Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Autoportret z blizną

Autoportret z blizną

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-944377-8-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Autoportret z blizną

Autoportret z blizną” Romana Fristera to książka niezwykła. Książka wstrząsająca, bo szczera. Mówi o sprawach o rzeczach, o których nie chce się wiedzieć. Osobista, intymna, niewiarygodna, bo prawdziwa. Bez samousprawiedliwienia. Zostaje jak zadra w sercu.

Autor bezkompromisowo i szczerze przyznaje, że ludzie to zwierzęta. Frister obezwładniająco prawdziwie mówi o procesie odczłowieczenia, któremu został poddany – zarówno on, jak i inni więźniowie obozów koncentracyjnych.

Frister chce żyć. Udaje mu się wyjść z piekła, nie zawsze szlachetnie. Po wojnie prowadzi życie pełne przygód, kobiet, wyzwań zawodowych, zakrętów i sukcesów. Książka, jest napisana świetnym językiem, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Frister to mistrz narracji.

Polecane książki

W monografii opisano sposób pojmowania obywatelskości jako płaszczyzny integracji społeczności muzułmańskich ze społeczeństwem polskim na przykładzie Ligi Muzułmańskiej w RP. W wymiarze analiz teoretycznych dotyczył on trzech wiodących zagadnień – integracji, obywatelskości oraz wielokulturowości. P...
Historia Gołdy Tencer, aktorki, pieśniarki, dyrektor Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie i Centrum Kultury Jidysz, założycielki Fundacji Shalom, to gotowy materiał na film. Urodzona w powojennej Łodzi, z pamiętania i ratowania kultury oraz tradycji żydowskiej stworz...
Bestsellerowa powieść historyczna w stylu "Tatuażysty z Auschwitz". Opowieść o miłości i walce o przeżycie. Nic nie mogło rozdzielić Christophera i Rebekki: ani jej wyrodni rodzice, ani nawet narzeczony, z którym wróciła do domu po ucieczce do Anglii. Lecz gdy do sielankowej wyspy Jersey dociera I...
Poradnik do RollerCoaster Tycoon zawierający objaśnienia opcji i kolejnych okienek, jakże konieczne rady, oraz opisy dostępnych atrakcji i scenariuszy. Szybko przekonacie się, że praca właściciela wesołego miasteczka, to ciężki orzech do zgryzienia. RollerCoaster Tycoon - poradnik do gry zawiera pos...
  Łukasz Gołębiewski. Autor min. bestsellerowej „Xenna, moja miłość” i „Gdzie jest czytelnik?” znów w wielkim stylu. „Bandyci Rodriguez” to utopia porównywana do „W drodze” Jacka Kerouaca oraz „Bonnie i Clyde” Arthura Penna. Lata dziewięćdziesiąte. Brudne ulice Meksyku. W miejscu gdzie rządzi bezp...
Książka prze­dstawia sprawdzone narzędzia, zaczerpnięte od znanych terapeutów i trenerów, które znacznie ułatwiają pracę menedżera zarządzającego zespołami ludzi. Sposób prezentacji kolejnych technik pracy z ludźmi został podzielony tak, aby stopniowo rozwijać wiedzę i świadomość menedżera, wychodzą...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Roman Frister

Przekład z hebrajskiego: ELŻBIETA I ROMAN FRISTERProjekt okładki: JANUSZ I JAN FAJTOKorekta: AGATA NASTULASkład i łamanie: JANUSZ FAJTO© Elżbieta Frister © Oficyna Wydawnicza Przybylik&Wydanie IISBN 978-83-944377-8-7www.przybylik.pl e-mail:oficyna@przybylik.pl.plwww.facebook.com/przybylik.wydawnictwo/Konwersja:eLitera s.c.

1.

Do godziny ósmej wieczorem można było poruszać się po obozie.

W miesiącach letnich, gdy dni wydłużały się, aż do chwili gdy niebo i ziemia ciemniały i zlewały się na horyzoncie, korzystaliśmy z poczucia pozornej wolności. Wspaniale było ślizgać się wzrokiem po samym środku placu apelowego, aby uniknąć widoku drutów kolczastych, które nas otaczały. Dobrze było podnosić oczy, aby się przekonać, że niebo wciąż jeszcze jest na swoim miejscu, niebieskie lub zachmurzone, ale wieczne, i dobrze było opuścić wzrok ku ziemi, aby móc udawać, że nie wyrastają z niej wysokie wieże strażnicze najeżone lufami karabinów maszynowych.

Więźniowie przechodzili bez przeszkód z baraku do baraku, niby to z sąsiedzką wizytą. W rzeczywistości za przymkniętymi drzwiami odbywał się bezustanny handel żywnością. Nikt nie wiedział tak naprawdę, skąd brały się te ogromne bochny chleba, jak przemycano przez ucho igielne dobrze strzeżonej bramy wejściowej worki kaszy i grochu. Nikt nie zadawał zbędnych pytań. Do samego końca nie mogłem pojąć, skąd ludzie brali dolary i okupacyjne złotówki, aby płacić za te drogocenne towary. Od czasu do czasu ktoś oszukiwał na wadze, wybuchały sprzeczki, nawiązywały się okolicznościowe spółki i przyjaźnie, zupełnie jak w życiu, tym prawdziwym, toczącym się za drutami. Nikt nie myślał kategoriami dnia jutrzejszego. Żyliśmy chwilą. Tajemnica małej szczęśliwości kryła się w zdolności takiego istnienia, jakim istnieje bydło swobodnie przeżuwające pokarm w zagrodzie, niemające pojęcia, iż przeznaczone jest na rzeź.

Obóz położony był w górnej części miasteczka Starachowice. Część dolną, zwaną Wierzbnikiem, założyli cystersi, którzy przywędrowali w kieleckie strony w dwunastym wieku i pobudowali się w pobliskim Wąchocku, ale od niepamiętnych pokoleń zamieszkiwała ją ludność żydowska. Znaki szczególne Wierzbnika to stara, bardzo stara bóżnica, prostokątny rynek brukowany kostką z kamienną studnią pośrodku, uwieńczony sklepikami niemal cynamonowymi, a także dostatnie domy lokalnych gwirów, czyli starozakonnych bogaczy, skupione wzdłuż topolowej alei. Gdy wszystko to zmazane już zostało na zawsze, w jednym z telawiwskich domów starców złapała mnie za rękaw zgrzybiała staruszka, było to z początkiem lat sześćdziesiątych, i z niesamowitą nadzieją w głosie zapytała: „Panie, czy koty wciąż jeszcze wygrzewają się w słońcu przy tej studni na rynku?”. Kryła się w tej starczej naiwności nieuzasadniona wiara, iż jest w naszej mocy zatrzymać bieg czasu, zamrozić go dowolnie i znów odmrozić w chwili, gdy tego zapragniemy.

Obóz robót przymusowych nazywano obozem na Majówce. Nie od miesiąca maja wywodziło się to niewinne określenie, ale od nazwy działającej w pobliżu kopalni rudy żelaza. W całym województwie rozsiane były podobne obozy, najbliższe w Pionkach i w Skarżysku-Kamiennej, wszystkie służące temu samemu celowi: napędzaniu trybów nazistowskiej machiny wojennej. Razem tworzyły dziwną mozaikę nadziei i rozczarowań, chwilowych radości i cierpień, a w końcu także życia i śmierci. Mozaikę uczuć i czynów tak niejasną i skomplikowaną, że tylko psycholodzy i historycy będą w stanie ją rozszyfrować. Bo przecież na pozór nie były to wcale obozy zagłady, w których komendy w lewo lub na prawo decydowały o losach ludzkich i nie podpisywały się na niebie ciemnym, słodkawym dymem palonych ciał. Tutaj korzystaliśmy z prawa umierania także śmiercią naturalną. Mimo katorżniczej pracy i brutalności zmobilizowanych na Łotwie strażników codzienną porcją naszej strawy duchowej było złudzenie. Złudzenie, że tutaj, w Starachowicach, to się nie może zdarzyć.

Czy byłem ślepy? Niezdolny do odczytania prawdy? Niezbędny jest dystans czasu, aby pojąć, że zaprzeczenie rzeczywistości brzemiennej w zwiastuny katastrofy stanowiło podstawowy warunek przeżycia. Dlatego też długo usiłowałem wymazać z pamięci moje lata wojenne. Wiedziałem już, że każda myśl, która podważa stworzony przez nas wizerunek prawdy, natychmiast osłabia naszą siłę woli. Niechciane stawało się białą plamą. Jedynie twarzy umierającego ojca nie udało mi się nigdy wykreślić z inwentarza wspomnień; od dnia, w którym wyszedłem z mroku w światło, towarzyszyła mi jak cień, którego nie sposób się pozbyć.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wróciłem z pracy w hucie. Byłem najmłodszym, bo zaledwie piętnastoletnim, robotnikiem topiącym stal w piecach martenowskich. Piece, jak zresztą cały zakład, były przestarzałym piekłem. W ubiegłym stuleciu cystersi z Wąchocka sprzedali go Samuelowi Fraenklowi, finansiście, który wierzył w przyszłość rewolucji przemysłowej, ale, jak to się zwykle darzy, rewolucja pożarła swego syna. Fraenkel nie wytrzymał konkurencji wielkich hut w Zagłębiu i w latach trzydziestych kazał wygasić ogień w piecach. Przypuszczalnie rozpadłyby się do cna, gdyby nie niemiecki okupant, który rozruszał od nowa postarzałe gnaty starachowickiej huty. Robotnicy najemni i więźniowie skrobali rdzę, tumany rudego kurzu unosiły się w powietrzu, ludzie klęli, krztusili się i pracowali. Żydzi z miasteczka usuwali nagniotki zastygłego betonu przyrośniętego nie wiadomo jak do szyn kolejki wąskotorowej. W pustych halach na zapleczu wielkiego pieca wytruto setki szczurów, na razie jedyne ofiary niemieckich eksterminatorów, ustawiono w nich tokarki i frezarki, sprowadzono fachowców, zakład został włączony do koncernu „Herman Göring Werke” i pod patronatem marszałka Rzeszy znów topiono w nim stal potrzebną jak krew hitlerowskiemu organizmowi podbojów. Ciekawe, czy duch Samuela Fraenkla zacierał dłonie z radością, czy też stary przemysłowiec z rozpaczą przewracał się w grobie.

Gdy przewieziono mnie do Starachowic, latem 1944 roku, znów lal się z nabrzmiałych gorącem pieców nieprzerwany strumień stopionej rudy. Także walcownia i wielki miot nie odpoczywały ani minuty; z własnej bocznicy codziennie wyjeżdżały wagony załadowane bombami. Mówiono, że Niemcy transportują je do pobliskiego obozu w Pionkach, gdzie inni więźniowie nadziewają je materiałem wybuchowym. Wygodnie było wierzyć, że dopóki płonie ten znicz wojny i dopóki przydatni jesteśmy nienasyconemu molochowi zbrojeń, dopóty trzymamy w zanadrzu żelazny list chroniący przed śmiercią.

