Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Awanturnicy z Karaibów

Awanturnicy z Karaibów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-928528-8-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Awanturnicy z Karaibów

Czy klątwa upadłego księdza - herszta piratów wciąż broni dostępu do przeklętych skarbów?

W poszukiwaniu skarbu, ukrytego niegdyś przez piratów, Iza, Wojtek i Jarek wyruszają z Polski na egzotyczną wyspę na Morzu Karaibskim. Dołącza do nich Jack, zawodowy żeglarz i poszukiwacz skarbów, z którym  przeżyją wiele niebezpiecznych przygód. Już pierwszego dnia znika Wojtek, a poszukiwania przybierają nieoczekiwany obrót. Ktoś ich śledzi, prześladuje, a próbuje zastraszyć, a nawet zabić. W dodatku spotykają współczesnych piratów, którzy są równie bezwzględni i niebezpieczni, jak tamci sprzed wieków.
Wszystko byłoby prostsze, gdyby nie przystojny detektyw, który zakochuje się w głównej bohaterce. Wydarzenia wskazują, że jest on w zmowie z tajemniczymi prześladowcami. Poszukiwania przenoszą się do jaskiń, gdzie poszukiwacze zostają uwięzieni, a główna bohaterka zostaje uprowadzona przez piratów.

Kim są prześladowcy i czy detektyw jest ich wspólnikiem?
Dlaczego główna bohaterka podejmuje ryzyko i wikła się w romans z przystojnym Latynosem?
Czy skarb pozostał na wyspie i czy uda się go odnaleźć?

Polecane książki

Nowa fenomenalna trylogia królowej literatury kobiecej,  autorki bestsellerowej sagi Stulecie Winnych – Ałbeny Grabowskiej W 1880 roku w podwarszawskim dworku ma przyjść na świat Alicja, owoc płomiennego romansu hrabiego Jana Księgopolskiego ze służącą Natalią. Tymczasem hrabia oczekuje narodzin pra...
Jedzenie i seks: czy tylko o to chodzi owadom? W jaki sposób tykotek rudowłos, którego stukanie w pustym domu może przeprawić o palpitacje, znajduje partnerkę? Po co nam muchy i czy słusznie się ich brzydzimy? Dlaczego motyle mają plamki na skrzydłach? Czy seks pluskwiaków jest bolesny? Jaka szybka...
Tenley żyje w świecie, w którym trzeba zdecydować, czy po śmierci przyłączyć się do stronnictwa Trojki, czy do Miriady. Wybiera Trojkę i od razu wyrusza na pierwszą misję. Tym trudniejszą, że właśnie trwa wojna, na której nie bierze się jeńców. Każde ze stronnictw chce niepodzie...
Przełom pierwszej i drugiej dekady XXI wieku śmiało możemy nazwać okresem niespotykanych do tej pory kryzysów, ogarniających wszystkie najważniejsze sfery funkcjonowania państw. Nie istnieją już kryzysy jednowymiarowe, obejmujące tylko i wyłącznie jedną „dziedzinę” życia, każdy nawet najmniejszy kry...
Adam Mariański doktor habilitowany nauk prawnych; profesor nadzwyczajny w Katedrze Materialnego Prawa Podatkowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkie- go; adwokat; doradca podatkowy; partner zarządzający w Mariański Group Kancelarii Praw- no-Podatkowej; współpracownik Centru...
Noc Halloween w kalendarzu rytuałów satanistycznych związana jest z praktyką tzw. czarnych mszy (parodia Mszy św.) oraz orgii seksualnych związanych z jednoczeniem się z demonami. Łączy się także z symbolicznym składaniem ofiar z ludzi poprzez rytualne wypijanie – z czaszek lub kielichów „udekorowan...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ina Lorelei

Ina Lo­re­lei

Gdzie śmierć jest wy­ba­wie­niem

Thril­ler

© Co­py­ri­ght by Ina Lo­re­lei

ISBN 978-83-928528-8-9

Pro­jekt okład­ki by au­tor.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści

lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Rozdział 1. Dolce vita1

Wiel­ki plac tar­go­wy tęt­nił ży­ciem. Wszyst­kie ko­lo­ry, wszyst­kie za­pa­chy Orien­tu ata­ko­wa­ły prze­cho­dzą­cych. Sprze­daw­cy na­wo­ły­wa­li śpiew­nie w twar­dym ję­zy­ku, za­pra­sza­jąc do ku­po­wa­nia wy­ro­bów miej­sco­we­go rze­mio­sła, przy­praw, tka­nin, bi­żu­te­rii i pa­mią­tek. W od­da­li sły­chać było be­cze­nie ja­gniąt i pisz­czał­kę miej­sco­we­go za­kli­na­cza węży. W upal­nym po­wie­trzu uno­si­ły się za­pa­chy miej­sco­wych moc­nych przy­praw i mię­to­wej her­ba­ty. Po­mię­dzy stra­ga­na­mi i sto­iska­mi le­ni­wie spa­ce­ro­wa­li tu­ry­ści, głów­nie z Eu­ro­py. Oglą­da­li, wy­bie­ra­li, tar­go­wa­li się, aby jak naj­ta­niej za­opa­trzyć się w pa­miąt­ki z wa­ka­cji. To był ty­po­wy souk, czy­li arab­ski ba­zar, wy­glą­da­ją­cy pra­wie tak samo w każ­dym mu­zuł­mań­skim mie­ście czy mia­stecz­ku.

Trzy tu­ryst­ki za­trzy­ma­ły się przy sprze­daw­cy tka­nych ręcz­nie wy­ro­bów. Wy­glą­da­ły na Eu­ro­pej­ki i mó­wi­ły płyn­nie po fran­cu­sku, co wska­zy­wa­ło, że mogą być Fran­cuz­ka­mi lub Bel­gij­ka­mi. Oglą­da­ły weł­nia­ne na­rzu­ty, do­ty­ka­ły i za­da­wa­ły sprze­daw­cy py­ta­nia. Jed­na z nich była wy­so­ką, szczu­płą bru­net­ką, dru­ga, też wy­so­ka, mia­ła wło­sy blond i dość ob­fi­te kształ­ty. Trze­cia, niż­sza i ja­sno­wło­sa, od­róż­nia­ła się od to­wa­rzy­szek drob­ną po­stu­rą. Ona też oglą­da­ła ręcz­ne wy­ro­by miej­sco­we­go rę­ko­dzie­ła, ale co chwi­lę pod­no­si­ła gło­wę i roz­glą­da­ła się nie­spo­koj­nie wo­kół. Jej przy­ja­ciół­ki zda­wa­ły się tego nie za­uwa­żać, ale nie umknę­ło to by­stre­mu oku sprze­daw­cy.

– Jak my­śli­cie? Czy ta na­rzu­ta nie jest zbyt ja­skra­wa?

Py­ta­nie za­da­ła ta naj­niż­sza, blon­dyn­ka.

– Mnie się po­do­ba! – Ode­zwa­ła się pulch­na.

– To­bie wszyst­ko się po­do­ba, Lil. Na­rzu­ta jest pięk­na, ale skąd wiesz, czy bę­dzie pa­so­wa­ło do wy­stro­ju wnę­trza. Nie wie­my, w ja­kim sty­lu Pau­li­na ma urzą­dzo­ne miesz­ka­nie. – Po­wie­dzia­ła wy­so­ka bru­net­ka.

– Masz ra­cję, Ni­co­le, mu­szę się za­sta­no­wić. – Blon­dyn­ka, na­zwa­na Pau­li­ną, odło­ży­ła na­rzu­tę, ku wiel­kie­mu nie­za­do­wo­le­niu sprze­daw­cy.

– Ma­da­me2, to pięk­na rzecz, praw­dzi­wa weł­na, ręcz­na ro­bo­ta. Bę­dzie pa­so­wa­ła do każ­de­go wnę­trza. – Po­wie­dział, czu­jąc, że tra­ci klient­kę; mó­wił płyn­nie po fran­cu­sku, z twar­dym ak­cen­tem, jak więk­szość miesz­kań­ców Ma­ro­ka.

– Wiem, ale nie je­stem zde­cy­do­wa­na.

– Je­śli cho­dzi o cenę, na pew­no się do­ga­da­my. – Nie re­zy­gno­wał sprze­daw­ca.

– Nie cho­dzi o cenę… O Boże! On tu jest!

Ten okrzyk wy­da­ła na­gle owa drob­na blon­dyn­ka, na­zy­wa­na przez przy­ja­ciół­ki Pau­li­ną. Nie był skie­ro­wa­ny ani do wła­ści­cie­la stra­ga­nu, ani do to­wa­rzy­szek, któ­re spoj­rza­ły po so­bie zdzi­wio­ne. Okrzyk Pau­li­ny wy­ra­żał strach i za­sko­cze­nie.

– Ma­da­me?

– Tak… Pro­szę mi po­ka­zać jesz­cze o tam­tą, zie­lo­no-nie­bie­ską. – Mó­wiąc to Pau­li­na od­wró­ci­ła się ple­ca­mi do uli­cy i wska­za­ła inną na­rzu­tę.

– Co się sta­ło? Dla­cze­go krzyk­nę­łaś?– Za­py­ta­ła Ni­co­le.

– Kto tu jest? – Li­lia­ne zwa­na przez przy­ja­ciół­ki Lil nie mo­gła opa­no­wać cie­ka­wo­ści.

– Nie roz­glą­daj­cie się, pro­szę. Stań­cie za mną i za­słoń­cie mnie, in­a­czej mnie za­uwa­ży. Po­tem wam wszyst­ko wy­tłu­ma­czę.

Ko­bie­ty po­słusz­nie za­sło­ni­ły ją przed wzro­kiem prze­chod­niów. Nie mo­gły jed­nak po­wstrzy­mać się, aby nie roz­glą­dać się wo­ko­ło w po­szu­ki­wa­niu oso­by, któ­ra tak prze­stra­szy­ła Pau­li­nę. Nie­ste­ty, ni­ko­go ta­kie­go nie za­uwa­ży­ły. Wo­kół krę­ci­ło się mnó­stwo lu­dzi i czło­wie­kiem tym mógł być każ­dy z prze­chod­niów. Wła­ści­ciel nie zdą­żył zdjąć wska­za­nej tka­ni­ny, gdy Pau­li­na na­gle po­dzię­ko­wa­ła, od­wró­ci­ła się na pię­cie i po­gna­ła da­lej. A za nią, zdzi­wio­ne przy­ja­ciół­ki. Za­uwa­ży­ły, że ru­szy­ła za grup­ką kil­ku tu­ry­stów w śred­nim wie­ku. Sta­ra­ła się trzy­mać od nich z dala, ale nie stra­cić ich z oczu. Gdy sta­wa­li, ona za­trzy­my­wa­ła się rów­nież w bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Gdy ru­sza­li, na­tych­miast ru­sza­ła za nimi.

Na­gle sta­nę­ła jak wry­ta. Pró­bu­ją­ce na­dą­żyć za nią Ni­co­le i Lil omal jej nie prze­wró­ci­ły. Za­raz po­tem Pau­li­na scho­wa­ła sie gwał­tow­nie za ich ple­cy. W trak­cie któ­raś z nich po­trą­ci­ła ol­brzy­mią pry­zmę me­lo­nów, w wy­ni­ku cze­go kil­ka z nich po­to­czy­ło się po zie­mi. Sprze­daw­ca za­czął gło­śno la­men­to­wać, a Pau­li­na obej­rza­ła się nie­za­do­wo­lo­na. Coś do nie­go po­wie­dzia­ła, on jej od­po­wie­dział, po czym po­da­ła mu dzie­się­cio­do­la­ro­wy bank­not. Sprze­daw­ca mo­men­tal­nie uspo­ko­ił się i za­czął zbie­rać me­lo­ny. Lil nie wy­trzy­ma­ła:

– Pau­li­na, co ty wy­pra­wiasz?

– Nie chcę, żeby mnie za­uwa­żył.

– Kto? Naj­pierw go­nisz za kimś, a po­tem za­trzy­mu­jesz się na­gle, bo nie chcesz, żeby cię za­uwa­żył? O co cho­dzi?

– Wi­dzia­łam czło­wie­ka, któ­ry mnie prze­śla­do­wał. Po­tem wam wszyst­ko wy­tłu­ma­czę. Chcia­łam usły­szeć, o czym mó­wią.

