ocaleli, musieli mieć przede wszystkim ogromne szczęście, choć trzeba je było wesprz...
Od 25 grudnia 2014 r. przedsiębiorcy będą musieli w szerszym niż dotychczas zakresie informować swych klientów o warunkach zawieranych umów. Prowadzący sklepy internetowe będą musieli dokonać zmian na swoich stronach internetowych. Klienci zyskali szersze niż dotychczas prawo do odstępowania od zawi...
E-book „Bezpieczeństwo pożarowe w ramach szkolenia bhp” to publikacja przygotowana z myślą o wykładowcach tematyki ochrony przeciwpożarowej w ramach szkoleń okresowych bhp. Przedstawia najważniejsze zagadnienia w zakresie ochrony ppoż., z którymi należy zapoznać uczestników (pracowników) szkoleń okr...
Nina Lot od zawsze pozwalała innym podejmować za siebie decyzje. Teraz ma trzydzieści pięć lat i zarówno jeśli chodzi o jej małżeństwo, jak i pracę tkwi w martwym punkcie. Intrygująca powieść o poszukiwaniu własnej drogi.„Tak dobry debiut nie zdarza się często” – Damian Gajd...
Aleksandra Lewkowicz tę książkę chciałaby zadedykować przede wszystkim osobom, które, tak jak ona, na co dzień borykają się z chorobą zwaną zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym (w skrócie ZOK – inaczej nerwica natręctw). Swego czasu, kiedy czuła się bardzo niezrozumiana i samotna w...
Skrypt opracowany z myślą o studentach I roku Wydziału Prawa i Administracji UŁ. Zawiera materiał z dziesięciu dziedzin prawa, w tym: prawa osobowego, małżeńskiego, rodzinnego, opiekuńczego, spadkowego, rzeczowego, zobowiązań, pracy, karnego i procesowego. Każda z owych dziedzin została przedstawion...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antoine Griezmann i Arnaud Ramsay

Przedmowa

Stał ‌się nowym Małym Księciem ‌Francuzów. ‌Odniesienie do ‌postaci literackiej jest o tyle ‌zasadne, że nosi ‌to ‌samo imię co ‌twórca Małego Księcia, ‌Antoine ‌de ‌Saint-Exupéry, a na ‌ramieniu ‌ma wytatuowany ‌cytat z pisarza lotnika, którym ‌kieruje się w życiu: „Uczyń ‌z życia ‌sen, a ze ‌snu rzeczywistość”. Popularność, ‌którą zyskał, to coś ‌nieracjonalnego, ale zarazem ‌fakt. ‌Szeroką publiczność ‌fascynuje ‌świeżość, ‌spontaniczność, radość życia ‌i dziecinna twarz Antoine’a, tak ‌jak jego skuteczność na ‌boisku i czucie ‌gry oraz to, ‌że czuje ‌się w świecie ‌piłki jak ryba ‌w wodzie. Rozpoznawalność, ‌którą się cieszy, ‌wykracza poza ‌ramy ‌jego dyscypliny sportu. Organizacja ‌charytatywna Restos du Cœur ‌zaprosiła go ‌do udziału w dorocznym koncercie ‌na rzecz ‌ubogich, zdubbingował głos ‌Supermana w filmie Lego ‌Batman, ‌na Twitterze ‌ma 3,5 miliona ‌followerów, ‌a na ‌Facebooku obserwuje go 6,7 miliona ‌ludzi.

Chociaż jednak numer 7 Atlético ‌Madryt i reprezentacji Francji ‌tak ‌bardzo przyciąga ‌uwagę, rodacy tak naprawdę ‌wiedzą o nim niewiele. To ‌dlatego, że ‌od kiedy skończył ‌14 lat, występuje w Hiszpanii, która ‌przyjęła go, gdy ‌w szeregu szkółek ‌piłkarskich we Francji ‌usłyszał, ‌że ‌jest ‌za wątły. I dlatego, ‌że Antoine Griezmann – 26-letni ‌młodzieniec o posturze nieprzystającej ‌do wizerunku współczesnego ‌atlety (mierzy 175 centymetrów ‌i waży 71 kilogramów) – ‌to ‌człowiek skryty i małomówny, ‌niemal w każdych ‌okolicznościach ukrywający się za ‌zasłoną uśmiechu. Jest ‌kontaktowy ‌i bezkonfliktowy, niczym idealny zięć, który ogładą stara się pokryć swoje wady.

Griezmann, król strzelców i najlepszy piłkarz Euro 2016, jest także – i to się ludziom w nim podoba – gwiazdą z ludzką twarzą. Napastnikiem, który – choć boiskowy egoizm to na jego pozycji nierzadko zaleta – przedkłada grę zespołową nad indywidualny popis. To postawa niemal anachroniczna w świecie współczesnej piłki, który żywi się indywidualnymi statystykami. Tymczasem to prawdziwy sposób bycia Antoine’a Griezmanna, a nie maska przybierana przez niego tylko przed obiektywami kamer.

Miałem sposobność przekonać się o tym na własne oczy podczas jednego z popisowych występów Atlético na Estadio Vicente Calderón, obiekcie wypełnionym emocjami, a zarazem rodzinną atmosferą. „Mam nadzieję, że usłyszysz piosenkę kibiców na moją cześć, którą intonują, kiedy zdobywam bramkę” – życzył mi na koniec pierwszej, czterodniowej sesji rozmów, które odbywaliśmy na potrzeby niniejszej książki. W tamtą sobotę, 15 października 2016 roku, w meczu przeciwko Granadzie, czerwonej latarni rozgrywek, nie udało mu się strzelić siódmego gola na przestrzeni ośmiu kolejek ligowych. Mimo to, choć mógł być zawiedziony, kiedy opuszczał boisko w 67. minucie, po przyjacielsku objął swojego zmiennika, Fernando Torresa, a potem przybił piątkę ze swoim trenerem, Diego Simeone. A kiedy na trzy minuty przed końcem meczu Tiago, który chwilę wcześniej pojawił się na murawie, przypieczętował zwycięstwo Atlético siódmym golem, wybiegł z ławki na środek boiska, żeby pogratulować strzelcowi. Zamiast przeżuwać swoje niepowodzenie i zazdrościć hat-tricka Yannickowi Carrasco czy dwóch bramek Nicolásowi Gaitánowi, on, którego praca polega przecież na strzelaniu goli, radował się sukcesem kolegów z drużyny.