List ten odebrany został mojemu ojcu w chwili, gdy złożyła go choroba. Przed tym przez kilka tygodni zastępował konia pociągowego przy wózkach przewożących złom ze składu na otwartym powietrzu do składu przy wielkim piecu. Wózki były zdezelowane, koła nie trzymały się osi, na zakrętach z uporem wypadały z szyn i podnosiły ciśnienie krwi niemieckich majstrów zmiany. Na plecy spoconych więźniów spadały razy. Niemcy bili czym popadło, raz trzonkiem łopaty, raz łomem żelaznym. Nawet jeśli nie byli urodzonymi sadystami, okoliczności wydobywały z nich najgorsze. Ciężki wózek trzeba było dźwignąć szybko i sprawnie, a majstrowie byli tak nerwowi i napięci, jakby każde opóźnienie w pracy opóźniało o kilka sekund ostateczne zwycięstwo Rzeszy.

Widziałem, jak ojciec słabnie z dnia na dzień. Coraz częściej przewracał się z wycieńczenia. „Przestań palić”, przygadywałem z ukrytą złością. Wiedziałem, że po kryjomu przehandlowuje poranną porcję chleba na niedopałki papierosów lub odrobinę machorki. Nie zawsze wypływało to moje przygadywanie z czystej troski o jego zdrowie. Być może w głębi duszy miałem mu ten handel za złe, bo przecież, jeśli mógł się obyć bez pajdy chleba, dlaczego nie dawał jej swemu dziecku?

Byłem skonfundowany, gdy pojąwszy, iż odkryłem jego tajemnicę, pokrył zakłopotanie usprawiedliwiającym uśmiechem. „Musisz mi wybaczyć. Za młody jesteś, aby zrozumieć, że nic tak nie koi starganych nerwów jak haust nikotyny”, powiedział. Nie żal zaprzepaszczonego chleba, lecz fakt, że widział potrzebę usprawiedliwiania się przede mną, powodował moją konfuzję. Dziś, gdy patrzę na te wydarzenia z perspektywy pięćdziesięciu niemal lat, wydaje mi się, że błagalny uśmiech ojca był przysłowiową słomką, która złamała resztki jego rodzicielskiego autorytetu. Nie zauważyłem, kiedy i jak wypowiedziałem mu posłuszeństwo i w której dokładnie chwili zacząłem służyć wyłącznie bożkowi przetrwania.

Rzeczywistą przyczynę jego postępującego wycieńczenia odkryłem za późno.

Za późno? Głupie spostrzeżenie. Cóż mógłbym uczynić, gdybym ją poznał wcześniej? Nie było w mej mocy pomóc. Więc co, czułbym się udręczony? I to nie jest pewne. Dobry psycholog postawiłby chyba właściwą diagnozę: znieczulica pospolita. W ciągu ostatnich czterech lat tyle błota przylgnęło do mej duszy, że nic już nie docierało do wnętrza. Cierpienie bliźnich stało się powszechne, kto nie potrafił odgrodzić się od niego murem obojętności, narażał się na to, że własne uczucia wciągną go jak wir w otchłań zagłady. Droga do wyzwolenia z niszczącego współczucia usłana była trupami ludzi kryształowo czystych.

Epidemia tyfusu plamistego spadła na nas niczym jedenasta plaga egipska, kosiła więźniów obozowych jak owe epidemie, które zdziesiątkowały w średniowieczu ludność Europy. Żydzi na hitlerowskich plakatach zawsze przedstawiani byli jako nosiciele zarazków tyfusu. Pamiętałem te plakaty jeszcze z czasów przed aresztowaniem, rozlepione na płotach i murach każdego miasta. Teraz rzeczywistość zdawała się uwiarygodniać antysemicką propagandę. Nie miałem pojęcia, kiedy i gdzie ojciec się zaraził. Póki starczało mu sił, ukrywał chorobę przed wszystkimi, także przede mną. Może łudził się, że to nic poważnego, jakaś przejściowa słabość albo zatrucie nikotyną. Może wierzył, że można oszukać własne ciało. Aż ugięły się pod nim nogi. Stało się to podczas apelu porannego, akurat w chwili, gdy kapo kazał nam odliczyć do stu. Każda setka stanowiła osobną grupę w marszu do pracy. Próbowałem go wesprzeć. Więzień po jego lewej stronie udawał, że niczego nie zauważa. Nikt nie miał ochoty marnować energii. Poza tym doświadczenie uczyło, iż wskazane jest odsunąć się dyskretnie od każdego, komu szczęście przestało sprzyjać. Ręka ojca ześlizgnęła się bezwładnie z ramienia, które mu podałem, cały przechylił się w biodrach, jakby składał głęboki ukłon, po tym runął na ziemię, twarzą w przód, prawie bezgłośnie, jak worek wypchany watą. Instynktownie pochyliłem się, wyciągnąłem dłonie, aby pomóc mu wstać, kapo i niemiecki oficer byli teraz w odległości dwóch, może trzech metrów ode mnie, nasze spojrzenia skrzyżowały się szybko, wyciągnięte ramiona zastygły w powietrzu. Każdy doświadczony mieszkaniec obozu wiedział, że nie ma nic gorszego od widocznego związku z kimś, dla kogo nie ma już ratunku. Także pech był chorobą zakaźną.

Kapo przystanął na moment, trochę rozeźlony, bo w pierwszej chwili nie wiedział chyba, czy zaliczyć ojca do żywych, czy do umarłych. Niemiec cofnął się o krok i krzyknął:

– Tyfus! Zabrać go stąd, ale szybko.

Dwaj więźniowie w brudnych kitlach sanitariuszy wyskoczyli znikąd, złapali ojca pod pachy i pociągnęli w bok znieruchomiałe ciało. Czy był przytomny? Czy zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje? Czy zauważył moje wahanie? Wówczas nie zadawałem sobie takich pytań. Patrzyłem, jak bezsilne nogi, obute jeszcze w drewniaki, zostawiają ślad w piaszczystej ziemi, najpierw wyraźny, potem coraz bardziej zanikający, jakby ciało traciło wagę lub zmniejszała się siła przyciągania kuli ziemskiej. Nie chciałem odprowadzać go wzrokiem; gdzieś głęboko w podświadomości zrodziła się obawa, że nigdy już nie zdołam się od tego widoku wyzwolić. Ale stałem bez ruchu, bezwolny czy zahipnotyzowany, i patrzyłem na te włóczone po ziemi nogi ojca, aż siarczysty policzek kapo przywrócił mnie do porządku dziennego. „Co się gapisz jak wół na malowane wrota!”, ryknął. Codziennie padały tu ofiary tyfusu, nie było w tym nic nadzwyczajnego, w każdym razie nic, co mogłoby wzruszyć. Jedyne zamieszanie spowodował fakt, że po raz wtóry musieliśmy odliczyć do stu. Kilka minut po tym, ustawieni jak zawsze w trójki, odmaszerowaliśmy do bramy, aby skręcić za obozem w lewo i ruszyć w dół wąskim gościńcem prowadzącym do huty.

Na drzwiach jednego z baraków przybity był szyld „Szpital”. Z niewiadomych mi przyczyn w żargonie esesmanów nazywano go rewirem. Barak ten nie różnił się niczym od innych, zbudowany z desek i kryty papą. Jeśli się nie mylę, nigdy nie stanęła w nim stopa prawdziwego lekarza. W rewirze pracowali więźniowie, którzy nie powąchali nawet medycyny, ale byli dosyć sprytni, aby uniknąć harówki przy piecach, podając się za felczerów lub dyplomowanych sanitariuszy. Praca ich ograniczała się do sprawdzania, kto nie dożył rana. Trupy przewozili na taczkach, układali je w równe rzędy na małym podwórku za barakiem i cierpliwie czekali, aż przyjdą esesman i kapo i wpiszą je do rejestru. Nikt nie pytał o nazwiska, ale liczby zgadzać się musiały co do joty. Dopiero po zakończonej procedurze, gdy niemieckiemu zamiłowaniu do porządku i biurokracji stało się zadość, podjeżdżała ciężarówka, aby wywieźć martwych do wspólnego grobu za miastem. Nigdy nie zapytałem, gdzie to. Nie chciałem wiedzieć.

Codziennie po pracy odwiedzałem ojca w „szpitalu”. Pierwsza zmiana kończyła o szóstej wieczorem, apel kradł nam jeszcze godzinę. Przed ósmą, a więc kilka minut przed zakazem poruszania się, stawiałem się przy ojcowskim łożu. Po dwunastogodzinnej pracy w hucie i po trudnej wspinaczce z dolnego miasta do górnego wracałem znużony do cna. Strażnicy na bramie zatrzymywali nas często, szukając przemytników żywności. Kogo złapano na gorącym uczynku, tego czekała kula w łeb. Ale od chwili, gdy znaleźliśmy się zamknięci wewnątrz obozu, znów byliśmy wolni. Moim pierwszym pragnieniem było wypocząć. Moją pierwszą myślą było pozbyć się ołowiu, który wypełniał żyły zmęczonych nóg. Wiedziałem jednak, że jeśli wyciągnę się na chwilę na mojej pryczy, nie znajdę w sobie dosyć siły, aby się dźwignąć i zawlec do rewiru. Dniówka w hucie kładła na łopatki starszych i mocniejszych ode mnie. Piece martenowskie buchały żarem tysiąca sześciuset stopni, a za każdym otwarciem, gdy czerwonoruda stal spływała do form, dyszały chmurą trujących gazów. Wiele lat później oglądałem „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre’a. Jeden z bohaterów dramatu mówił, że „piekło to inni ludzie” Przyswoiłem sobie tę prawdę, ale w istniejących warunkach piekło było także w rozpalonych piecach, a może przede wszystkim w nas samych. Jego palący dech czułem na gorejących policzkach, gdy stałem przed drzwiami „szpitala”. Drzwi były zawsze zamknięte. Opierałem dłoń na klamce, bezwiednie opóźniając moment naciśnięcia. Nie z powodu zmęczenia. Z powodu niepewności. Otwarcie drzwi symbolizowało wejście do świata, w którym krzyżowały się drogi życia i śmierci; świata, w którym nie było już miejsca na samookłamywanie się.

Minęło kilka sekund, nim wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Okiennice były zasunięte. Stolarze przygwoździli je do framug, aby nikomu nie zachciało się zaprosić promieni słonecznych. Na drucie zwisającym z belki stropowej kołysała się goła żarówka. Twarze chorych wyglądały w jej bladym świetle jak ulepione z wosku. Niektórzy mieli jeszcze dosyć siły woli, aby iskać atakujące ich wszy. Większość leżała bez ruchu. Śmierć pełzła ku nim pomału, ukryta pod całunem ciemności.