– Prze­cież oni nie mó­wią po fran­cu­sku! – Zwró­ci­ła uwa­gę Ni­co­le.

– Oczy­wi­ście. To Po­la­cy! – Od­po­wie­dzia­ła Pau­li­na, jak­by to wszyst­ko wy­ja­śnia­ło.

Obie przy­ja­ciół­ki spoj­rza­ły na sie­bie. Pau­li­na była z po­cho­dze­nia Po­lką, ale da­lej nic z tego nie ro­zu­mia­ły. Na­to­miast Pau­li­na ru­szy­ła za tą samą grup­ką tu­ry­stów. Klu­czy­ła przy tym po­mię­dzy stra­ga­na­mi, po­trą­ca­jąc in­nych prze­chod­niów. Po­ru­sza­ła się tak cha­otycz­nie, że Ni­co­le i Lil le­d­wo za nią na­dą­ża­ły. Wresz­cie sta­nę­ła w miej­scu i za­czę­ła się nie­spo­koj­nie roz­glą­dać do­ko­ła. Naj­wi­docz­niej stra­ci­ła z oczu lu­dzi, za któ­ry­mi po­dą­ża­ła.

– Po co ich śle­dzi­łaś? – Za­py­ta­ła Ni­co­le. – Za kim się roz­glą­dasz?

– On tam był, ten… czło­wiek? – Wtó­ro­wa­ła jej Lil. – Dla­cze­go tak się prze­stra­szy­łaś?

– Nie wie­cie, co to za typ. Wo­ła­ła­bym go mieć na oku, ale tak, żeby on mnie nie wi­dział. Wca­le bym się nie zdzi­wi­ła, gdy­by oka­za­ło się, że wła­śnie w tej chwi­li mnie śle­dzi.

– Pau­li­na, opa­mię­taj się! Je­ste­śmy na wa­ka­cjach! Oni so­bie po­szli, a ty je­steś z nami. – Po­wie­dzia­ła Ni­co­le, któ­ra nie tak ła­two pod­da­wa­ła się emo­cjom. – Nie masz się cze­go bać. Nic ci nie gro­zi. Wra­caj­my, bo nie do­sta­nie­my ko­la­cji.

– Nic nie ro­zu­miesz. Do­pó­ki on tu jest, nie je­stem bez­piecz­na. Ani ja, ani nikt, kto jest ze mną. Już nic nie bę­dzie ta­kie samo.

Rze­czy­wi­ście, jak się oka­za­ło, od tego po­po­łu­dnia nic już nie było ta­kie samo. Oby­dwie przy­ja­ciół­ki pło­nę­ły z cie­ka­wo­ści, kim jest ta­jem­ni­czy nie­zna­jo­my. Nie mo­gły się do­cze­kać, kie­dy Pau­li­na do­trzy­ma obiet­ni­cy i opo­wie im całą hi­sto­rię. Naj­bar­dziej za­nie­po­ko­ił je fakt, że Pau­li­na bała się. Pau­li­na, któ­ra nig­dy do­tąd nie oka­za­ła stra­chu! Kim­kol­wiek był ten czło­wiek, prze­stra­szył za­wsze od­waż­ną Pau­li­nę.

*

Pau­li­na wpa­try­wa­ła się bez­myśl­nie w ekran. Dwóch cy­wi­lów go­ni­ło dłu­gim ko­ry­ta­rzem ho­te­lo­wym za ja­kimś fa­ce­tem. Ten naj­pierw strze­lił do nich, po czym znik­nął za za­ło­mem ko­ry­ta­rza. O co tu cho­dzi? Czy ści­ga­ny był tym „złym”? Czy od­wrot­nie – to ści­ga­ją­cy byli prze­stęp­ca­mi? Chy­ba zgu­bi­ła wą­tek oglą­da­ne­go fil­mu. Prze­łą­czy­ła ka­nał. Tra­fi­ła na ja­kieś wia­do­mo­ści. Za­tło­czo­ny ko­mi­sa­riat i po­li­cjant prze­słu­chu­ją­cy za­pła­ka­ną i za­krwa­wio­ną ko­bie­tę. Ta opo­wia­da­ła coś o zim­nym i mar­twym dziec­ku… Prze­łą­czy­ła na na­stęp­ny ka­nał. Ja­kaś ko­bie­ta z od­bez­pie­czo­na bro­nią sta­ła nad zma­sa­kro­wa­nym tru­pem. Czy to ona za­ła­twi­ła go przed chwi­lą? Nie mia­ła ocho­ty dłu­żej tego oglą­dać.

Łu­dzi­ła się, że tu, w ma­ro­kań­skim ku­ror­cie, od­pocz­nie od tej ta­niej sen­sa­cji. Nic z tego. Świat się zmie­niał i wszę­dzie wci­ska­ła się bru­tal­na prze­moc, bi­ja­ty­ki, nar­ko­ty­ki, mor­der­stwa. Czy bez bro­ni i prze­mo­cy lu­dzie nie po­tra­fią już ni­cze­go za­ła­twić?

Za­czę­ła prze­rzu­cać ka­na­ły, w po­szu­ki­wa­niu cze­goś lżej­sze­go, re­lak­su­ją­ce­go. Czło­wiek w far­tu­chu sie­kał ko­lo­ro­we wa­rzy­wa, opo­wia­da­jąc płyn­nie, co za chwi­lę ugo­tu­je. Lu­bi­ła do­brą kuch­nię, ale… nie przy­je­cha­ła tu go­to­wać! Na ko­lej­nym ka­na­le ja­kiś muł­ła3 na­wo­ły­wał śpiew­nie, a tłum skan­do­wał, wy­cią­ga­jąc za­ci­śnię­te pię­ści. Li­to­ści! Jak nie mor­do­bi­cie, to re­li­gij­ny fa­na­tyzm. Przez spo­tka­nie na ba­za­rze nie po­tra­fi­ła się sku­pić na pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym. Za­sta­na­wia­ła się, czy ten czło­wiek za­uwa­żył i po­znał ją? Czy zo­rien­to­wał się, że ona tu jest? To mo­gło po­krzy­żo­wać jej pla­ny. Zresz­tą on za­wsze krzy­żo­wał czy­jeś pla­ny, lub nisz­czył lu­dzi. Jego oso­ba bu­dzi­ła naj­gor­sze wspo­mnie­nia. Nie ona je­dy­na mia­ła o nim złe zda­nie. Każ­dy, kto go bli­żej po­znał, uwa­żał tak samo.

Wy­łą­czy­ła te­le­wi­zor. Naj­wyż­szy czas udać się na ko­la­cję. Zna­jo­mi, któ­rych spo­tka­ła tu­taj, na wa­ka­cjach, na pew­no już ze­szli do re­stau­ra­cji. Ni­ko­go z tych lu­dzi nie zna­ła przed przy­jaz­dem, ale wszy­scy za­przy­jaź­ni­li się. Pau­li­na była to­wa­rzy­ską oso­bą, otwar­tą na nowe zna­jo­mo­ści, tak jak wszy­scy tu­taj. Wszy­scy tu mie­li po­dob­na fi­lo­zo­fię ży­cia. Nic dziw­ne­go, że w tak krót­kim cza­sie wy­two­rzy­ły się sil­ne wię­zi to­wa­rzy­skie na­wet wśród ob­cych so­bie lu­dzi. Na­wet je­śli te wię­zi i zna­jo­mo­ści nie prze­trwa­ją po po­wro­cie do domu, tu były dla nich bar­dzo waż­ne.

Ze­szła do ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji i usia­dła na świe­żym po­wie­trzu. Rat­ta­no­we fo­te­le były nad­zwy­czaj wy­god­ne. Mimo afry­kań­skie­go go­rą­ca po­czu­ła na po­licz­ku chłod­ny po­dmuch wie­czor­nej bry­zy. Wsłu­chi­wa­ła się w szu­mu palm oka­la­ją­cych pa­tio, na któ­rym znaj­do­wa­ła się ho­te­lo­wa re­stau­ra­cja. Za­pach róż i orien­tal­nych przy­praw da­wał uni­kal­ną mie­szan­kę eg­zo­tycz­nych woni. Pa­tio oko­lo­ne było wy­so­kim mu­rem i da­wa­ło po­czu­cie od­osob­nie­nia. Tyl­ko nie­wiel­ka fon­tan­na po­środ­ku za­kłó­ca­ła ci­szę swo­im szme­rem. Noc­ne roz­gwież­dżo­ne nie­bo po­głę­bia­ło po­czu­cie osa­mot­nie­nia i ode­rwa­nia od cy­wi­li­za­cji. Nie prze­szka­dza­ło jej to – nie tę­sk­ni­ła za cy­wi­li­za­cją. Wręcz prze­ciw­nie. Przy­je­cha­ła tu po to, by się od niej uwol­nić, cho­ciaż na krót­ko. Nie­dłu­go znaj­dzie się na pu­sty­ni i znów po­czu­je od­dech wol­no­ści. Wsta­ła i po­szła szu­kać zna­jo­mych.

To­wa­rzy­stwo za­czę­ło się po­wo­li scho­dzić. Naj­pierw po­ja­wi­ła się Su­san i Mark. Oni za­wsze byli punk­tu­al­ni, jak na Bry­tyj­czy­ków przy­sta­ło. Za nimi zja­wi­ły się Li­lia­ne i Ni­co­le, któ­re zna­ły się od daw­na. Wo­kół krę­ci­li sie Pa­trick i Da­vid, co chwi­lę za­ga­du­jąc do kogo in­ne­go. Bra­ko­wa­ło De­ni­se i jej syna Ro­ber­ta, ale oni za­wsze zja­wia­li się na koń­cu. Więk­szość to­wa­rzy­stwa sta­no­wi­li Fran­cu­zi. Su­san i Mark oraz Pau­li­na na­le­że­li do nie­licz­nych wy­jąt­ków.

– Cześć, Pau­li­na. Po ko­la­cji idzie­my do klu­bu, a po­tem na pla­żę. Idziesz z nami?

– A co bę­dzie­cie ro­bić?

Wszy­scy na­raz za­czę­li się prze­krzy­ki­wać.

– Ką­pać się w mo­rzu!

– Pić szam­pa­na!

– Śpie­wać i tań­czyć na pla­ży!

– A my za­mie­rza­my sza­leć do bia­łe­go rana!

– … i obej­rzeć wschód słoń­ca.

– Nie wszy­scy do­trwa­my do wscho­du słoń­ca. – Po­wie­dzia­ła Pau­li­na.

Na­gle wszy­scy uci­chli. Pierw­sza ode­zwa­ła się Lil.

– Jak to – nie wszy­scy? Co masz na my­śli?

Pau­li­na spoj­rza­ła skon­ster­no­wa­na. Nie o to jej cho­dzi­ło.

– Na przy­kład ja mogę być nie­ży­wa. – Wy­szło jesz­cze go­rzej, niż przed­tem. – No, nie­ży­wa ze zmę­cze­nia. Na pew­no nie wy­trzy­mam do wscho­du słoń­ca.

Pa­trick i Da­vid nie mie­li co do tego wąt­pli­wo­ści.

– Oczy­wi­ście! Kto nie do­trwa i za­śnie na pla­ży, zo­sta­nie wrzu­co­ny do mo­rza.

– To ja nie idę! Nie umiem pły­wać! – Za­pisz­cza­ła Lil. – Chy­ba, że mi obie­ca­cie, że mnie nie wrzu­ci­cie do mo­rza.

– Do­brze, wrzu­ci­my tyl­ko Pau­li­nę. – Po­wie­dział Da­vid.

– Do­brze, przyj­dę! – Po­wie­dzia­ła Pau­li­na. – Ale nie obie­cu­ję, że do­trwam do rana.

– Tyl­ko nam się nie zgub, tak jak wczo­raj pod­czas fie­sty! – Po­wie­dział Pa­trick.

– To ty się zgu­bi­łeś, nie ja! – Od­po­wie­dzia­ła prze­kor­nie, cho­ciaż wie­dzia­ła, że Pa­trick miał ra­cję. – Zresz­tą wiesz, że lu­bię cza­sa­mi gu­bić się w tłu­mie.