Antoine Griezmann szczyci się byciem piłkarzem kompletnym: jest równie dobrym strzelcem, jak asystentem, umie inteligentnie przemieszczać się po boisku, jest skuteczny przed bramką, ale zarazem nie szczędzi wysiłków w obronie, potrafi bić rzuty wolne i rożne, dobrze operuje zarówno lewą, jak i prawą nogą, a także głową. Krótko mówiąc, gra skutecznie, z zaangażowaniem. Inny wybitny napastnik Atlético Madryt, zdobywca mistrzostwa i pucharu Hiszpanii w 1996 roku, reprezentant tego kraju Francisco Narváez, szerzej znany pod boiskowym pseudonimem Kiko, powiedział o nim: „To piłkarz inny niż wszyscy, o żelaznym zdrowiu i aksamitnej technice”.

Boiskowy altruizm Griezmanna dał się także zaobserwować 21 lutego 2017 na murawie stadionu BayArena w Leverkusen. Atlético grało pierwszy mecz ⅛  finału Ligi Mistrzów. Griezmann zdobył swojego 13. gola w tych rozgrywkach, stając się najlepszym strzelcem madryckiego klubu w historii zmagań o Puchar Mistrzów. Ale tego wieczora w jeszcze lepszej formie był Kévin Gameiro, który zanotował asystę i bramkę z rzutu karnego. Mimo to w 71. minucie spotkania argentyński trener Colchoneros wezwał na ławkę właśnie Gameiro. Kiedy Griezmann to zauważył – a jego reakcję zarejestrowała kamera – zdziwił się i powiedział do szkoleniowca: No, no, no. Es el mejor, es el mejor, czyli „Trenerze, nie! On gra lepiej”. Simeone nie posłuchał i dokonał zmiany, ale reakcja naszego bohatera była wymowna. Tak samo jak cała jego życiowa droga, w której mnóstwo uśmiechów losu – na przykład w reprezentacji Francji zadebiutował 5 marca, w dniu urodzin swojej partnerki Eriki, z którą zwiąże się węzłem małżeńskim po zakończeniu bieżącego sezonu.

Griezmann nigdy nie zapomina uczcić urodzin wybranki na boisku, nawet jeśli może się to wiązać z karą. Swojego pierwszego gola w rozgrywanym właśnie 5 marca meczu przeciwko Valencii zadedykował Erice, odsłaniając podkoszulek z sercem i napisem Feliz cumple, gordita! (Wszystkiego najlepszego, misiaku!). Kilka dni później Hiszpańska Królewska Federacja Piłkarska wymierzyła napastnikowi karę finansową i ukarała go żółtą kartką. Zazwyczaj wstrzemięźliwy Griezmann zareagował gniewem, któremu dał wyraz na Twitterze: „Grzywna i upomnienie za złożenie życzeń swojej dziewczynie, i to trzy dni po wydarzeniu… #ZajmijcieSieCzymsPozytecznym”.

Mimo pozorów Antoine Griezmann ma bojowe usposobienie i jest uparty. Koniec końców, urodzony zwycięzca nie może być ustępliwy i bezkonfliktowy. To jednak nie wyklucza dobrych manier. Kiedy udzielał wywiadu Bixente Lizarazu[1] na potrzeby wyświetlanego na kanale TF1 programu telewizyjnego Téléfoot, zwracał się do niego per pan. Wywiad został przeprowadzony w hotelu AC La Finca w biznesowej dzielnicy madryckiego przedmieścia Pozuelo de Alarcón. Niekiedy spotykaliśmy się właśnie tam, pięć minut samochodem od domu piłkarza. Większość naszych rozmów odbędzie się jednak u niego. Mieszka w strzeżonej dzielnicy willowej, w dużym, ale dyskretnym modernistycznym domu z basenem, altaną i miniboiskiem do koszykówki. Nieopodal mieszkają na przykład trener Simeone czy Cristiano Ronaldo.

Gwiazda reprezentacji Francji już na wejściu przyznaje, że mało czyta. Ale mimo to chce podzielić się swoimi wspomnieniami, nadając im formę książki. „Chciałbym, by ludzie wiedzieli, że zanim zaczęło mi się powodzić tak jak teraz, nie było mi łatwo”. Za zasłoną uśmiechu kryje się pamięć o trudnych chwilach, a także świadomość szczęścia, które stanęło po stronie naszego bohatera. A jak wiadomo, szczęście jest bardzo kapryśne. Bernard Tess, skaut AJ Auxerre i taksówkarz w jednej osobie, wypatrzył Griezmanna już jako dziewięciolatka i trzy lata później ściągnął go do klubowego ośrodka szkoleniowego, ale kiedy sztab medyczny zrobił chłopcu prześwietlenie nadgarstka, żeby oszacować jego przyszły wzrost, Griezmannowi podziękowano. Zatrzymano natomiast dwóch innych nastolatków, których wypatrzył Tess. Dziś jeden z nich jest technikiem farmaceutycznym, a drugi zaciągnął się do wojska…

Podczas naszych rozłożonych na cztery miesiące spotkań, których owocem jest niniejsza książka, rozmawialiśmy, racząc się uwielbianą przez piłkarza yerba mate. Opowiadał mi o wszystkim bez owijania w bawełnę, wykazując się przy tym doskonałą pamięcią i nie popadając w niepotrzebne dygresje. Małomówny Griezmann otworzył się przede mną, czym zaskoczył nawet swoich bliskich: siostrę Maud i partnerkę Erikę. Zawsze jednak bez zbędnej zwłoki przechodził do sedna. Od czasu do czasu przerywała nam Mia, córka piłkarza, która ze smoczkiem w ustach domagała się ojcowskich pieszczot, a czasami o swojej obecności przypominał buldog francuski Hooki, domagając się uchylenia drzwi do ogrodu. Mojemu rozmówcy, od lat mieszkającemu w Hiszpanii i na co dzień porozumiewającemu się po hiszpańsku, zdarzało się prosić mnie, aby przypomnieć mu jakieś francuskie słowo czy wyrażenie. Czasami wysyłał mi też mailem spisane przez siebie wspomnienia i refleksje dotyczące transferu do Atlético, trzeciego miejsca na podium plebiscytu Złota Piłka czy narodzin córki. Swoje rozmowy z Antoine’em Griezmannem uzupełniłem dyskusjami z jego doradcą sportowym Érikiem Olhatsem – człowiekiem, który sprowadził go jako nastolatka do Realu Sociedad – oraz wizytą w rodzinnym mieście piłkarza, Mâcon. Tam gdzie są jego korzenie i gdzie nadal mieszkają jego rodzice Alain i Isabelle oraz jego młodszy brat Théo. Bo chociaż Antoine żyje na co dzień z dala od bliskich, to Griezmannowie trzymają się razem.

Arnaud Ramsay, marzec 2017

1W doborowym gronie

Podobno w chwili śmierci przed oczyma przesuwa nam się całe życie. Nie śpieszy mi się, żeby przekonać się, czy to prawda, ale przeżyłem już coś podobnego.