Prycza ojca była ostatnią w rzędzie. Szedłem obok umierających, nie zwracając uwagi na ich istnienie. Nie miałem poczucia wspólnoty losu. Oni leżeli w przedsionku tego, co zwykliśmy nazywać lepszym światem; ja lgnąłem całym jestestwem do tego gorszego. W powietrzu unosił się kwaśny zapach moczu zmieszany z ostrością środków dezynfekcyjnych. „Sanitariusze” bronili się przed tyfusem wielkimi pojemnikami lizolu. Ktoś wyciągnął do mnie rękę, z krtani wyrwał mu się niezrozumiały bełkot. Może był spragniony, prosił o wodę. A może prosił o życie. Nie mogłem mu dać czegoś, czego nie miałem. Udawałem, że nie słyszę i nie widzę. Nie obawiałem się zarazić, ale ogarniał mnie strach na myśl, iż mam z tymi ludźmi coś wspólnego. Nie chciałem się utożsamiać z nimi, jakby było w ich mocy wciągnąć mnie w mrok utraconego bytu.

„Tato, przyszedłem”.

Ojciec nie odpowiedział, ale jego milczenie nie potrafiło mnie wyprowadzić w pole. Lekkie drgnięcie spękanych warg zdradziło, że słyszał. Głowę miał zwieszoną w tył, w dziwnej i niewygodnej pozycji, grdykę wypiętą do przodu, usta lekko rozwarte. Skóra na dłoniach była niemal biała, a on kurczył i rozkurczał te dłonie, jakby pragnął coś wyrazić, a ja nie potrafiłem rozszyfrować tych znaków. Przypomniałem sobie chorego, którego minąłem przed chwilą, nie poświęcając mu okrucha uwagi, i spytałem:

„Tato, chcesz pić? Tato?”.

Dłonie zamarły w bezruchu.

„Tato, daj znak życia”.

Pochyliłem się nad nim. Oddychał. Delikatnie zacząłem rozgniatać wszy, które zagnieździły się w rzęsach. Otworzył oczy. Były wyblakłe. Znów je przymknął. Leżał teraz sztywno, jak większość chorych. Tyle tylko, że leżał spokojnie, jak człowiek, który nareszcie może sobie pozwolić na odpoczynek. Inni, poskręcani, wyglądali jak mumie, które zabalsamowano w konwulsjach padaczki. Tylko wszy były zdrowe. Tylko wszy się poruszały. Zwariowana myśl przebiegła mi przez głowę: co się dzieje z tymi wszami, gdy stygnie ciało, które je karmi? Czy umierają wraz z nim, czy też wędrują na sąsiednią pryczę w poszukiwaniu ciepła zapewniającego pasożytom wieczne życie? Ostrożnie wyławiałem je spomiędzy rzęs ojca, podnosiłem ku światłu, uważnie badając niemal przezroczyste stworzenia, próbując rozgryźć tajemnicę ich istnienia, nim je miażdżyłem między paznokciami kciuków. Pękając wydawały przytłumiony dźwięk, jak daleki odgłos strzału z pistoletu na kapiszony. Po kilku minutach, gdy rzęsy były już czyste, dotknąłem lekko powiek ojca.

„Tato, otwórz oczy”, prosiłem.

Poznał mnie? Tak bardzo pragnąłem, aby wiedział. W gruncie rzeczy, co miał wiedzieć? Że jestem jego synem? Że nie porzuciłem go w czasie, gdy porzucanie najbliższych stawało się prawie normą? Do diabła z tymi dywagacjami. Przecież widziałem, że pogrążył się we mgle niebytu, w paraliżu zmysłów, w otchłani, w której nie ma już ani cierpienia fizycznego, ani duchowego, że pozostały w nim tylko ślady człowieczego bytu, rodzaj gasnącego płomyka świecy, który przestał wydzielać światło. Wystarczy chuchnąć, a zgaśnie. W głębi serca czaiła się prawda. Chciałem wiedzieć, czy mnie czuje, bo pod słomianym siennikiem, rojącym się od wszy jak wszystko dookoła, ukrył pół bochenka chleba. Ojciec nie mógł już jeść. A ja byłem głodny.

„Tato”, szeptałem, „tato, powiedz…”.

Chciałem zapytać, czy mogę mu coś podać, i natychmiast połapałem się, jak bardzo bezprzedmiotowe byłoby takie pytanie. Szept mój był tak cichy, że z trudem słyszałem samego siebie. Czyżbym czynił to świadomie, w nadziei, że słowa nigdy do niego nie dotrą? Chyba nie upadłem tak nisko. Podniosłem oczy, położyłem mój wzrok na jego twarzy, wierzę, że była w nim synowska miłość, bo niespodziewanie poruszył dłonią. Zrozumiałem, że nie zdobędę się na ten ruch, że nie wykradnę chleba spod siennika. Usiadłem na brzeżku pryczy i cierpliwie czekałem, aż wyzionie ducha, abym mógł zabrać mój chleb bez wyrzutów sumienia.

Przez siedem dni obserwowałem niegodne chwyty anioła śmierci. Widziałem, jak mota swoją pajęczynę. Bez pośpiechu. Pewny wyniku. Najpierw zmazuje rumieniec z policzków ofiary. Zrasza zimnym potem jej czoło. Sączy krople niemocy. Wstrząsa ciało febrą. A w końcu odbiera zdolność myślenia. Mistrz w swoim fachu. Miałem za sobą długi staż obozowy. Częstokroć spotykałem śmierć gwałtowną. Widziałem, jak oficer jednostek specjalnych SS, Wilhelm Kunde, rozłupał czaszkę mojej matki uderzeniem kolby. Minęło ponad czterdzieści lat, nim udało mi się posadzić go na ławie oskarżonych w Kilonii. Widziałem hitlerowców i własowców strzelających do dzieci jak do kaczek. Widziałem kapo uśmiercających ludzi uderzeniem łopaty i widziałem więźniów doprowadzonych do ostateczności, znajdujących ucieczkę w samobójczym skoku na przewody wysokiego napięcia. Śmierć nagła i gwałtowna mieściła się w świecie pojęć stworzonych nam przez nazistów w odratowanej namiastce życia tymczasowego. Znacznie trudniej było oswoić się ze śmiercią rozciągniętą w czasie, umożliwiającą intymne poznanie cierpień powolnego konania. Agonia ojca kryla w sobie czynnik czasu; wymagała ustosunkowania się.

Tyle tylko, że w ostatnich chwilach jego życia cała moja uwaga skupiała się na połowie bochenka chleba. Drżałem na myśl, że się całkowicie rozkruszy, że zeżrą go szczury, bo i tych nie brakowało w obozie, albo jeszcze gorzej: że uprzedzi mnie jakiś pazerny bękart w kitlu sanitariusza, rabując moją schedę. Właśnie wszedł jeden z nich. „Za chwilę ósma”, warknął i kazał mi wyjść. Przykryłem dłonią stygnącą dłoń ojca.

„Przyjdę jutro, jak zwykle”, przyrzekłem.

Ojciec nie słyszał. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo słowa moje przeznaczone były dla mojego ucha wyłącznie. Jedynym ich celem było stworzenie samozobowiązania. „Sanitariusz” zatrzasnął za mną drzwi. Kilku więźniów truchtem spieszyło do swoich baraków. Strażnicy zaczęli wyprowadzać wilczury z psiarni. Co wieczór obwieszczały swym szczekaniem, krótkim staccato przerywanym nawoływaniem dozorców, że zbliża się godzina zamykania baraków. Dziwni ludzie, dziwne psy: choć zawsze syte, zawsze czyhające na żer.

Nazajutrz oznajmił mi „sanitariusz”:

„Twój tata zwrócił duszę Panu Bogu”.

„Nie gadaj głupstw”, żachnąłem się. „Nie ma duszy i nie ma Boga”.

„Sanitariusz” wzruszył obojętnie ramionami. Czekał go dzień pełen zmarłych, najwidoczniej nie miał chęci na teologiczną dysputę.

„Idź już, idź”, powiedział, ale nie było w tym powiedzeniu presji. Odsunąłem go. Tym razem otwarłem drzwi baraku bez wahania. Przemknąłem niemal biegiem do ostatniej pryczy. Leżał na niej ktoś obcy. Wsunąłem rękę pod siennik. Spod siennika wysunąłem pustą rękę. Wyprostowałem się. Stałem nieruchomy jak słup soli. Złość narastała we mnie jak fala. Nie miałem chleba i nie miałem ojca. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że tego ranka, gdy jego ciało rzucono do wspólnego grobu za miastem, ostatecznie przecięta została pępowina, która łączyła mnie z dzieciństwem. Umarł świat, w którym wolno było obarczyć kogoś innego odpowiedzialnością za własny los.

2.

Brak odpowiedzialności miał swój zapach i kolor. W ogrodzie domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną, rosły dwa krzewy bzu. Mimo iż kryły się w cieniu rozłożystych kasztanów, rozrosły się szybko i pokryły cały niemal ogród bielą i fioletem. Tak było szczególnie w maju i z początkiem czerwca, gdy kwiaty kwitły, a ja, otwierając na oścież okno, zasypiałem odurzony słodyczą ich woni. Pięćdziesiąt lat minęło, aż wróciłem pod stary, tak dobrze znany mi adres. Znalazłem kamienicę moich lat dziecięcych, zaniedbaną i zmęczoną jak staruszka, o którą nikt już nie dba. Patrzyłem z podwórka w okno mego pokoju; rdza zżarła zawiasy okiennic. Jedna z nich, półotwarta, zawisła pod kątem ostrym jak skrzydło rannego ptaka. Krzewy bzu uschły, na ich miejscu stały kubły, w powietrzu unosił się zgniły smród śmietnika. A jednak nic nie zostało stracone, nic nie rozpłynęło się w nicości. Nadal, za każdym razem, gdy uderza mnie słodki zapach bzu, z mroku zapomnienia wyłaniają się obrazy, żywe i kolorowe jak ilustracje z bajki mojego dzieciństwa.

Nie wiem, dlaczego rodzice zamieszkali w Bielsku, na Śląsku Cieszyńskim, w rejonie, w którym przez wieki ścierały się wpływy kultury polskiej i niemieckiej. Bielsko było miastem przemysłowym, ale mimo iż nikt nie myślał jeszcze o ochronie środowiska, zakłady tekstylne zbudowano na obrzeżach. Dymy tego, co nazywano wówczas wielką manufakturą, nie zatruwały nam życia. Przytulone do Beskidu pasma gór, które nie koliły nieba skalistymi turniami, tak jak pobliskie Tatry, ale opadającymi w doliny łagodnymi zboczami, zielonymi w lecie i białymi w zimie, opatulały miasto miękką atmosferą kojącej ciszy. Oczywiste było wrażenie, że ten spokój i piękno nigdy nie zostaną naruszone, że staną się nieodłączną częścią mojego życia. Urodziłem się w scenografii jakby stworzonej dla szczęśliwego dzieciństwa.