Pa­trick wie­dział to i trak­to­wał wy­ro­zu­mia­le jej ka­pry­sy. Chęt­nie zno­sił­by je dłu­żej niż do koń­ca wa­ka­cji. Za to Pau­li­na nie była za­chwy­co­na ta­kim po­my­słem. Nie ze wzglę­du na jego oso­bę. Był sym­pa­tycz­ny, wy­ga­da­ny, dow­cip­ny i do tego przy­stoj­ny. O jego to­wa­rzy­stwo za­bie­ga­ły inne ko­bie­ty. Pau­li­na lu­bi­ła go i nie mia­ła nic prze­ciw­ko spę­dza­niu cza­su w jego to­wa­rzy­stwie. Jed­nak ska­zy­wa­nie się na to­wa­rzy­stwo jed­ne­go czło­wie­ka przez całe wa­ka­cje, to była prze­sa­da. Jak je­dze­nie wciąż jed­nej i tej sa­mej po­tra­wy. Kto to lubi? Ona lu­bi­ła ruch i zmia­ny, nie zno­si­ła za­sto­ju i mo­no­to­nii. Poza tym jego za­uro­cze­nie za­czy­na­ło być mę­czą­ce. Pau­li­na chcia­ła wi­dzieć w nim co naj­wy­żej ko­le­gę, do­bre­go zna­jo­me­go, może przy­ja­cie­la i nic wię­cej. Pa­trick, mimo wszyst­kich swo­ich za­let, nie był jej w jej ty­pie i nie cho­dzi­ło tu o typ uro­dy. Pau­li­nę po­cią­ga­li męż­czyź­ni z cha­rak­te­rem, a nie grzecz­ni, do­brze uło­że­ni chłop­cy. Co moż­na z ta­kim ro­bić? Wyjść do kina lub do re­stau­ra­cji? Usiąść w kap­ciach przed te­le­wi­zo­rem? Nie, Pau­li­na nie chcia­ła oglą­dać ży­cia na ekra­nie te­le­wi­zo­ra lub w ki­nie. Chcia­ła żyć na­praw­dę. To­też Pa­trick na próż­no gu­bił się w do­my­słach, co nie od­po­wia­da tej chłod­nej Sło­wian­ce, sko­ro wszyst­kie na­po­ty­ka­ne ko­bie­ty za­bie­ga­ły o jego wzglę­dy. Pau­li­na zna­la­zła na to pro­stą wy­mów­kę – on miesz­kał w Pa­ry­żu, a ona kil­ka­set ki­lo­me­trów od nie­go. Gdy­by Pau­li­nie za­le­ża­ło na Pa­tric­ku, nie by­ło­by to żad­ną prze­szko­dą. Ale skąd bied­ny Pa­trick mógł o tym wie­dzieć?

Usiadł obok i na­chy­lił się do jej ucha.

– Dla­cze­go uni­kasz mo­je­go to­wa­rzy­stwa? – Po­wie­dział ci­cho, tak, by inni nie sły­sze­li. – Czy coś ze mną nie w po­rząd­ku?

– Z tobą wszyst­ko w po­rząd­ku. Co do mnie – nie wia­do­mo. – Za­żar­to­wa­ła i do­da­ła, już po­waż­nie: – Nie uni­kam two­je­go to­wa­rzy­stwa. W każ­dym ra­zie nie bar­dziej, niż in­nych. Lu­bię swo­ją pry­wat­ność. Czy to ci prze­szka­dza?

– No…może tro­chę. Wo­lał­bym, że­byś z niej zre­zy­gno­wa­ła, choć tro­chę.

– Nie­wy­ko­nal­ne. Le­piej się do tego przy­zwy­cza­ić. Je­śli to dla cie­bie za trud­ne, skon­cen­truj się na in­nych obiek­tach. Chęt­nie po­świę­cą ci cały swój czas i zre­zy­gnu­ją ze swej pry­wat­no­ści.

– Nie­wy­ko­nal­ne. – Od­bił pi­łecz­kę. – Je­śli to tyl­ko spra­wa pry­wat­no­ści, spró­bu­ję się z tym po­go­dzić.

– Tak bę­dzie le­piej. Albo tak, albo wca­le. Koty za­wsze cha­dza­ją wła­sny­mi ścież­ka­mi. Nie lu­bię ru­ty­ny. Dla­te­go le­piej nie przy­zwy­cza­jaj się za bar­dzo do mo­je­go to­wa­rzy­stwa. Nie­dłu­go wy­jeż­dżam.

– Jak to? Kie­dy?

– Nie wiem do­kład­nie. Może się oka­zać, że ju­tro już mnie tu nie bę­dzie.

– No, co ty! Dla­cze­go?

– To nic pew­ne­go. Cze­kam na wia­do­mość.

– Jaką wia­do­mość? O co cho­dzi?

– Nie­waż­ne.

– Jak to – nie­waż­ne? Po­wiedz, o co cho­dzi.

– Sko­ro tak na­le­gasz. Mój oj­ciec cze­ka na po­waż­ną ope­ra­cję. Jak tyl­ko do­sta­nie we­zwa­nie z kli­ni­ki, że zwol­ni­ło się miej­sce, wra­cam do Eu­ro­py. To może stać się w każ­dej chwi­li.

– Co się dzie­je? Co tam szep­cze­cie do ucha? – Lil nie w smak były ci­che po­ga­dusz­ki Pau­li­ny i Pa­tric­ka, tym bar­dziej, że Pa­trick wpadł jej w oko. – Chodź­cie do sto­łu!

– Nie przej­muj się nami. Je­śli je­steś głod­na, star­tuj do bu­fe­tu, Lil. My za­raz do­łą­czy­my.

Lil uwiel­bia­ła jeść, co de­ma­sko­wa­ły jej ob­fi­te kształ­ty. Wzię­ła więc swo­ją przy­ja­ciół­kę Ni­co­le pod ra­mię i po­cią­gnę­ła w kie­run­ku bu­fe­tu za­sta­wio­ne­go je­dze­niem. Za nimi po­drep­ta­ła Su­san z Mar­kiem. Na koń­cu ru­szy­li Pau­li­na z Pa­tric­kiem i Da­vi­dem.

W trak­cie ko­la­cji zja­wił się Ro­bert, szczu­pły dwu­dzie­sto­la­tek o wy­glą­dzie chłop­ca. Oznaj­mił smut­nym gło­sem, że mama nie zej­dzie na ko­la­cję. Coś jej za­szko­dzi­ło i musi zo­stać w po­ko­ju.

– Co jej mo­gło za­szko­dzić? – Gu­bi­ła się w do­my­słach Lil, dla któ­rej je­dze­nie było bar­dzo waż­ną czę­ścią ży­cia. – Je­dli­śmy na obiad to samo, co ona, a nam nic nie za­szko­dzi­ło!

– A co ja­dły­ście? – Za­in­te­re­so­wa­ła się Su­san.

– Pysz­ne mię­so du­szo­ne z mo­re­la­mi i dak­ty­la­mi, w ta­kim spe­cjal­nym gli­nia­nym garn­ku. Oni to tu na­zy­wa­ją…

– Ta­gi­ne4…– Pod­po­wie­dzia­ła Su­san. – Pysz­ne!

– No, wła­śnie. Czy mu­si­my z tego zre­zy­gno­wać? – Po­wie­dzia­ła Lil.

– Prze­stań­cie! – Nie wy­trzy­mał Da­vid. – Osza­la­ły­ście? Ja też to ja­dłem i nic mi nie jest. To na pew­no nie ta­gi­ne. To mu­sia­ło być coś in­ne­go. Może ja­kiś owoc?

Po ko­la­cji uda­li do baru na świe­żym po­wie­trzu. Ho­te­lo­wi ani­ma­to­rzy, jak zwy­kle, przy­go­to­wa­li małe przed­sta­wie­nie. W ba­rze za­sta­li po­zna­ną na pla­ży gru­pę tu­ry­stów z Mar­sy­lii. Za­czę­li ma­chać do nich i za­pra­szać, by za­ję­li miej­sca obok. Pa­trick rzu­cał od cza­su do cza­su spoj­rze­nia w kie­run­ku Pau­li­ny, szcze­gól­nie, gdy ta wda­ła się w roz­mo­wę z jed­nym z Mar­syl­czy­ków. Uspo­ko­ił się do­pie­ro, gdy prze­sia­dła się obok nie­go.

– My­śla­łem, że za­po­mnia­łaś o nas i na­szym wy­pa­dzie na pla­żę.

– Wca­le nie. Za­pro­si­łam Do­mi­ni­ka i całą resz­tę!

– Dla­cze­go? Czy mi ci już nie wy­star­czy­my?

– Prze­szka­dza ci to? Je­steś nie­to­wa­rzy­ski.

– Faj­nie! I co? Przyj­dą? – Spy­ta­ła Ni­co­le, nie wia­do­mo dla­cze­go za­in­te­re­so­wa­na bar­dzo tym po­my­słem.

– Kil­ku z nich na pew­no.

– A ten taki ciem­ny bru­net, w zie­lo­nej ko­szul­ce, też przyj­dzie? – Za­in­te­re­so­wa­nie Ni­co­le przy­bra­ło kon­kret­ny kształt. Naj­wy­raź­niej upa­trzy­ła so­bie jed­ne­go z nich.

– Za­pro­si­łam ich wszyst­kich. Nie wiem, kto przyj­dzie. Chy­ba nic złe­go nie zro­bi­łam, co?

– Nie, w po­rząd­ku. – Uspo­ko­iła Su­san. – Prze­cież nie je­ste­śmy dzi­ku­sa­mi, któ­rzy ucie­ka­ją przed to­wa­rzy­stwem in­nych.

– No wła­śnie! A te­raz idzie­my na par­kiet spa­lać ka­lo­rie!

Pau­li­na wzię­ła Da­vi­da pod ra­mię, nie przej­mu­jąc się za­wie­dzio­ną miną Pa­tric­ka. Nie po­zo­sta­ło mu nic in­ne­go, jak do­łą­czyć do nich. Wszy­scy ru­szy­li na są­sia­du­ją­cej z ba­rem dys­ko­te­ki pod chmur­ką.

Noc była go­rą­ca i po­god­na, jak zwy­kle w tej stre­fie kli­ma­tycz­nej. To­wa­rzy­stwo w więk­szo­ści sie­dzia­ło w ba­rze, ob­ser­wu­jąc mniej­szość mę­czą­cą się na par­kie­cie. W cza­sie jed­nej z przerw na drin­ka, nie­roz­łącz­ne Lil i Ni­co­le do­pa­dły Pau­li­nę, gdy ta sie­dzia­ła przy ba­rze. Pau­li­na nie prze­pa­da­ła za nimi w ta­kich mo­men­tach. Po­tra­fi­ły wy­pro­wa­dzić czło­wie­ka z rów­no­wa­gi swo­imi głu­pi­mi uwa­ga­mi.

– Hel­lo, Pau­li­na! Ale masz po­wo­dze­nie! – Lil chcia­ła być dow­cip­na.

– No! Dla­cze­go sie­dzisz, jak stru­ta? – Wtó­ro­wa­ła jej Ni­co­le.

Pau­li­na po­sta­no­wi­ła zneu­tra­li­zo­wać je ich wła­sną bro­nią.

– Po­wo­dze­nie to ma­cie wy! Lil, kto to jest ten przy­stoj­niak w ko­szu­li od Ar­ma­nie­go?

– Któ­ry? Aaa… ten. Ta ko­szu­la jest od Ar­ma­nie­go? Po­waż­nie? Ale ty masz oko!

– Nno…. Tak wy­glą­da. Ty po­win­naś wie­dzieć, by­łaś bli­żej. Mogę się my­lić, wi­dzia­łam was z da­le­ka. No, mów, kto to?

– Faj­ny jest, nie?Cool! Ale nie rób so­bie na­dziei, on ude­rza do mnie. Nie po­wiem nic, jesz­cze mi go od­bi­jesz! – Lil wes­tchnę­ła, w wy­ni­ku cze­go jej biust roz­mia­ru D uniósł się, a po­tem mięk­ko opadł na swo­je miej­sce.

– Co ty! Prze­cież wiesz, że nie wda­ję się w żad­ne ro­man­se.

– Dla­cze­go? Już wiem, to przez tego fa­ce­ta, co cię śle­dzi! – Lil na­gle przy­po­mnia­ła so­bie roz­mo­wę na so­uku. – Od cza­su, jak nam o tym po­wie­dzia­łaś, za­czę­łam in­a­czej pa­trzeć na męż­czyzn. Nie wiem, czy to źle, czy do­brze.