W grudniu 2016 roku moja siostra Maud, zajmująca się moimi kontaktami z prasą, zadzwoniła do mnie, aby ustalić szczegóły wywiadu, którego miałem udzielić dwa dni później. Czasopismo „France Football” miało przekazać mi nagrodę dla najlepszego francuskiego piłkarza roku[2], przyznawaną na podstawie głosowania laureatów poprzednich edycji, od Raymonda Kopy[3] po Zinédine’a Zidane’a, od Jean-Pierre’a Papina po Thierry’ego Henry’ego, od Michela Platiniego po Karima Benzemę. Sądziłem, że Maud skontaktuje się ze mną, żeby po prostu poinformować mnie, ile ma potrwać wywiad i gdzie się odbędzie. Ale kiedy po treningu sięgnąłem po telefon, zauważyłem, że próbowała się do mnie dodzwonić aż trzy razy. To do niej niepodobne. Przeważnie ograniczała się do esemesa z podstawowymi informacjami. Tym razem zadzwoniła aż trzykrotnie w krótkich odstępach czasu. Zastanawiałem się, o co mogło jej chodzić, ale też nie zrobiło to na mnie aż takiego wrażenia, żeby zaburzyć moje potreningowe nawyki. Najpierw napiłem się yerba mate[4] w towarzystwie moich południowoamerykańskich kolegów z Atlético Madryt: Diego Godína, José Maríi, Gimenéza, Nicolása Gaitána i Ángela Correi, po czym w ramach odnowy biologicznej wziąłem trzyminutową ciepłą kąpiel, następnie przez osiem minut moczyłem się w zimnej wodzie, a na koniec wszedłem pod prysznic.

Choć pozostałem wierny swoim zwyczajom, te trzy telefony od Maud nie dawały mi spokoju. Prysznic wziąłem szybciej niż zwykle, przebrałem się, pożegnałem z kolegami – Hasta mañana, amigos – i wsiadłem do samochodu, skąd oddzwoniłem do siostry. Kiedy czekałem, aż odbierze, w głowie kotłowały mi się pytania. O co mogło chodzić? Czy stało się coś ważnego? Maud odebrała i zaczęła rozmowę od pytania: „To ty, Toinou[5]?”. Poczułem ulgę. Kiedy zwraca się do mnie w ten sposób, to dobry znak – wszystko jest w porządku. „W czwartek o czternastej masz spotkanie w hotelu AC La Finca” – ciągnęła. Świetnie, właśnie tak było ustalone. Hotel znajduje się na przedmieściach Madrytu, panuje w nim rodzinna atmosfera, a na dodatek jest niedaleko ode mnie. Lecz kiedy już miałem się rozłączyć, Maud zagaiła tajemniczo: „Poczekaj, posłuchaj, ale niech to zostanie między nami. Nikt nie może o tym wiedzieć – powiedziała zdecydowanym tonem, po czym, już łagodniej, dodała: – Zająłeś…”. Nie dosłyszałem końca zdania, ale serce przyspieszyło mi jak nigdy wcześniej. Nawet jeszcze bardziej niż przed rzutem karnym strzelanym Manuelowi Neuerowi w półfinale Euro 2016, gdy Francja grała z Niemcami na Stade Vélodrome w Marsylii. Minęła niecała sekunda, a moja siostra powtórzyła: „Zająłeś…”, po czym na chwilę zawiesiła głos. Czułem się, jakbym musiał czekać na to, co powie, przez pięć długich minut. Miałem taki mętlik w głowie, że znowu nie usłyszałem zakończenia zdania.

– Słucham? – zapytałem.

Wtedy Maud radośnie wykrzyknęła:

– Zająłeś trzecie miejsce w głosowaniu na laureata Złotej Piłki!!

Zupełnie odleciałem:

– Yeeeeessssss! Udało się! Jestem na podium! – wyrzuciłem z siebie.

Co za radość! Wyłem ze szczęścia za kierownicą samochodu. Ludzie, którzy widzieli mnie wtedy przez szybę, musieli się zastanawiać, co się ze mną dzieje, ale w ogóle mnie to nie obchodziło. Żeby mnie zrozumieć, trzeba było zdawać sobie sprawę z doniosłości tego, co usłyszałem od siostry przez telefon.

Ja, Antoine Griezmann, zaledwie 25-latek, na dodatek pochodzący z maleńkiego Mâcon, ja, którego z powodu niskiego wzrostu odrzucały szkółki piłkarskie w całej Francji, znalazłem się wśród trzech najlepszych piłkarzy na świecie! Od kiedy w wieku 14 lat zamieszkałem w Bayonne i zacząłem trenować w drużynach młodzieżowych Realu Sociedad, cierpiałem z powodu oddalenia od rodziny. Przed oczyma przesunęło mi się całe dotychczasowe życie: konieczność nauki nowego języka, którym musiałem się posługiwać w rozmowach z kolegami, dola rezerwowego, ciągnące się w nieskończoność przez całą drugą połowę rozgrzewki, po których wcale nie wchodziłem na murawę, zmarnowane okazje, wreszcie różne porażki, w tym przede wszystkim dwa decydujące mecze przegrane w odstępie kilku tygodni – finał Ligi Mistrzów i finał Euro… Tymczasem okazywało się, że wyrzeczenia, które wypełniały moje piłkarskie życie, miały jednak sens.

Myślę tu o wysiłku, który dotychczas włożyłem w swoją karierę, zwłaszcza o ciężkich, wyczerpujących treningach. Wszystko to pozwoliło mi zostać trzecim piłkarzem świata roku 2016. Roku kalendarzowego, a nie tylko sezonu piłkarskiego! Mam świadomość, że to dopiero początek mojej drogi i że oczekiwania wobec mnie wzrosną, ale czuję, że jestem gotów, by podołać wyzwaniu. Nie osiągnąłem jeszcze szczytu swoich możliwości. Grunt to nadal ciężko pracować dzień po dniu i dawać z siebie wszystko dla dobra drużyny. Pragnę, żeby moi rodzice, moja siostra i mój brat byli ze mnie dumni, żeby dumna ze swojego ojca była moja mała Mia, żeby moja dziewczyna Erika, z którą niedługo wezmę ślub, mogła sobie myśleć: „To właśnie on, mój mężczyzna, i jestem z niego dumna”, a wreszcie – żeby moi znajomi mogli powiedzieć: „Oto właśnie on, nasz Grizi!”, żeby cała moja paczka cieszyła się moimi osiągnięciami. Muszę jednocześnie dbać o to, żeby nie stracić radości z gry. Krótko mówiąc, przede mną jeszcze daleka droga i jeszcze niejedno się podczas niej wydarzy. Ale obrałem dobry kurs…