Żadne znaki szczególne nie wyróżniały naszego domu spośród sąsiednich kamienic. Zamożne mieszczaństwo nadało miastu, na przełomie wieku, jego secesyjny, trochę austriacki charakter, bogaty w ornamenty, lecz ubogi w głębszą, twórczą myśl architekta. Budynki były wyrazem siły i bogactwa epoki, nie jej treści duchowej. Stanowiły harmonijny całokształt z miastem, które wkroczyło na drogę rozwoju w osiemnastym stuleciu, gdy Józef Aleksander Sulkowski, faworyt Augusta II, wielki łowczy litewski i wielki ochmistrz saski, nabył księstwo bielskie i włożył książęcą koronę. Same tytuły i aura wielkiej arystokracji nie doprowadziłyby chyba do tego, że tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej Bielsko było jednym z najbogatszych miast w Polsce. Pełny rozkwit zapewnił mu napływ kapitałów: polskiego, żydowskiego i niemieckiego.

W latach trzydziestych tylko mała część majątku pozostała w rękach książęcej rodziny. Ostatnie kilkaset hektarów niezagospodarowanego parku w samym centrum miasta sprzedali spadkobiercy Józefa Aleksandra i ich wierzyciele przedsiębiorcom budowlanym, którzy szybko wyrąbali drzewa i rozkopali łąkę, na której łowiłem motyle pod czujnym okiem Hildy Baron, mojej niemieckiej guwernantki. W „parku Sułkowskiego” wyrosły nowe domy, wszystkie śnieżnobiałe, zbudowane w modnym podówczas stylu Bauhaus. Może dlatego nową dzielnicę nazywano popularnie Tel Awiw[1], a może dlatego, że większość kosztownych mieszkań wynajmowali lub nabyli zamożni Żydzi. Liczni znajomi przeprowadzili się pod nowe, bardziej prestiżowe adresy, ale ojciec, mimo nalegań matki, nie chciał o tym nawet słyszeć. Zmiany nie leżały w jego charakterze. Tak więc zostaliśmy, trochę odosobnieni, w tej samej szarej, dwupiętrowej kamienicy, w której urodziłem się 17 stycznia 1928 roku, podczas zimy mroźnej, „jakiej nie pamiętali najstarsi ludzie”, w miesiącu, w którym zamarzły ponoć na śmierć setki bezdomnych dzieci na świecie. Wiele lat później, już jako człowiek dorosły, oglądałem w berlińskiej galerii narodowej „Filary społeczeństwa” Georga Grosza. Wstrząśnięty byłem widokiem twarzy zdegenerowanych pruskich generałów, wyglądem chciwych sędziów i polityków, spojrzeniami przekupnych dziennikarzy. Grosz, który malował „Filary” w dniach, w których zmieniano mi pierwsze pieluszki, okazał się prorokiem nadchodzącej epoki. Ale świat niemowlęcia wessanego w pierś matki był światem pełnym ciepła i miłości.

Frontowe okna trzech pokoi naszego mieszkania wychodziły na ulicę. Był tam gabinet z barem na kółkach, szerokim tapczanem do poobiedniej drzemki i szafą biblioteczną uginającą się pod ciężarem książek; wszystkie meble z orzecha kaukaskiego. Mając dziewięć, dziesięć lat, zakradałem się do tego pokoju jak do sanktuarium. Wdrapywałem się na krzesło, aby sięgnąć do najwyższej półki, gdzie ustawione w alfabetycznym porządku stały te dzieła, o których rodzice zdecydowali, że nie są przeznaczone dla dzieci w moim wieku. Smak zakazanych owoców ułatwiał mi trawienie literatury dwudziestolecia.

Wszystkie trzy pokoje stały w amfiladzie. Sypialnia z różanego drzewa była najjaśniejsza i stanowiła miły kontrast wobec pokoju stołowego w hebanie. Nad podwójnym łóżkiem ojca i matki wisiał mój portret: Romek jako trzyletni aniołek. Nieznany malarz obdarzył mnie niebieskimi oczami i złocistymi loczkami. Do dzisiaj nie wiem, czy rzeczywiście tak wyglądałem i czy włosy i oczy dopiero później zmieniły barwę na ciemną, czy też była to po prostu fantazja artysty lub może pobożne życzenie rodziców. Nigdy się nie dowiem, bo nie znam nikogo, kto by mnie pamiętał z tamtych lat.

W poprzek małżeńskiego łoża stała kanapa, zwana u nas otomaną, nakryta kilimem miękko spływającym na wywoskowany parkiet i nadającym sypialni intymny charakter. Rozsuwane drzwi wiodły do salonu, broniącego się przed światłem dnia ciężkimi zasłonami z brokatu. Nawet pięknym perskim dywanom, których kolekcjonowanie było tak wielką namiętnością matki, że bez nich nie chciała opuścić domu w ucieczce przed nazistami, nie udało się zmiękczyć surowości pokoju jadalnego, będącego zarówno przedmiotem dumy, jak i symbolem pozycji społecznej rodziców. Czasami zastanawiałem się, jak czują się w tej atmosferze baleriny Rosenthala, delikatne i kruche w swoich spódniczkach z porcelanowej koronki, ustawione za oszklonymi drzwiami witryny. Całą długość ściany zajmował ogromny kredens, wsparty na krótkich rzeźbionych nogach, pełen obrusów z damas-ceńskiego jedwabiu, kompletów sztućców (srebro na małe i wielkie okazje), zastaw (Ćmielów na co dzień, Meisen od wielkiego dzwonu), a także słojów z konfiturą i butelek z nalewką. „Czarna trumna”, nazywałem ten kredens w duszy. Owalny stół dla tuzina biesiadników wyrastał jak wielki grzyb ze środka pokoju. Zazwyczaj jadaliśmy przy nim w trójkę, ojciec, matka i ja, trochę przytłoczony ogromem ciemnego blatu. Raz w miesiącu rozsiadali się wokół stołu goście zaproszeni na kolację, na ogól co ważniejsi klienci ojcowskiej kancelarii adwokackiej. Do dziewiątej tolerowano moją obecność. Wolno mi było siedzieć jak równy z równymi, pod warunkiem że miałem na sobie aksamitne ubranko, właściwie zawiązany krawat i że zachowywałem się jak dorosły. Matka znajdowała szczególną przyjemność w demonstrowaniu mego oczytania, moich dobrych manier przy stole i mojej znajomości języków obcych. Tyle tylko, że przyjemność ta była jednostronna. Od czasu do czasu wyzwalał się we mnie demon przekory i jednym zdaniem psułem atmosferę domowej sielanki. Matka przezornie milczała, ojciec zawieszał na mnie surowe spojrzenie. Znałem je. Oznaczało „pogadamy, jak goście pójdą”. Jego ręka wędrowała do dzwonka zwisającego z alabastrowej lampy nad stołem. Natychmiast pojawiała się Paula i jeszcze wycierając dłonie w fartuch, odczytywała ze srogiej miny ojca, że znów coś zbroiłem.

„Do pokoju”, nakazywał. Składałem gościom uprzejmy ukłon i wychodziłem grzecznie za Paulą, na pozór biedne skarcone niewiniątko, a w rzeczywistości mały rozbawiony łobuz.

Tylko dla Pauli i dla mnie zarezerwowany był pachnący widok z tylnych okien. Paula spała w klitce za kuchnią, jak przystało służącym i kucharkom. Była osobą solidnej tuszy, kobietą bez wieku, o szerokich pośladkach i muskularnych nogach, kariatyda wyjęta z powieści Zapolskiej, nieodrodna córa zniemczonych chłopów zamieszkujących od zawsze okoliczne wsie. W moim pojęciu stanowiła nieodłączną część domowego ogniska. Przecież służyła u nas, jeszcze nim się urodziłem, i została tam, w naszym mieszkaniu, gdy wymiotła nas z niego burza wojny. Wiecznie będę ją pamiętał stojącą w progu drzwi wejściowych zamienionych we wrota exodusu, mówiącą, iż będzie czekać na nasz powrót, nawet gdyby to miało potrwać rok. Ojciec roześmiał się, machnął ręką, jakby bagatelizując jej słowa, i powiedział:

„Nonsens. Wrócimy przed zimą”.

Wkrótce po moich narodzinach ojciec zlikwidował biuro umieszczone w czwartym pokoju mieszkania i przeniósł je do handlowej dzielnicy miasta. Szło mu dobrze. Bielsko obrastało w tłuszczyk dobrobytu, przemysł włókienniczy zdobywał nowe rynki, banki otwierały tu swoje oddziały, zakładano nowe spółki, a wszystko to razem było złotym runem dla prawników specjalizujących się w prawie cywilnym. Kancelaria zaroiła się praktykantami i, podobnie jak Paula w domu, w biurze nieodzowną siłą pomocniczą stała się Mila, stara panna o kwaśnej minie, ale wysokich kwalifikacjach zawodowych. Panna Mila witała klientów i prawdziwie psim węchem umiała ich podzielić na ważnych i mniej ważnych. W chwilach wolnych od zajęcia kręciła ojcu papierosy, specjalną maszynką napełniając tutki Silesia tytoniemTureckim Najprzedniejszym. Innego ojciec nie uznawał. Panna Mila musiała mieć zgrabne ręce, bo wypalał osiemdziesiąt takich papierosów dziennie. Palił nałogowo, szczególnie gdy siedział wygodnie rozparty w starym, skórzanym fotelu, a panna Mila stenografowała przebieg konferencji z klientami. Wiek mebli świadczył dobitnie, że nie ma tu miejsca na przypadkowych klientów i przypadkowych adwokatów, że firma jest solidna, zapewniająca kontynuację, że nie jest jedną z tych adwokackich efemeryd pojawiających się i znikających jak komety. Jednym słowem, że jest „dobrze etablowana”, jak zwykło się wówczas mówić. Nie lubiłem tego biura, przypuszczalnie dlatego, że podczas pracy ojciec nigdy nie mógł poświęcić mi pełnej uwagi. We wszystkich pomieszczeniach panował przykry dla mnie półmrok. Żaluzje w wielkich weneckich oknach opuszczone były prawie zupełnie, na ojcowskim biurku zawsze paliła się lampa z ciemnozielonym abażurem, a gdy trzeba było odszukać jakieś dokumenty w szafie pancernej, zapalano również światła pod sufitem. Także szafa pancerna była stara. Tłoczony tekst przypominał, że jej producent był kiedyś dostawcą na dwór cesarza Franciszka Józefa. Nie mogłem pojąć ojcowskiej ciągoty do staroci. Mnie pociągało tylko nowe, jasne i barwne. Fiolet bzu był moim ulubionym kolorem. Ale dawny gabinet ojca, oddany mi wkrótce po przeprowadzce biura, nie miał w sobie nic wesołego. Nawet rodzice nie nazywali go „pokojem dziecinnym”. Białe łóżeczko stanowiło jedyną jasną plamę na tle półantycznych mebli. Niekształtne biurko wypływało z ciemnego kąta jak ciężko obładowany statek. Do dębowej szafy, wątpliwej proweniencji, rościły prawa oba style: biedermeier i jugendstyl. W przegródkach, które mieściły kiedyś teczki akt sądowych, skoszarowane były teraz pułki ołowianych żołnierzy. Do jedenastego roku życia kochałem wojny, nie litując się nigdy nad poległymi na placu boju. W sklepie z zabawkami czekały na mój nakaz mobilizacyjny niekończące się zastępy rezerwy.