– Mia­łaś opo­wie­dzieć, jak to było! – Na­le­ga­ła Ni­co­le.

– Opo­wiedz! – Wtó­ro­wa­ła jej Lil. – Ja cza­sem nie wiem, jak po­rząd­ne­go fa­ce­ta, któ­ry chce się za­ba­wić, od nie­bez­piecz­ne­go ma­nia­ka.

Rze­czy­wi­ście two­rzy­ły nie­po­wta­rzal­ny duet.

– Nie wiem, jak ich od­róż­nić. Nie mo­żesz wie­rzyć we wszyst­ko, co ktoś opo­wia­da.

– Opo­wiedz, jak to było z tobą! Nie daj się pro­sić.

– Nie chcia­ła­bym was za­nu­dzić.

– No, coś ty! To bar­dzo cie­ka­we.

– Za­czę­ło się nor­mal­nie, spo­ty­ka­li­śmy się, wszyst­ko ukła­da­ło się do­brze, do­pó­ki nie oka­za­ło się, że jest żo­na­ty. Ze­rwa­łam z nim, a on za­czął mnie wte­dy na­cho­dzić. Pro­sił, bła­gał, obie­cy­wał, że się roz­wie­dzie. Ale ja twar­do po­sta­wi­łam wa­ru­nek – niech wró­ci po roz­wo­dzie, ja po­cze­kam. To mu nie od­po­wia­da­ło. Nie chciał re­zy­gno­wać ze swe­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia, ale ze mnie też nie. Może ucier­pia­ła jego mę­ska duma, że ze­rwa­łam z nim od razu, gdy do­wie­dzia­łam się praw­dy? W każ­dym ra­zie po­tem było co­raz go­rzej. Za­czął mnie prze­śla­do­wać. Dzwo­nił, mimo, że prze­sta­łam od­bie­rać jego te­le­fo­ny. Czę­sto cze­kał na mnie przed do­mem, gdy wra­ca­łam z pra­cy. Wresz­cie kie­dyś rzu­cił się na mnie bła­ga­jąc, bym wró­ci­ła do nie­go. Ka­za­łam mu nie po­ka­zy­wać się wię­cej na oczy, a on wte­dy za­czął mnie szar­pać i krzy­czeć, że się ze­mści. Od­tąd zmie­nił front – za­czął mnie szy­ka­no­wać. Opo­wia­dał na mój te­mat nie­stwo­rzo­ne rze­czy wśród zna­jo­mych. Znisz­czył mi sa­mo­chód. Wresz­cie po­su­nął się do tego, że wy­słał ban­dzio­rów, któ­rzy mnie na­pa­dli i na­stra­szy­li. Żeby od­zy­skać spo­kój prze­pro­wa­dzi­łam się do in­ne­go mia­sta. Zmie­ni­łam pra­cę i oto­cze­nie, ale zna­lazł mnie i da­lej mnie prze­śla­do­wał. Wie­cie, miesz­ka­li­śmy w ta­kiej aglo­me­ra­cji zło­żo­nej z kil­ku­na­stu miast po­ło­żo­nych jed­no obok dru­gie­go. Po kil­ku mie­sią­cach znów zmie­ni­łam miej­sce za­miesz­ka­nia, ale zna­lazł mnie i wszyst­ko za­czę­ło się od nowa. On musi bez koń­ca udo­wod­niać so­bie, że nikt nie może mu się sprze­ci­wić. Sta­ło się to jego ob­se­sją. Jest bar­dzo bo­ga­ty, wpły­wo­wy i mści­wy.

– Czy to trwa cały czas? To zna­czy, że… on cię śle­dzi?

– Gdy zmie­niam miej­sce za­miesz­ka­nia i wy­da­je mi się, że to już ko­niec, on znaj­du­je mnie i, po pew­nym cza­sie, wszyst­ko za­czy­na się od nowa. Wy­da­je mi się, że za­sma­ko­wał w tej za­ba­wie w kot­ka i mysz­kę. Prze­sta­ło mu cho­dzić o mnie i o uczu­cie. Nie wiem, kie­dy znu­dzi go ta za­ba­wa. Może do­pie­ro, gdy… do­peł­ni ze­msty? Wolę nie my­śleć, co to może ozna­czać.

– Nie zgło­si­łaś tego na po­li­cję?

– Wła­ści­wie nie mia­łam cze­go zgła­szać. Zgło­si­łam ten in­cy­dent z sa­mo­cho­dem i na­pa­ścią, ale nie po­tra­fi­łam udo­wod­nić, że to on na­słał zbi­rów. Wy­je­cha­łam za gra­ni­cę, ale też mnie od­na­lazł po pew­nym cza­sie. Tyle tyl­ko, że na­cho­dzi mnie rza­dziej, on lub jego lu­dzie. Za to do­ku­cza mi bar­dziej do­tkli­wie. Cza­sem po­ja­wia się w nie­ocze­ki­wa­nych miej­scach, na przy­ję­ciu, na sta­cji ben­zy­no­wej, w su­per­mar­ke­cie. Albo tak jak tu, gdy je­stem na wa­ka­cjach. Wy­da­je mi się, że zro­bił so­bie z tego za­ba­wę, do­dat­ko­wą roz­ryw­kę w swo­im nud­nym ży­ciu. Czę­sto ktoś z jego lu­dzi mnie śle­dzi, bo on musi wie­dzieć, gdzie miesz­kam, pra­cu­ję, wy­jeż­dżam na wa­ka­cje. My­śla­łam, że cho­ciaż tu­taj będę mia­ła tro­chę spo­ko­ju.

– O rany, ale hi­sto­ria! Chcia­ła­bym, żeby we mnie tak się ktoś za­ko­chał! – To był je­dy­ny wnio­sek, jaki Lil po­tra­fi­ła wy­cią­gnąć z opo­wia­da­nia.

– Nie prze­sa­dzasz z tym śle­dze­niem? Może ci się tyl­ko wy­da­je? – Jak zwy­kle, Ni­co­le za­cho­wa­ła więk­szą przy­tom­ność umy­słu.

– Po­ja­wił się tu, gdzie przy­je­cha­łam na wa­ka­cje. Uwa­żasz, że to zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści???

– My­ślisz, że śle­dzi cię w tej chwi­li? – Mimo gło­śnej mu­zy­ki, Lil od­ru­cho­wo zni­ży­ła głos do szep­tu i za­czę­ła się nie­spo­koj­nie roz­glą­dać.

– Nie wiem, czy aku­rat w tej chwi­li.

– O rany! Ale chy­ba nic ci nie zro­bi? Ani nam?

– Wam na pew­no nie. Co do mnie – nie je­stem taka pew­na.

– Jak to? Dla­cze­go?

– Wi­dzi­cie, tu nie czu­ję się tak bez­piecz­nie, jak w Eu­ro­pie. Tu­taj może się wresz­cie bez­kar­nie ze­mścić! Wy­da­je mi się, że cze­kał dłu­go na taką oka­zję. Je­śli coś złe­go chciał­by mi zro­bić, to tyl­ko tu­taj. W ob­cym kra­ju, gdzie nikt go nie zła­pie, ani o nic nie oskar­ży.

– Jak on cię tu zna­lazł?

– Nie wiem. Wiem, że zna­lazł, bo go tu wi­dzia­łam!

– Gdzie? Tam na souk’u?

– Nie tyl­ko. Kil­ka dni temu za­uwa­ży­łam go po raz pierw­szy. Po­my­śla­łam, że mi się wy­da­wa­ło. Wi­dzia­łam, jak wy­cho­dził z są­sied­nie­go ho­te­lu. Ten ho­tel na­zy­wa się „Mi­ra­ge”. – Wi­dząc py­ta­ją­ce spoj­rze­nia, do­da­ła. – Nie za­uwa­żył mnie. My­śla­łam, że to ktoś po­dob­ny, ale po dzi­siej­szym spo­tka­niu je­stem pew­na, że to on i że to nie jest przy­pa­dek. Jak go znam, ma w na­szym ho­te­lu ko­goś, kto mnie ob­ser­wu­je.

– Nie żar­tuj! Na­praw­dę?

– Kto to może być? Jak my­śli­cie? – Ni­co­le my­śla­ła bar­dziej prak­tycz­nie, roz­glą­da­jąc się przy tym wo­kół, jak­by chcia­ła wy­ło­wić szpie­ga z tłu­mu.

– Prze­cież nie wiem. To może być kto­kol­wiek. Czło­wiek z re­cep­cji, kel­ner, po­ko­jów­ka, a na­wet ktoś z na­szych zna­jo­mych? Może ty? Albo Lil?

– No co ty! Prze­cież do­pie­ro co do­wie­dzia­łam się o ca­łej spra­wie. – Ni­co­le nie kry­ła obu­rze­nia, że ktoś może ją po­dej­rze­wać; na­to­miast Lil za­py­ta­ła:

– Jak to – ja? Pau­li­na, ja bym cię nig­dy nie szpie­go­wa­ła! Cho­ciaż za­wsze ma­rzy­łam, żeby być Ja­me­sem Bon­dem., a wła­ści­wie jego dziew­czy­ną.

– Żar­to­wa­łam tyl­ko. Prze­pra­szam. Zro­zum­cie, że to może być każ­dy, na­wet ten naj­mniej po­dej­rza­ny.

– My­ślisz, że to mógł­by być ktoś z na­szych zna­jo­mych?

– Kto wie? Nie zdzi­wi­ła­bym się. Ale nie ob­ra­żaj­cie się. Wiem, że to nie wy.

– Po­ka­żesz go nam? – Lil była roz­bra­ja­ją­ca.

– Jak, sko­ro nie wiem, kto to może być?

– Nno… nie tego, któ­ry śle­dzi cię w tej chwi­li, tyl­ko tego, co przy­je­chał za tobą.

– Aha! – Pau­li­na te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­ła py­ta­nie Lil. – Nie wi­dzia­ły­ście go dziś na souk’u? Taki wy­so­ki. ły­sa­wy, w śred­nim wie­ku.

– W śred­nim wie­ku? Ły­sa­wy? – Zmar­twi­ła się Lil. – My­śla­łam, że on jest przy­stoj­ny!

– Kie­dyś był.

– Tam było dużo lu­dzi. – Po­wie­dział Ni­co­le. – Naj­le­piej gdy­byś nam go po­ka­za­ła.

– Tyl­ko jak? Prze­cież wpa­dłam na nie­go przy­pad­kiem.

– Mó­wi­łaś, że miesz­ka w ho­te­lu obok?

– Tak przy­pusz­czam. Jak to so­bie wy­obra­żasz? Pój­dzie­my tam i za­cznę o nie­go py­tać?

– Nno, nie…ale… gdy­byś go spo­tka­ła przy­pad­kiem…

– Le­piej nie. On może być nie­bez­piecz­ny

– Prze­cież nas nie zna! – Za­uwa­ży­ła Ni­co­le i od razu po­pra­wi­ła się. – To zna­czy nie wie, że my wie­my o nim. Nad czym tak my­ślisz, Lil?

– Usi­łu­ję so­bie przy­po­mnieć spo­tka­nie na ba­za­rze. W każ­dym ra­zie le­piej by­ło­by, gdy­byś nam go po­ka­za­ła. Dla nas i dla cie­bie le­piej.

– Dla­cze­go dla was le­piej? – Pau­li­na cza­sa­mi nie na­dą­ża­ła za to­kiem my­śle­nia Lil.

– Le­piej ostrzec in­nych przed nie­bez­piecz­nym ty­pem, praw­da?

W trak­cie roz­mo­wy obie dziew­czy­ny co­raz czę­ściej za­czę­ły się nie­spo­koj­nie oglą­dać do­oko­ła. Je­śli Pau­li­na jest ob­ser­wo­wa­na, czy im też coś gro­zi? Nie pro­te­sto­wa­ły, gdy Pau­li­na oznaj­mi­ła, że idzie szu­kać resz­ty to­wa­rzy­stwa.

Pau­li­na chcia­ła od­po­cząć od ich mę­czą­ce­go to­wa­rzy­stwa. Od­wró­ci­ła się od baru, zro­bi­ła parę kro­ków w tłu­mie i na­gle sta­nę­ła twa­rzą w twarz z Pa­tric­kiem. Prze­krzy­ku­jąc mu­zy­kę, za­gad­nę­ła go:

– Ale mnie za­sko­czy­łeś! Skąd się tu wzią­łeś?

