Awanturnicy z Karaibów
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-928528-8-9
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- awanturnicy
- karaibów
- klątwa
- niebezpiecznych
- poszukiwacz
- próbuje
- przygód
- przystojny
- skarbów
- tamci
- wyspie
- zawodowy
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Awanturnicy z Karaibów”
Czy klątwa upadłego księdza - herszta piratów wciąż broni dostępu do przeklętych skarbów?
W poszukiwaniu skarbu, ukrytego niegdyś przez piratów, Iza, Wojtek i Jarek wyruszają z Polski na egzotyczną wyspę na Morzu Karaibskim. Dołącza do nich Jack, zawodowy żeglarz i poszukiwacz skarbów, z którym przeżyją wiele niebezpiecznych przygód. Już pierwszego dnia znika Wojtek, a poszukiwania przybierają nieoczekiwany obrót. Ktoś ich śledzi, prześladuje, a próbuje zastraszyć, a nawet zabić. W dodatku spotykają współczesnych piratów, którzy są równie bezwzględni i niebezpieczni, jak tamci sprzed wieków.
Wszystko byłoby prostsze, gdyby nie przystojny detektyw, który zakochuje się w głównej bohaterce. Wydarzenia wskazują, że jest on w zmowie z tajemniczymi prześladowcami. Poszukiwania przenoszą się do jaskiń, gdzie poszukiwacze zostają uwięzieni, a główna bohaterka zostaje uprowadzona przez piratów.
Kim są prześladowcy i czy detektyw jest ich wspólnikiem?
Dlaczego główna bohaterka podejmuje ryzyko i wikła się w romans z przystojnym Latynosem?
Czy skarb pozostał na wyspie i czy uda się go odnaleźć?
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ina Lorelei
Ina Lorelei
Gdzie śmierć jest wybawieniem
Thriller
© Copyright by Ina Lorelei
ISBN 978-83-928528-8-9
Projekt okładki by autor.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości
lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Rozdział 1. Dolce vita1
Wielki plac targowy tętnił życiem. Wszystkie kolory, wszystkie zapachy Orientu atakowały przechodzących. Sprzedawcy nawoływali śpiewnie w twardym języku, zapraszając do kupowania wyrobów miejscowego rzemiosła, przypraw, tkanin, biżuterii i pamiątek. W oddali słychać było beczenie jagniąt i piszczałkę miejscowego zaklinacza węży. W upalnym powietrzu unosiły się zapachy miejscowych mocnych przypraw i miętowej herbaty. Pomiędzy straganami i stoiskami leniwie spacerowali turyści, głównie z Europy. Oglądali, wybierali, targowali się, aby jak najtaniej zaopatrzyć się w pamiątki z wakacji. To był typowy souk, czyli arabski bazar, wyglądający prawie tak samo w każdym muzułmańskim mieście czy miasteczku.
Trzy turystki zatrzymały się przy sprzedawcy tkanych ręcznie wyrobów. Wyglądały na Europejki i mówiły płynnie po francusku, co wskazywało, że mogą być Francuzkami lub Belgijkami. Oglądały wełniane narzuty, dotykały i zadawały sprzedawcy pytania. Jedna z nich była wysoką, szczupłą brunetką, druga, też wysoka, miała włosy blond i dość obfite kształty. Trzecia, niższa i jasnowłosa, odróżniała się od towarzyszek drobną posturą. Ona też oglądała ręczne wyroby miejscowego rękodzieła, ale co chwilę podnosiła głowę i rozglądała się niespokojnie wokół. Jej przyjaciółki zdawały się tego nie zauważać, ale nie umknęło to bystremu oku sprzedawcy.
– Jak myślicie? Czy ta narzuta nie jest zbyt jaskrawa?
Pytanie zadała ta najniższa, blondynka.
– Mnie się podoba! – Odezwała się pulchna.
– Tobie wszystko się podoba, Lil. Narzuta jest piękna, ale skąd wiesz, czy będzie pasowało do wystroju wnętrza. Nie wiemy, w jakim stylu Paulina ma urządzone mieszkanie. – Powiedziała wysoka brunetka.
– Masz rację, Nicole, muszę się zastanowić. – Blondynka, nazwana Pauliną, odłożyła narzutę, ku wielkiemu niezadowoleniu sprzedawcy.
– Madame2, to piękna rzecz, prawdziwa wełna, ręczna robota. Będzie pasowała do każdego wnętrza. – Powiedział, czując, że traci klientkę; mówił płynnie po francusku, z twardym akcentem, jak większość mieszkańców Maroka.
– Wiem, ale nie jestem zdecydowana.
– Jeśli chodzi o cenę, na pewno się dogadamy. – Nie rezygnował sprzedawca.
– Nie chodzi o cenę… O Boże! On tu jest!
Ten okrzyk wydała nagle owa drobna blondynka, nazywana przez przyjaciółki Pauliną. Nie był skierowany ani do właściciela straganu, ani do towarzyszek, które spojrzały po sobie zdziwione. Okrzyk Pauliny wyrażał strach i zaskoczenie.
– Madame?
– Tak… Proszę mi pokazać jeszcze o tamtą, zielono-niebieską. – Mówiąc to Paulina odwróciła się plecami do ulicy i wskazała inną narzutę.
– Co się stało? Dlaczego krzyknęłaś?– Zapytała Nicole.
– Kto tu jest? – Liliane zwana przez przyjaciółki Lil nie mogła opanować ciekawości.
– Nie rozglądajcie się, proszę. Stańcie za mną i zasłońcie mnie, inaczej mnie zauważy. Potem wam wszystko wytłumaczę.
Kobiety posłusznie zasłoniły ją przed wzrokiem przechodniów. Nie mogły jednak powstrzymać się, aby nie rozglądać się wokoło w poszukiwaniu osoby, która tak przestraszyła Paulinę. Niestety, nikogo takiego nie zauważyły. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi i człowiekiem tym mógł być każdy z przechodniów. Właściciel nie zdążył zdjąć wskazanej tkaniny, gdy Paulina nagle podziękowała, odwróciła się na pięcie i pognała dalej. A za nią, zdziwione przyjaciółki. Zauważyły, że ruszyła za grupką kilku turystów w średnim wieku. Starała się trzymać od nich z dala, ale nie stracić ich z oczu. Gdy stawali, ona zatrzymywała się również w bezpiecznej odległości. Gdy ruszali, natychmiast ruszała za nimi.
Nagle stanęła jak wryta. Próbujące nadążyć za nią Nicole i Lil omal jej nie przewróciły. Zaraz potem Paulina schowała sie gwałtownie za ich plecy. W trakcie któraś z nich potrąciła olbrzymią pryzmę melonów, w wyniku czego kilka z nich potoczyło się po ziemi. Sprzedawca zaczął głośno lamentować, a Paulina obejrzała się niezadowolona. Coś do niego powiedziała, on jej odpowiedział, po czym podała mu dziesięciodolarowy banknot. Sprzedawca momentalnie uspokoił się i zaczął zbierać melony. Lil nie wytrzymała:
– Paulina, co ty wyprawiasz?
– Nie chcę, żeby mnie zauważył.
– Kto? Najpierw gonisz za kimś, a potem zatrzymujesz się nagle, bo nie chcesz, żeby cię zauważył? O co chodzi?
– Widziałam człowieka, który mnie prześladował. Potem wam wszystko wytłumaczę. Chciałam usłyszeć, o czym mówią.
– Przecież oni nie mówią po francusku! – Zwróciła uwagę Nicole.
– Oczywiście. To Polacy! – Odpowiedziała Paulina, jakby to wszystko wyjaśniało.
Obie przyjaciółki spojrzały na siebie. Paulina była z pochodzenia Polką, ale dalej nic z tego nie rozumiały. Natomiast Paulina ruszyła za tą samą grupką turystów. Kluczyła przy tym pomiędzy straganami, potrącając innych przechodniów. Poruszała się tak chaotycznie, że Nicole i Lil ledwo za nią nadążały. Wreszcie stanęła w miejscu i zaczęła się niespokojnie rozglądać dokoła. Najwidoczniej straciła z oczu ludzi, za którymi podążała.
– Po co ich śledziłaś? – Zapytała Nicole. – Za kim się rozglądasz?
– On tam był, ten… człowiek? – Wtórowała jej Lil. – Dlaczego tak się przestraszyłaś?
