Strona główna » Obyczajowe i romanse » Awiatorzy – Opowieść o polskich lotnikach

Awiatorzy – Opowieść o polskich lotnikach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65456-40-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Awiatorzy – Opowieść o polskich lotnikach

Fenomenalna, barwna powieść o polskich lotnikach autora bestsellerowego Czasu Honoru

Awiatorzy to opowieść o młodych ludziach, których łączy marzenie o lataniu. Realizują je w dramatycznych okolicznościach po wybuchu I wojny światowej w eskadrach Niemiec, Austrii i Rosji. Po wojnie czeka ich zaś walka o polskie granice z Ukrainą oraz z bolszewicką Rosją. Na tle barwnych wydarzeń epoki ukazany jest proces odradzania się państwa polskiego po stuleciu zaborów.

Napisana z niebywałą pasją historia, opowiada o dziejach awiacji – od balonów po pierwsze, zdobyczne, samoloty z biało-czerwoną szachownicą na skrzydłach. Dzięki wartkiej akcji i błyskotliwym dialogom, czytelnik z zapartym tchem przemieszcza się w czasie. Od pierwszych prób balonowych w Warszawie osiemnastego stulecia, przez wydarzenia na Bałkanach, których tragicznym skutkiem była I wojna światowa, cesarsko-królewskie Austro-Węgry i rewolucyjną Rosję, aż po niespodziewane zwycięstwo pod wodzą Marszałka Piłsudskiego w Bitwie Warszawskiej 1920 roku.

Jarosław Sokół – prozaik i scenarzysta. Laureat wielu nagród , m.in. dwukrotnie Nagrody za Najlepszy Scenariusz na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Jego serial Czas Honoru podbił serca widzów Telewizji Polskiej. Za upamiętnianie historii polskiej walki o wolność  Jarosław Sokół otrzymał medal za zasługi dla Światowego Związku Żołnierzy AK.

Polecane książki

Jednym z kierunków polityki oświatowej na rok szkolny 2014/2015 jest przeciwdziałanie przemocy w szkole. W ostatnich latach coraz bardziej powszechna staje się przemoc przy użyciu nowoczesnych technologii, np. ośmieszanie na portalach społecznościowych, nękanie poprzez publikowanie filmów nagranych ...
O jej poprzedniej książce Krystyna Janda mówiła, że to „specjalna, mocna i poruszająca lektura”. Marta Abramowicz, autorka bestsellera „Zakonnice odchodzą po cichu”, powraca z nowym reportażem! Książka „Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica” porusza, bo przełamuje kolejne tabu. Ten, kto ją przeczyt...
Trzymający w napięciu thriller historyczny i niesamowita poetycka parabola o zaraźliwej naturze zła „Jedna z najważniejszych powieści tego roku i najlepszych rosyjskich tytułów ostatnich lat”. Medusa.io „Mistrzowska fabuła zgłębiająca burzliwą historię jednego z najbardziej charakterystycznych...
Grudzień na Manhattanie. Padający bez ustanku śnieg zasypuje miasto - i przykrywa kolejne ciała zamordowanych kobiet. Makabryczne przesłanie od szalonego mordercy... W luksusowym apartamencie na najwyższym piętrze eleganckiego gmachu, Caitlin Bennett, autorka bestsellerowych thrillerów, drży ...
Quentin Coldwater, nad wiek rozwinięty intelektualnie uczeń szkoły średniej, ucieka przed nudą codziennego życia, czytając raz po raz serię ukochanych powieści fantastycznych, rozgrywających się w czarodziejskiej krainie o nazwie Fillory. Tak jak wszyscy uważa, że w prawdziwym świecie magia nie istn...
Poradnik do pierwszej części The Lord of the Rings zawiera szczegółowy plan przejścia gry zilustrowany screenami oraz krótką charakterystykę postaci i listę najważniejszych przedmiotów. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.i...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jarosław Sokół

Redakcja i korekty: MAGDALENA WYSOKIŃSKA, MelanżOkładka, projekt typograficzny i skład: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.plRedaktor prowadzący: MAGDALENA CHORĘBAŁADyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKIZdjęcia: okładka – Getty Images Polska; środek – s. 28,106 – Marjan Fuks; s. 182, 258, 352 – FoKA / FORUM Polska Agencja Fotografów© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2016
Tekst © copyright by Jarosław Sokół 2016Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.ISBN 978-83-65456-40-3Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Postępu 14, 02-676 Warszawa
tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy:handlowy@grupazwierciadlo.plKonwersja:eLitera s.c..