Dołączyłem do wąskiego grona piłkarzy, którzy zajęli czołowe miejsca w prestiżowym plebiscycie Złota Piłka, powołanym do życia przez czasopismo „France Football” w 1956 roku. Do roku 2010 głosowali w nim tylko dziennikarze specjalizujący się w piłce nożnej, później, w ramach współpracy z Międzynarodową Federacją Piłki Nożnej (FIFA), do udziału dopuszczono również kapitanów i selekcjonerów reprezentacji narodowych. Ostatecznie jednak redakcja „France Football” wróciła do pierwotnych zasad i w ostatniej edycji uwzględniła tylko głosy 173 dziennikarzy z całego świata. Najwięcej punktów, 745, otrzymał Cristiano Ronaldo, a drugie miejsce zajął Lionel Messi z 316 punktami. Ja uzupełniłem podium, uzyskawszy 198 punktów. Siedmiu głosujących umieściło mnie nawet na pierwszym miejscu! Tak zagłosowali dziennikarze z Czech, Aruby, Libii, Liechtensteinu, Nowej Kaledonii, Palestyny i Suazi. Dla Ronaldo to już czwarta Złota Piłka, a Messi, rekordzista, ma ich w dorobku aż pięć. Zajmując trzecie miejsce w tej edycji plebiscytu, stałem się 11. francuskim piłkarzem na podium Ballon d’Or[6], a dopiero czwartym w ciągu ostatnich 20 lat. Są powody do dumy, tym bardziej że przecież nie jestem klasyczną dziewiątką. Nie uważam się za zawodnika, który powinien trafiać do bramki rywali w każdy weekend; przede wszystkim myślę zespołowo. Jestem piłkarzem wszechstronnym, nie skupiam się wyłącznie na atakowaniu. Rok 2016 był dla mnie bogaty w laury: panel ekspertów UEFA, w skład którego wchodził sam sir Alex Ferguson, wyróżnił mnie jako najlepszego piłkarza Euro[7], zostałem najskuteczniejszym strzelcem turnieju (zdobyłem sześć bramek), władze ligi hiszpańskiej uznały mnie za najlepszego gracza sezonu (rozegrałem 38 spotkań ligowych, w których zdobyłem 22 bramki i zaliczyłem pięć asyst), piłkarzem sezonu byłem także według kibiców Atlético, a do tego doszedł jeszcze tytuł najlepszego francuskiego piłkarza grającego za granicą, przyznany przez Narodowy Związek Piłkarzy Zawodowych (UNFP).

W rankingu „France Football” uplasowałem się tuż za dwoma legendami, piłkarzami nie z tego świata, którzy od 2008 roku nieprzerwanie dzielą się tą nagrodą. Nie podaję w wątpliwość ich umiejętności, co to to nie, ale drażni mnie trochę marketingowy aspekt Ballon d’Or. Pod tym względem Messi i Ronaldo niewątpliwie wyprzedzają każdego innego gracza na świecie. Ale według mnie z czysto piłkarskiego punktu widzenia niektórzy zawodnicy zasłużyli na to wyróżnienie w nie mniejszym stopniu. Myślę na przykład o Xavim i Andrésie Inieście, którzy aspirowali do Złotej Piłki po mistrzostwach świata w 2010 roku albo o Gianluigim Buffonie czy Francku Ribérym. W 2013 roku francuski skrzydłowy był czołowym zawodnikiem Bayernu, który zdobył wtedy Puchar Mistrzów i tytuł mistrza Niemiec oraz zwyciężył w rozgrywkach o Puchar Niemiec. Mimo to Franck zajął dopiero trzecie miejsce. Szkoda, bo zasługiwał na nagrodę. Rozumiem, że później był bardzo rozgoryczony. Przecież uchodził za faworyta. Miał prawo czuć się z tym wszystkim źle.

Złota Piłka to oczywiście wciąż wspaniałe wyróżnienie, ale w ostatnich latach straciła trochę swojego blasku. Mimo to mam nadzieję, że pewnego dnia po nią sięgnę. Nie jest to jednak mój cel numer jeden. Wolałbym zdobyć mistrzostwo świata albo inny tytuł drużynowy. Bo bez drużyny piłkarz jest nikim.

Im bardziej zbliżała się data ogłoszenia wyników, tym większą miałem nadzieję, że znajdę się na podium. Kandydatami do trzeciej lokaty byli oprócz mnie Luis Suárez, Gareth Bale i Neymar. Dwa pierwsze miejsca były z góry obsadzone. Złota Piłka to de facto nagroda dla najbardziej rozpoznawalnego piłkarza. Pod tym względem nikt nie może się równać z Ronaldo i Messim. To giganci futbolu, o których będzie się mówić jeszcze przez długie lata. Nawet moja córka (a także pewnie jeszcze jej dzieci), kiedy dorośnie, będzie słuchać opowieści o ich boiskowych wyczynach. Ale czemu by również nie o tym, czego na boisku dokonał jej tata?

Dołączyłem do doborowego grona. Teraz ode mnie zależy, czy w nim zostanę. A bardzo tego chcę! Biorąc pod uwagę rok 2016, Ronaldo istotnie zasłużył na Ballon d’Or. Portugalczyk wygrał Ligę Mistrzów i mistrzostwa Europy (w obu przypadkach w finałach jego drużyna pokonała moją), strzelił 51 goli i zaliczył 17 asyst w 55 spotkaniach. Co sezon pomimo presji on i Messi potwierdzają swój status.

Ronaldo, tak jak ja, mieszka w strzeżonej dzielnicy La Finca. Do pewnego momentu byliśmy sąsiadami. Codziennie rano przechodził przed moim domem. Wymienialiśmy uprzejmości, ale nic więcej. Potem się przeprowadziłem, ale niedaleko. Minionego lata, krótko po Euro, natknąłem się przypadkiem na Portugalczyka podczas pobytu z Eriką w Miami. Wieczorem wybraliśmy się na koncert muzyki latynoskiej. Byliśmy już na miejscu, kiedy nagle pojawił się Cristiano w otoczeniu znajomych. Po spektaklu zaczęły się tańce. Podszedłem do niego i w żartach rzuciłem mu: „Nienawidzę cię, stary!”. Po czym oczywiście pogratulowałem mu sukcesów, wyrażając nadzieję, że w przyszłym roku to on będzie gratulował mi.

Żywię dla Cristiano głęboki szacunek, tak samo jak dla Messiego, ale jesteśmy zupełnie inni. Czasami wydaje mi się, że obaj żyją w swoich bańkach, odcięci od normalnego świata, jak gdyby byli zmęczeni ciekawością, którą wzbudzają. Ja staram się do tego podchodzić na luzie.