– Nie wiecie, co to za typ. Wołałabym go mieć na oku, ale tak, żeby on mnie nie widział. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że właśnie w tej chwili mnie śledzi.
– Paulina, opamiętaj się! Jesteśmy na wakacjach! Oni sobie poszli, a ty jesteś z nami. – Powiedziała Nicole, która nie tak łatwo poddawała się emocjom. – Nie masz się czego bać. Nic ci nie grozi. Wracajmy, bo nie dostaniemy kolacji.
– Nic nie rozumiesz. Dopóki on tu jest, nie jestem bezpieczna. Ani ja, ani nikt, kto jest ze mną. Już nic nie będzie takie samo.
Rzeczywiście, jak się okazało, od tego popołudnia nic już nie było takie samo. Obydwie przyjaciółki płonęły z ciekawości, kim jest tajemniczy nieznajomy. Nie mogły się doczekać, kiedy Paulina dotrzyma obietnicy i opowie im całą historię. Najbardziej zaniepokoił je fakt, że Paulina bała się. Paulina, która nigdy dotąd nie okazała strachu! Kimkolwiek był ten człowiek, przestraszył zawsze odważną Paulinę.
*
Paulina wpatrywała się bezmyślnie w ekran. Dwóch cywilów goniło długim korytarzem hotelowym za jakimś facetem. Ten najpierw strzelił do nich, po czym zniknął za załomem korytarza. O co tu chodzi? Czy ścigany był tym „złym”? Czy odwrotnie – to ścigający byli przestępcami? Chyba zgubiła wątek oglądanego filmu. Przełączyła kanał. Trafiła na jakieś wiadomości. Zatłoczony komisariat i policjant przesłuchujący zapłakaną i zakrwawioną kobietę. Ta opowiadała coś o zimnym i martwym dziecku… Przełączyła na następny kanał. Jakaś kobieta z odbezpieczona bronią stała nad zmasakrowanym trupem. Czy to ona załatwiła go przed chwilą? Nie miała ochoty dłużej tego oglądać.
Łudziła się, że tu, w marokańskim kurorcie, odpocznie od tej taniej sensacji. Nic z tego. Świat się zmieniał i wszędzie wciskała się brutalna przemoc, bijatyki, narkotyki, morderstwa. Czy bez broni i przemocy ludzie nie potrafią już niczego załatwić?
Zaczęła przerzucać kanały, w poszukiwaniu czegoś lżejszego, relaksującego. Człowiek w fartuchu siekał kolorowe warzywa, opowiadając płynnie, co za chwilę ugotuje. Lubiła dobrą kuchnię, ale… nie przyjechała tu gotować! Na kolejnym kanale jakiś mułła3 nawoływał śpiewnie, a tłum skandował, wyciągając zaciśnięte pięści. Litości! Jak nie mordobicie, to religijny fanatyzm. Przez spotkanie na bazarze nie potrafiła się skupić na programie telewizyjnym. Zastanawiała się, czy ten człowiek zauważył i poznał ją? Czy zorientował się, że ona tu jest? To mogło pokrzyżować jej plany. Zresztą on zawsze krzyżował czyjeś plany, lub niszczył ludzi. Jego osoba budziła najgorsze wspomnienia. Nie ona jedyna miała o nim złe zdanie. Każdy, kto go bliżej poznał, uważał tak samo.
Wyłączyła telewizor. Najwyższy czas udać się na kolację. Znajomi, których spotkała tutaj, na wakacjach, na pewno już zeszli do restauracji. Nikogo z tych ludzi nie znała przed przyjazdem, ale wszyscy zaprzyjaźnili się. Paulina była towarzyską osobą, otwartą na nowe znajomości, tak jak wszyscy tutaj. Wszyscy tu mieli podobna filozofię życia. Nic dziwnego, że w tak krótkim czasie wytworzyły się silne więzi towarzyskie nawet wśród obcych sobie ludzi. Nawet jeśli te więzi i znajomości nie przetrwają po powrocie do domu, tu były dla nich bardzo ważne.
Zeszła do hotelowej restauracji i usiadła na świeżym powietrzu. Rattanowe fotele były nadzwyczaj wygodne. Mimo afrykańskiego gorąca poczuła na policzku chłodny podmuch wieczornej bryzy. Wsłuchiwała się w szumu palm okalających patio, na którym znajdowała się hotelowa restauracja. Zapach róż i orientalnych przypraw dawał unikalną mieszankę egzotycznych woni. Patio okolone było wysokim murem i dawało poczucie odosobnienia. Tylko niewielka fontanna pośrodku zakłócała ciszę swoim szmerem. Nocne rozgwieżdżone niebo pogłębiało poczucie osamotnienia i oderwania od cywilizacji. Nie przeszkadzało jej to – nie tęskniła za cywilizacją. Wręcz przeciwnie. Przyjechała tu po to, by się od niej uwolnić, chociaż na krótko. Niedługo znajdzie się na pustyni i znów poczuje oddech wolności. Wstała i poszła szukać znajomych.
Towarzystwo zaczęło się powoli schodzić. Najpierw pojawiła się Susan i Mark. Oni zawsze byli punktualni, jak na Brytyjczyków przystało. Za nimi zjawiły się Liliane i Nicole, które znały się od dawna. Wokół kręcili sie Patrick i David, co chwilę zagadując do kogo innego. Brakowało Denise i jej syna Roberta, ale oni zawsze zjawiali się na końcu. Większość towarzystwa stanowili Francuzi. Susan i Mark oraz Paulina należeli do nielicznych wyjątków.
– Cześć, Paulina. Po kolacji idziemy do klubu, a potem na plażę. Idziesz z nami?
– A co będziecie robić?
Wszyscy naraz zaczęli się przekrzykiwać.
– Kąpać się w morzu!
– Pić szampana!
– Śpiewać i tańczyć na plaży!
– A my zamierzamy szaleć do białego rana!
– … i obejrzeć wschód słońca.
– Nie wszyscy dotrwamy do wschodu słońca. – Powiedziała Paulina.
Nagle wszyscy ucichli. Pierwsza odezwała się Lil.
– Jak to – nie wszyscy? Co masz na myśli?
Paulina spojrzała skonsternowana. Nie o to jej chodziło.
– Na przykład ja mogę być nieżywa. – Wyszło jeszcze gorzej, niż przedtem. – No, nieżywa ze zmęczenia. Na pewno nie wytrzymam do wschodu słońca.
Patrick i David nie mieli co do tego wątpliwości.
– Oczywiście! Kto nie dotrwa i zaśnie na plaży, zostanie wrzucony do morza.
– To ja nie idę! Nie umiem pływać! – Zapiszczała Lil. – Chyba, że mi obiecacie, że mnie nie wrzucicie do morza.
– Dobrze, wrzucimy tylko Paulinę. – Powiedział David.
– Dobrze, przyjdę! – Powiedziała Paulina. – Ale nie obiecuję, że dotrwam do rana.
– Tylko nam się nie zgub, tak jak wczoraj podczas fiesty! – Powiedział Patrick.
– To ty się zgubiłeś, nie ja! – Odpowiedziała przekornie, chociaż wiedziała, że Patrick miał rację. – Zresztą wiesz, że lubię czasami gubić się w tłumie.
Patrick wiedział to i traktował wyrozumiale jej kaprysy. Chętnie znosiłby je dłużej niż do końca wakacji. Za to Paulina nie była zachwycona takim pomysłem. Nie ze względu na jego osobę. Był sympatyczny, wygadany, dowcipny i do tego przystojny. O jego towarzystwo zabiegały inne kobiety. Paulina lubiła go i nie miała nic przeciwko spędzaniu czasu w jego towarzystwie. Jednak skazywanie się na towarzystwo jednego człowieka przez całe wakacje, to była przesada. Jak jedzenie wciąż jednej i tej samej potrawy. Kto to lubi? Ona lubiła ruch i zmiany, nie znosiła zastoju i monotonii. Poza tym jego zauroczenie zaczynało być męczące. Paulina chciała widzieć w nim co najwyżej kolegę, dobrego znajomego, może przyjaciela i nic więcej. Patrick, mimo wszystkich swoich zalet, nie był jej w jej typie i nie chodziło tu o typ urody. Paulinę pociągali mężczyźni z charakterem, a nie grzeczni, dobrze ułożeni chłopcy. Co można z takim robić? Wyjść do kina lub do restauracji? Usiąść w kapciach przed telewizorem? Nie, Paulina nie chciała oglądać życia na ekranie telewizora lub w kinie. Chciała żyć naprawdę. Toteż Patrick na próżno gubił się w domysłach, co nie odpowiada tej chłodnej Słowiance, skoro wszystkie napotykane kobiety zabiegały o jego względy. Paulina znalazła na to prostą wymówkę – on mieszkał w Paryżu, a ona kilkaset kilometrów od niego. Gdyby Paulinie zależało na Patricku, nie byłoby to żadną przeszkodą. Ale skąd biedny Patrick mógł o tym wiedzieć?