– Zo­ba­czy­łem was przy ba­rze. O czym tak ga­da­ły­ście?

– Aaa, ta­kie tam bab­skie te­ma­ty.

– Jak się ba­wisz?

– Ja su­per, a ty? Nie wi­dzia­łam cię na par­kie­cie.

– Bo by­łaś wpa­trzo­na w ko­goś in­ne­go!

– Chy­ba nie to było po­wo­dem. Zda­je się, że nie prze­pa­dasz za tań­cem.

– No, śred­nio. – Przy­znał się. – Za to ty, zda­je się, bar­dzo lu­bisz tań­czyć?

– Zga­dłeś. Czy to ci prze­szka­dza?

– Mnie nie, a to­bie?

– Że ty nie lu­bisz? Wszyst­ko przed tobą. Spró­bu­je­my?

– OK. Spró­bu­je­my.

Pa­trick bar­dzo się sta­rał, ale wy­cho­dzi­ło mu tak so­bie. Po kil­ku mi­nu­tach prze­nie­śli się na ze­wnątrz ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Noc była upal­na, jak bywa na tych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych. Je­dy­nie lek­ki wiatr od oce­anu da­wał nie­co ochło­dy.

– Te­raz to już pew­no je­stem skoń­czo­ny w two­ich oczach?

– Dla­cze­go? Z po­wo­du tań­ca? Prze­staw się na inne my­śle­nie. Nie mo­żesz być skoń­czo­ny, bo nic do cie­bie nie mam. Przy­kro mi, je­śli li­czy­łeś na coś wię­cej. Prze­cież już ci to tłu­ma­czy­łam. Nie zro­zu­mia­łeś?

– Może nie chcia­łem zro­zu­mieć?

– To już jest twój pro­blem. – Pau­li­na była nie­wzru­szo­na. – Je­śli nie po­tra­fisz się z tym po­go­dzić, mu­si­my się trzy­mać od sie­bie z da­le­ka. Głów­nie ty, bo dla mnie to ża­den pro­blem.

– Boże, dla­cze­go ty je­steś taka zim­na?

– Zim­na? Może dla­te­go, że to ty zbyt­nio się an­ga­żu­jesz.

– Do­brze, do­brze, już nie będę. Tyl­ko nie ska­zuj mnie na do­ży­wo­cie.

Pau­li­na ro­ze­śmia­ła się.

– Pa­trick, oszczędź mi, pro­szę, ko­lej­nych zim­nych prysz­ni­ców, któ­re mu­szę na cie­bie wy­le­wać. Do­brze? Lu­bię two­je to­wa­rzy­stwo. Szko­da by­ło­by je stra­cić.

– O! To brzmi zde­cy­do­wa­nie le­piej. Nie­wy­klu­czo­ne, że się po­wstrzy­mam.

– OK. Pój­dę się prze­brać i od­świe­żyć przed pla­żą.

– Mogę ci to­wa­rzy­szyć?

– Czy ja wy­glą­dam, jak­bym po­trze­bo­wa­ła nia­ni?

Na­gle zma­te­ria­li­zo­wa­ły się przy nich Ni­co­le i Lil w to­wa­rzy­stwie Ro­ber­ta i Da­vi­da. Każ­dy z nich trzy­mał w ręku bu­tel­kę szam­pa­na.

– Co to za pry­wat­ne kon­fe­ren­cje? Za­mia­na part­ne­rów. – Mó­wiąc to Ni­co­le zła­pa­ła Pa­tric­ka pod rękę, prze­py­cha­jąc Ro­ber­ta w kie­run­ku Pau­li­ny. – Chy­ba nie za­mie­rzasz oku­po­wać jed­ne­go chło­pa­ka przez cały wie­czór?

– I przez całą noc! – Do­da­ła Lil.– In­nym też się na­le­ży. Od­da­my ci go na pla­ży. A naj­le­piej ju­tro.

Ro­bert pa­trzył tro­chę nie­pew­nie to Pau­li­nę, to na obie przy­ja­ciół­ki.

– Nie przej­muj się, one tak mają. Mło­dy je­steś i nie znasz ko­biet. – Pró­bo­wał go oświe­cić Da­vid. – Ciesz się, że bę­dziesz miał tro­chę spo­ko­ju.

– Ty się uspo­kój, bo in­a­czej my damy ci spo­kój do koń­ca im­pre­zy! – Po­wie­dzia­ła Lil.

– I wte­dy do­pie­ro za­nu­dzisz się na śmierć! – Do­da­ła Ni­co­le.

– Spo­ko, luz! Tu wko­ło tyle to­wa­ru, że na­wet nie za­uwa­żę! – Ro­ze­śmiał się Da­vid.

– I wza­jem­nie! O ty, dra­niu! To my je­ste­śmy „to­war”? Tak nas trak­tu­jesz? Pła­kać nie bę­dzie­my. Chcesz się urwać, to już cię nie ma. – Ni­co­le za­wsze mia­ła go­to­wą od­po­wiedź. Na­to­miast Lil pa­trzy­ła na nich tro­chę zdez­o­rien­to­wa­na. Nie wie­dząc, jak za­koń­czy się ten po­je­dy­nek na sło­wa, po­wtó­rzy­ła za swo­ją przy­ja­ciół­ką:

– No, wła­śnie! Już cię nie ma. – To było do Da­vi­da. – Co te­raz zro­bi­my, Ni­co­le?

Da­vid ro­ze­śmiał się i ob­jął pulch­ną Lil ra­mie­niem.

– Wy je­ste­ście wy­jąt­ko­wy „to­war”. Tak się mówi. Nie po­zbę­dzie­cie się mnie tak ła­two! To tyl­ko żar­ty! Gdzie znaj­dzie­cie lep­sze­go kom­pa­na do do­brej za­ba­wy? Idzie­my! Szam­pan się grze­je!

– No, cze­go tak sto­icie? Ru­szać się!

– A co z Su­san i Mar­kiem?

– Ci fleg­ma­tycz­ni wy­spia­rze? Oni za­wsze maja czas. Do­łą­czą do nas na pla­ży. Ru­szać się!

Lil przy­ję­ła cał­kiem na­tu­ral­nie prze­ta­so­wa­nie w pa­rach i to­wa­rzy­stwo Da­vi­da, któ­re jej przy­pa­dło. Obo­je zro­bi­li w tył zwrot i ru­szy­li w kie­run­ku pla­ży. Ni­co­le trzy­ma­ła Pa­tric­ka pod ra­mię. Po chwi­li po­cią­gnę­ła go w kie­run­ku pla­ży. Pau­li­na i Ro­bert sta­li zdez­o­rien­to­wa­ni tro­chę ob­ro­tem spra­wy. W koń­cu Pau­li­na po­wie­dzia­ła:

– Idź z nimi. Ja mu­szę wró­cić do sie­bie. Do­łą­czę do was póź­niej.

– Może chcesz, że­bym po­szedł z tobą?

– Nie. Mu­szę wy­ko­nać waż­ny te­le­fon. Do zo­ba­cze­nia.

Ro­bert od­wró­cił się i po­słusz­nie ru­szył za resz­tą. Nie przy­pusz­czał, że bę­dzie to jego ostat­nia roz­mo­wa z Pau­li­ną. Tak jak dla wie­lu in­nych, któ­rym rów­nież nie przy­szło to do gło­wy tam­te­go wie­czo­ru. Jak się oka­za­ło na­stęp­ne­go dnia, Pau­li­na nie przy­szła na im­pre­zę na pla­ży. Po­dob­no ktoś wi­dział ją prze­lot­nie, ale nie do­tar­ła do gru­py cze­ka­ją­cych na nią przy­ja­ciół. Mało tego, w ogó­le znik­nę­ła z ho­te­lu i nikt nie wie­dział, co się z nią sta­ło.

Rozdział 2. Wszystkie drogi prowadzą na bezdroża

Było jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, gdy dro­gą pro­wa­dzą­cą z Aga­di­ru5 na po­łu­dnie po­su­wał się roz­kle­ko­ta­ny jeep6. Znik­nę­ły bia­łe domy, wy­nio­słe me­cze­ty i zie­leń mia­sta. Po­ja­wi­ło się żół­to-po­ma­rań­czo­we pust­ko­wie, a po le­wej stro­nie ma­ja­czy­ły na ho­ry­zon­cie od­le­głe góry.

Naj­pierw dro­ga wio­dła rów­no­le­gle do li­nii wy­brze­ża, po­tem za­czę­ła się od­da­lać i zmie­ni­ła kie­ru­nek na po­łu­dnio­wo-wschod­ni. Te­raz jeep je­chał wprost na spo­tka­nie Sa­ha­ry. Oto­cze­nie wca­le nie przy­po­mi­na­ło tego, co jest pu­sty­nią w po­tocz­nych wy­obra­że­niach Eu­ro­pej­czy­ka. Żad­ne­go pia­sku, ani wydm. Nie­rów­ne i twar­de pod­ło­że, cza­sa­mi po­pę­ka­ne, cza­sa­mi usia­ne gła­za­mi. Po pra­wej stro­nie te­ren był pła­ski, na­to­miast po le­wej ho­ry­zont wy­raź­nie za­my­ka­ły góry. Było to pierw­sze spo­tka­nie z ha­ma­dą – pu­sty­nią ka­mie­ni­stą, któ­rej mo­no­to­nię prze­ry­wa­ły je­dy­nie wy­ra­sta­ją­ce gdzie­nieg­dzie kęp­ki ubo­giej ro­ślin­no­ści.

W mia­rę jak jeep po­su­wał się na po­łu­dnio­wy-wschód, dro­ga zle­wa­ła się z oto­cze­niem. Ota­cza­ją­ca pu­sty­nia czy­ha­ła, wy­cze­ku­jąc mo­men­tu, kie­dy bę­dzie mo­gła po­chło­nąć dro­gę, a przy oka­zji po­dróż­nych, gdy­by aku­rat nią je­cha­li. Od­tąd pu­sty­nia zmie­nia­ła ko­lo­ry jak ka­me­le­on – raz była żół­to-po­ma­rań­czo­wa, po­tem sta­wa­ła się sza­ro-po­pie­la­ta, a in­nym ra­zem żół­to-bru­nat­na. Miej­sca­mi przy­cią­ga­ła oko so­czy­sta zie­leń przy­droż­nych kak­tu­sów i za­ro­śli. Od cza­su do cza­su moż­na było na­tknąć się na bia­łe dro­go­wska­zy lub za­rdze­wia­łe becz­ki po ben­zy­nie. Je­dy­nym śla­dem ży­cia na tym pust­ko­wiu był jeep, mała ru­cho­ma plam­ka. O tym, że się po­ru­sza, świad­czył cią­gną­cy się za nim ob­ło­czek ku­rzu.

Kie­row­ca je­epa był ubra­ny jak rdzen­ni miesz­kań­cy tej czę­ści Afry­ki – no­sił dłu­gą bia­łą dżel­la­bę7 i za­wój na gło­wie. Je­den wol­ny ko­niec ma­te­ria­łu spły­wał na ra­mię, a dru­gi za­kry­wał nos i usta. W taki spo­sób lu­dzie pu­sty­ni chro­nią się przed słoń­cem i wszech­obec­nym tu ku­rzem i pia­chem. Pod tur­ba­nu wi­dać było ciem­ne oczy i spa­lo­ną słoń­cem skó­rę. Obok kie­row­cy sie­dział iden­tycz­nie ubra­ny męż­czy­zna. Je­dy­ną róż­ni­cą, przy­cią­ga­ją­cą oko był głę­bo­ki, nie­bie­ski ko­lor za­wo­ju. Zwy­kły tu­ry­sta z Eu­ro­py na­zwał­by ich po pro­stu Ara­ba­mi. Bar­dziej za­awan­so­wa­ny tu­ry­sta wie­dział­by, że w tej czę­ści Afry­ki czło­wiek w dżel­la­bie i za­wo­ju na gło­wie, nie musi być Ara­bem. Rów­nie do­brze może być Ber­be­rem8.