Podczas meczu ligowego na Estadio Santiago Bernabéu między naszymi drużynami Real uzyskał rzut wolny w pobliżu pola karnego Atlético. Nasz mur zaczął się ustawiać, a Ronaldo wziął piłkę. Podszedłem do niego, żeby zapytać, gdzie dokładnie zamierza uderzyć. „Nie wiem” – rzucił oschle. „W trybuny czy na bramkę?” – zażartowałem. Nie zareagował. Wziął rozbieg i strzelił, ale nasz bramkarz wybił futbolówkę. Lubię czasami zażartować z rywala, ale bez prowokowania i agresji. Tego nie akceptuję. Można sobie podowcipkować, ale nie ma mowy o upokarzaniu przeciwnika.

Inna sytuacja. Graliśmy z Realem na naszym stadionie. Krył mnie brazylijski obrońca Marcelo. Przy rzucie wolnym ostrzegłem go: „Tylko uważaj, bo zaraz wam strzelę”. Gdyby udało mi się go wtedy wyprzedzić, na pewno wepchnąłbym piłkę do siatki, ale Brazylijczyk dobrze się zastawił i wybił skórę. Lubię takie chwile rozluźnienia podczas meczu. Żeby dobrze czuć się na boisku, muszę uśmiechnąć się czasem do rywala i pożartować.

2W Mâcon – nigdy bez piłki

Od kiedy pamiętam, piłka nożna płynęła mi w żyłach. Nie bez powodu. Mój dziadek ze strony matki, Amaro Lopes, grał zawodowo. Był niewysoki, ale waleczny. Jestem do niego podobny. Występował w Paços de Ferreira, klubie z 60-tysięcznego miasta na północy Portugalii, położonego między Porto a Guimarães. Klub początkowo nosił nazwę FC Vasco da Gama, ale w 1960 roku zmienił ją na Football Club Paços de Ferreira (dziś zespół występuje w najwyższej portugalskiej klasie rozgrywkowej – Primeira Liga). Mój dziadek opuścił Portugalię niedługo wcześniej. W kraju żyło się ciężko. Choć dyktatura Salazara powoli chyliła się ku upadkowi, dawała się ludziom we znaki. Amaro Lopes był już wtedy żonaty i miał trójkę dzieci: José, Manuela i Marię Alrizę.

W tamtym czasie Francja potrzebowała rąk do pracy, aby podźwignąć się po drugiej wojnie światowej. Generał de Gaulle był u progu przejęcia władzy. Wkrótce miał powołać do życia Piątą Republikę. W kraju brakowało pracowników, zwłaszcza w sektorze budowlanym. Tymczasem mój dziadek był z zawodu murarzem. I tak w 1956 roku postanowił spróbować szczęścia na obczyźnie. Mając świadomość niebezpieczeństw, jakie niósł za sobą ten krok, wyjechał bez najbliższych. Jak wielu chłopów i robotników nie miał szans na otrzymanie wizy turystycznej czy emigracyjnej, więc postanowił dostać się do Francji nielegalnie. Wraz z kilkoma innymi śmiałkami najpierw przedostał się przez Hiszpanię, a potem przeszedł Pireneje. Wyprawa kosztowała go wiele sił i środków, ale się udało. Początkowo osiedlił się w miejscowości Cassis pod Marsylią, ale nie podobało mu się tam. Wkrótce znalazł zatrudnienie u burgundzkiego przedsiębiorcy z branży budowlanej, niejakiego pana Couturiera.

Tym sposobem w 1957 roku mój dziadek osiadł w Mâcon, stolicy departamentu Saona i Loara. Szybko sprowadził do Francji żonę i dzieci. Lopesowie byli pierwszą portugalską rodziną, która sprowadziła się do tego nieco ponad 30-tysięcznego miasteczka położonego 400 kilometrów na południowy wschód od Paryża i 65 kilometrów na północ od Lyonu. Kilka lat później, na przełomie lat 50. i 60., do Francji zaczęło napływać coraz więcej Portugalczyków, tak że w latach 1960–1970 ich liczba wzrosła z 50 do 750 tysięcy. Stali się najliczniejszą mniejszością narodową w kraju.

Rodzina Amaro i Caroliny niebawem powiększyła się o dwie kolejne córki, Andreę i moją matkę Isabelle. Z czasem w Mâcon, najdalej na południe wysuniętym mieście dzisiejszego regionu Burgundia-Franche-Comté, zaczęło osiedlać się coraz więcej ludzi z Paços de Ferreira. Moja babka Carolina pomagała przybyszom z rodzinnych stron zintegrować się z otoczeniem, między innymi w sprawach urzędowych. Każdy nowy Portugalczyk w Mâcon mógł śmiało zwrócić się do niej o wsparcie. Najlepsze w tym wszystkim było to, że pomagała nowo przybyłym, choć sama była analfabetką! Ale brak umiejętności czytania i pisania nie hamował entuzjazmu i zaangażowania, z jakimi pomagała krajanom. Tymczasem Amaro pracował jako murarz aż do feralnego w skutkach wypadku, po którym przeszedł na rentę. Nie pamiętam w ogóle mojego dziadka. To o tyle zrozumiałe, że zmarł w 1992 roku, rok po moich urodzinach.

Trzeci bramkarz Atlético Madryt, André Moreira, ma 21 lat i mierzy 195 centymetrów. Jest Portugalczykiem i opowiadał mi o moim dziadku. Dowiedziałem się od niego, że widział jego zdjęcia w starych albumach o tematyce piłkarskiej, na przykład w okolicznościowej monografii FC Paços de Ferreira, wydanej na 50-lecie istnienia klubu. Obiecał mi, że pokaże mi ją, jeśli ją znajdzie. Z chęcią przejrzałbym tę pozycję. Pamięć o Amaro Lopesie jest kultywowana w Mâcon za sprawą dorocznego turnieju halowej piłki nożnej. Odbywa się on w lutym w miejskiej hali wystawienniczej, a organizuje go klub piłkarski Sporting Club de Mâcon, wokół którego skupiona jest portugalska społeczność miasta. Mój brat Théo gra w barwach Sportingu jako dziewiątka.

Moja babka Carolina zmarła w 2009 roku. Pamiętam, że kiedy moja siostra i ja byliśmy mali, spędzaliśmy u niej dużo czasu, pod koniec życia natomiast to ona mieszkała u nas. Grałem już wtedy w Hiszpanii, w Realu Sociedad. Jako dziecko kilka razy spędziłem wakacje w Portugalii i do dziś mam krewnych w Paços de Ferreira, ale nie utrzymuję z tą częścią rodziny zażyłych kontaktów. Moja matka nigdy nie rozmawiała z nami po portugalsku, używała tego języka tylko do komunikacji ze swoją matką. Ale pewnego dnia na pewno odwiedzę Lopesów. Co mam w sobie z Portugalczyka? Pewne jest, że po babci odziedziczyłem pośladki!