Usiadł obok i nachylił się do jej ucha.
– Dlaczego unikasz mojego towarzystwa? – Powiedział cicho, tak, by inni nie słyszeli. – Czy coś ze mną nie w porządku?
– Z tobą wszystko w porządku. Co do mnie – nie wiadomo. – Zażartowała i dodała, już poważnie: – Nie unikam twojego towarzystwa. W każdym razie nie bardziej, niż innych. Lubię swoją prywatność. Czy to ci przeszkadza?
– No…może trochę. Wolałbym, żebyś z niej zrezygnowała, choć trochę.
– Niewykonalne. Lepiej się do tego przyzwyczaić. Jeśli to dla ciebie za trudne, skoncentruj się na innych obiektach. Chętnie poświęcą ci cały swój czas i zrezygnują ze swej prywatności.
– Niewykonalne. – Odbił piłeczkę. – Jeśli to tylko sprawa prywatności, spróbuję się z tym pogodzić.
– Tak będzie lepiej. Albo tak, albo wcale. Koty zawsze chadzają własnymi ścieżkami. Nie lubię rutyny. Dlatego lepiej nie przyzwyczajaj się za bardzo do mojego towarzystwa. Niedługo wyjeżdżam.
– Jak to? Kiedy?
– Nie wiem dokładnie. Może się okazać, że jutro już mnie tu nie będzie.
– No, co ty! Dlaczego?
– To nic pewnego. Czekam na wiadomość.
– Jaką wiadomość? O co chodzi?
– Nieważne.
– Jak to – nieważne? Powiedz, o co chodzi.
– Skoro tak nalegasz. Mój ojciec czeka na poważną operację. Jak tylko dostanie wezwanie z kliniki, że zwolniło się miejsce, wracam do Europy. To może stać się w każdej chwili.
– Co się dzieje? Co tam szepczecie do ucha? – Lil nie w smak były ciche pogaduszki Pauliny i Patricka, tym bardziej, że Patrick wpadł jej w oko. – Chodźcie do stołu!
– Nie przejmuj się nami. Jeśli jesteś głodna, startuj do bufetu, Lil. My zaraz dołączymy.
Lil uwielbiała jeść, co demaskowały jej obfite kształty. Wzięła więc swoją przyjaciółkę Nicole pod ramię i pociągnęła w kierunku bufetu zastawionego jedzeniem. Za nimi podreptała Susan z Markiem. Na końcu ruszyli Paulina z Patrickiem i Davidem.
W trakcie kolacji zjawił się Robert, szczupły dwudziestolatek o wyglądzie chłopca. Oznajmił smutnym głosem, że mama nie zejdzie na kolację. Coś jej zaszkodziło i musi zostać w pokoju.
– Co jej mogło zaszkodzić? – Gubiła się w domysłach Lil, dla której jedzenie było bardzo ważną częścią życia. – Jedliśmy na obiad to samo, co ona, a nam nic nie zaszkodziło!
– A co jadłyście? – Zainteresowała się Susan.
– Pyszne mięso duszone z morelami i daktylami, w takim specjalnym glinianym garnku. Oni to tu nazywają…
– Tagine4…– Podpowiedziała Susan. – Pyszne!
– No, właśnie. Czy musimy z tego zrezygnować? – Powiedziała Lil.
– Przestańcie! – Nie wytrzymał David. – Oszalałyście? Ja też to jadłem i nic mi nie jest. To na pewno nie tagine. To musiało być coś innego. Może jakiś owoc?
Po kolacji udali do baru na świeżym powietrzu. Hotelowi animatorzy, jak zwykle, przygotowali małe przedstawienie. W barze zastali poznaną na plaży grupę turystów z Marsylii. Zaczęli machać do nich i zapraszać, by zajęli miejsca obok. Patrick rzucał od czasu do czasu spojrzenia w kierunku Pauliny, szczególnie, gdy ta wdała się w rozmowę z jednym z Marsylczyków. Uspokoił się dopiero, gdy przesiadła się obok niego.
– Myślałem, że zapomniałaś o nas i naszym wypadzie na plażę.
– Wcale nie. Zaprosiłam Dominika i całą resztę!
– Dlaczego? Czy mi ci już nie wystarczymy?
– Przeszkadza ci to? Jesteś nietowarzyski.
– Fajnie! I co? Przyjdą? – Spytała Nicole, nie wiadomo dlaczego zainteresowana bardzo tym pomysłem.
– Kilku z nich na pewno.
– A ten taki ciemny brunet, w zielonej koszulce, też przyjdzie? – Zainteresowanie Nicole przybrało konkretny kształt. Najwyraźniej upatrzyła sobie jednego z nich.
– Zaprosiłam ich wszystkich. Nie wiem, kto przyjdzie. Chyba nic złego nie zrobiłam, co?
– Nie, w porządku. – Uspokoiła Susan. – Przecież nie jesteśmy dzikusami, którzy uciekają przed towarzystwem innych.
– No właśnie! A teraz idziemy na parkiet spalać kalorie!
Paulina wzięła Davida pod ramię, nie przejmując się zawiedzioną miną Patricka. Nie pozostało mu nic innego, jak dołączyć do nich. Wszyscy ruszyli na sąsiadującej z barem dyskoteki pod chmurką.
Noc była gorąca i pogodna, jak zwykle w tej strefie klimatycznej. Towarzystwo w większości siedziało w barze, obserwując mniejszość męczącą się na parkiecie. W czasie jednej z przerw na drinka, nierozłączne Lil i Nicole dopadły Paulinę, gdy ta siedziała przy barze. Paulina nie przepadała za nimi w takich momentach. Potrafiły wyprowadzić człowieka z równowagi swoimi głupimi uwagami.
– Hello, Paulina! Ale masz powodzenie! – Lil chciała być dowcipna.
– No! Dlaczego siedzisz, jak struta? – Wtórowała jej Nicole.
Paulina postanowiła zneutralizować je ich własną bronią.
– Powodzenie to macie wy! Lil, kto to jest ten przystojniak w koszuli od Armaniego?
– Który? Aaa… ten. Ta koszula jest od Armaniego? Poważnie? Ale ty masz oko!
– Nno…. Tak wygląda. Ty powinnaś wiedzieć, byłaś bliżej. Mogę się mylić, widziałam was z daleka. No, mów, kto to?
– Fajny jest, nie?Cool! Ale nie rób sobie nadziei, on uderza do mnie. Nie powiem nic, jeszcze mi go odbijesz! – Lil westchnęła, w wyniku czego jej biust rozmiaru D uniósł się, a potem miękko opadł na swoje miejsce.
– Co ty! Przecież wiesz, że nie wdaję się w żadne romanse.
– Dlaczego? Już wiem, to przez tego faceta, co cię śledzi! – Lil nagle przypomniała sobie rozmowę na souku. – Od czasu, jak nam o tym powiedziałaś, zaczęłam inaczej patrzeć na mężczyzn. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze.
– Miałaś opowiedzieć, jak to było! – Nalegała Nicole.
– Opowiedz! – Wtórowała jej Lil. – Ja czasem nie wiem, jak porządnego faceta, który chce się zabawić, od niebezpiecznego maniaka.
Rzeczywiście tworzyły niepowtarzalny duet.
– Nie wiem, jak ich odróżnić. Nie możesz wierzyć we wszystko, co ktoś opowiada.
– Opowiedz, jak to było z tobą! Nie daj się prosić.
– Nie chciałabym was zanudzić.
– No, coś ty! To bardzo ciekawe.