Na tyl­nym sie­dze­niu je­epa sie­dział jesz­cze je­den pa­sa­żer. Od razu wi­dać było, że nie był ani Ara­bem, ani Ber­be­rem. Ubra­ny po eu­ro­pej­sku, w ko­szul­kę polo i szor­ty kha­ki, wy­glą­dał jak po­dróż­nik z epo­ki od­kryć geo­gra­ficz­nych. Ty­po­wy tu­ry­sta zwie­dza­ją­cy świat z apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym. Ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło mu do kom­plet­ne­go wi­ze­run­ku tu­ry­sty, łącz­nie z owym apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym za­wie­szo­nym na szyi. Oprócz nie­go miał jesz­cze lor­net­kę w fu­te­ra­le. Przed słoń­cem chro­nił go ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Przed pia­chem i ku­rzem pu­sty­ni nie chro­ni­ło go nic. Od cza­su do wy­cie­rał twarz chu­s­tą, krzy­wił się, zgrzy­tał zę­ba­mi i po­ka­sły­wał. Obok nie­go le­ża­ła na sie­dze­niu pod­ręcz­na tor­ba po­dróż­na. Sie­dział w po­zy­cji pół­le­żą­cej, jak­by drze­mał znu­żo­ny dro­gą i upa­łem.

Gdy słoń­ce było już wy­so­ko, na­gle pa­sa­żer ock­nął się i lek­ko pod­no­sząc gło­wę, za­py­tał po an­giel­sku:

– Dłu­go tak jesz­cze po­je­dzie­my? Gdzie to jest?

Jego głos był skrze­kli­wy i nie­przy­jem­ny, a an­giel­ski bar­dzo ubo­gi i twar­dy.

–  Chce mi się pić! Daj mi wody, gu­ide9!

Sie­dzą­cy obok kie­row­cy pa­sa­żer w nie­bie­skim za­wo­ju, na­zwa­ny gu­ide czy­li prze­wod­ni­kiem, nie od­po­wie­dział, lecz wska­zał za sie­bie. Tam, z tyłu sa­mo­cho­du le­ża­ły bu­tel­ki z wodą mi­ne­ral­ną.

– Nie chcę tego cie­płe­go gów­na! Za­trzy­maj się! Stój, sły­szysz? Mu­szę do to­a­le­ty.

Jak okiem się­gnąć, ście­li­ła się ka­mien­na pust­ka. Żad­nej to­a­le­ty. Ale to umow­ne ha­sło wy­war­ło po­żą­da­ny sku­tek. Prze­wod­nik po­wie­dział coś do kie­row­cy, któ­ry naj­wi­docz­niej nie ro­zu­miał po an­giel­sku, a ten po chwi­li za­trzy­mał je­epa na środ­ku pu­styn­nej dro­gi. Pa­sa­żer wy­siadł i od­szedł kil­ka kro­ków, żeby za­ła­twić po­trze­bę. Te­raz moż­na było zo­ba­czyć, że jest wy­so­ki i szczu­pły, do­brze po pięć­dzie­siąt­ce. Mimo to trzy­mał się pro­sto i po­ru­szał ener­gicz­nie. Na­gle obej­rzał się nie­pew­nie za sie­bie, jak­by po­ra­zi­ła go ja­kaś myśl. Na szczę­ście nic się nie dzia­ło – jeep stał na swo­im miej­scu. Wró­cił szyb­ko i wsiadł na tyl­ne sie­dze­nie. Wziął bu­tel­kę mi­ne­ral­nej i pił dłu­go i łap­czy­wie. Tym­cza­sem jeep ru­szył w dal­szą dro­gę.

– Gdzie ten twój szejk i jego pa­łac?

– Cier­pli­wo­ści, pa­nie. Nie tak ła­two tam tra­fić. – Głos prze­wod­ni­ka do­cho­dzą­cy spod za­wo­ju za­sła­nia­ją­ce­go mu usta był wy­so­ki i przy­jem­ny.

– Do­bra, do­bra. Ile jesz­cze po­je­dzie­my?

– Tyl­ko Al­lach wie. We­dług mnie jesz­cze dwie-trzy go­dzi­ny.

– Co ty tam mam­ro­czesz pod tą szma­tą? Czy mu­si­my je­chać w tym cho­ler­nym upa­le? Nie mo­że­my się za­trzy­mać?

– Gdzie za­trzy­mać? Słoń­ce jest wszę­dzie. Bę­dzie jesz­cze go­rzej. Le­piej je­chać i szyb­ciej do­trzeć do celu. Bę­dzie­my kró­cej zno­sić ten upał.

–  Celu jak nie wi­dać, tak nie wi­dać. Czy ty wiesz, gdzie to jest? Twój szejk10 tam tra­fi?

– Al­lach jest wiel­ki, a pu­sty­nia bez­kre­sna. Je­dy­nie Al­lach wie, czy szejk Ibra­him do­tarł już na miej­sce. Je­śli nie, trze­ba bę­dzie po­cze­kać.

– Co ty ga­dasz, synu wiel­błą­da? Prze­cież spo­tka­nie ma się od­być dzi­siaj.

–  Spo­tka­nie wy­zna­czo­no na dziś, ale czy pu­sty­nia nam na to po­zwo­li, tego nie wie­my, sa­hi­bie11. Po­zo­sta­je mieć na­dzie­je, że szejk do­tarł na miej­sce.

To była praw­da. Le­piej było je­chać, by jak naj­szyb­ciej do­trzeć do celu. Nie było sen­su urzą­dzać po­sto­jów w czter­dzie­sto­stop­nio­wym upa­le, gdy żar leje się z bez­chmur­ne­go nie­ba. W oa­zie cze­ka­ło przy­najm­niej wy­tchnie­nie, oraz szejk, z któ­rym po­dróż­ny miał umó­wio­ne spo­tka­nie. Jeep po­ko­ny­wał nie­stru­dze­nie ko­lej­ne ki­lo­me­try, a po­dróż­ny zwa­ny przez prze­wod­ni­ka „sa­hi­bem” po­grą­żył się w my­ślach.

Przy­po­mniał so­bie swo­je spo­tka­nie z szej­kiem. Pierw­sze i ostat­nie. To było w ubie­głym roku, we Fran­cji, na tar­gach prze­my­sło­wych. Był jed­nym z wie­lu za­pro­szo­nych go­ści, tak jak i szejk. Te­raz je­chał na dru­gie spo­tka­nie, spo­tka­nie, któ­re mo­gło prze­nieść for­tu­nę w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Snuł wi­zje wiel­kie­go ośrod­ka prze­my­sło­we­go, któ­ry tu zbu­du­ją. Szejk zna­lazł na swo­ich zie­miach bar­dzo cen­ne ko­pa­li­ny. Były tam bo­ga­te zło­ża he­ma­ty­tu12, czę­ścio­wo eks­plo­ato­wa­ne, a w ich są­siedz­twie od­kry­to rudę ura­nu! Szejk sfi­nan­so­wał bar­dzo kosz­tow­ne ba­da­nia geo­lo­gicz­ne, a te­raz po­szu­ki­wał wspól­ni­ka do eks­plo­ata­cji zło­ża. Wspól­ni­ka, któ­ry wnie­sie nie tyl­ko ka­pi­tał, ale tak­że kon­tak­ty umoż­li­wia­ją­ce eks­port poza gra­ni­ce Afry­ki. On, sza­no­wa­ny biz­nes­men z Eu­ro­py otwie­rał przed szej­kiem wiel­kie moż­li­wo­ści. Na tej ba­zie zbu­du­ją im­pe­rium, o ja­kim w Eu­ro­pie się nie śni­ło. Eu­ro­pa jest wy­eks­plo­ato­wa­na, do­bra po­dzie­lo­ne, stre­fy wpły­wów usta­lo­ne. Tyl­ko poza Eu­ro­pą moż­na jesz­cze zna­leźć nie­tknię­te te­re­ny, da­ją­ce szan­se na lu­kra­tyw­ny biz­nes.

Był bar­dzo dum­ny i wdzięcz­ny szej­ko­wi, że to wła­śnie jego wy­brał na przy­szłe­go part­ne­ra w biz­ne­sie. Szejk za­pro­sił go do sie­bie, by po­ka­zać mu swe do­bra. Bę­dzie moż­na oce­nić za­sob­ność zło­ża oraz stan prac od­kryw­ko­wych. To był wła­ści­wy cel jego po­dró­ży do Ma­ro­ka, a nie wa­ka­cje, jak wie­rzy­li wszy­scy, włą­cza­jąc jego żonę. Praw­dzi­wy biz­nes­men nig­dy nie ma wa­ka­cji. Na­wet gdy wy­jeż­dża na wa­ka­cje, pra­cu­je na swój suk­ces. Gdzieś błą­ka­ła się jesz­cze upo­rczy­wa myśl o zło­cie, któ­re też eks­plo­ato­wa­no nie­co da­lej na po­łu­dnie. Prze­czy­tał o tym, gdy przy­go­to­wał się do wy­jaz­du. Oczy­wi­ście, „nie­co da­lej na po­łu­dnie” ozna­cza­ło set­ki ki­lo­me­trów i wy­jazd poza te­ry­to­rium Ma­ro­ka, ale czy to mo­gło być prze­szko­dą? Je­śli trze­ba bę­dzie, po­je­dzie do Mau­re­ta­nii, do Mali, a na­wet jesz­cze da­lej. Je­śli nie za­ła­twi wszyst­kie­go tym ra­zem, przy­je­dzie tu jesz­cze raz. Zło­to to spra­wa przy­szło­ści. Je­śli tam jest, le­piej by nikt nie od­krył tego przed nim. Na ra­zie miał zwi­zy­to­wać zie­mie szej­ka, żeby oce­nić fi­nan­so­we per­spek­ty­wy roz­po­czę­tej in­we­sty­cji.

Wy­ru­szy­li bar­dzo wcze­śnie, tuż przed świ­tem, by po­ko­nać więk­szość dro­gi przed naj­gor­szym skwa­rem. Mi­nę­ło parę go­dzin i upał stał się nie do wy­trzy­ma­nia. Za­ni­kła bry­za od stro­ny oce­anu, któ­ra na po­cząt­ku po­dró­ży przy­no­si­ła ulgę. Po­wie­trze sta­ło w bez­ru­chu i nig­dzie nie było naj­mniej­sze­go cie­nia. Jaz­da da­wa­ła cho­ciaż złu­dze­nie po­wie­wu po­wie­trza. Pu­sty­nia zmie­ni­ła ko­lor i wy­gląd – oto­cze­nie z ka­mie­ni­ste­go za­czę­ło prze­cho­dzić w piasz­czy­ste. Za­głę­bia­li się w co­raz więk­sze pust­ko­wie. Te­ren w dal­szym cią­gu był pła­ski, ale dro­ga, któ­rą ob­ra­li, była co­raz gor­sza i co­raz bar­dziej wy­bo­ista. Od daw­na nie na­po­tka­li żad­nej osa­dy, wio­ski, ani żad­ne­go czło­wie­ka.

Na­gle w od­da­li po­ja­wił się mały, pra­wie nie­wi­docz­ny punk­cik. Z po­cząt­ku nie zwró­ci­li na nie­go uwa­gi. W mia­rę jak się przy­bli­żał, na­bie­rał kształ­tów sa­mo­cho­du z plan­de­ką. Pa­sa­żer z tyłu za­uwa­żył go ostat­ni. Wy­chy­lił się i przy­ło­żył do oczu lor­net­kę, dłu­go przy­glą­da­jąc się zbli­ża­ją­ce­mu się po­jaz­do­wi. Nie odej­mu­jąc lor­net­ki, spy­tał z na­dzie­ją w gło­sie:

– Może to szejk je­dzie na na­sze spo­tka­nie?

– To nie szejk. To sa­mo­chód cię­ża­ro­wy.– Od­po­wie­dział prze­wod­nik.

– Więc kto to może być? –Pró­bo­wał do­ciec pa­sa­żer, ob­ser­wu­jąc zbli­ża­ją­cy się po­jazd.

–  Na tym od­lu­dziu, to może być kto­kol­wiek. Ban­dy­ci lub uczci­wi lu­dzie.

– Dla­cze­go ban­dy­ci? Prze­cież to cię­ża­rów­ka, w do­dat­ku czymś wy­ła­do­wa­na.

– Je­śli nie ban­dy­ci, to prze­myt­ni­cy. Wszyst­ko jed­no, i jed­ni, i dru­dzy po­tra­fią być nie­bez­piecz­ni. Nie bę­dzie­my tego spraw­dzać. Scho­waj się na­tych­miast, pa­nie. Po­łóż się z tyłu na pod­ło­dze i ani sło­wa!