Mama pragnęła odkryć we mnie nie tylko małego Europejczyka, ale także zdolności muzyczne. Jako kobieta światowa nie wyobrażała sobie, aby jej jedynak, a zwłaszcza jedynak z dobrego żydowskiego domu, nie grał, na przykład, na fortepianie. Nie pomogły błagania, na nic były zapewnienia, że nie mam słuchu za grosz. „Wszystko jest kwestią woli”, oświadczyła bezpardonowo i na siódme urodziny otrzymałem w prezencie fortepian. Z trudem zmieścił się w moim pokoju, trójnożne zwierzę o krótkim skrzydle, szczerzące klawisze-zęby, grożące pożarciem wolnego czasu przeznaczonego na zabawy. Na szczęście już po drugiej, a może po trzeciej lekcji głęboko dotknięta „Pani Mozart” (tak nazwałem moją nauczycielkę muzyki) stwierdziła, że utalentowany synalek nigdy nie wydusi z siebie więcej niż wykuta na pamięć gama. Zdecydowane stanowisko „Pani Mozart” zakończyło męczarnię. Prawie nieużywany fortepian powędrował jako dar dla klubu sportowego „Makabi”. Dwa razy w tygodniu gimnastykowałem się przy jego dźwiękach razem z kolegami szkolnymi, zawsze z wielką przyjemnością.

Moja „panna do dziecka”, Hilda Baron. Dla mnie zawsze Hilda, która spała w moim pokoju na składanym łóżku, a jej uśmiech witał mnie na dzień dobry jak lekki powiew porannej bryzy. Dla znajomych rodziców zawsze Kindermädchen, bez imienia i nazwiska. Wiosną składane łóżko Hildy powędrowało na strych, a ona, panna Hilda, została wykreślona z mojego życia. Uśmiechała się już do innych małych chłopców. Zniknęła z mojego życia na zawsze, ponieważ niemiecka dzielnica, w której ojciec załatwił jej posadę przedszkolanki, leżała poza zasięgiem mojej penetracji.

Latem 1935 zapisano mnie do szkoły. Oczywiście prywatnej i oczywiście żydowskiej. Rodzice postanowili chronić swego jedynaka przed przejawami antysemityzmu, na które niewątpliwie musiałbym się natknąć w szkole publicznej.

Szkoła założona przez gminę żydowską szczyciła się swoją syjonistyczną orientacją. O syjonizmie wiedziałem bardzo niewiele. Siedmioletnie dzieci nie zajmowały się polityką. Równie mało wiedziałem o żydostwie ortodoksyjnym. Większość wierzących starozakonnych mieszkała w Białej, na południowym brzegu rzeki Białki, dzielącej województwo śląsko-dąbrowskie od krakowskiego. Żyli tam w dobrowolnie stworzonym getcie kulturowym. Dla mnie była to odległa galaktyka, niedostępna dla dzieci z rodzin świeckich. Pierwszego Żyda w kapocie ujrzałem znacznie później, podczas naszej ucieczki z Bielska na Kresy, w jednym z tych miasteczek, jakie znane mi były jedynie z opowiadań Szaloma Alejchema i Lejba Pereca. Nie wiedziałem także, że właściciel kamienicy, w której rodzice wynajmowali mieszkanie, był potomkiem słynnej rodziny Rappaportów. Jego przodkowie, wżenieni w wielkie rodziny rabinackie, przenieśli się z Łodzi do Białej w roku 1880, dorobili majątku na manufakturze i zdobyli status społeczny dzięki synom uczonym w Torze. Niby dzielił nas tylko płytki strumień Białki; w rzeczywistości odgraniczeni byliśmy tak wysokim murem, że nawet gdybym się wspiął na sam szczyt drabiny ludzkiej ciekawości, nie zobaczyłbym niczego, co było po jego drugiej stronie. W szkole było około pięciuset uczniów, chłopcy i dziewczynki z zamożniejszych domów, takich, które mogły sobie pozwolić na czesne. Na pierwszej lekcji usłyszeliśmy od wychowawczyni: „Witamy was w hebrajskiej szkole podstawowej imienia Kraszewskiego”. Zaraz po tym przypomniała, że Kraszewski zawsze popierał ideę współżycia Polaków i Żydów i nawet dał wyraz swym poglądom, redagując „Gazetę Codzienną” żydowskiego finansisty Leopolda Kronenberga. Jak przystało na zakład wychowawczy noszący imię polskiego dziennikarza i historyka, językiem wykładowym był, oczywiście, polski. Dopiero od czwartej klasy uczyliśmy się Biblii i hebrajskiego. Lekcje te były niewielkim haraczem płaconym przez inteligencję żydowską na rzecz tradycji.

Ojciec szukał pośredniej drogi między trzema światami: kulturą polską, niemiecką i żydowską. Nie różnił się tym od otoczenia, które nie widziało rozbieżności między swoim pochodzeniem a wartościami kraju, w którym żyli, ani konfliktu między wartościami państwa a duchem ogólnoeuropejskim. Od wczesnego dzieciństwa wpajano we mnie przekonanie, że jestem równocześnie Żydem, Polakiem i Europejczykiem. Gdy inne dzieci przeżywały jeszcze perypetie bohaterów Karola Maya, ja już swobodnie sięgałem po Prusa i Reymonta, czytałem klasyków literatury żydowskiej i zachwycałem się biografiami Napoleona i Bismarcka, które wyszły spod pióra Emila Ludwiga. Gdy w szkole karmiono nas Szelburg-Zarembiną, połykałem Arnolda Zweiga; jego sierżanta Griszę poznałem znacznie wcześniej, nim „Wielka Wojna Białych Ludzi” stała się dla mnie rzeczywistością.

Ojciec obdarzał bezgranicznym uwielbieniem kawalerię. W poniedziałki i czwartki musiałem zaspokajać jego tęsknotę do czasów, gdy służył w Legionach, i dosiadać konia, który wydawał się nieokiełznanym rumakiem, mimo iż był zapewne zmęczoną szkapą w podmiejskiej ujeżdżalni. Ilekroć spadałem z siodła, przeklinałem w duchu ojcowską miłość do ułanów. Ujeżdżalnię prowadził emerytowany rotmistrz, odnoszący się ze śmiertelną powagą do swego zajęcia. Biada uczniom, którzy nie wierzyli w wyższość jazdy nad wszystkimi innymi formacjami. Nad wejściem do maneżu wisiała podobizna Marszałka w błękitnym mundurze, oczywiście dumnie siedzącego w siodle swej Kasztanki i bystro patrzącego w siną dal. Właściciel stajni przykładał dwa palce do daszka czapki za każdym razem, gdy przechodził pod portretem. Szacunek ten nie uszedł uwagi ojca, który zawsze i wszędzie hołdował Piłsudskiemu. Gdy w poniedziałek 13 maja 1935 zawiadomiono o jego śmierci, dom nasz pogrążył się w szczerej żałobie. W sobotę wszyscy pojechaliśmy do Krakowa, aby z wynajętego balkonu na trasie konduktu pogrzebowego odprowadzić Marszałka w jego ostatniej drodze do wawelskiej katedry. Nikt mi nie powiedział o protestach tych, którzy uważali złożenie zwłok w grobowcach królów za profanację, i nikt mi nie mówił o sporach i waśniach w Belwederze. Ojciec, nawet jeśli wiedział o wszystkim, nabierał wody w usta. Milczał nawet wówczas, gdy nowi ludzie u władzy coraz bardziej ograniczali swobody obywatelskie i coraz słabiej potępiali falę narastającego antysemityzmu. Posiadał dalece rozwiniętą zdolność ignorowania tego, co niewygodne. W naszej szkole zmiany polityczne zaznaczone zostały jedynie powieszeniem portretu nowego dowódcy sil zbrojnych, człowieka, który wszystkie hitlerowskie roszczenia terytorialne skwitował jednym lapidarnym zdaniem: „Nie oddamy ani guzika”. Hasło to żyło wśród nas aż do klęski wrześniowej.

Ojciec posługiwał się bezbłędną polszczyzną i karcił mnie surowym spojrzeniem za każde językowe potknięcie. Wszystko to nie przeszkadzało mu przenieść części swego uwielbienia z Józefa Piłsudskiego na przywódcę syjonistycznych rewizjonistów, Włodzimierza Żabotyńskiego. Żabotyński marzył o stworzeniu armii żydowskiej, która siłą wyzwoli Palestynę z rąk Anglików. Głośno mówił także o konieczności przesiedlenia półtora miliona Żydów z Europy Wschodniej do Palestyny; był to program tak zwanej ewakuacji, który zjednał mu sympatię kół rządzących w Warszawie. Ale ojciec nie szykował mi przyszłości oficera armii hebrajskiej lub emigranta. Gdy podrosnę, mówił, wyśle mnie do jednego z tych internatów brytyjskich, w których za odpowiednie wynagrodzenie przekształcą mnie w prawdziwego gentlemana.

Czasami miło zabawiać się myślą „co by było, gdyby”. Na przykład: co by było, gdyby wszystko ułożyło się według planu rodziców? Gdyby nie było wojny, obozów, zagłady? Przypuszczalnie odziedziczyłbym konserwatywne poglądy ojca, przyjął, jako oczywisty, styl jego życia, chyba byłbym wybredny i stroniący od tłumów, ożeniony z kimś, kto pochodziłby z dobrego domu, wyścielił mi byt odpowiednim posagiem i zanurzył mnie w oceanie bezdennych nudów. Nie zachwyca mnie postać powstała w mojej wyobraźni. Gorzej: czuję do niej szczerą antypatię. Czy powinienem więc być zadowolony z faktu, że plany zostały pokrzyżowane, że zamki budowane były na lodzie, że Holocaust wypaczył wszystko, łącznie z moim charakterem? Jest to pytanie, którego nie wolno zadawać. Ale skoro już padło, nie ma ucieczki od odpowiedzi: tak, w ogólnej skali powinienem być zadowolony.

Od kiedy siebie pamiętam, żyłem w przekonaniu, że otrzymam najlepsze wychowanie i wykształcenie i że po uroczystości bar micwy wyjadę do Londynu, by pobierać nauki u samego źródła wiedzy. Nigdy nie uznano za stosowne wyjaśnić mi, dlaczego Londyn, a nie tak hołubiony w naszym domu Wiedeń. Cokolwiek by było, plany zostały utkane długoterminowo, z całą powagą sytuacji, bo od szóstego roku życia zostałem zmuszony do nauki angielskiego. Chyba dlatego gramatykę znienawidziłem znacznie wcześniej, nim pojąłem sens nienawiści. Jeśli mimo wszystko przylgnęła do mnie jaka taka znajomość imperialnego języka, stało się to tylko i wyłącznie dzięki uporowi prywatnego nauczyciela. Pan Symcha Rosenstein (nigdy nie zrozumiem więzi między człowiekiem o takim nazwisku a kulturą anglosaską) pochodził z Buczacza. Oprócz literatury anglojęzycznej w chwilach wolnych od pracy pochłaniał dzieła swego buczackiego ziomka, Szmuela Czaczkesa. Czasami, gdy tupiąc nogami, wrzeszczałem: „nienawidzę Shakespeare’a, nienawidzę Byrona!”, sadzał mnie w fotelu i oparty tyłem o krawędź biurka głośno czytał mi tłumaczone na niemiecki rozdziały z książek swego ulubionego autora. Odbywało się to w głębokiej konspiracji, bo ojciec nie po to płacił dwa złote za godzinę, abym tracił czas na jakiegoś pisarza z Buczacza. Gdy Szaj Agnon, z domu Czaczkes, zdobył Literacką Nagrodę Nobla, rodzice dawno już leżeli w masowych grobach.