– Zaczęło się normalnie, spotykaliśmy się, wszystko układało się dobrze, dopóki nie okazało się, że jest żonaty. Zerwałam z nim, a on zaczął mnie wtedy nachodzić. Prosił, błagał, obiecywał, że się rozwiedzie. Ale ja twardo postawiłam warunek – niech wróci po rozwodzie, ja poczekam. To mu nie odpowiadało. Nie chciał rezygnować ze swego dotychczasowego życia, ale ze mnie też nie. Może ucierpiała jego męska duma, że zerwałam z nim od razu, gdy dowiedziałam się prawdy? W każdym razie potem było coraz gorzej. Zaczął mnie prześladować. Dzwonił, mimo, że przestałam odbierać jego telefony. Często czekał na mnie przed domem, gdy wracałam z pracy. Wreszcie kiedyś rzucił się na mnie błagając, bym wróciła do niego. Kazałam mu nie pokazywać się więcej na oczy, a on wtedy zaczął mnie szarpać i krzyczeć, że się zemści. Odtąd zmienił front – zaczął mnie szykanować. Opowiadał na mój temat niestworzone rzeczy wśród znajomych. Zniszczył mi samochód. Wreszcie posunął się do tego, że wysłał bandziorów, którzy mnie napadli i nastraszyli. Żeby odzyskać spokój przeprowadziłam się do innego miasta. Zmieniłam pracę i otoczenie, ale znalazł mnie i dalej mnie prześladował. Wiecie, mieszkaliśmy w takiej aglomeracji złożonej z kilkunastu miast położonych jedno obok drugiego. Po kilku miesiącach znów zmieniłam miejsce zamieszkania, ale znalazł mnie i wszystko zaczęło się od nowa. On musi bez końca udowodniać sobie, że nikt nie może mu się sprzeciwić. Stało się to jego obsesją. Jest bardzo bogaty, wpływowy i mściwy.
– Czy to trwa cały czas? To znaczy, że… on cię śledzi?
– Gdy zmieniam miejsce zamieszkania i wydaje mi się, że to już koniec, on znajduje mnie i, po pewnym czasie, wszystko zaczyna się od nowa. Wydaje mi się, że zasmakował w tej zabawie w kotka i myszkę. Przestało mu chodzić o mnie i o uczucie. Nie wiem, kiedy znudzi go ta zabawa. Może dopiero, gdy… dopełni zemsty? Wolę nie myśleć, co to może oznaczać.
– Nie zgłosiłaś tego na policję?
– Właściwie nie miałam czego zgłaszać. Zgłosiłam ten incydent z samochodem i napaścią, ale nie potrafiłam udowodnić, że to on nasłał zbirów. Wyjechałam za granicę, ale też mnie odnalazł po pewnym czasie. Tyle tylko, że nachodzi mnie rzadziej, on lub jego ludzie. Za to dokucza mi bardziej dotkliwie. Czasem pojawia się w nieoczekiwanych miejscach, na przyjęciu, na stacji benzynowej, w supermarkecie. Albo tak jak tu, gdy jestem na wakacjach. Wydaje mi się, że zrobił sobie z tego zabawę, dodatkową rozrywkę w swoim nudnym życiu. Często ktoś z jego ludzi mnie śledzi, bo on musi wiedzieć, gdzie mieszkam, pracuję, wyjeżdżam na wakacje. Myślałam, że chociaż tutaj będę miała trochę spokoju.
– O rany, ale historia! Chciałabym, żeby we mnie tak się ktoś zakochał! – To był jedyny wniosek, jaki Lil potrafiła wyciągnąć z opowiadania.
– Nie przesadzasz z tym śledzeniem? Może ci się tylko wydaje? – Jak zwykle, Nicole zachowała większą przytomność umysłu.
– Pojawił się tu, gdzie przyjechałam na wakacje. Uważasz, że to zwykły zbieg okoliczności???
– Myślisz, że śledzi cię w tej chwili? – Mimo głośnej muzyki, Lil odruchowo zniżyła głos do szeptu i zaczęła się niespokojnie rozglądać.
– Nie wiem, czy akurat w tej chwili.
– O rany! Ale chyba nic ci nie zrobi? Ani nam?
– Wam na pewno nie. Co do mnie – nie jestem taka pewna.
– Jak to? Dlaczego?
– Widzicie, tu nie czuję się tak bezpiecznie, jak w Europie. Tutaj może się wreszcie bezkarnie zemścić! Wydaje mi się, że czekał długo na taką okazję. Jeśli coś złego chciałby mi zrobić, to tylko tutaj. W obcym kraju, gdzie nikt go nie złapie, ani o nic nie oskarży.
– Jak on cię tu znalazł?
– Nie wiem. Wiem, że znalazł, bo go tu widziałam!
– Gdzie? Tam na souk’u?
– Nie tylko. Kilka dni temu zauważyłam go po raz pierwszy. Pomyślałam, że mi się wydawało. Widziałam, jak wychodził z sąsiedniego hotelu. Ten hotel nazywa się „Mirage”. – Widząc pytające spojrzenia, dodała. – Nie zauważył mnie. Myślałam, że to ktoś podobny, ale po dzisiejszym spotkaniu jestem pewna, że to on i że to nie jest przypadek. Jak go znam, ma w naszym hotelu kogoś, kto mnie obserwuje.
– Nie żartuj! Naprawdę?
– Kto to może być? Jak myślicie? – Nicole myślała bardziej praktycznie, rozglądając się przy tym wokół, jakby chciała wyłowić szpiega z tłumu.
– Przecież nie wiem. To może być ktokolwiek. Człowiek z recepcji, kelner, pokojówka, a nawet ktoś z naszych znajomych? Może ty? Albo Lil?
– No co ty! Przecież dopiero co dowiedziałam się o całej sprawie. – Nicole nie kryła oburzenia, że ktoś może ją podejrzewać; natomiast Lil zapytała:
– Jak to – ja? Paulina, ja bym cię nigdy nie szpiegowała! Chociaż zawsze marzyłam, żeby być Jamesem Bondem., a właściwie jego dziewczyną.
– Żartowałam tylko. Przepraszam. Zrozumcie, że to może być każdy, nawet ten najmniej podejrzany.
– Myślisz, że to mógłby być ktoś z naszych znajomych?
– Kto wie? Nie zdziwiłabym się. Ale nie obrażajcie się. Wiem, że to nie wy.
– Pokażesz go nam? – Lil była rozbrajająca.
– Jak, skoro nie wiem, kto to może być?
– Nno… nie tego, który śledzi cię w tej chwili, tylko tego, co przyjechał za tobą.
– Aha! – Paulina teraz dopiero zrozumiała pytanie Lil. – Nie widziałyście go dziś na souk’u? Taki wysoki. łysawy, w średnim wieku.
– W średnim wieku? Łysawy? – Zmartwiła się Lil. – Myślałam, że on jest przystojny!
– Kiedyś był.
– Tam było dużo ludzi. – Powiedział Nicole. – Najlepiej gdybyś nam go pokazała.
– Tylko jak? Przecież wpadłam na niego przypadkiem.
– Mówiłaś, że mieszka w hotelu obok?
– Tak przypuszczam. Jak to sobie wyobrażasz? Pójdziemy tam i zacznę o niego pytać?
– Nno, nie…ale… gdybyś go spotkała przypadkiem…
– Lepiej nie. On może być niebezpieczny
– Przecież nas nie zna! – Zauważyła Nicole i od razu poprawiła się. – To znaczy nie wie, że my wiemy o nim. Nad czym tak myślisz, Lil?
– Usiłuję sobie przypomnieć spotkanie na bazarze. W każdym razie lepiej byłoby, gdybyś nam go pokazała. Dla nas i dla ciebie lepiej.
– Dlaczego dla was lepiej? – Paulina czasami nie nadążała za tokiem myślenia Lil.
– Lepiej ostrzec innych przed niebezpiecznym typem, prawda?
W trakcie rozmowy obie dziewczyny coraz częściej zaczęły się niespokojnie oglądać dookoła. Jeśli Paulina jest obserwowana, czy im też coś grozi? Nie protestowały, gdy Paulina oznajmiła, że idzie szukać reszty towarzystwa.
Paulina chciała odpocząć od ich męczącego towarzystwa. Odwróciła się od baru, zrobiła parę kroków w tłumie i nagle stanęła twarzą w twarz z Patrickiem. Przekrzykując muzykę, zagadnęła go:
– Ale mnie zaskoczyłeś! Skąd się tu wziąłeś?