Pawłowi Smogorzewskiemu,z przekonaniem, że wcale nie jest za późno

„Wystarczy, że raz doznasz lotu, a będziesz zawsze chodził z oczami zwróconymi w stronę nieba, gdzie byłeś i gdzie pragniesz powrócić.”

Leonardo da Vinci

PROLOG

Dziesiątego maja roku Pańskiego 1789 pewien dziewięcioletni chłopiec zobaczył w Warszawie coś, co zrujnowało nie tylko jego własną przyszłość, ale też zaciążyło na życiu wielu pokoleń przez następne sto pięćdziesiąt lat. Chłopiec miał na imię Klemens i przyjechał do stolicy Rzeczypospolitej z dziadkiem, imć panem Teofilem Kamieńskim, pisarzem skarbowym litewskim i posłem na sejm walny[1].

Warszawa nie przypadła Klemensowi do serca. Przypominała mu ogromne targowisko, gdzie ludzkie i zwierzęce mrowie kłębiło się w błocie, smrodzie i zgiełku nieustającym.

– Ha, w to mi graj! – zachwycał się pan Kamieński, gdy po żmudnej podróży wyszli wraz z wnukiem ze swej kwatery na pierwszy spacer Czerskim Przedmieściem. – To dopiero metropolia, co się zowie, a nie jakiś zaścianek litewski, gdzie krowy po drogach fajdają. Pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców bez mała[2], miarkujesz sobie, mój Klimku?

Klemens milczał dyplomatycznie, choć cisnęło mu się na język pytanie, dlaczegóż to owe pięćdziesiąt tysięcy bez mała musi ciągle wylegać na ulice. Co do przewagi zaś owej metropolii nad jego rodzinnym majątkiem na Litwie, to też takowej nie widział. Krów co prawda na Czerskim Przedmieściu nie było, ale za to koni co niemiara – tako okulbaczonych pod jeźdźcami, jak i zaprzężonych w powozy, landary, bryczki i karoce, a co drugi znaczył trasę swego przejazdu bezwstydnym furczeniem spod ogona. Niejeden nieuważny przechodzień, który nie zdołał uchylić się w porę, bywał w ten sposób pohańbiony na wierzchnim odzieniu. Gorsza rzecz, że nie było to bodaj jedyne niebezpieczeństwo tego gatunku, jakie czyhało na każdym kroku w wychwalanej przez imć pana Kamieńskiego stolicy. Ten, kto uskoczył przed podstępnym kartaczem i szczęśliwie uniknął zarycia facjatą w błoto, mógł zawsze wpaść w stertę ludzkich nieczystości piętrzących się przed najbliższą kamienicą w cierpliwym oczekiwaniu na wywóz. A jeśli i z tego wypadku udało się szczęśliwcowi wykpić, czekało jeszcze na niego niespodziewane chluśnięcie miednicy, z któregoś z otwartych okien.

Wszelkie te zastrzeżenia wobec warszawskiej metropolii Klemens postanowił jednakże zachować dla siebie, by nie ranić uczuć dziadka, szczerego entuzjasty postępu i nowoczesności, zwłaszcza że wiele jego innych osobliwych poglądów chłopiec podzielał całą swoją dziewięcioletnią duszą. Szczególnie dotyczyło to kwestii napowietrznego latania, w którą to szacowny pisarz skarbowy wtajemniczył wnuka podczas letniej przechadzki po swych litewskich włościach.

– Patrz no, mój Klimku, jak to on tymi skrzydliskami wywija, jak je rozkłada, czart jeden! – zawołał naraz, pokazując na sunącego nad ich głowami bociana.

Ów bezbrzeżny zachwyt nad oczywistą naturą świata byłby może na miejscu u wsiowego parobka, lecz personie pokroju pana Kamieńskiego zupełnie nie przystawało gapienie się z otwartą gębą na zwykłego boćka. Toteż mały Klemens uznał, że w szybującym ptaszysku musiało być coś, czego sam nie umiał jeszcze dojrzeć. Dołączył więc do dziadka z głową zadartą ku niebu.

Długo tak stali i patrzyli na znikającego ptaka, aż wreszcie pan Kamieński rzekł w zamyśleniu:

– Nadejdzie czas, że i człowiek latać będzie jako te ptaki niebieskie.

Tego było już za wiele nawet dla siedmiolatka, jakim wówczas był Klemens.

– Wszako człowiek skrzydeł nie ma – zauważył rezolutnie.