Prze­wod­nik po­wie­dział coś do kie­row­cy, a ten po­ki­wał gło­wą. Roz­ka­zu­ją­cy ton gło­su świad­czył, że nie żar­tu­je. Tak za­sko­czył pa­sa­że­ra, że ten bez ga­da­nia wy­ko­nał po­le­ce­nie. Po chwi­li usły­sze­li sil­nik zbli­ża­ją­ce­go się po­jaz­du i na­wo­ły­wa­nia lu­dzi w nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­ku. Jeep zwol­nił i pa­sa­żer usły­szał głos kie­row­cy wy­krzy­ku­ją­ce­go coś do nad­jeż­dża­ją­cych z prze­ciw­ka. Oni też coś wo­ła­li, ale nie mógł zro­zu­mieć, o co cho­dzi­ło. Po­czuł tyl­ko, jak mi­ja­jąc ich, jeep na­gle do­dał gazu. Tam­ci coś wy­krzy­ki­wa­li, ale po­wo­li gło­sy za­czę­ły się od­da­lać.

Po dłuż­szej chwi­li pa­sa­żer na­brał od­wa­gi i ostroż­nie wyj­rzał. Wy­jął lor­net­kę i przez tyl­ną szy­bę za­czął wpa­try­wać się w od­da­la­ją­cy się kształt. Naj­wi­docz­niej spo­tka­nie nie da­wa­ło mu spo­ko­ju.

– Co to było? Po­je­cha­li? – Za­py­tał prze­wod­ni­ka. – Dla­cze­go nie za­trzy­ma­li­śmy się?

– Po co? Nie­do­brze im z oczu pa­trzy­ło.

– O! Za­trzy­ma­li się. Będą nas ści­gać? – Pa­sa­żer da­lej ob­ser­wo­wał ich przez lor­net­kę; tym ra­zem w jego gło­sie po raz pierw­szy za­brzmia­ła nie­pew­ność.

Rze­czy­wi­ście, wy­ła­do­wa­na cię­ża­rów­ka za­trzy­ma­ła się, pod­czas, gdy jeep gnał da­lej w swo­ją stro­nę.

– Oby Al­lach nas przed tym uchro­nił! – Po­wie­dział prze­wod­nik.

– Kim oni byli? Co mó­wi­li?

– Tyl­ko Al­lach wie, kim na­praw­dę byli. Wszyst­ko jed­no, czy ban­dy­ci, prze­myt­ni­cy lub po­wstań­cy. Wszy­scy oni są rów­nie nie­bez­piecz­ni na pu­sty­ni. Czy to waż­ne?

– Zo­staw w spo­ko­ju Al­la­cha. Może być waż­ne. Je­śli wró­cą za nami…

– Nie do­go­nią nas. Chcesz za­wró­cić pa­nie, żeby spraw­dzić, kim byli?

– Co za głu­pi po­mysł! Chy­ba nie mó­wisz po­waż­nie?

– A ty, pa­nie, mó­wi­łeś po­waż­nie?

–  Uff! Na szczę­ście ru­szy­li. Nie będą nas ści­gać. – Pa­sa­żer ode­tchnął z ulgą, bo cię­ża­rów­ka ru­szy­ła da­lej. – Co im po­wie­dzia­łeś, Be­du­inie13?

– Nie je­stem Be­du­inem, sa­hi­bie. Je­stem tu z po­le­ce­nia do­stoj­ne­go Ibra­hi­ma, żeby cię za­wieźć na wa­sze spo­tka­nie.

– Jak się na­zy­wasz? Za­po­mnia­łem twe­go imie­nia.

– Ab­dal­lah.

– Ab­dal­lah – to wiem. A jak da­lej?

– Ab­dal­lah, syn Ta­ge­dy. W skró­cie Ab­dul. To wy­star­czy.

– Ta­ge­da to mat­ka? A na­zwi­sko po ojcu? Nie masz ja­kie­goś na­zwi­ska?

– Na pu­sty­ni na­zwi­ska nie są po­trzeb­ne.

Dziw­ne, że pa­sa­żer do­pie­ro te­raz za­in­te­re­so­wał się bli­żej swo­im prze­wod­ni­kiem, jego po­cho­dze­niem i na­zwi­skiem. Świad­czy­ło to o jego wy­bit­nym lek­ce­wa­że­niu lu­dzi, któ­rych spo­ty­kał na swej dro­dze. Może nie wszyst­kich, ale przy­najm­niej tych, któ­rzy mu usłu­gi­wa­li. Trak­to­wał ich jak po­wie­trze, albo frag­ment ume­blo­wa­nia. Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi na za­da­ne py­ta­nie, pa­sa­żer wziął zno­wu lor­net­kę. Tym ra­zem za­czął ob­ser­wo­wać ho­ry­zont przed je­epem. Po kil­ku mi­nu­tach opu­ścił lor­net­kę i spy­tał znie­cier­pli­wio­ny:

– Dla­cze­go tam nic nie ma? Gdzie ta po­sia­dłość szej­ka?

– Cier­pli­wo­ści, pa­nie.

Jesz­cze kil­ku­krot­nie przy­kła­dał i opusz­czał lor­net­kę, wy­pa­tru­jąc cze­goś na ho­ry­zon­cie. Wy­da­wał się co­raz bar­dziej roz­draż­nio­ny bra­kiem efek­tów. Wresz­cie coś mu się przy­po­mnia­ło, bo za­py­tał:

– Czy nie tędy przy­pad­kiem prze­bie­ga­ła tra­sa raj­du Pa­ryż–Da­kar?

– Nie wiem, czy do­kład­nie tędy, ale kie­dyś tak było. Do cza­su, gdy na po­łu­dniu zro­bi­ło się nie­bez­piecz­nie i rajd prze­nie­sio­no na inny kon­ty­nent.

– Nie­bez­piecz­nie?

–  Mam na my­śli Sa­ha­rę Za­chod­nią i po­wstań­ców, wal­czą­cych o jej nie­pod­le­głość. W ostat­nich la­tach było bar­dzo nie­spo­koj­nie w Mau­re­ta­nii i w Mali. Nie masz się cze­go oba­wiać, sa­hi­bie, bo tu w Ma­ro­ku jest spo­koj­nie.

– Skąd ty to wszyst­ko wiesz, wiel­błą­dzi synu?– Wy­mam­ro­tał pod no­sem, a gło­śno po­wie­dział:

– A czy oni mają tu pa­li­wo?

– Pa­li­wo? Jacy oni?

– Tu po dro­dze. No, czy moż­na za­tan­ko­wać. Prze­cież my cały czas je­dzie­my. Co bę­dzie, jak skoń­czy się pa­li­wo? Sta­cji ben­zy­no­wej ja­koś nie wi­dać na tym pust­ko­wiu. Prze­cież mu­si­my jesz­cze wró­cić!

–  Eve­ry­thing is un­der con­trol14. – To zda­nie pa­sa­żer miał jesz­cze nie raz usły­szeć od swe­go prze­wod­ni­ka, o czym nie wie­dział.

– Co jest pod kon­tro­lą? Mów mi tu za­raz, co zro­bisz, je­śli za­brak­nie pa­li­wa? Jak wró­ci­my? – W gło­sie pa­sa­że­ra było sły­chać nie­po­kój. Dla­cze­go wcze­śniej o tym nie po­my­ślał? Co bę­dzie, jak utkną na środ­ku tego pust­ko­wia bez kro­pli pa­li­wa? Jak mógł tak bez­tro­sko za­wie­rzyć ży­cie temu głu­pie­mu Ara­bo­wi?!

– Za­tan­ku­je­my.

–  Za­tan­ku­je­my? Co? Gdzie za­tan­ku­je­my? Czy wi­dzisz tu ja­kąś sta­cję ben­zy­no­wą?

– Cier­pli­wo­ści, pa­nie. – Ko­lej­ne po­wie­dze­nie, któ­re jesz­cze nie raz mia­ło go wy­pro­wa­dzać z rów­no­wa­gi w trak­cie tej po­dró­ży, o wie­le dłuż­szej, niż się spo­dzie­wał.

– Cier­pli­wo­ści? Tu nic nie ma. Chy­ba nie za­tan­ku­jesz z tych za­rdze­wia­łych be­czek przy dro­dze? Jak mo­głem być tak głu­pi, żeby dać się na­mó­wić na tę jaz­dę!

Rze­czy­wi­ście po dro­dze na­po­ty­ka­li cza­sem po­rzu­co­ne, za­rdze­wia­łe becz­ki nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia i prze­zna­cze­nia.

–  Uspo­kój się, sa­hi­bie. Za two­je bez­pie­czeń­stwo od­po­wia­dam gło­wą przed szej­kiem. W ra­zie cze­go za­wsze moż­na się prze­siąść na wiel­błą­dy.

– Co ty bre­dzisz? Na ja­kie wiel­błą­dy? Nie uma­wia­łem się z tobą na jaz­dę na wiel­błą­dzie! – Jego głos sta­wał się co­raz bar­dziej skrze­kli­wy w mia­rę, jak ogar­nia­ła go wście­kłość. Jak mógł być tak na­iw­ny, żeby nie za­py­tać, jak i kie­dy wró­cą! – Masz mnie na­tych­miast od­sta­wić do domu!

– Te­raz za­raz, pa­nie? Więc re­zy­gnu­jesz ze spo­tka­nia z do­stoj­nym Ibra­hi­mem? Mam wra­cać?

–  Tak, te­raz, za­raz!

Jeep je­chał da­lej, jako że kie­row­ca nie ro­zu­miał ich roz­mo­wy. Wy­czu­wał je­dy­nie z tonu dys­ku­sji, że ten bia­ły jest o coś wście­kły.

– Oba­wiam się, że Ibra­him nie bę­dzie za­do­wo­lo­ny, je­śli przy­je­dzie na próż­no. On prze­mie­rza pu­sty­nię i na­ra­ża się na nie­wy­go­dy tyl­ko po to, by spo­tkać się z tobą, pa­nie.

– No to co? Nie chcę utknąć w pia­skach bez moż­li­wo­ści po­wro­tu. Chcę wra­cać.

– Jak so­bie ży­czysz, pa­nie. Ale to nie jest roz­sąd­ne. Je­śli te­raz za­wró­ci­my, to nie star­czy nam pa­li­wa na dro­gę po­wrot­ną. Utknie­my po dro­dze.

– Co ty ga­dasz, idio­to? Do po­sia­dło­ści nam star­czy, a z po­wro­tem nie?

– Do­kład­nie tak. Mó­wi­łem, że za­tan­ku­je­my po dro­dze. To już nie­da­le­ko. Mam wra­cać czy je­chać da­lej?

– Boże, co za kraj! Co za lu­dzie! Jedź, Be­du­inie, gdzie uwa­żasz, byle prę­dzej. I byle tam było pa­li­wo. Masz mnie bez­piecz­nie od­sta­wić z po­wro­tem!

*

Prze­wod­nik nie kła­mał – byli już bar­dzo bli­sko celu po­dró­ży. Na po­łu­dnio­wym ho­ry­zon­cie po­ja­wi­ła się ni­kła ciem­na nit­ka, któ­ra zmie­ni­ła się w pa­sek zie­le­ni. Za­nim tam do­tar­li, pa­sek zie­le­ni urósł do roz­mia­rów osa­dy oko­lo­nej pal­ma­mi. Zbli­ża­li się do ży­znej do­li­ny Draa – pasa zie­mi sze­ro­ko­ści kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów, zie­lo­nych płuc tej kra­iny. Pły­ną­ca tam rze­ka okre­so­wo za­ni­ka­ła, ale i tak zbio­ry trwa­ły przez okrą­gły rok. Za­nim jed­nak tam do­tar­li, na­po­tka­li praw­dzi­wą sta­cję ben­zy­no­wą! Nie była to sta­cja, ja­kiej ocze­ki­wał po­dróż­ny. Na­zy­wa­nie „sta­cją ben­zy­no­wą” okra­to­wa­nej cha­łu­py z wia­tą w szcze­rym pust­ko­wiu brzmia­ło zbyt dum­nie. Jed­nak­że speł­nia­ła do­sko­na­le swo­ją rolę, o czym prze­ko­na­li się po chwi­li.