– Zobaczyłem was przy barze. O czym tak gadałyście?
– Aaa, takie tam babskie tematy.
– Jak się bawisz?
– Ja super, a ty? Nie widziałam cię na parkiecie.
– Bo byłaś wpatrzona w kogoś innego!
– Chyba nie to było powodem. Zdaje się, że nie przepadasz za tańcem.
– No, średnio. – Przyznał się. – Za to ty, zdaje się, bardzo lubisz tańczyć?
– Zgadłeś. Czy to ci przeszkadza?
– Mnie nie, a tobie?
– Że ty nie lubisz? Wszystko przed tobą. Spróbujemy?
– OK. Spróbujemy.
Patrick bardzo się starał, ale wychodziło mu tak sobie. Po kilku minutach przenieśli się na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem. Noc była upalna, jak bywa na tych szerokościach geograficznych. Jedynie lekki wiatr od oceanu dawał nieco ochłody.
– Teraz to już pewno jestem skończony w twoich oczach?
– Dlaczego? Z powodu tańca? Przestaw się na inne myślenie. Nie możesz być skończony, bo nic do ciebie nie mam. Przykro mi, jeśli liczyłeś na coś więcej. Przecież już ci to tłumaczyłam. Nie zrozumiałeś?
– Może nie chciałem zrozumieć?
– To już jest twój problem. – Paulina była niewzruszona. – Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, musimy się trzymać od siebie z daleka. Głównie ty, bo dla mnie to żaden problem.
– Boże, dlaczego ty jesteś taka zimna?
– Zimna? Może dlatego, że to ty zbytnio się angażujesz.
– Dobrze, dobrze, już nie będę. Tylko nie skazuj mnie na dożywocie.
Paulina roześmiała się.
– Patrick, oszczędź mi, proszę, kolejnych zimnych pryszniców, które muszę na ciebie wylewać. Dobrze? Lubię twoje towarzystwo. Szkoda byłoby je stracić.
– O! To brzmi zdecydowanie lepiej. Niewykluczone, że się powstrzymam.
– OK. Pójdę się przebrać i odświeżyć przed plażą.
– Mogę ci towarzyszyć?
– Czy ja wyglądam, jakbym potrzebowała niani?
Nagle zmaterializowały się przy nich Nicole i Lil w towarzystwie Roberta i Davida. Każdy z nich trzymał w ręku butelkę szampana.
– Co to za prywatne konferencje? Zamiana partnerów. – Mówiąc to Nicole złapała Patricka pod rękę, przepychając Roberta w kierunku Pauliny. – Chyba nie zamierzasz okupować jednego chłopaka przez cały wieczór?
– I przez całą noc! – Dodała Lil.– Innym też się należy. Oddamy ci go na plaży. A najlepiej jutro.
Robert patrzył trochę niepewnie to Paulinę, to na obie przyjaciółki.
– Nie przejmuj się, one tak mają. Młody jesteś i nie znasz kobiet. – Próbował go oświecić David. – Ciesz się, że będziesz miał trochę spokoju.
– Ty się uspokój, bo inaczej my damy ci spokój do końca imprezy! – Powiedziała Lil.
– I wtedy dopiero zanudzisz się na śmierć! – Dodała Nicole.
– Spoko, luz! Tu wkoło tyle towaru, że nawet nie zauważę! – Roześmiał się David.
– I wzajemnie! O ty, draniu! To my jesteśmy „towar”? Tak nas traktujesz? Płakać nie będziemy. Chcesz się urwać, to już cię nie ma. – Nicole zawsze miała gotową odpowiedź. Natomiast Lil patrzyła na nich trochę zdezorientowana. Nie wiedząc, jak zakończy się ten pojedynek na słowa, powtórzyła za swoją przyjaciółką:
– No, właśnie! Już cię nie ma. – To było do Davida. – Co teraz zrobimy, Nicole?
David roześmiał się i objął pulchną Lil ramieniem.
– Wy jesteście wyjątkowy „towar”. Tak się mówi. Nie pozbędziecie się mnie tak łatwo! To tylko żarty! Gdzie znajdziecie lepszego kompana do dobrej zabawy? Idziemy! Szampan się grzeje!
– No, czego tak stoicie? Ruszać się!
– A co z Susan i Markiem?
– Ci flegmatyczni wyspiarze? Oni zawsze maja czas. Dołączą do nas na plaży. Ruszać się!
Lil przyjęła całkiem naturalnie przetasowanie w parach i towarzystwo Davida, które jej przypadło. Oboje zrobili w tył zwrot i ruszyli w kierunku plaży. Nicole trzymała Patricka pod ramię. Po chwili pociągnęła go w kierunku plaży. Paulina i Robert stali zdezorientowani trochę obrotem sprawy. W końcu Paulina powiedziała:
– Idź z nimi. Ja muszę wrócić do siebie. Dołączę do was później.
– Może chcesz, żebym poszedł z tobą?
– Nie. Muszę wykonać ważny telefon. Do zobaczenia.
Robert odwrócił się i posłusznie ruszył za resztą. Nie przypuszczał, że będzie to jego ostatnia rozmowa z Pauliną. Tak jak dla wielu innych, którym również nie przyszło to do głowy tamtego wieczoru. Jak się okazało następnego dnia, Paulina nie przyszła na imprezę na plaży. Podobno ktoś widział ją przelotnie, ale nie dotarła do grupy czekających na nią przyjaciół. Mało tego, w ogóle zniknęła z hotelu i nikt nie wiedział, co się z nią stało.
Rozdział 2. Wszystkie drogi prowadzą na bezdroża
Było jeszcze bardzo wcześnie, gdy drogą prowadzącą z Agadiru5 na południe posuwał się rozklekotany jeep6. Zniknęły białe domy, wyniosłe meczety i zieleń miasta. Pojawiło się żółto-pomarańczowe pustkowie, a po lewej stronie majaczyły na horyzoncie odległe góry.
Najpierw droga wiodła równolegle do linii wybrzeża, potem zaczęła się oddalać i zmieniła kierunek na południowo-wschodni. Teraz jeep jechał wprost na spotkanie Sahary. Otoczenie wcale nie przypominało tego, co jest pustynią w potocznych wyobrażeniach Europejczyka. Żadnego piasku, ani wydm. Nierówne i twarde podłoże, czasami popękane, czasami usiane głazami. Po prawej stronie teren był płaski, natomiast po lewej horyzont wyraźnie zamykały góry. Było to pierwsze spotkanie z hamadą – pustynią kamienistą, której monotonię przerywały jedynie wyrastające gdzieniegdzie kępki ubogiej roślinności.
W miarę jak jeep posuwał się na południowy-wschód, droga zlewała się z otoczeniem. Otaczająca pustynia czyhała, wyczekując momentu, kiedy będzie mogła pochłonąć drogę, a przy okazji podróżnych, gdyby akurat nią jechali. Odtąd pustynia zmieniała kolory jak kameleon – raz była żółto-pomarańczowa, potem stawała się szaro-popielata, a innym razem żółto-brunatna. Miejscami przyciągała oko soczysta zieleń przydrożnych kaktusów i zarośli. Od czasu do czasu można było natknąć się na białe drogowskazy lub zardzewiałe beczki po benzynie. Jedynym śladem życia na tym pustkowiu był jeep, mała ruchoma plamka. O tym, że się porusza, świadczył ciągnący się za nim obłoczek kurzu.
Kierowca jeepa był ubrany jak rdzenni mieszkańcy tej części Afryki – nosił długą białą dżellabę7 i zawój na głowie. Jeden wolny koniec materiału spływał na ramię, a drugi zakrywał nos i usta. W taki sposób ludzie pustyni chronią się przed słońcem i wszechobecnym tu kurzem i piachem. Pod turbanu widać było ciemne oczy i spaloną słońcem skórę. Obok kierowcy siedział identycznie ubrany mężczyzna. Jedyną różnicą, przyciągającą oko był głęboki, niebieski kolor zawoju. Zwykły turysta z Europy nazwałby ich po prostu Arabami. Bardziej zaawansowany turysta wiedziałby, że w tej części Afryki człowiek w dżellabie i zawoju na głowie, nie musi być Arabem. Równie dobrze może być Berberem8.