– No i wielka mi rzecz – zirytował się pan Kamieński, wyrwany z błogiego zamyślenia. – Zrobi sobie skrzydła. Ja tego nie dożyję, ale ty za życia swego z pewnością zobaczysz na niebie ptaka żelaznego, którym człowiek sterować będzie…

Umilkł, zawstydzony własnym proroctwem, ponieważ przypomniał sobie naukowy paradoks, który nękał wówczas wszystkich marzycieli śniących na jawie o napowietrznym lataniu – żelazo, jako cięższe od powietrza, nie mogło wznieść się w przestworza. Ani drewno. Ani nawet papier. Pod chmury mogła wynieść człowieka jedynie montgolfiera[3] – balon napełniony gorącym powietrzem. Pan Kamieński był zbyt dobrze zaznajomiony z dokonaniami Francuzów w tej materii, by podważać bezsporne fakty, ale po prostu nie umiał zrezygnować z marzeń.

Wizja napowietrznego latania zupełnie zawładnęła wyobraźnią Klemensa. Od tej pory, kiedy tylko mógł, wymykał się na litewskie łąki, żeby obserwować nie tylko bociany, ale i wszelkie podlejsze stworzenia, które opanowały tę niezwykłą sztukę latania. W głębi duszy żywił nadzieję, że za którymś razem jego oczom ukaże się ów ptak żelazny, zapowiedziany pochopnie przez dziadka. Stał się przez to dzieckiem skrytym i nieco przedwcześnie dojrzałym. Dziecięce zabawy przestały go zajmować. Nie szukał towarzystwa rówieśników. Wyczekiwał tylko rozmów z dziadkiem, ale te zdarzały się nader rzadko, gdyż jedyny prawny opiekun Klemensa stale wyjeżdżał w urzędowych sprawach – a to do Wilna, a to do Warszawy. Większą część dzieciństwa chłopiec spędzał więc w towarzystwie niani Antosi, która nie miała ani krzty zrozumienia dla jego fascynacji latającym ptactwem. Swoich rodziców właściwie nie znał: matka odumarła go, gdy miał zaledwie trzy lata, a ojciec odszedł tuż przed jego narodzinami. Z dziadkowych opowieści słyszał tylko, że ojciec jego, pułkownik Kazimierz Kamieński, próbował ratować Rzeczpospolitą, zawiązując przeciwko królowi i jego kochance carycy Katarzynie[4] konfederację w Barze[5]. Klemens niewiele z tego rozumiał, poza tym, że cała awantura źle się skończyła, bo król i jego kochanka – cokolwiek to znaczyło – w końcu rozebrali Rzeczpospolitą na części, które rozdzielili między bandytów ościennych[6]. Pułkownik Kazimierz Kamieński powrócił z przegranych wojen całkowicie zdruzgotany na duchu i przez pozostałą resztę życia nic już więcej, poza spłodzeniem jedynego syna, nie dokonał. Jakkolwiek smutna była to historia, to jeden jej szczegół jaśniał wciąż radosnym blaskiem, rozświetlając twarz Teofila Kamieńskiego, ilekroć ten opowiadał dzieje swego nieszczęsnego syna.

– Imaginuj sobie, mój Klimku… – zaśmiewał się pan Kamieński – …że ojciec twój, a mój syn jednorodzony, nie tylko powziął z innymi spiskowcami plan porwania króla Stanisława, ale też doprowadził zbożne to dzieło do końca! Ba, własnoręcznie dał zdrajcy zdrowo po łbie, kiedy zuchy uprowadzili go razem z królewską karetą na ulicy Kapucyńskiej[7]! Niestety, i między nimi znalazł się Judasz, który potem przeklętego Stanisława podstępnie uwolnił.

Klemens cieszył się z tych wspomnień na równi z dziadkiem. Podobnie jak on był zdania, że lepiej mieć za przodka szaleńca niż zdrajcę albo tchórza.

Niestety, wieczorne rozmowy z dziadkiem zdawały się definitywnie dobiegać końca wraz z jesienią 1788 roku, kiedy to w Warszawie rozpoczął obrady sejm wolny i pan Teofil Kamieński został powołany na posła. Wcale nie kwapił się do objęcia tego nowego urzędu, ale jego zdaniem była to już naprawdę ostatnia szansa na ratowanie Rzeczypospolitej.

– Wszako mówiłeś, że już zgubiona – daremnie przekonywał go chłopiec, bliski płaczu – i że już rozebrana na części, podzielona między bandytów ościennych!

Pan Kamieński zmierzwił czuprynę chłopca. Też nie było mu lekko opuszczać wnuka na Bóg wie jak długo, ale cóż robić?

– Nigdy nie jest tak źle, żeby gorzej być nie mogło – odrzekł ze ściśniętym sercem i wsiadł do powozu.