Mając lat dziesięć z okładem, latem trzydziestego ósmego, spędziłem wakacje na koloniach w Szczyrku. Kolonie te urządzała organizacja Betar, młodzieżowy ruch partii rewizjonistów, i chyba nie pomylę się, gdy powiem, że ojciec dokonał wyboru z powodu swojej sympatii dla jej przywódcy i głównego ideologa, Włodzimierza Żabotyńskiego. Dla mnie było to lato o szczególnym znaczeniu, ale z zupełnie innych powodów.

Latem roku osiemdziesiątego odbyłem sentymentalną podróż w dzieciństwo. Oczywiście, nie omieszkałem zawadzić o Szczyrk. Miejscowość znalazłem nieco podupadłą, ale piękno gór pozostało nienaruszone, a także pensjonat „Goplana”, w którym po raz pierwszy otarłem się o coś, co z odrobiną przesady można nazwać erotyką, niewinną, lecz zakazaną, stał na swoim miejscu. Wprawdzie nadgryziony zębem czasu, ale rozpoznawalny przede wszystkim dzięki dziwnej wieżyczce strzelającej w niebo niczym minaret tureckiego meczetu. Na parterze, w sali, w której śpiewaliśmy chórem „Klimczok, Równica i okolica”, a także patriotyczne piosenki żydowskich chaluców, czyli młodych ideowców emigrujących do Palestyny, otwarty był wyszynk piwa i napojów wyskokowych. „Sprzedaż nieletnim surowo wzbroniona”, głosił napis nad szynkwasem. Dzierżawca lokalu nigdy nie słyszał o przedwojennych koloniach letnich. Okna na piętrze, gdzie mieściły się sypialnie dzieci, zabite były deskami na głucho.

„Goplana” zapisała mi się w pamięci dzięki Ricie Schreiber, jedenastoletniej córeczce właściciela drogerii w pobliskim miasteczku Dziedzice. Już drugiego dnia naszego pobytu w Szczyrku, bez żadnych zahamowań, zaciągnęła mnie w leszczyny rosnące wzdłuż potoku, proponując wymianę doświadczeń w sprawach tak zwanej płci.

„Pokaż mi twojego, a ja ci pokażę moją”, powiedziała, i nie czekając na odpowiedź, zdjęła barchanowe majteczki. Ociągając się, wstydliwie rozpiąłem rozporek.

„Teraz dotknij mnie, a ja dotknę ciebie”, kusiła. W tym momencie zabrakło mi odwagi. Błyskawicznie schowałem co było do schowania i uciekłem do pensjonatu. Przy kolacji usiadłem przy drugim końcu stołu, wzrok trzymałem przykuty do talerza, aby broń Boże nie spotkać jej rozbawionego spojrzenia. Ale słowa Rity wróciły z ciemności jak echo, którego nie sposób się pozbyć, a drobna jej postać ze spódniczką podwiniętą pod biodra stała przede mną jak żywa, gdy w nocy leżałem pod kołdrą i po raz pierwszy onanizowałem się aż do skutku. W roku czterdziestym siódmym, krótko po powrocie do Polski, próbowałem ją odszukać, aby dokończyć dziecinne igraszki w sposób właściwy ludziom dorosłym. Bez skutku. Rita zniknęła pod zgliszczami spalonego świata.

Wróćmy jednak do mojego „pokoju dziecinnego”. Zadania domowe odrabiałem na górnym pokładzie biurka, aczkolwiek nigdy nie wypłynęliśmy w dal. Biurko – ze względu na swój ciężar; a ja – ponieważ lekceważyłem obowiązki szkolne. Byłem jednym z tych trudnych uczniów, którym nauka przychodziła z bagatelną łatwością i którzy zawsze byli przekonani, iż są mądrzejsi od nauczycieli (ja zresztą do dziś jestem przekonany, że tak było naprawdę). Bardziej od zadań intrygowały mnie dolne pokłady biurka, podzielone na szuflady i przegródki, niedostępne, ponieważ zamknięte na klucz. Walczyłem ze sobą kilka miesięcy, aż w końcu pokusa wzięła górę i śrubokrętem wyłamałem niezbyt skomplikowane zamki. W mrocznym wnętrzu ogromnego mebla odkryłem paczuszki listów miłosnych ojca do matki, jeszcze z czasów, gdy był oficerem artylerii górskiej Jego Cesarskiej Mości, a po tym podporucznikiem Legionów. W innej przegródce znalazłem także listy matki, pisane najpierw z Wiednia, a później z Borysławia. Niebieskie i różowe koperty uporządkowane były według dat, każda paczuszka związana białą jedwabną tasiemką i opatrzona jakimś niezrozumiałym dla mnie symbolem. Bez najmniejszych skrupułów zerwałem z nich znaczki KuK Feldpost i przeniosłem je do albumu, który przewidująco podarował mi stryj Leon, zagorzały filatelista. Minęły co najmniej dwa lata, aż uczyniłem następny krok i zacząłem się wgłębiać w treść samych listów. Większość pisana była po niemiecku, tylko późniejsze, te z okresu po pierwszej wojnie światowej, po polsku. Matka miała pismo wyraźne, lekko zaokrąglone, litera „j” sięgała następnego wiersza, litery „1” i „t” wyciągały szyje do wiersza poprzedniego. Gotyckie litery ojca stały na baczność, w wojskowym niemal szyku, wyprostowane jak moi ołowiani żołnierze podczas apelu, na który zwoływałem ich w każdy sobotni ranek. Kanciasty charakter pisma nie odpowiadał ani treści listów, ani osobowości ojca, w każdym razie nie tej osobowości, jaką znałem. Nie mogłem pojąć, jak człowiek poważny i stateczny, o zrównoważonym sposobie mówienia, mógł wypuścić spod pióra niekończące się zdania zdobne w metafory wyrażające miłość i tęsknotę, opisy uczuć i marzeń oraz sentymentalne plany wspólnej przyszłości. Nie rozumiałem, jak matka, która wydawała się nieskończenie zaabsorbowana sama sobą, swoimi strojami, swoją wygodą i urodą i która była w moich oczach osobą stworzoną do brania, potrafiła wyrazić w listach tyle gotowości do dawania. Znałem język niemiecki i polski, i trochę nawet angielski, ale nie dorosłem chyba do zrozumienia języka miłości.

Fotografia ojca, oprawiona w mosiężne ramki, stoi dzisiaj na moim biurku. Ojciec ma wysokie czoło, rzadkie ciemne włosy i starannie przystrzyżony wąs. W twarzy odczytuję surowość, spod krzaczastych brwi kieruje na mnie karcące spojrzenie. Nie! Nie! Nie groź mi, ojcze. Twój wzrok nie przyprawia mnie już o dreszczyk strachu. Nie ma w nim niczego, co mogłoby wpłynąć na moje zachowanie. Nie boję się spojrzeń ludzi martwych. Byłeś wzorem porządku, symbolem pedanterii, uosobieniem rutyny. Wszystko to należy do przeszłości, z której buduję teraz, piętro po piętrze, konstrukcję mojego opowiadania. Wiem, że gdybyś się domyślał, o czym i jak zamierzam pisać, skierowałbyś się wolnym krokiem do łazienki, gdzie przy umywalce wisiał pas do ostrzenia brzytwy i jak zawsze w latach, gdy byłeś panem mojego dzieciństwa, przyłożyłbyś mi tak, „abym popamiętał”. Ale dzisiaj pokonam cię twoją własną bronią. Odłóż pas. Pamiętasz, co powiedziałeś kiedyś w obozie? Powiedziałeś: jeśli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone.

Z trudem odtwarzam jego postać. Gdyby nie kilka cudem uratowanych zdjęć, nawet twarz rozpłynęłaby się w zapomnieniu. Zaginiona w niebycie, zmazana jak jego życie. Natomiast nigdy nie zapomnę ciężkiej ręki, której używał, ilekroć przekraczałem ściśle ustalone normy zachowania. Ojciec wierzył w skuteczność skórzanego pasa do ostrzenia brzytwy jako środka wychowawczego najwyższej rangi, a ja, mimo iż zabrzmi to dziwnie, przyjmowałem kary cielesne jako wyraz ojcowskiej miłości. Zawierały w sobie to, czego pragnąłem najbardziej: bezpośrednie ustosunkowanie się do mojej osoby. Był przy tym absolutnie sprawiedliwy. Nigdy nie dał się ponieść nerwom. Nigdy nie zostałem ukarany niesłusznie czy w porywie gniewu. A przy tym nigdy nie pomogły mi płacz lub błagania. Łagodność nie figurowała w słowniku jego pojęć o życiu. Sądzę, że działał kierowany zasadą opartą na absolutnej równości między grzechem a karą. Wierzę głęboko, że jego metody wychowawcze, niewątpliwie jeżące włos na głowie każdego współczesnego pedagoga, już wówczas przyswoiły mi to, co chciałbym nazwać moralnością słusznego wet za wet, że ten rozdział mojego dzieciństwa wpoił we mnie poczucie sprawiedliwości, którego nie wykorzeniły ze mnie nawet lata spędzone za drutami hitlerowskich obozów koncentracyjnych.

W niedziele, gdy kancelaria adwokacka była zamknięta, a śniadanie podawano dopiero o dziewiątej trzydzieści, rodzice długo nie wychodzili z łóżka. Wówczas to mogłem wślizgnąć się pod kołdrę ojca, usiąść okrakiem na jego włochatej piersi lub po prostu przytulić się mocno. Krótkie chwile bliskości sprawiały mi ogromną radość. Ktoś powie może lekceważąco, że niewiele potrzebowałem do szczęścia, ale wszystko zależy od stopnia oczekiwań. Kosztowne zabawki, które otrzymywałem na każde niemal życzenie, kieszonkowe, które starczało na zaspokojenie dziecięcych zachcianek, specjalnie dla mnie gotowane ulubione potrawy stanowiły coś oczywistego. Odebranie ich było karą. Uścisk i pocałunek były nagrodą.