Z kolei mój ojciec, Alain, jest miejscowy, urodził się i wychował w Mâcon. Nie zna pochodzenia swojego nazwiska. Prawdopodobnie wywodzi się ono z Alzacji lub Austrii, gdzie słowo Gries oznacza kaszę lub piasek. Mój dziadek ze strony ojca, Victor, urodził się w Orleanie, ale już jako młodzieniec osiadł w Mâcon, gdzie w czasie wojny działał w ruchu oporu.

Mój tata jako dziewięciolatek zaczął trenować piłkę nożną w miejscowym klubie ASPTT Mâcon. Występował na pozycji obrońcy albo defensywnego pomocnika. Był twardym, nieustępliwym graczem, który, jak to się mówi, nie cofał nogi. W najlepszym okresie swojej kariery występował w czwartej lidze. W tamtym czasie klub z Mâcon rywalizował w rozgrywkach ligowych na przykład z rezerwami pierwszoligowego Saint-Étienne. Z zawodu mój ojciec jest ślusarzem. Po zakończeniu służby wojskowej otrzymał ofertę pracy od urzędu gminy w miejscowości La Chapelle-de-Guinchay, około dziesięciu kilometrów od Mâcon. W ramach umowy z władzami tej liczącej jakieś trzy tysiące mieszkańców gminy na pograniczu departamentów Ain i Rodan w zamian za zatrudnienie na umowę o pracę i mieszkanie służbowe miał dołączyć do miejscowego klubu piłkarskiego, występującego na dziewiątym poziomie rozgrywkowym.

Piłce nożnej zawdzięczam wszystko, nawet to, że się urodziłem, bo to za sprawą tego sportu poznali się moi rodzice. Kiedy ojciec grał w ASPTT Mâcon, jego najlepszym kumplem w drużynie był mój przyszły wuj, Manuel Lopes, który występował na pozycji rozgrywającego. Wujek mógł zrobić karierę jako piłkarz, bo był bardzo uzdolniony, ale jego matka się na to nie zgodziła. Nie chciała, żeby opuszczał rodzinne strony. Musząc wybierać między piłką a rodziną, nie wahał się i zrezygnował z kariery zawodowego sportowca. Do dziś lubi sobie pożartować z mojego ojca, przypominając mu, że był lepszy od niego i że odziedziczyłem talent do piłki po jego siostrze, czyli mojej mamie. Mój ojciec przeważnie odparowuje: „Ty miałeś technikę, a ja boiskową inteligencję. A w piłce liczy się przede wszystkim inteligencja”. Jakkolwiek było, mimo przeprowadzki mojego ojca do La Chapelle-de-Guinchay on i Manuel Lopes pozostali przyjaciółmi i dalej się widywali.

Spotykali się w barze znajdującym się w pobliżu ratusza w Mâcon. Jedną z kelnerek była tam Isabelle, siostra Manuela. Zaczęła pracę już jako 16-latka, aby pomóc matce wyżywić czworo rodzeństwa. Najpierw pracowała w kawiarni Les Tuileries, a kiedy osiągnęła pełnoletniość i mogła już serwować alkohol, przeniosła się do należącego do tego samego właściciela baru Le Paris (który od tego czasu przemianowano na Le Voltaire). Isabelle Lopes przykuła uwagę mojego ojca; uważał, że jest śliczna, choć trochę dla niego za młoda – urodziła się dziewięć lat po nim. Mój wuj, który tymczasem został cieślą, a także się ożenił, zachęcił siostrę i przyjaciela, by zacieśnili znajomość. Wkrótce zaczęli się spotykać, a niedługo później się pobrali. Tym samym tata został mężem siostry swojego kolegi z boiska! Miał wtedy 30 lat. Niedługo potem, 7 kwietnia 1988 roku, urodziła się moja siostra Maud. Ja przyszedłem na świat niecałe trzy lata później, 21 marca 1991, pięć lat przed narodzinami naszego młodszego brata, Théo, który urodził się 30 sierpnia 1996 roku w szpitalu w Mâcon, gdzie wówczas pracowała moja matka. Mój poród, tak jak poród Maud, odbył się natomiast w dawnym szpitalu położniczym przy ulicy Chailly Guéret, który potem zamieniono na placówkę opieki paliatywnej, zresztą jedyną w departamencie Saona i Loara.

Tak jak Maud mam tylko jedno imię, podczas gdy nasz młodszy brat Théo nosi jeszcze imiona Victor i Amaro, by upamiętnić obu dziadków, którzy zmarli niedługo przed jego narodzinami. Kiedy moi rodzice oczekiwali pierwszego dziecka, aż do samego porodu nie wiedzieli, jakiej będzie płci. Wszyscy wokół zarzekali się, że na pewno będzie to syn, więc rodzice jeszcze przed rozwiązaniem wybrali imię – Antoine. Jak się później okazało, urodziny Maud jedynie przesunęły w czasie pojawienie się męskiego potomka.

Po narodzinach córki mój ojciec ograniczył aktywność piłkarską. W niedzielę rano zamiast iść kopać piłkę z kolegami spędzał czas z żoną i nowo narodzoną pierworodną. Mamie nie podobało się w La Chapelle-de-Guinchay, więc ojciec poprosił o przeniesienie do Mâcon, które udało się uzyskać kilka miesięcy po moich urodzinach. Tata został pracownikiem miejskim i otrzymał mieszkanie służbowe w dzielnicy Gautriats, zabudowanej blokami otoczonymi przez drzewa. Nasze lokum znajdowało się w starym wolnostojącym domu, w którym miasto urządziło salę zgromadzeń. Ojciec wstawał o wpół do siódmej, szedł do pracy, potem przychodził do domu na obiad, po czym wracał do swoich obowiązków, do których należała opieka nad budynkami komunalnymi, sprzątanie terenów miejskich i usuwanie awarii mechanicznych lub elektrycznych.

Tata sprawował pieczę między innymi nad pobliskim boiskiem. Można tam było grać w piłkę nożną, siatkówkę, piłkę ręczną czy koszykówkę. Początkowo boisko było piaszczyste, dopiero później wylano je asfaltem. Pamiętam, że kiedy zaczynałem tam grać, brakowało bramek. Tata postawił je, kiedy go o to poprosiłem. Spędzałem z piłką przy nodze długie godziny. Lubiłem swój dom i jego spokojne otoczenie, w okolice bloków się nie zapuszczałem. Pamiętam, że szczególnie upodobałem sobie ćwiczenie strzałów w pomalowaną na niebiesko, tak jak okiennice, bramę garażu. Do dziś widać na niej ślady po mojej piłce. Rodzice mieszkali w tym domu do 2013 roku. Dziś nadal rezydują w Mâcon, a ojciec codziennie rano udaje się do pracy w dzielnicy Gautriats. Przejdzie na emeryturę we wrześniu 2017 roku.