Kwestia latania powietrznego zajmowała podówczas nie tylko chłopców i różnej maści marzycieli, ale także ludzi na wskroś praktycznych, jak bracia Montgolfier czy uczonych pokroju Szwajcara Ami Arganda[8]. Ba, zaprzątała ona nawet niektóre koronowane głowy, jak tę należącą (wciąż) do Ludwika XVI, czy potraktowaną tak obcesowo przez Klemensowego rodzica głowę polskiego króla Stanisława Augusta. Zwłaszcza ów ostatni władca zdawał się dążyć do opanowania powietrznych przestworzy ze szczególnym zapałem. Gdy tylko zaczęły docierać z Francji wieści o niezwykłych pokazach balonowych, polski król zarządził, żeby miejscowi uczeni natychmiast rozpoczęli stosowne eksperymenta. W zasadzie nie było w tym nic zaskakującego. Wszelkie nowinki z Francji budziły na dworze króla Stanisława wielki entuzjazm, a ich znajomość stanowiła miarę postępowości i dobrego smaku. Tym razem jednak król był naprawdę do głębi przejęty francuskimi balonami i to nie tylko dlatego że w całej oświeconej Europie nosiło się fryzury à la Montgolfier oraz kapelusze balonowe. Podczas pokazu urządzonego na Zamku Królewskim przez imć pana Okraszewskiego[9], chemika i mineraloga, na widok całkiem niewielkiego balonika, który unosił się pod złoconym sufitem, władca nie mógł wręcz ukryć wzruszenia.

– Ty płaczesz, najjaśniejszy panie! – zawołał biskup Naruszewicz[10], uczony poeta i zaufany dworzanin króla.

– Płaczę, mój Naruchu – odrzekł król Stanisław, ocierając łzę jedwabną chustką. – Płaczę, gdyż nieszczęśliwy to władca, który w obliczu tak wielkich wynalazków nie może wszystkich swych sił i talentów przeznaczyć na sprawę postępu całej ludzkości, lecz musi jako ten pies na łańcuchu pilnować wiejskiego obejścia.

– Król chciałby wzlecieć ponad brudne sprawki naszej polityki – wyjaśnił pan Trembecki[11], oficjalny poeta dworski i szambelan króla.

– Prawdę rzekłeś, mój Trębesiu. Ach, wzlecieć, unieść się w czyste przestworza! – egzaltował się król, wpatrzony w lichy balonik pod sufitem. – Cóż to za kraj przeklęty, gdzie prawdziwie wielkie dzieła nigdy zrozumienia nie mogą znaleźć, bo wszyscy od rana politykują! Cóż to za król nieszczęsny, którego każden może wyrwać z karety bez kapelusza, bez futra, bez trzewików nawet!

Mimo upływu lat, niesławne zasadzki na monarchę wciąż żyły w jego pamięci, o czym dworzanie mieli okazję niemal codziennie się przekonywać. Choć więc obaj dworscy poeci nie darzyli się braterską miłością, to w tej chwili połączyła ich zgroza, że przez następną godzinę będą znów wysłuchiwać aż nadto znanej królewskiej opowieści. Na szczęście widok swobody, jakiej doświadczał balonik imć Okraszewskiego tak bardzo pogrążył Stanisława w żółci, że tym razem tyrada nie trwała długo i król bezzwłocznie przeszedł do rzeczy.

– Pytacie, dlaczego płaczę? Oto dlaczego! – zakrzyknął, odsłaniając czoło z wielekroć opisywaną blizną po szabli porywacza i niedoszłego królobójcy. – Nasz kuzyn Ludwik może po całych dniach tylko nauką i poezją się zajmować, a my co?!

Nie było to powiedziane całkiem ad rem[12] i chyba król Stanisław zdał sobie z tego sprawę, bo nagle stracił cały koncept i jeno machnął ręką, rozgoryczony, po czym nie zwracając więcej uwagi na spektakl chemika Okraszewskiego opuścił komnatę, żeby oddać się niewesołym rozważaniom na temat własnego losu, co należało do jego ulubionych zajęć. Ekscytację królewską dodatkowo pogłębiał smród potężny płynący od strony Góry Gnojowej nad Wisłą, gdzie zwożono karami[13] nieczystości z całego miasta. Nie dość, że owa góra piekielna piętrzyła się bezczelnie w bliskości pałacu, to ilekroć zawiał wiatr północny, jak tego dnia właśnie, komnaty królewskie napełniały się fetorem tak obmierzłym, że monarchą wstrząsały mdłości.