Na tylnym siedzeniu jeepa siedział jeszcze jeden pasażer. Od razu widać było, że nie był ani Arabem, ani Berberem. Ubrany po europejsku, w koszulkę polo i szorty khaki, wyglądał jak podróżnik z epoki odkryć geograficznych. Typowy turysta zwiedzający świat z aparatem fotograficznym. Niczego nie brakowało mu do kompletnego wizerunku turysty, łącznie z owym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Oprócz niego miał jeszcze lornetkę w futerale. Przed słońcem chronił go kapelusz z szerokim rondem. Przed piachem i kurzem pustyni nie chroniło go nic. Od czasu do wycierał twarz chustą, krzywił się, zgrzytał zębami i pokasływał. Obok niego leżała na siedzeniu podręczna torba podróżna. Siedział w pozycji półleżącej, jakby drzemał znużony drogą i upałem.
Gdy słońce było już wysoko, nagle pasażer ocknął się i lekko podnosząc głowę, zapytał po angielsku:
– Długo tak jeszcze pojedziemy? Gdzie to jest?
Jego głos był skrzekliwy i nieprzyjemny, a angielski bardzo ubogi i twardy.
– Chce mi się pić! Daj mi wody, guide9!
Siedzący obok kierowcy pasażer w niebieskim zawoju, nazwany guide czyli przewodnikiem, nie odpowiedział, lecz wskazał za siebie. Tam, z tyłu samochodu leżały butelki z wodą mineralną.
– Nie chcę tego ciepłego gówna! Zatrzymaj się! Stój, słyszysz? Muszę do toalety.
Jak okiem sięgnąć, ścieliła się kamienna pustka. Żadnej toalety. Ale to umowne hasło wywarło pożądany skutek. Przewodnik powiedział coś do kierowcy, który najwidoczniej nie rozumiał po angielsku, a ten po chwili zatrzymał jeepa na środku pustynnej drogi. Pasażer wysiadł i odszedł kilka kroków, żeby załatwić potrzebę. Teraz można było zobaczyć, że jest wysoki i szczupły, dobrze po pięćdziesiątce. Mimo to trzymał się prosto i poruszał energicznie. Nagle obejrzał się niepewnie za siebie, jakby poraziła go jakaś myśl. Na szczęście nic się nie działo – jeep stał na swoim miejscu. Wrócił szybko i wsiadł na tylne siedzenie. Wziął butelkę mineralnej i pił długo i łapczywie. Tymczasem jeep ruszył w dalszą drogę.
– Gdzie ten twój szejk i jego pałac?
– Cierpliwości, panie. Nie tak łatwo tam trafić. – Głos przewodnika dochodzący spod zawoju zasłaniającego mu usta był wysoki i przyjemny.
– Dobra, dobra. Ile jeszcze pojedziemy?
– Tylko Allach wie. Według mnie jeszcze dwie-trzy godziny.
– Co ty tam mamroczesz pod tą szmatą? Czy musimy jechać w tym cholernym upale? Nie możemy się zatrzymać?
– Gdzie zatrzymać? Słońce jest wszędzie. Będzie jeszcze gorzej. Lepiej jechać i szybciej dotrzeć do celu. Będziemy krócej znosić ten upał.
– Celu jak nie widać, tak nie widać. Czy ty wiesz, gdzie to jest? Twój szejk10 tam trafi?
– Allach jest wielki, a pustynia bezkresna. Jedynie Allach wie, czy szejk Ibrahim dotarł już na miejsce. Jeśli nie, trzeba będzie poczekać.
– Co ty gadasz, synu wielbłąda? Przecież spotkanie ma się odbyć dzisiaj.
– Spotkanie wyznaczono na dziś, ale czy pustynia nam na to pozwoli, tego nie wiemy, sahibie11. Pozostaje mieć nadzieje, że szejk dotarł na miejsce.
To była prawda. Lepiej było jechać, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Nie było sensu urządzać postojów w czterdziestostopniowym upale, gdy żar leje się z bezchmurnego nieba. W oazie czekało przynajmniej wytchnienie, oraz szejk, z którym podróżny miał umówione spotkanie. Jeep pokonywał niestrudzenie kolejne kilometry, a podróżny zwany przez przewodnika „sahibem” pogrążył się w myślach.
Przypomniał sobie swoje spotkanie z szejkiem. Pierwsze i ostatnie. To było w ubiegłym roku, we Francji, na targach przemysłowych. Był jednym z wielu zaproszonych gości, tak jak i szejk. Teraz jechał na drugie spotkanie, spotkanie, które mogło przenieść fortunę w niedalekiej przyszłości. Snuł wizje wielkiego ośrodka przemysłowego, który tu zbudują. Szejk znalazł na swoich ziemiach bardzo cenne kopaliny. Były tam bogate złoża hematytu12, częściowo eksploatowane, a w ich sąsiedztwie odkryto rudę uranu! Szejk sfinansował bardzo kosztowne badania geologiczne, a teraz poszukiwał wspólnika do eksploatacji złoża. Wspólnika, który wniesie nie tylko kapitał, ale także kontakty umożliwiające eksport poza granice Afryki. On, szanowany biznesmen z Europy otwierał przed szejkiem wielkie możliwości. Na tej bazie zbudują imperium, o jakim w Europie się nie śniło. Europa jest wyeksploatowana, dobra podzielone, strefy wpływów ustalone. Tylko poza Europą można jeszcze znaleźć nietknięte tereny, dające szanse na lukratywny biznes.
Był bardzo dumny i wdzięczny szejkowi, że to właśnie jego wybrał na przyszłego partnera w biznesie. Szejk zaprosił go do siebie, by pokazać mu swe dobra. Będzie można ocenić zasobność złoża oraz stan prac odkrywkowych. To był właściwy cel jego podróży do Maroka, a nie wakacje, jak wierzyli wszyscy, włączając jego żonę. Prawdziwy biznesmen nigdy nie ma wakacji. Nawet gdy wyjeżdża na wakacje, pracuje na swój sukces. Gdzieś błąkała się jeszcze uporczywa myśl o złocie, które też eksploatowano nieco dalej na południe. Przeczytał o tym, gdy przygotował się do wyjazdu. Oczywiście, „nieco dalej na południe” oznaczało setki kilometrów i wyjazd poza terytorium Maroka, ale czy to mogło być przeszkodą? Jeśli trzeba będzie, pojedzie do Mauretanii, do Mali, a nawet jeszcze dalej. Jeśli nie załatwi wszystkiego tym razem, przyjedzie tu jeszcze raz. Złoto to sprawa przyszłości. Jeśli tam jest, lepiej by nikt nie odkrył tego przed nim. Na razie miał zwizytować ziemie szejka, żeby ocenić finansowe perspektywy rozpoczętej inwestycji.
Wyruszyli bardzo wcześnie, tuż przed świtem, by pokonać większość drogi przed najgorszym skwarem. Minęło parę godzin i upał stał się nie do wytrzymania. Zanikła bryza od strony oceanu, która na początku podróży przynosiła ulgę. Powietrze stało w bezruchu i nigdzie nie było najmniejszego cienia. Jazda dawała chociaż złudzenie powiewu powietrza. Pustynia zmieniła kolor i wygląd – otoczenie z kamienistego zaczęło przechodzić w piaszczyste. Zagłębiali się w coraz większe pustkowie. Teren w dalszym ciągu był płaski, ale droga, którą obrali, była coraz gorsza i coraz bardziej wyboista. Od dawna nie napotkali żadnej osady, wioski, ani żadnego człowieka.
Nagle w oddali pojawił się mały, prawie niewidoczny punkcik. Z początku nie zwrócili na niego uwagi. W miarę jak się przybliżał, nabierał kształtów samochodu z plandeką. Pasażer z tyłu zauważył go ostatni. Wychylił się i przyłożył do oczu lornetkę, długo przyglądając się zbliżającemu się pojazdowi. Nie odejmując lornetki, spytał z nadzieją w głosie:
– Może to szejk jedzie na nasze spotkanie?
– To nie szejk. To samochód ciężarowy.– Odpowiedział przewodnik.
– Więc kto to może być? –Próbował dociec pasażer, obserwując zbliżający się pojazd.
– Na tym odludziu, to może być ktokolwiek. Bandyci lub uczciwi ludzie.
– Dlaczego bandyci? Przecież to ciężarówka, w dodatku czymś wyładowana.