Moja mama natomiast przestała pracować przed trzema laty. Na moją prośbę. Zmagała się z bardzo dokuczliwym syndromem wypalenia zawodowego, była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Nie dziwię się, że burnout uznawany jest za chorobę zawodową XXI wieku. Zawsze bardzo angażowała się w pracę, co odbijało się na jej zdrowiu, a mi dawało wiele do myślenia. Po tylu latach zatrudnienia – a zaczęła pracować jako 16-latka – była u kresu sił. Nie chciałem, żeby wyrządziła sobie krzywdę.

Najpierw pracowała jako kelnerka. Zyskała na tyle duże zaufanie właściciela, że mianował ją kierownikiem lokalu. Odeszła stamtąd po urodzinach Maud, bo mój ojciec nie zgadzał się, żeby pracowała do późna w nocy. Wtedy zaczęła sprzątać u starszych ludzi. Nawet kiedy zrobiła sobie rok wolnego po moich narodzinach, miała pełne ręce roboty, ponieważ pomagała bratu, który akurat kupił bar. Kiedy na nowo podjęła pracę, znalazła zatrudnienie w firmie sprzątającej Onet Services i została przydzielona do szpitala w Mâcon. Wstawała codziennie o wpół do czwartej nad ranem i wychodziła pół godziny później, a wracała kwadrans po jedenastej, żeby przygotować nam obiad. Również w tej pracy pokonywała kolejne szczeble w hierarchii – najpierw sprzątała pokoje i blok operacyjny, następnie została kierownikiem zmiany, aż wreszcie objęła stanowisko administracyjne. W szpitalu pojawiała się niemal codziennie.

Jeśli moja mama się do czegoś zabiera, to robi to na 100 procent. Kiedy jakiś pracownik zgłaszał jej nieobecność z powodu choroby – a zdarzało się, że był to tylko pretekst – brała jego obowiązki na siebie. Zastępowała nieobecnych i nie szczędziła wysiłków, aby powierzone jej zajęcia zawsze wykonać należycie. Lubiła swoją pracę, ale pozwoliła, by ta przejęła nad nią kontrolę. Była cały czas zmęczona, czuła się źle, nie cieszyły jej nawet spotkania ze mną. To nie mogło dłużej trwać. Poprosiłem ją, żeby się zwolniła. Nie zostawiłem jej wyboru. Dzięki moim zarobkom z gry w piłkę i kontraktów reklamowych mama nie musi już harować. Pamiętam, że kiedy odchodziła z pracy, bardzo obawiała się tego, że w domu nie będzie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Mimo to nie żałuję, że skłoniłem ją do odejścia na wcześniejszą emeryturę. Dziś ma 51 lat. Nadal nie może zapomnieć o aktywności zawodowej i zastanawia się nad otwarciem w Mâcon restauracji – skłonność do pracy w gastronomii to jakaś rodzinna przypadłość… Moi rodzice zawsze dbali o to, żeby niczego nam nie brakowało. Kiedy szliśmy na zakupy do Carrefoura albo Auchan, nieodmiennie otrzymywaliśmy jakiś drobiazg. Dziś chcę się im za to odwdzięczyć i zrobię wszystko, żeby byli szczęśliwi.

Piłką nożną nasiąkałem już od niemowlęctwa. Mój ojciec nieodpłatnie trenował różne drużyny piłkarskie, od juniorów po seniorów. Przez pięć lat był szkoleniowcem klubu z wioski Thoissey w departamencie Ain, o pół godziny drogi samochodem od Mâcon. Jeździłem z nim niemal na każdy trening. Chciałem spędzać z nim cały czas. Obserwowałem dokładnie jego pracę i czekałem na okazję, aby pobawić się piłką. Nie rozstawałem się z futbolówką i korzystałem z każdej sposobności, żeby wbiec na boisko i pożonglować, podryblować lub postrzelać. Sam albo z kolegami. Choć wracaliśmy późno wieczorem, a ja rano szedłem do szkoły, nie chciałem rezygnować z możliwości obcowania z futbolem. Nie inaczej było w weekendy, kiedy jeździłem z tatą na mecze. Ale zamiast przyglądać się grającym piłkarzom wolałem sam bawić się piłką, a o wynik pytałem po zakończeniu spotkania.

Prezydent, astronauta, pilot, lekarz, inżynier, adwokat, weterynarz, naukowiec czy aktor – przeważnie właśnie o tych zawodach marzy się w dzieciństwie. Ja myślałem tylko o tym, żeby zostać zawodowym piłkarzem. Już w podstawówce nie przestawałem marzyć o karierze zawodowca, czemu dawałem wyraz w swoich wypracowaniach. Nie było mowy, by mogło być inaczej. Nie miałem żadnego planu B…

Przyznaję, nie przykładałem się do nauki. Moim ulubionym przedmiotem był WF. Byłem słaby z matematyki, historia ani geografia w ogóle mnie nie interesowały. Nie starałem się. Siedziałem w tylnych ławkach, blisko okna, i czekałem na koniec lekcji, żeby móc w przerwie pokopać piłkę. Często w ogóle nie mogłem się skupić. Nie mam pojęcia, jak udało mi się skończyć gimnazjum. Moja rodzina też zresztą tego nie wie. Do dziś sobie ze mnie żartują, pytając, ile musiałem zapłacić za świadectwo! Cóż, miałem szczęście do nauczycieli. Lubili mnie i nie byli dla mnie zbyt surowi.

Z piłką w zasadzie się nie rozstawałem. Może nawet z nią spałem? Już nie pamiętam. Ale sądzę, że mieszkańcy dzielnicy Gautriats nigdy nie widzieli mnie bez niej! Nawet kiedy szedłem na basen miejski, brałem futbolówkę ze sobą. Pewnego dnia, kiedy wychodziłem do szkoły, mama zatrzymała mnie i zapytała: „Antoine, jesteś pewien, że niczego nie zapomniałeś?”. „Pewnie, mamo, przecież mam piłkę” – odpowiedziałem z przekonaniem. Nie przeszkadzało mi, że tornister zostawiłem w pokoju… Piłka zawsze leżała obok niego, dzięki niej zapominałem o wszelkich troskach. Sprawiała mi radość, była moim najlepszym przyjacielem.