Nie był to jednakże koniec królewskiego zainteresowania napowietrznym lataniem, a można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Ponieważ Francuzi czynili w tej materii coraz większe postępy, króla przestały już zadowalać naukowe pokazy miejscowych chemików i fizyków, którzy puszczali w powietrze jakieś żałosne twory, przy czym sami nadymali się swą uczoną próżnością niczym balony. Jeden krakowski akademik twierdził, na przykład, z pełną powagą, że jego balon lepszy był niż francuskie, ponieważ utrzymał się w powietrzu dłużej niż ten, który wyniósł w przestworza panów Pilâtre de Rozier i markiza d’Arlandes. Król wykpił pyszałka i kazał odesłać bez zapłaty z powrotem do Krakowa.

Tymczasem postęp stawiał we Francji coraz śmielsze kroki. Podczas gdy król Stanisław daremnie oczekiwał od swoich uczonych, że wyniosą w przestworza chociaż kosz z gęsią czy psem, francuskie montgolfiery żeglowały pod niebem coraz swobodniej. Niebawem świat zadziwiła zdumiewająca wiadomość: oto niejaki kawaler Blanchard[14] przeleciał balonem kanał La Manche! Król Stanisław nie posiadał się z zachwytu. Wyczyn dzielnego Francuza był najlepszym potwierdzeniem przekonań monarchy, że właśnie rozpoczynała się epoka napowietrznego latania i że każdy światły umysł powinien usilnie wspierać nowoczesnych Ikarów.

Niestety, na razie wszystko wskazywało na to, że owi Ikarowie ostatniej godziny rodzili się wyłącznie we Francji. Wszelkie próby wyniesienia człowieka w przestworza nad podupadającą Rzeczpospolitą kończyły się porażką. A to balon zapalił się przed startem, a to powłoka się rozerwała, a to ochotników w ostatniej chwili obleciał strach i nie zdecydowali się wsiąść do kosza. Polityka też nie sprzyjała postępom w lataniu. W całym kraju zaczęły się powszechne nawoływania o ulepszenie rządów, o wolność od Imperium Rosyjskiego i tym podobne. Głosy te tak bardzo przybrały na sile, że wkrótce król Stanisław nie miał innego wyboru, jak zwołać sejm walny, za przyzwoleniem rosyjskiej imperatorowej Katarzyny, i stanąć na czele dzieła naprawy Rzeczypospolitej albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Pogrążony w odmętach ziemskiej polityki monarcha coraz bardziej oddalał się od niebieskich przestworzy. A jednak to właśnie polityka przybliżyła go doń ponownie.

W drugim roku obradowania sejmu król, który nigdy nie był zręcznym politykiem, zaczął wyraźnie tracić władzę nad biegiem wydarzeń. Doszło do tego, że z jednej strony miał przeciw sobie szlachetków nawołujących do sojuszu z Prusami przeciw Rosji, z drugiej ambasadora Rosji, z trzeciej patriotów gardłujących zapiekle o wolności, a z czwartej – skończonych szaleńców, którzy chcieli wyzwolenia chłopów. W takiej to opłakanej sytuacji powstał na dworze pomysł, żeby odwrócić powszechną uwagę wydarzeniem wielkiej rangi, o którym huczeć będzie przynajmniej cała Warszawa, jeśli nie świat cały – sprowadzić do stolicy Rzeczypospolitej kawalera Blancharda, osławionego swymi wielkimi czynami w przestworzach. Trudno powiedzieć, kto był pierwotnym autorem koncepcji – biskup Naruszewicz, imć Trembecki czy też sam król. Dość, że wszystkim myśl ta wydała się nader szczęśliwa. Co prawda, wydatek publiczny był to niemały i srodze mógł rozjuszyć piekielnych patriotów, toteż postanowiono, że z okazji tej wybite zostaną medale pamiątkowe, które powszechnie sprzedawane będą.

W ten oto sposób, na skutek działania sekretnych sprężyn i mechanizmów historii, o których nikt w zasadzie nie ma pełnego pojęcia, dziewięcioletni Klemens Kamieński doczekał się w końcu wybawienia z samotni litewskiej. Z początkiem maja osiemdziesiątego dziewiątego dziadek Teofil zajechał do majątku w stanie wielkiej ekscytacji.

– Francuzy w Warszawie balony puszczać będą! – zakrzyknął od progu. – Szykuj się, Klimku, pojedziesz ze mną!