– Jeśli nie bandyci, to przemytnicy. Wszystko jedno, i jedni, i drudzy potrafią być niebezpieczni. Nie będziemy tego sprawdzać. Schowaj się natychmiast, panie. Połóż się z tyłu na podłodze i ani słowa!
Przewodnik powiedział coś do kierowcy, a ten pokiwał głową. Rozkazujący ton głosu świadczył, że nie żartuje. Tak zaskoczył pasażera, że ten bez gadania wykonał polecenie. Po chwili usłyszeli silnik zbliżającego się pojazdu i nawoływania ludzi w niezrozumiałym języku. Jeep zwolnił i pasażer usłyszał głos kierowcy wykrzykującego coś do nadjeżdżających z przeciwka. Oni też coś wołali, ale nie mógł zrozumieć, o co chodziło. Poczuł tylko, jak mijając ich, jeep nagle dodał gazu. Tamci coś wykrzykiwali, ale powoli głosy zaczęły się oddalać.
Po dłuższej chwili pasażer nabrał odwagi i ostrożnie wyjrzał. Wyjął lornetkę i przez tylną szybę zaczął wpatrywać się w oddalający się kształt. Najwidoczniej spotkanie nie dawało mu spokoju.
– Co to było? Pojechali? – Zapytał przewodnika. – Dlaczego nie zatrzymaliśmy się?
– Po co? Niedobrze im z oczu patrzyło.
– O! Zatrzymali się. Będą nas ścigać? – Pasażer dalej obserwował ich przez lornetkę; tym razem w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała niepewność.
Rzeczywiście, wyładowana ciężarówka zatrzymała się, podczas, gdy jeep gnał dalej w swoją stronę.
– Oby Allach nas przed tym uchronił! – Powiedział przewodnik.
– Kim oni byli? Co mówili?
– Tylko Allach wie, kim naprawdę byli. Wszystko jedno, czy bandyci, przemytnicy lub powstańcy. Wszyscy oni są równie niebezpieczni na pustyni. Czy to ważne?
– Zostaw w spokoju Allacha. Może być ważne. Jeśli wrócą za nami…
– Nie dogonią nas. Chcesz zawrócić panie, żeby sprawdzić, kim byli?
– Co za głupi pomysł! Chyba nie mówisz poważnie?
– A ty, panie, mówiłeś poważnie?
– Uff! Na szczęście ruszyli. Nie będą nas ścigać. – Pasażer odetchnął z ulgą, bo ciężarówka ruszyła dalej. – Co im powiedziałeś, Beduinie13?
– Nie jestem Beduinem, sahibie. Jestem tu z polecenia dostojnego Ibrahima, żeby cię zawieźć na wasze spotkanie.
– Jak się nazywasz? Zapomniałem twego imienia.
– Abdallah.
– Abdallah – to wiem. A jak dalej?
– Abdallah, syn Tagedy. W skrócie Abdul. To wystarczy.
– Tageda to matka? A nazwisko po ojcu? Nie masz jakiegoś nazwiska?
– Na pustyni nazwiska nie są potrzebne.
Dziwne, że pasażer dopiero teraz zainteresował się bliżej swoim przewodnikiem, jego pochodzeniem i nazwiskiem. Świadczyło to o jego wybitnym lekceważeniu ludzi, których spotykał na swej drodze. Może nie wszystkich, ale przynajmniej tych, którzy mu usługiwali. Traktował ich jak powietrze, albo fragment umeblowania. Nie doczekawszy się odpowiedzi na zadane pytanie, pasażer wziął znowu lornetkę. Tym razem zaczął obserwować horyzont przed jeepem. Po kilku minutach opuścił lornetkę i spytał zniecierpliwiony:
– Dlaczego tam nic nie ma? Gdzie ta posiadłość szejka?
– Cierpliwości, panie.
Jeszcze kilkukrotnie przykładał i opuszczał lornetkę, wypatrując czegoś na horyzoncie. Wydawał się coraz bardziej rozdrażniony brakiem efektów. Wreszcie coś mu się przypomniało, bo zapytał:
– Czy nie tędy przypadkiem przebiegała trasa rajdu Paryż–Dakar?
– Nie wiem, czy dokładnie tędy, ale kiedyś tak było. Do czasu, gdy na południu zrobiło się niebezpiecznie i rajd przeniesiono na inny kontynent.
– Niebezpiecznie?
– Mam na myśli Saharę Zachodnią i powstańców, walczących o jej niepodległość. W ostatnich latach było bardzo niespokojnie w Mauretanii i w Mali. Nie masz się czego obawiać, sahibie, bo tu w Maroku jest spokojnie.
– Skąd ty to wszystko wiesz, wielbłądzi synu?– Wymamrotał pod nosem, a głośno powiedział:
– A czy oni mają tu paliwo?
– Paliwo? Jacy oni?
– Tu po drodze. No, czy można zatankować. Przecież my cały czas jedziemy. Co będzie, jak skończy się paliwo? Stacji benzynowej jakoś nie widać na tym pustkowiu. Przecież musimy jeszcze wrócić!
– Everything is under control14. – To zdanie pasażer miał jeszcze nie raz usłyszeć od swego przewodnika, o czym nie wiedział.
– Co jest pod kontrolą? Mów mi tu zaraz, co zrobisz, jeśli zabraknie paliwa? Jak wrócimy? – W głosie pasażera było słychać niepokój. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Co będzie, jak utkną na środku tego pustkowia bez kropli paliwa? Jak mógł tak beztrosko zawierzyć życie temu głupiemu Arabowi?!
– Zatankujemy.
– Zatankujemy? Co? Gdzie zatankujemy? Czy widzisz tu jakąś stację benzynową?
– Cierpliwości, panie. – Kolejne powiedzenie, które jeszcze nie raz miało go wyprowadzać z równowagi w trakcie tej podróży, o wiele dłuższej, niż się spodziewał.
– Cierpliwości? Tu nic nie ma. Chyba nie zatankujesz z tych zardzewiałych beczek przy drodze? Jak mogłem być tak głupi, żeby dać się namówić na tę jazdę!
Rzeczywiście po drodze napotykali czasem porzucone, zardzewiałe beczki niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia.
– Uspokój się, sahibie. Za twoje bezpieczeństwo odpowiadam głową przed szejkiem. W razie czego zawsze można się przesiąść na wielbłądy.
– Co ty bredzisz? Na jakie wielbłądy? Nie umawiałem się z tobą na jazdę na wielbłądzie! – Jego głos stawał się coraz bardziej skrzekliwy w miarę, jak ogarniała go wściekłość. Jak mógł być tak naiwny, żeby nie zapytać, jak i kiedy wrócą! – Masz mnie natychmiast odstawić do domu!
– Teraz zaraz, panie? Więc rezygnujesz ze spotkania z dostojnym Ibrahimem? Mam wracać?
– Tak, teraz, zaraz!
Jeep jechał dalej, jako że kierowca nie rozumiał ich rozmowy. Wyczuwał jedynie z tonu dyskusji, że ten biały jest o coś wściekły.
– Obawiam się, że Ibrahim nie będzie zadowolony, jeśli przyjedzie na próżno. On przemierza pustynię i naraża się na niewygody tylko po to, by spotkać się z tobą, panie.
– No to co? Nie chcę utknąć w piaskach bez możliwości powrotu. Chcę wracać.
– Jak sobie życzysz, panie. Ale to nie jest rozsądne. Jeśli teraz zawrócimy, to nie starczy nam paliwa na drogę powrotną. Utkniemy po drodze.
– Co ty gadasz, idioto? Do posiadłości nam starczy, a z powrotem nie?
– Dokładnie tak. Mówiłem, że zatankujemy po drodze. To już niedaleko. Mam wracać czy jechać dalej?
– Boże, co za kraj! Co za ludzie! Jedź, Beduinie, gdzie uważasz, byle prędzej. I byle tam było paliwo. Masz mnie bezpiecznie odstawić z powrotem!
*
Przewodnik nie kłamał – byli już bardzo blisko celu podróży. Na południowym horyzoncie pojawiła się nikła ciemna nitka, która zmieniła się w pasek zieleni. Zanim tam dotarli, pasek zieleni urósł do rozmiarów osady okolonej palmami. Zbliżali się do żyznej doliny Draa – pasa ziemi szerokości kilkunastu kilometrów, zielonych płuc tej krainy. Płynąca tam rzeka okresowo zanikała, ale i tak zbiory trwały przez okrągły rok. Zanim jednak tam dotarli, napotkali prawdziwą stację benzynową! Nie była to stacja, jakiej oczekiwał podróżny. Nazywanie „stacją benzynową” okratowanej chałupy z wiatą w szczerym pustkowiu brzmiało zbyt dumnie. Jednakże spełniała doskonale swoją rolę, o czym przekonali się po chwili.