W niektóre niedziele, gdy dopisały pogoda i humor, towarzyszyłem ojcu w wycieczkach. Odziany w wełniane pumpy, skarpety w jodełkę i wysokie sznurowane buty, z laską przewieszoną przez ramię, ruszał na „zdobycie przyrody”. Matka wolała przeciągać się jeszcze w łóżku, gdy my jechaliśmy już tramwajem aż do ostatniego przystanku w Lasku Cygańskim, aby rozpocząć stamtąd wspinaczkę w góry. Nie była to wielka alpinistyka, ot zwykły spacer ścieżkami wznoszącymi się łagodnie wśród lasów, na szczyt uwieńczony restauracją i klubem brydżowym. Zdobywanie przyrody kończyło się zazwyczaj kilkoma robrami, które ojciec rozgrywał w bocznym pokoju schroniska z podobnymi mu miłośnikami natury. Droga trwała nieco ponad trzy kwadranse, ale stwarzała rzadką okazję do rozmowy we dwóch. Nie było z nami wiecznie zajętej panny Mili, nie było klientów i w ogóle nikogo, kto by mi kradł ojcowski czas i uwagę. Mimo to, szczerze mówiąc, były to raczej moje monologi. Nie miałem pewności, czy naprawdę interesował się moimi problemami, czy sprawy dręczące nieopierzonego dziesięciolatka trafiały do jego świadomości. Kiedyś, gdy stanęliśmy, by zaczerpnąć oddechu, ojciec, jak zwykle, wykorzystał wolną chwilę na papierosa, a zauważywszy moje pytające spojrzenie, rzucił jakby od niechcenia:

„Człowiek w twoim wieku powinien już panować nad swoimi odruchami”.

Byłem wówczas uczniem czwartej klasy, zakochanym po uszy w Lilce Karter, szczupłej, ciemnowłosej dziewczynce z warkoczami splecionymi w mysie ogonki. Nie jest wykluczone, że przypływ gorących uczuć spowodowany był faktem, że rodzice obiektu mojej miłości byli właścicielami sklepu z rowerami, ja zaś od dłuższego czasu marzyłem o zamianie siodła w ujeżdżalni na siodełko na dwóch kołach. Natomiast do dzisiaj nie wiem, co było przyczyną, że dałem wyraz tej miłości, próbując obciąć Lilce jeden z warkoczy. Może chęć posiadania ukochanych loków, a może chęć zademonstrowania męskiej determinacji. Nie był to czyn spontaniczny lub przypadkowy, ale coś, co przemyślałem z góry i zaplanowałem bardzo dokładnie. Już w wieczór poprzedzający wydarzenie schowałem w szkolnej teczce parę ostrych nożyc. Paula nie zauważyła, że wykradłem je z komody w jej pokoiku za kuchnią. Nazajutrz wykorzystałem chwilę, gdy Lila, siedząca w ławce przede mną, przechyliła głowę do tyłu, wsłuchana w słowa pani wychowawczyni. Zdecydowanym ruchem wydobyłem nożyce schowane między kartkami podręcznika, aby jednym cięciem pozbawić ją warkocza. Okazało się jednak, że zadanie było trudniejsze, niż myślałem. Włosy stawiały nieprzewidziany opór, Lilka wybuchła płaczem, klasa podzieliła się na dwa obozy, a wychowawczyni zabroniła mi pokazywać się w szkole, dopóki rodzice nie zjawią się na rozmowę. Przymusowe wagary nie sprawiłyby mi zmartwienia, gdyby nie przykry fakt, że pas do ostrzenia brzytwy utrudniał mi siedzenie na twardej ławce przez cały następny tydzień. Minęło zaledwie kilka dni od nieudanego zamachu na warkocz Lilki i teraz, gdy staliśmy spokojnie na zakręcie ścieżki, próbowałem wyjaśnić ojcu, a może także sobie samemu, trudno wytłumaczalny związek między burzą chłopięcych uczuć a brutalnym atakiem na niewinną rówieśnicę. Ale niekontrolowane odruchy nie mogły znaleźć aprobaty w oczach ojca. Rozmowa zakończyła się, nim się naprawdę zaczęła, i wszystkim, co usłyszałem, była owa zdawkowa uwaga o konieczności panowania nad odruchami.

Bywało, że zastanawiałem się, czy w jego dzieciństwie nigdy nie było miejsca na jakiś dziki wybryk, na figle godne potępienia, ale pouczające nas, że przy odrobinie odwagi możemy wymknąć się z narzuconych układów i konwencji w świat pełen fantazji. Nie miałem pojęcia, jakim był dzieckiem. Nigdy nie przyszło mu do głowy opowiedzieć coś o moich dziadkach, o folwarku w Czańcu, w którym się urodził, lub o szkołach, do których uczęszczał. Nasz związek nie był zakorzeniony w rodzinnej przeszłości i chyba dlatego nie pozostało z niego prawie nic po jego śmierci. Do dziś trudno mi wyobrazić sobie ojca ciskającego stęchłe jajko do sklepu z łakociami, jak to robiliśmy panu Hahnowi, właścicielowi takiego słodkiego raju w Bielsku.

Sklep ze słodyczami znajdował się przy 3 Maja, głównej ulicy miasta, i uważany był za najlepszy w swoim rodzaju. Na szyldzie namalowany był kur, bo po niemiecku Hahn to po prostu kogut. Wracając ze szkoły, chowaliśmy teczki w jednej z pobliskich bram, aby nic nam nie przeszkadzało w szybkim odwrocie. Potem wchodziliśmy do sklepu w dwójkę lub w trójkę, fachowo ocenialiśmy czekolady, nugaty i pralinki rozłożone na ladzie, pytaliśmy o ceny i jakość, udając klientów, którzy wiedzą, czego chcą, i czekaliśmy na moment, gdy Arik, mistrz klasy w trafianiu do celu, rozbije o ścianę cuchnące jajo. Jajka te zakopywaliśmy na kilka dni w ziemi, aby nabrały odpowiedniego zapachu. Pan Hahn, niski, krępy Niemiec, który z uporem odmawiał mówienia po polsku, wybiegał na ulicę, by złapać tego kleiner Bandit bezczeszczącego sanktuarium słodyczy, my zaś, korzystając z jego krótkiej nieobecności, napychaliśmy kieszenie wszystkim, co leżało w zasięgu naszych łapczywych rąk.

Ojciec Arika prowadził skomplikowane interesy w Polsce i za granicą, był producentem napojów wyskokowych w kraju i w Rumunii, a także współwłaścicielem podmiejskiego kina „Mars”, wyświetlającego filmy, jak zwykł mawiać, „dla żołnierzy, strażaków i służących”. Arik, w jemu tylko wiadomy sposób, stawał się posiadaczem biletów i co najmniej raz w tygodniu chodziliśmy na popołudniówki, nie tyle z zamiłowania do hollywoodzkiego szmelcu, ile raczej z chęci podglądania obmacujących się par.

Nie wierzę, żeby ojciec puszczał się kiedyś na takie „szaleństwa”. Jak daleko sięgnąłbym pamięcią wstecz, nie ujrzałbym go popełniającego jakieś faux pas. Nawet niewinne intymne gesty nie były wystawiane na widok publiczny. Można by sądzić, iż panował nad swoimi odruchami, będąc jeszcze płodem w łonie matki. Wszystko miał ułożone według sztywno ustalonych zasad, wara od raz ustanowionego planu dnia, a każde naruszenie świętego porządku rzeczy traktował jako godną potępienia ingerencję w życie prywatne. Paula zakarbowała sobie raz na zawsze, iż w dni powszednie śniadanie podawane jest o siódmej trzydzieści; zawsze tak samo zaparzona kawa ze śmietanką, takie same kruche bułeczki, lekko przyprószone makiem i nacięte w krzyż, z niemiecka zwane kajzerkami. Ponoć Jego Ekscelencja Franciszek Józef smakował w takim pieczywie, a wszystko, co pochodziło z Wiednia, bez względu na liczbę lat, które minęły, uważane było w Bielsku za najlepsze i najmodniejsze.

Śniadanie spożywaliśmy razem. Ojciec lubił maczać bułkę w szklance kawy, czyniąc tak ku zgorszeniu mamy, która uważała ten obyczaj za srogie przekroczenie przepisów etykiety. Sama zadowalała się sucharkami i szklanką mleka. Mnie zmuszano do picia Ovomaltiny, która miała smak kakao, ale kosztowała znacznie więcej, bo wzbogacały ją witaminy „chroniące każde dziecko przed chorobami”. Jedyną pociechą był fakt, że moich rówieśników karmiono codziennie łyżką tranu.

Pięć przed ósmą (nie cztery i nie sześć) ojciec wychodził z domu, nie zapominając zostawić na szklanym blacie nocnej szafki dziesięciozłotowej monety na bieżące wydatki domowe. W owych latach monety bite były ze srebra i jeśli mnie pamięć nie myli, awers zdobiło popiersie Marszałka, zaś na rewersie figurował orzeł. O godzinie czternastej zero zero wracał z kancelarii, zasiadał z nami do obiadu, aby zaraz po kompocie zaszyć się w gabinecie na poobiednią drzemkę. Gdy odpoczywał, nawet muchom nie wolno było brzęczeć. O czwartej wracał do biura, o szóstej wpadał do hotelu „Prezydent” na partyjkę brydża, o dziewiątej mieliśmy kolację. We wtorki rodzice chodzili do teatru, w czwartkowe wieczory na dancing. Na urlopy zawsze jeździł do tego samego hotelu, do „Patrii” w Krynicy, i w miarę możliwości zamawiał zawsze ten sam pokój. Rutyna ta wydawała się nudna i pozbawiona uroku. Ale patrząc na nią z perspektywy czasu, wierzę, że zawierała w sobie element stabilności. Stwarzała iluzję kontynuacji, której nic nie grozi przerwaniem, była wieczna jak wędrówka kuli ziemskiej w systemie słonecznym. Niebo nad Europą pokrywało się chmurami, gdzieś z dala grzmiało, ale w naszym domu nikt nie przewidywał burzy.

Wiem, wiem: mądry Polak po szkodzie. Ale mądrzejsi od nas nie umieli odczytać znaków na niebie. Podczas gdy elity polityczne państw Europy Zachodniej łudziły się, że epoka Hitlera przeminie jak zły sen, w kwaterze głównej w Berlinie tłumaczono już tekst „Mein Kampf” na język planów operacyjnych. W marcu trzydziestego ósmego brunatne koszule wkroczyły do Wiednia. Z budynku opery wiedeńskiej wypędzono muzykę żydowską Beli Bartóka i dekadencką Arnolda Schönberga. Wkrótce potem kamieniołomy w Mauthausen przekształcone zostały w obóz koncentracyjny. Anglicy protestowali półgębkiem, Francuzi zajęci byli kolejnym przesileniem gabinetu, Amerykanie siedzieli daleko za oceanem. We wrześniu w Monachium mocarstwa europejskie sprzedały nazistom Sudety za cenę iluzorycznego pokoju. Brytyjski premier, Neville Chamberlaine, oświadczył po podpisaniu haniebnego układu z Niemcami, iż „zapewnił pokój następnym pokoleniom”, zapominając starą prawdę, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wkrótce, gdy Czechosłowacja wiła się w przedśmiertnych drgawkach, wojska polskie przekroczyły granicę i okupowały Zaolzie. Prasa zachłystywała się dokonaniem „sprawiedliwości dziejowej”, a Poczta Polska wydrukowała z tej okazji specjalny znaczek „Zaolzie wraca do macierzy”. Nie omieszkałem włączyć go do mojego zbioru. Entuzjazm świętowano mniej niż rok, aż do chwili, kiedy także Polska padła ofiarą obcej agresji.