W drodze oba ich serca, starego i młodego, zestroiły się ze sobą w doskonałej harmonii. Obaj czuli taką samą radosną gorączkę i rozkoszne dławienie w gardle, jakiej żadnemu z nich nie było dane zaznać w szczęśliwej miłości. Teofil perorował na temat wyczynów słynnego kawalera Blancharda, roztaczając przed wnukiem mocno przesadzone opowieści o podniebnych wyczynach Francuza. W ferworze zapomniał o swej zadawnionej niechęci do Francuzów, a nawet do króla Stanisława, wychwalając polskiego monarchę za sprowadzenie do Rzeczypospolitej nowego Ikara. Z własnej woli dał się ograbić, nabywszy po paskarskiej cenie dwa medale spośród wybitych przez króla na okoliczność wielkiego wydarzenia. Jeden zatrzymał dla siebie, drugi zaś wręczył wnukowi. Przez całą podróż do stolicy Klemens oglądał swój medal z nabożną atencją. Widniała na nim szlachetna podobizna kawalera Blancharda, wizerunek wzbijającego się pod niebo balonu i jakaś łacińska sentencja o Ikarze, której dziadek Teofil nie umiał przetłumaczyć.

W pamiętny dzień dziesiątego maja pogoda była nie najlepsza – chmury wisiały nisko nad miastem, a ziąb wiosenny wdzierał się pod kaftany widzów zgromadzonych tłumnie w ogrodach Vauxhall, które dla uproszczenia angliczańskiej nazwy po prostu Foksalem zwano. Król Stanisław i jego świta rozsiedli się na drewnianym podeście, podczas gdy służebni sławetnego gościa stawiali pośrodku ogrodu wielki wzorzysty balon. Wyglądało to jak nagonka na ogromnego słonia, który miotał się i szarpał na linach, żeby dać nura w gęste chmury. Klemens był tym widokiem tak oczarowany, że zupełnie nie zwracał uwagi na pomniejsze szczegóły widowiska, które zajmowały innych widzów.

– Jak to się nadyma, jak napusza! – oburzał się stojący obok poseł wołyński, pan Kiełbicz, towarzysz kawalerii narodowej. – Obyś pękł, łotrze francuski!

Teofil Kamieński już chciał ofuknąć przyjaciela sejmowego za podobne złorzeczenia wobec tak zachwycającego spektaklu, kiedy zdał sobie sprawę, że pan Kiełbicz wcale nie mówi o montgolfierze, lecz o królu Stanisławie, rozpartym w fotelu na podeście.

– Ile to wszystko kosztować musiało! – ekscytował się pan Kiełbicz. – Wiadomo, że własnej szkatuły drań nie otworzył, tylko z naszych kieszeni znowuż wyciągnął.

Dziadek Klemensa tylko kiwnął zdawkowo głową – niby racja, ale ważniejsze go teraz sprawy zajmowały.

– Widzisz, mój Klimku, te wiosła przy koszu? – gorączkował się, nachylając do wnuka. – To nie dla ozdoby przytroczone, ale dla żeglowania powietrznego. Tymże sposobem kawaler kieruje balonem niczym łodzią po wodzie!

– Kawaler! – sarkał pan Kiełbicz. – Podobnież z tego Francuza żaden kawaler, jeno chłopski syn.

Tego pan Kamieński nie mógł już zdzierżyć. W jego wyobraźni pionier przestworzy, Ikar nieustraszony, bohater, który przeleciał jak ptak nad angielskim kanałem nie mógł być nikim zwyczajnym.

– Zamknij waść gębę! – huknął na osłupiałego towarzysza i byłby dodał kilka jeszcze inwektyw, lecz w tym momencie w ogrodach Foksalu zapanowało poruszenie, bowiem pojawił się we własnej osobie kawaler Jean-Pierre Blanchard. Postury był dosyć nikczemnej, żeby nie powiedzieć – odrażającej. Gęba szczurza, ślepia niczym u karpia w Wigilię, znoszona peruka – nie takiego bohatera spodziewał się ujrzeć pan Teofil Kamieński.

Kawaler dygnął na pałąkowatych nóżkach przed królem Stanisławem i zagdakał po francusku. Monarcha kiwnął łaskawie głową i wygęgał coś gładko w tej samej mowie. „Co powiedzieli, co powiedzieli?”, przebiegło przez tłum, ale mało kto zrozumiał, w czym rzecz.

Tymczasem kawaler Blanchard odszedł na stronę i po chwili powrócił z jakąś francuską damą. Skłonił się raz jeszcze przed królewskim podestem, po czym z pomocą sług swoich jął pakować się wraz z damą do kosza montgolfiery. „Co to za dama? Co to za dama?”, przebiegło przez tłum kolejne pytanie, ale znów nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. To znaczy nikt prócz posła Kiełbicza, który zawsze widział sprawy, takimi jakie są w swej przyziemnej istocie.

– Ciekawym, ile ta dama liczy mu za godzinę – mruknął do siebie, ale wystarczająco głośno, żeby można było usłyszeć. Kilka osób parsknęło śmiechem. Ktoś dodał jeszcze bardziej grubiańską uwagę.