Podczas długiej przerwy w południe, przed obiadem na stołówce albo po nim, organizowaliśmy turnieje. Na boisku koło domu, jeśli akurat nie strzelałem do drewnianych bramek, celowałem w tablice koszy do koszykówki. Tam też zawsze miałem ze sobą piłkę – prawdziwą, skórzaną, taką, jaką grają zawodowcy. Dla mnie liczył się tylko futbol. Inne dyscypliny w ogóle mnie nie interesowały. Dziś w pełni zdaję sobie sprawę z tego, jakie mam szczęście, że mogę zarabiać na życie dzięki swojej pasji. Prawda jest taka, że w ogóle nie nadawałem się do nauki. Ale naturalnie mam świadomość, że wykształcenie to ważna sprawa.

Kiedy nie grałem w piłkę, oglądałem ją w telewizji. Miałem siedem lat, kiedy Francja wywalczyła mistrzostwo świata, a Didier Deschamps, kapitan tamtej reprezentacji, obecnie zaś selekcjoner, wzniósł w geście triumfu puchar świata po tym, jak Francuzi rozbili w finale Brazylię. To było 12 lipca 1998 roku. Oglądałem ten mecz w domu, na balkonie rozwiesiliśmy trójkolorową flagę, a ja miałem na sobie koszulkę reprezentacji. Po każdej bramce wybuchaliśmy radością. Jeden raz, drugi i wreszcie trzeci… Po meczu wyjechaliśmy samochodem nad brzeg Saony i razem z innymi cieszyliśmy się przy dźwięku klaksonów. Chciałbym kiedyś przeżyć taką euforię jako piłkarz.

Podczas przygotowań do mundialu ówczesna reprezentacja zajechała w moje strony. Drużyna prowadzona przez selekcjonera Aimé Jacqueta miała postój na dworcu Mâcon-Loché podczas powrotu z treningu w Saint-Jean-d’Ardières, małej miejscowości na północ od Lyonu. Piłkarze mieszkali na zamku w Pizay, położonym wśród winnic regionu Beaujolais (podczas Euro 2016 zatrzymała się tam reprezentacja Irlandii Północnej). W trakcie tamtego zgrupowania miałem okazję obejrzeć trening kadry na stadionie w Arnas, dokąd pojechałem z moim najlepszym kumplem Jean-Baptiste’em Michaudem i jego ojcem. Jean-Baptiste przeczołgał się pod ogrodzeniem i zdobył autograf Zidane’a na swojej piłce. Mnie udało się zebrać podpisy kilku innych reprezentantów, ale brakowało mi właśnie Zizou, co bardzo mnie smuciło. Byłem tak nieśmiały, że nie miałem odwagi do niego podejść. Niedługo potem miejscowy oddział kanału telewizyjnego M6 pokazał reportaż o reprezentacji, w którym widać nas, dwóch cherlawych blondynków, uganiających się za piłkarzami. Nie tak dawno Jean-Baptiste wysłał mi to nagranie.

Towarzysząc ojcu, miałem sposobność obejrzeć niezliczoną liczbę meczów. Pewnego razu po długiej podróży samochodem dotarliśmy nawet na spotkanie Olympique Marsylia, klubu, z którym sympatyzował mój tata. To był półfinał Pucharu UEFA, rozgrywany w kwietniu 1999 roku, miałem wtedy osiem lat. Stade Vélodrome był pełny. Po murawie biegali Laurent Blanc, Peter Luccin, Daniel Bravo, William Gallas, Christophe Dugarry czy Fabrizio Ravanelli. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem. Prawdę powiedziawszy, mecz nie przykuł mojej uwagi. Spektakl odbywał się gdzie indziej – na trybunach. Kibice Olympique, którzy śpiewali przez cały mecz, zrobili na mnie ogromne wrażenie.

W Marsylii byliśmy ten jeden raz, często natomiast wybieraliśmy się na Stade de Gerland w Lyonie, głównie ze względu na niewielką odległość – z Mâcon jechaliśmy tam godzinę samochodem. Miałem przyjemność być świadkiem narodzin legendarnej drużyny Olympique Lyon, która w latach 2002–2008 siedem razy z rzędu wywalczyła mistrzostwo Francji.

Byłem na stadionie na przykład 4 maja 2002 roku, kiedy Olympique zdobył swój pierwszy tytuł mistrzowski, pokonując w ostatniej kolejce dotychczasowego lidera, RC Lens. Początkowo przeważnie zajmowałem miejsce na bocznej trybunie im. Jeana Jaurèsa, ale potem przeniosłem się na łuk. Tego wieczora pomocnik Éric Carrière, szalejąc z radości, wspiął się na siatkę odgradzającą boisko od trybuny, a część kibiców wbiegła na murawę. Carrière w euforii oddał fanom koszulkę i spodenki, tak że został w samych slipach… Byłem niedaleko od niego, cieszyłem się razem z innymi, ale pamiętam, że jego widok w samych majtkach wprawił mnie w zakłopotanie.

Najbardziej jednak zapisała mi się w pamięci atmosfera innego meczu, który odbył się kilkanaście miesięcy wcześniej, w grudniu 2000 roku. Chciałem na własnej skórze poczuć klimat ognistych derbów między Lyonem a Saint-Étienne. W tym celu dostałem się na trybunę zajmowaną przez ultrasów Olympique znanych jako Bad Gones. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Czułem się jak wśród szaleńców. Krzyczeli, śpiewali i skakali przez cały mecz. Coś niesamowitego. Byłem tak szturchany ze wszystkich stron, że przeniosłem się ze swojego krzesełka na poręcz schodów, żeby mieć więcej miejsca. Sam mecz też miał niesamowity przebieg: Christophe Delmotte zapewnił gospodarzom zwycięstwo nad odwiecznym lokalnym rywalem celnym strzałem głową w ostatnich sekundach gry…

O ile niektórzy wychodzili z trybun na kilka minut przed końcem meczu, o tyle my zawsze zostawaliśmy do końca, ale po ostatnim gwizdku od razu biegliśmy do samochodu, żeby uniknąć korków. Czasami towarzyszyła nam mama. Pamiętam jeszcze, że przed tamtym spotkaniem ojciec kupił mi kebab.

W grudniu i styczniu zimno dawało się nam we znaki. Podczas meczu Lyonu z Marsylią, na którym byłem z kuzynem Dominikiem Martinsem, było nam tak zimno, że założyliśmy sobie na buty plastikowe reklamówki. Olympique miał wtedy wspaniałą drużynę. Nie jestem wprawdzie piłkarskim ekspertem ani nie mam pamięci słonia, lecz pamiętam doskonałe krosowe podania brazylijskiego obrońcy Edmílsona, mistrza świata z 2002 roku, albo zwód jego rodaka Freda w meczu Ligi Mistrzów przeciwko PSV Eindhoven, po którym założył kryjącemu go obrońcy „siatkę” i strzelił gola uderzeniem w okienko.