Nie uprzedzajmy jednak biegu wypadków. Pod koniec października 1938, gdy na małą stacyjkę graniczną w Zbąszyniu wjechał pociąg pełen wygnańców z Trzeciej Rzeszy, pogoda była chłodna i dżdżysta. Zziębniętym i głodnym pasażerom nie pozwolono wysiąść z wagonów. Byli to Żydzi, obywatele polscy, których hitlerowcy wypędzili do „macierzy”. Władze Rzeczypospolitej nie kwapiły się przyjąć nieszczęśników. W pierwszych dniach listopada umieszczono ich w obozie przejściowym. Wieczorem, po kolacji i po łyku ulubionej nalewki wiśniowej, ojciec kazał nam zostać przy stole i rozłożywszy przed sobą ostatnie wydanie lwowskiej „Chwili”, jedynego dziennika, który prenumerował, powiedział do matki:

„Słyszałaś, Dziunka? Biedacy zamieniają kosztowności na chleb i cebulę”.

Matka przytaknęła. Zapadła cisza. Paula weszła, aby zebrać ze stołu.

„Nie teraz”, zareagowała strofująco matka. Po chwili odezwała się jakby sama do siebie:

„Może warto podskoczyć do Zbąszynia. Dlaczego inni mają odkupować ich biżuterię?”.

Ojciec podniósł wzrok znad gazety.

„Co powiedziałaś?”.

„Nic, nic. Sama rozumiem, że nie wypada”.

Na drugim końcu Europy, w Paryżu, czytał gazetę 17-letni student o nazwisku Herszel Grynszpan. Wśród wypędzonych z Rzeszy, tak informowała prasa, znajdowali się również jego starzy rodzice. Jego rodzice bez dachu nad głową, a świat milczy. Student Herszel postanowił zmącić błogi spokój tego sytego świata. Uzbrojony w pistolet wtargnął do ambasady niemieckiej i nie mogąc się dostać do gabinetu ambasadora, zastrzelił Ernesta von Ratha, młodego dyplomatę i jak się później okazało, niezbyt gorliwego zwolennika narodowego socjalizmu. Hitlerowcy odpowiedzieli falą pogromów, która przeszła do historii jako „noc kryształowa”.

3.

Bielsko przeżyło swój pierwszy pogrom dokładnie dwa lata przed wybuchem wojny. Umacniający się narodowy socjalizm wpływał na wzrost nacjonalizmu niemieckiego także poza granicami Rzeszy. Niemiecki klub piłki nożnej stanowił legalną przykrywkę dla działalności tego rodzaju. We wrześniu 1937 kilkuset hitlerowców wyległo na ulice Bielska, nawołując do bojkotu sklepów żydowskich. Bardzo szybko przyłączył się do nich tłum polskiego lumpenproletariatu i krzykliwa manifestacja zamieniła się w prawdziwy pogrom. Wieści o przygotowaniach do pogromu przechodziły z ust do ust, nawet prasa nie próbowała przemilczeć narastającego fermentu. „To będzie jak w Przytyku”[2], powiedziała mama. Pogrom w Przytyku, który pociągnął za sobą ofiary w ludziach, wstrząsnął ostatnio opinią publiczną. Ojciec przytaknął. Większość znajomych myślała podobnie. Po krótkiej naradzie rodzice i ich przyjaciele postanowili przenieść się na kilka dni za granicę, do Czeskiego Cieszyna. Dla mnie była to, oczywiście, wielka przygoda. W niedzielne przedpołudnie ruszyła w drogę kawalkada pięciu samochodów. Serce skoczyło mi z radości na myśl, że będę mógł usiąść na przednim siedzeniu czerwonego MG, najwspanialszego wozu w Bielsku. Jego szczęśliwym posiadaczem był mecenas Frenkel, miłośnik sportowych samochodów i eleganckich kobiet. Frenkel był także jedynym znanym mi człowiekiem, który dwa razy się rozwiódł i trzy razy ożenił z tą samą osobą. Małżeństwo nie przeszkadzało mu w burzliwych flirtach, które stanowiły ulubiony temat lokalnych plotek. Także teraz, ku mojemu oburzeniu, miejsce obok kierowcy zajęła jakaś nieznana mi dama, mimo słonecznej pogody opatulona w czarny prochowiec, z długim jedwabnym szalem zamotanym wokół szyi. „Isadora Duncan”[3], zakpiła na jej widok mama. Twarz nieznajomej rozpłynęła się w czasie i mimo wysiłku nie potrafię jej odtworzyć. Nie pamiętam również nazwisk wszystkich uczestników naszej małej, prywatnej inwazji na Zaolzie. Za każdym razem, gdy nie udaje mi się przywołać z zapomnienia bliskich mi kiedyś postaci, ogarnia mnie uczucie straty czegoś, co stanowiło nieodłączną część dzieciństwa; tworzy się biała, drażniąca plama na własnym życiorysie.

Jazda do Cieszyna trwała niecałą godzinę. Szosa biegła prostą linią przez wzgórza, wznosiła się i opadała jak ogon w tańcu chińskiego smoka. Na poboczach pasły się krowy, trochę dalej złociły się rżyska i zieleniły sady. Bielone wapnem pnie grusz i jabłoni wyglądały, jakby je ubrano w bidafartuchy. Tu i ówdzie, na ławce przed domem, siedział chłop pykający swą niedzielną fajkę. Nawet celnicy na moście wydawali się rozleniwieni. Obojętnie przybili pieczątki w paszportach i, wbrew przyjętemu zwyczajowi, nie pytali o cel naszej wycieczki. „Nikt nie lubi świątecznych dyżurów”, skonstatował ojciec i poczęstował ich papierosami. W samo południe przed hotel „Koruna” w Czeskim Cieszynie zajechało pięć samochodów z polskimi tablicami rejestracyjnymi. Boye w granatowych czapkach ze złotym otokiem wybiegli po walizki.

„Pokoje są gotowe”, zapewnił portier i zapytał: „Jak długo będziemy mieli zaszczyt gościć szanownych państwa?”.

„Jeszcze nie wiemy”, odparł mecenas Frenkel. Jego towarzyszka podróży ściskała czarny lakierowany kuferek na kapelusze. Matka znów posłała jej lekceważące spojrzenie.

„Rozumiem”, przytaknął portier. Potem uśmiechnął się: „Mimo iż nie leży to w interesie hotelu, mam nadzieję, że wszystko skończy się jak najszybciej. No i, oczywiście, życzę państwu przyjemnego pobytu. O piątej mamy five o’clock w «Czterech Porach Roku», na półpiętrze”.

Ojciec został przy ladzie recepcji. Trzymałem go za rękę. Całe towarzystwo podążyło w stronę windy.

„Proszę mi zamówić na jutro rano rozmowę z Bielskiem”, powiedział, kładąc na kontuarze wizytówkę z numerem telefonu biura. Portier zerknął na nią fachowo.

„Tak jest, panie mecenasie. Na którą godzinę?”.

„Na ósmą trzydzieści”.

Pogrom w Bielsku otoczony był zmową milczenia. Ludzie wolą omijać drażliwe tematy. Tak jak rzadko kiedy nazywają raka rakiem, a tylko półgębkiem wspominają nieuleczalną chorobę, tak teraz szybko wymyślono cały szereg eufemizmów. Mówiono o „nieodpowiedzialnych elementach”, „zakłóceniach porządku publicznego” lub „wybrykach motłochu”. Wkrótce zresztą, gdy wyczerpała się lista paliatywów, porzucono nieprzyjemny temat. Panie były niezadowolone, że domy mody i sklepy z obuwiem są zamknięte, że nie można pójść po zakupy. Towarzystwo rozeszło się do pokoi, aby po krótkim odpoczynku spotkać się przy podwieczorkowej herbacie w salonie „Cztery Pory Roku” na półpiętrze. Między piątą a siódmą produkował się tam młody, przystojny pianista w ciemnym garniturze i srebrnym motylku, częstując gości Vivaldim i Dworzakiem, walcami Straussa i „Eine kleine Nachtmusik” Mozarta. Był to repertuar skrojony na miarę miejscowych gustów, nic więc dziwnego, że wykonawca zbierał ciche, życzliwe oklaski. Kelnerzy poruszali się między stolikami bezszelestnie, jakby podpierając się w powietrzu fruwającymi połami fraków. Herbatę i kawę serwowano w srebrnych dzbankach, filiżanki były przezroczyste, jak przystało na dobrą czeską porcelanę. Ciastka rozpływały się w ustach.

Zjadłem dwa. Potem stanąłem przed ogromnym lustrem wyrastającym z parteru i wznoszącym się aż do sufitu mezzaninu. Nie pozwalano mi jeszcze nosić długich spodni, ale krótkie zrobione były z najlepszej bielskiej wełny, a szyta na zamówienie granatowa marynareczka leżała na mnie jak ulał. Wcięta w talii, według nakazu mody dziecięcej Anno Domini 1937, stanowiła świetne tło dla białej koszuli z krawatem pod kołnierzykiem. Buty błyszczały jak miedziane patelnie w kuchni naszej Pauli. Rodzice przywiązywali ogromną wagę do mojego wyglądu. Przecież byłem nie tylko rozpieszczonym jedynakiem, ale także biletem wizytowym ich pozycji społecznej. Nigdy nie przyszło im do głowy, że w suterenie domu, w którym mieszkaliśmy, w mieszkaniu dozorcy, miałem schowane stare wypłowiałe portki i wytartą na łokciach kurtkę. Ilekroć wyprawialiśmy się z Arikiem na „dzienne łobuzów wyprawy”, przebierałem się w te stare łachy, aby nie splamić, broń Boże, świeżo wyprasowanego ubranka. W drodze powrotnej znów przybierałem postać czysto odzianego aniołka. Takiego jak moje odbicie w tym ogromnym hotelowym lustrze.

Po kolacji panowie udali się na brydża. Myślę, iż tylko z powodu wyjątkowości naszej sytuacji pozwolono mi kibicować. „Ale żebyś się nie wtrącał”, ostrzegł mnie ojciec. Przytaknąłem gorliwie. Prawdę rzekłszy, nie miałem nic do powiedzenia. Nie znałem zasad gry. Chciałem tam być, bo fascynowała mnie atmosfera karcianego saloniku, postaci graczy pod zielonkawymi abażurami, mgiełka dymu z cygar i papierosów, szeptem wypowiadane magiczne zaklęcia brydżowej licytacji – a przede wszystkim monety przesuwane to w jedną, to w drugą stronę. To była gra dla prawdziwych mężczyzn i jej aura otaczała także mnie.