Nagle na Foksalu zaległa zupełna cisza. Jakby ustało wszelkie ziemskie prostactwo, a hałastra w ogrodzie przeobraziła się w jedną świętą, powszechną i apostolską wspólnotę zachwytu i olśnienia. Balon z dwojgiem ludzi w koszu zaczął wolno unosić się ku chmurom. Serce małego Klemensa zatrzymało się, a w jego dziewięcioletniej głowie zajaśniało nagłe zrozumienie – oto cel jego życia. Polecieć ku chmurom!

Podczas gdy tłum w dole przeżywał coś w rodzaju objawienia, kawaler Blanchard kontemplował kwestie bardziej praktycznej natury. Nie był to jego pierwszy ani drugi, ani nawet trzeci lot. W powietrzne przestworza wzbijał się już ponad trzydzieści razy, toteż nie miotały nim żadne gwałtowne afekty. Była to dlań praca jak każda inna. Owszem, przynosiła pewne profity w postaci wiecznej sławy, ale poza tym dochody dawała mizerne. Możni tego świata chętnie urządzali pokazy balonowe, lecz gdy przychodziło do płacenia, to potrafili wysupłać ledwo kilka luidorów. A koszty całej afery przygniatały słynnego kawalera tak, że czuł się niczym ów grecki Atlas dźwigający na swych barkach sklepienie niebieskie. Co tam Atlas – Prometeusz zgoła, skazany na wieczne cierpienie w służbie ludzkości. O, jakże trafne było to porównanie, zachwycił się kawaler Blanchard, który chętnie widział siebie wśród bogów i tytanów. Zaiste był jak Prometeusz, któremu okrutny orzeł wyżerał codziennie wątrobę. Blanchardowi codziennie wydzierano sakiewkę i była to operacja równie bolesna. Temu płać za transport, tamtemu za obsługę naziemną, jeszcze innemu za nocleg, wikt i dziesiątki rozmaitych usług. Na domiar złego powłoka balonu coraz pilniej wymagała wymiany. Tym chętniej więc przyjął zaproszenie do Warszawy, wraz z obietnicą sowitej zapłaty, a żeby jeszcze bardziej podnieść zyski z całej wyprawy, postanowił przyjąć też ofertę markizy de Cornet, która od dawna zaklinała go w listach, aby wyniósł ją w przestworza. Dodatkowe dziesięć luidorów było nie do pogardzenia.

Zajęty liczeniem przyszłych dochodów, kawaler Blanchard usłyszał nagle słaby szept swojej towarzyszki.

– Kawalerze…

Markiza de Cornet drżała na całym ciele, a oczy jej błyszczały upiornie jak u opętanego. Kawaler Blanchard przeraził się nie na żarty. Jeszcze tego brakowało, żeby dama wyzionęła ducha w jego balonie. Au revoir dziesięć luidorów! Au revoir podniebna sławo! Jaki dwór królewski zechce potem aeronautę, który zamiast w przestworza wynosi swych pasażerów na tamten świat?

– Co ci jest, pani?!

Markiza istotnie zamierzała wyciągnąć nogi, lecz nie w taki sposób, jakiego obawiał się nieszczęsny aeronauta. Jej dziwna ekscytacja nie była bowiem wynikiem niedomagania, a można rzec, że wręcz przeciwnie.

– Kawalerze, chcę, żebyś mnie posiadł! Tu, w tych przestworzach podniebnych. Jestem twoja!

Znów przewróciła białkami oczu i oparłszy się biodrami o kosz montgolfiery podniosła do góry suknię. Ukazał się widok niezbyt porywający, jako że dama była już leciwa i całkiem wysuszona. Kawaler Blanchard nie na darmo nazywany był nieustraszonym. Poza tym w jego żyłach płynęła praktyczna kupiecka krew, przeto od razu dostrzegł okazję do interesu.

– Pani, spełnię każdy twój kaprys, jeśli opłacisz mi zakup nowej montgolfiery, wodorem napełnianej!

– Ach, zgadzam się, zgadzam! – odrzekła żarliwie markiza, podnosząc suknię jeszcze wyżej.

Cóż robić? Dla postępu ludzkości kawaler Blanchard gotów był na każdy czyn. Natarł więc na damę z iście prometejskim poświęceniem, podczas gdy balon litościwie zasnuły chmury białe niczym pościel w alkowie.