Ku zdziwieniu pasażera, gdy tylko podjechali pod wiatę, stalowe drzwi uchyliły się. Wyszedł z nich Arab w biało-brązowej dżellabie. Po szybkiej wymianie zdań z Abdulem i wręczeniu mu kilku banknotów, wytoczył metalową baryłkę z paliwem z małego magazynu. Potem wrócił do swego „schronu” i zatrzasnął ciężkie drzwi. Widocznie ograniczał kontakty handlowe z podróżnymi do niezbędnego minimum, dyktowanego względami bezpieczeństwa. Abdul zajął się beczułką, mrucząc coś pod nosem. Zdaje się, że tankowanie wyszło drożej, niż się spodziewał. To wszystko wyglądało dziwnie, a jednak przywróciło pasażerowi zaufanie do Abdula. Czyżby naprawdę ten Beduin miał wszystko pod kontrolą?
Po zatankowaniu spokojnie wyruszyli w kierunku pasa zieleni na horyzoncie. Skończyło się bezkresne pustkowie. Po drodze minęli dwie grupki wędrowców na wielbłądach, zdążających w tym samym kierunku oraz dwa samochody jadące w kierunku przeciwnym. Upragniona plamka zieleni przybierała coraz wyraźniejsze kształty gaju palmowego.
Osada, do której dotarli była dość duża, jak na tutejsze warunki. Oferowała wszystko, czego potrzeba wędrowcom na pustyni. Stanowiło ją kilkadziesiąt domów ładnie zdobionych w motywy roślinne lub geometryczne, oraz mały meczet. Każda licząca się osada musiała mieć swój meczet. Okazało się, że osada posiada też hotel, i to całkiem luksusowy jak na warunki pustynne. Trochę na uboczu powstało miasteczko nomadów, którzy zawsze tam rozkładali swe namioty. Była tam też mała sadzawka, przy której poili swoje wielbłądy w wydzielonym do tego miejscu, oraz palmowy gaj, dość rozległy, ale niedający zbyt wiele cienia i ochłody. Obok ulokował się lokalny, mały souk, gdzie koncentrowało się życie handlowe. Jak widać osada była przygotowana i na wizyty turystów, i na przyjęcie karawan pokonujących pustynne szlaki.
Pasażer skwitował ten widok westchnieniem ulgi:
– Nareszcie! No i gdzie twój szejk?
– Cierpliwości, panie. Zaraz będziemy na miejscu.
– Jest tu jakiś hotel? Zawieź mnie najpierw do hotelu.
– Oczywiście. Hotel należy do szejka. Zaraz dojedziemy na miejsce, panie.
Życzenie podróżnego było jak najbardziej na czasie, bowiem kilkugodzinna podróż w kurzu i upale jemu najbardziej dała się we znaki. Nareszcie można będzie zmyć z siebie piach drogi i odpocząć. Oby te miejscowe luksusy nie okazały się brudną norą bez wody i toalety.
Tu czekała go niespodzianka! Hotel okazał się rezydencją, jakiej nikt nie spodziewał się tak daleko od cywilizacji. Dwupoziomowy rozłożysty dom w kolorze cynobru, z białymi okiennicami, miał kilkanaście pokoi z łazienkami, kilka apartamentów, restaurację, bar, własny basen i ogród. Co prawda, w basenie były resztki wody, ale i tak jak na tutejsze standardy, można było hotel nazwać luksusowym. Podróżnego przywitano z wielkim szacunkiem, wręcz czołobitnie, jak długo oczekiwanego gościa. Personel prawdopodobnie został uprzedzony, że zjawi się gość zaproszony przez samego właściciela. Bardzo mu się to spodobało i utwierdziło go w przekonaniu, że jest osobistością wybitną i docenianą, nawet tysiące kilometrów od kraju. Szejk jeszcze nie przybył, ale w takich warunkach oczekiwanie nie było uciążliwe.
Ulokowano go w jednym z klimatyzowanych apartamentów, który składał się z sypialni, pokoju dziennego i łazienki. Był tam też barek pełny napojów, nawet alkoholowych. Dziwne, bowiem, muzułmanom nie wolno pić alkoholu. Widocznie szejk należał do światowych ludzi, dbających o swych gości, którymi byli nie tylko prawowierni muzułmanie. Podróżny postanowił odświeżyć się i zrelaksować. Było skwarne popołudnie, najuciążliwsza dla cudzoziemców pora dnia. Na zewnątrz termometry wskazywały ponad czterdzieści stopni, ale wewnątrz panował przyjemny chłód. Gdy już odświeżył się i odpoczął, zainteresowało go, gdzie podziewa się Abdul. Co prawda Abdul prosił go, by nie opuszczał hotelu, ale było popołudnie, a Abdul gdzieś przepadł. Ile można czekać w pokoju hotelowym, nawet klimatyzowanym?
Podróżny nieświadomie zaczął traktować Abdula jak swego osobistego służącego. Wobec tego logiczne było, że nie będzie słuchał się służby. Zszedł na dół, obszedł ogród, basen i wreszcie trafił do restauracji. Restauracja hotelowa nie była duża, w sam raz dopasowana do wielkości rezydencji. W tej chwili siedziała tam jedynie dwójka Europejczyków, zajętych rozmową. Poza tym było pusto.
Wyszedł na zewnątrz posiadłości, żeby się trochę rozejrzeć, zanim zapadnie zmrok. Po krótkiej chwili wahania, skierował się na widoczny w oddali souk, czyli targowisko. Ryzykował, że może się zgubić i nie dogadać z miejscowymi. Nie znał ani francuskiego, ani tym bardziej arabskiego. W tym kraju, dawnym protektoracie Francji, prawie wszyscy mówili po francusku. Abdul należał do tych nielicznych, którzy znali również angielski. Dlatego ucieszył się, że szejk przezornie przysłał mu tak wszechstronnego przewodnika.
Podróżny wyszedł przed hotel i rozejrzał się. W oczy rzucał się meczet. Jego minaret (czyli wieża, z której mułła nawołuje do modlitwy), choć niewysoki, był dobrze widoczny z każdego miejsca. Stanowiła znakomity punkt orientacyjny. Od czasu do czasu oglądając się na nią, powędrował uliczkami osady, aż w końcu trafił na souk.
W każdej liczącej się osadzie znajdował się meczet i, oczywiście souk. Jak zdążył zauważyć, targowiska były wszędzie podobne: stragany z przyprawami, kolorowymi ubiorami, pantoflami, instrumentami, narzędziami, uprzężami, derkami, i innymi dziwnymi wyrobami niewiadomego przeznaczenia. W małych osadach targ powstawał samoistnie tam, gdzie koczowali przyjezdni: wykładali oni swoje wyroby na wielbłądzich derkach wprost na ziemi przed swymi namiotami. Cudzoziemiec, jako uosobienie bogactwa, stanowił łakomy kąsek dla sprzedawców. Zaczepiali go, wykrzykując coś bez przerwy w swoim śpiewnym języku. Nie reagował, bo nie rozumiał ich słów. Dzieci szarpały go za koszulę i nogawki szortów, zdaje się prosząc o jałmużnę. Oganiał się od nich, jak od natrętnych much, ale z miernym skutkiem.
Kupił dwie rzeczy, które uznał za konieczne: srebrny wisiorek w kształcie dłoni oraz długi zawój. Wisiorek znany tu jako amulet „dłoń Fatimy” będzie znakomitym prezentem dla żony. Zawój przyda się w drodze powrotnej dla ochrony przed kurzem i piachem.
Rozdrażniony skwarem i nachalnością Beduinów, postanowił wracać do hotelu. Krążył pomiędzy sprzedawcami, starając się znaleźć wyjście. Kierował się na wciąż widoczny meczet, ale trudno było wydostać się z plątaniny straganów. A to drogę zagrodził mu natarczywy sprzedawca derek, a to kojec z kurami, w końcu wpadł w sam środek grupki obserwującej walki skorpionów.