Ku zdzi­wie­niu pa­sa­że­ra, gdy tyl­ko pod­je­cha­li pod wia­tę, sta­lo­we drzwi uchy­li­ły się. Wy­szedł z nich Arab w bia­ło-brą­zo­wej dżel­la­bie. Po szyb­kiej wy­mia­nie zdań z Ab­du­lem i wrę­cze­niu mu kil­ku bank­no­tów, wy­to­czył me­ta­lo­wą ba­rył­kę z pa­li­wem z ma­łe­go ma­ga­zy­nu. Po­tem wró­cił do swe­go „schro­nu” i za­trza­snął cięż­kie drzwi. Wi­docz­nie ogra­ni­czał kon­tak­ty han­dlo­we z po­dróż­ny­mi do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum, dyk­to­wa­ne­go wzglę­da­mi bez­pie­czeń­stwa. Ab­dul za­jął się be­czuł­ką, mru­cząc coś pod no­sem. Zda­je się, że tan­ko­wa­nie wy­szło dro­żej, niż się spo­dzie­wał. To wszyst­ko wy­glą­da­ło dziw­nie, a jed­nak przy­wró­ci­ło pa­sa­że­ro­wi za­ufa­nie do Ab­du­la. Czyż­by na­praw­dę ten Be­du­in miał wszyst­ko pod kon­tro­lą?

Po za­tan­ko­wa­niu spo­koj­nie wy­ru­szy­li w kie­run­ku pasa zie­le­ni na ho­ry­zon­cie. Skoń­czy­ło się bez­kre­sne pust­ko­wie. Po dro­dze mi­nę­li dwie grup­ki wę­drow­ców na wiel­błą­dach, zdą­ża­ją­cych w tym sa­mym kie­run­ku oraz dwa sa­mo­cho­dy ja­dą­ce w kie­run­ku prze­ciw­nym. Upra­gnio­na plam­ka zie­le­ni przy­bie­ra­ła co­raz wy­raź­niej­sze kształ­ty gaju pal­mo­we­go.

Osa­da, do któ­rej do­tar­li była dość duża, jak na tu­tej­sze wa­run­ki. Ofe­ro­wa­ła wszyst­ko, cze­go po­trze­ba wę­drow­com na pu­sty­ni. Sta­no­wi­ło ją kil­ka­dzie­siąt do­mów ład­nie zdo­bio­nych w mo­ty­wy ro­ślin­ne lub geo­me­trycz­ne, oraz mały me­czet. Każ­da li­czą­ca się osa­da mu­sia­ła mieć swój me­czet. Oka­za­ło się, że osa­da po­sia­da też ho­tel, i to cał­kiem luk­su­so­wy jak na wa­run­ki pu­styn­ne. Tro­chę na ubo­czu po­wsta­ło mia­stecz­ko no­ma­dów, któ­rzy za­wsze tam roz­kła­da­li swe na­mio­ty. Była tam też mała sa­dzaw­ka, przy któ­rej po­ili swo­je wiel­błą­dy w wy­dzie­lo­nym do tego miej­scu, oraz pal­mo­wy gaj, dość roz­le­gły, ale nie­da­ją­cy zbyt wie­le cie­nia i ochło­dy. Obok ulo­ko­wał się lo­kal­ny, mały souk, gdzie kon­cen­tro­wa­ło się ży­cie han­dlo­we. Jak wi­dać osa­da była przy­go­to­wa­na i na wi­zy­ty tu­ry­stów, i na przy­ję­cie ka­ra­wan po­ko­nu­ją­cych pu­styn­ne szla­ki.

Pa­sa­żer skwi­to­wał ten wi­dok wes­tchnie­niem ulgi:

– Na­resz­cie! No i gdzie twój szejk?

– Cier­pli­wo­ści, pa­nie. Za­raz bę­dzie­my na miej­scu.

– Jest tu ja­kiś ho­tel? Za­wieź mnie naj­pierw do ho­te­lu.

– Oczy­wi­ście. Ho­tel na­le­ży do szej­ka. Za­raz do­je­dzie­my na miej­sce, pa­nie.

Ży­cze­nie po­dróż­ne­go było jak naj­bar­dziej na cza­sie, bo­wiem kil­ku­go­dzin­na po­dróż w ku­rzu i upa­le jemu naj­bar­dziej dała się we zna­ki. Na­resz­cie moż­na bę­dzie zmyć z sie­bie piach dro­gi i od­po­cząć. Oby te miej­sco­we luk­su­sy nie oka­za­ły się brud­ną norą bez wody i to­a­le­ty.

Tu cze­ka­ła go nie­spo­dzian­ka! Ho­tel oka­zał się re­zy­den­cją, ja­kiej nikt nie spo­dzie­wał się tak da­le­ko od cy­wi­li­za­cji. Dwu­po­zio­mo­wy roz­ło­ży­sty dom w ko­lo­rze cy­no­bru, z bia­ły­mi okien­ni­ca­mi, miał kil­ka­na­ście po­koi z ła­zien­ka­mi, kil­ka apar­ta­men­tów, re­stau­ra­cję, bar, wła­sny ba­sen i ogród. Co praw­da, w ba­se­nie były reszt­ki wody, ale i tak jak na tu­tej­sze stan­dar­dy, moż­na było ho­tel na­zwać luk­su­so­wym. Po­dróż­ne­go przy­wi­ta­no z wiel­kim sza­cun­kiem, wręcz czo­ło­bit­nie, jak dłu­go ocze­ki­wa­ne­go go­ścia. Per­so­nel praw­do­po­dob­nie zo­stał uprze­dzo­ny, że zja­wi się gość za­pro­szo­ny przez sa­me­go wła­ści­cie­la. Bar­dzo mu się to spodo­ba­ło i utwier­dzi­ło go w prze­ko­na­niu, że jest oso­bi­sto­ścią wy­bit­ną i do­ce­nia­ną, na­wet ty­sią­ce ki­lo­me­trów od kra­ju. Szejk jesz­cze nie przy­był, ale w ta­kich wa­run­kach ocze­ki­wa­nie nie było uciąż­li­we.

Ulo­ko­wa­no go w jed­nym z kli­ma­ty­zo­wa­nych apar­ta­men­tów, któ­ry skła­dał się z sy­pial­ni, po­ko­ju dzien­ne­go i ła­zien­ki. Był tam też ba­rek peł­ny na­po­jów, na­wet al­ko­ho­lo­wych. Dziw­ne, bo­wiem, mu­zuł­ma­nom nie wol­no pić al­ko­ho­lu. Wi­docz­nie szejk na­le­żał do świa­to­wych lu­dzi, dba­ją­cych o swych go­ści, któ­ry­mi byli nie tyl­ko pra­wo­wier­ni mu­zuł­ma­nie. Po­dróż­ny po­sta­no­wił od­świe­żyć się i zre­lak­so­wać. Było skwar­ne po­po­łu­dnie, naj­uciąż­liw­sza dla cu­dzo­ziem­ców pora dnia. Na ze­wnątrz ter­mo­me­try wska­zy­wa­ły po­nad czter­dzie­ści stop­ni, ale we­wnątrz pa­no­wał przy­jem­ny chłód. Gdy już od­świe­żył się i od­po­czął, za­in­te­re­so­wa­ło go, gdzie po­dzie­wa się Ab­dul. Co praw­da Ab­dul pro­sił go, by nie opusz­czał ho­te­lu, ale było po­po­łu­dnie, a Ab­dul gdzieś prze­padł. Ile moż­na cze­kać w po­ko­ju ho­te­lo­wym, na­wet kli­ma­ty­zo­wa­nym?

Po­dróż­ny nie­świa­do­mie za­czął trak­to­wać Ab­du­la jak swe­go oso­bi­ste­go słu­żą­ce­go. Wo­bec tego lo­gicz­ne było, że nie bę­dzie słu­chał się służ­by. Zszedł na dół, ob­szedł ogród, ba­sen i wresz­cie tra­fił do re­stau­ra­cji. Re­stau­ra­cja ho­te­lo­wa nie była duża, w sam raz do­pa­so­wa­na do wiel­ko­ści re­zy­den­cji. W tej chwi­li sie­dzia­ła tam je­dy­nie dwój­ka Eu­ro­pej­czy­ków, za­ję­tych roz­mo­wą. Poza tym było pu­sto.

Wy­szedł na ze­wnątrz po­sia­dło­ści, żeby się tro­chę ro­zej­rzeć, za­nim za­pad­nie zmrok. Po krót­kiej chwi­li wa­ha­nia, skie­ro­wał się na wi­docz­ny w od­da­li souk, czy­li tar­go­wi­sko. Ry­zy­ko­wał, że może się zgu­bić i nie do­ga­dać z miej­sco­wy­mi. Nie znał ani fran­cu­skie­go, ani tym bar­dziej arab­skie­go. W tym kra­ju, daw­nym pro­tek­to­ra­cie Fran­cji, pra­wie wszy­scy mó­wi­li po fran­cu­sku. Ab­dul na­le­żał do tych nie­licz­nych, któ­rzy zna­li rów­nież an­giel­ski. Dla­te­go ucie­szył się, że szejk prze­zor­nie przy­słał mu tak wszech­stron­ne­go prze­wod­ni­ka.

Po­dróż­ny wy­szedł przed ho­tel i ro­zej­rzał się. W oczy rzu­cał się me­czet. Jego mi­na­ret (czy­li wie­ża, z któ­rej muł­ła na­wo­łu­je do mo­dli­twy), choć nie­wy­so­ki, był do­brze wi­docz­ny z każ­de­go miej­sca. Sta­no­wi­ła zna­ko­mi­ty punkt orien­ta­cyj­ny. Od cza­su do cza­su oglą­da­jąc się na nią, po­wę­dro­wał ulicz­ka­mi osa­dy, aż w koń­cu tra­fił na souk.

W każ­dej li­czą­cej się osa­dzie znaj­do­wał się me­czet i, oczy­wi­ście souk. Jak zdą­żył za­uwa­żyć, tar­go­wi­ska były wszę­dzie po­dob­ne: stra­ga­ny z przy­pra­wa­mi, ko­lo­ro­wy­mi ubio­ra­mi, pan­to­fla­mi, in­stru­men­ta­mi, na­rzę­dzia­mi, uprzę­ża­mi, der­ka­mi, i in­ny­mi dziw­ny­mi wy­ro­ba­mi nie­wia­do­me­go prze­zna­cze­nia. W ma­łych osa­dach targ po­wsta­wał sa­mo­ist­nie tam, gdzie ko­czo­wa­li przy­jezd­ni: wy­kła­da­li oni swo­je wy­ro­by na wiel­błą­dzich der­kach wprost na zie­mi przed swy­mi na­mio­ta­mi. Cu­dzo­zie­miec, jako uoso­bie­nie bo­gac­twa, sta­no­wił ła­ko­my ką­sek dla sprze­daw­ców. Za­cze­pia­li go, wy­krzy­ku­jąc coś bez prze­rwy w swo­im śpiew­nym ję­zy­ku. Nie re­ago­wał, bo nie ro­zu­miał ich słów. Dzie­ci szar­pa­ły go za ko­szu­lę i no­gaw­ki szor­tów, zda­je się pro­sząc o jał­muż­nę. Oga­niał się od nich, jak od na­tręt­nych much, ale z mier­nym skut­kiem.

Ku­pił dwie rze­czy, któ­re uznał za ko­niecz­ne: srebr­ny wi­sio­rek w kształ­cie dło­ni oraz dłu­gi za­wój. Wi­sio­rek zna­ny tu jako amu­let „dłoń Fa­ti­my” bę­dzie zna­ko­mi­tym pre­zen­tem dla żony. Za­wój przy­da się w dro­dze po­wrot­nej dla ochro­ny przed ku­rzem i pia­chem.

Roz­draż­nio­ny skwa­rem i na­chal­no­ścią Be­du­inów, po­sta­no­wił wra­cać do ho­te­lu. Krą­żył po­mię­dzy sprze­daw­ca­mi, sta­ra­jąc się zna­leźć wyj­ście. Kie­ro­wał się na wciąż wi­docz­ny me­czet, ale trud­no było wy­do­stać się z plą­ta­ni­ny stra­ga­nów. A to dro­gę za­gro­dził mu na­tar­czy­wy sprze­daw­ca de­rek, a to ko­jec z ku­ra­mi, w koń­cu wpadł w sam śro­dek grup­ki ob­ser­wu­ją­cej wal­ki skor­pio­nów.