Kilka jeszcze dni bawił w Warszawie kawaler nieulękły, pomnażając swe dochody dzięki własnemu sprytowi i gościnności królewskiej. W drugim pokazie, dnia trzynastego maja, zadziwił tłumy na Foksalu nową sztuką. Nauczony doświadczeniem, żeby dwa razy tej samej rzeczy nie ukazywać, nie wsiadł tym razem sam do montgolfiery, lecz wypuścił w niebo inny balon, z żywym psem w koszu. Kiedy kosz wzniósł się tuż ponad dachy, kawaler dał znak pomocnikom, żeby podpalili przygotowany lont. Płomienie ogarnęły balon zmieniając go w kulę podniebnego ognia. Westchnienie wyrwało się z tysięcy piersi. Zdawało się, że nic nie uratuje nieszczęsnego psiny, gdy oto nagle kosz odłączył się od płonącej kuli i swobodnie zaczął opadać pod czaszą spadochronu, by po chwili wylądować bez trudu przed pałacem Korpusu Kadetów.

Król Stanisław był zachwycony. Klaskał, śmiał się, tupał i weselił. Najbliżsi dworzanie dawno już nie widzieli go w tak wyśmienitej kondycji. Podczas uczty na cześć kawalera Blancharda wielce ożywiony monarcha nakazał biskupowi Naruszewiczowi odczytać specjalnie skomponowaną na tę okoliczność odę poetycką. Strofy były rozwlekłe i kwieciste, a biskup czytał je nieznośnie podniosłym głosem, ale biesiadnicy kiwali uprzejmie głowami. Tylko imć Trembecki nie kiwał. Żółć go zalewała, że to nie jemu król zlecił napisanie poezyj, jeno napuszonemu klesze, za jakiego miał biskupa Naruszewicza.

Wreszcie żmudne czytanie dobiegło końca.

– Brawo, brawo, brawo! – ekscytował się król Stanisław. – Pięknie to napisałeś, mój Naruchu. Pięknie i mądrze. Szczególnie to opisanie świata z wysokości nas zachwyciło. Jak to ująłeś – że wszyscyśmy jeno robaczkami?

Biskup Naruszewicz z gorliwością odczytał wywołaną strofę:

Król, wódz, senator, kmieć pracowity. …czy rządzi, czy ryje ziemię,. …w błahych się

zlepkach czołga ukryty,. …jak drobne robaczków plemię”[15].

– A ja naszemu gościowi nie zazdroszczę – odezwał się naraz pan Trembecki, nie mogąc dłużej znieść błogiego zadowolenia na biskupiej facjacie. – Niech tam sobie Francuz lata. Ja tych rozkoszy mam dosyć i na ziemi.

– Jakże to, Trębesiu? Latałeś to już?

– Alboż to raz, Najjaśniejszy Panie! Nic prostszego – na dwóch przednich się położę, dwie z tyłu obejmę sfery, kiwnę rudlem i już jestem w królestwie Wenery![16]

Twarz biskupa stężała z wściekłości, podczas gdy cała elegancka kompania gruchnęła tak gwałtownym śmiechem, że aż zadźwięczały srebra na stole. Nikogo ze zgromadzonych nie trzeba było przekonywać do ziemskich rozkoszy spod znaku Wenery, a już szczególnie króla Stanisława, który oddawał się im regularnie w objęciach niezliczonych kochanek. Jako że rozmowa toczyła się głównie w języku francuskim śmiał się także i kawaler Blanchard, a miał przecież powody do zadowolenia: właśnie otrzymał z kasy królewskiej sowite honorarium i czekało nań jeszcze nie tylko dziesięć luidorów od markizy de Cornet, ale też zupełnie nowe poszycie balonu! Takie przepełniało go zadowolenie z warszawskiej wyprawy, że odczuwał przemożną serdeczność wobec gospodarzy, a będąc zupełnie nie zaznajomiony z zawiłością spraw miejscowych, widział życie w Rzeczypospolitej jako piękny sen. Ludzie mieli tu, według niego, wciąż czyste, nieskażone nadmiernym postępem serca; nikt nie czupurzył się ani nie wierzgał przeciwko ustalonemu porządkowi świata. Nie to, co we Francji, westchnął Blanchard z goryczą, ale przykre to przypomnienie rozproszyły wkrótce ostro przyprawione flaki po polsku, po których zniknął nawet gorzkawy posmak ust markizy de Cornet.

Podczas gdy przy królewskim stole fetowano pomyślne zakończenie balonowych wzlotów, mały Klemens wsłuchiwał się w turkot powozu powracającego na Litwę i nie był już pewny, czy to koła hałasują tak po gościńcu czy też jego serce dudni, jakby miało lada chwila wybuchnąć. Pan Teofil Kamieński gorączkował się, rozpamiętując szczegóły niezwykłego spektaklu, ale głos dziadka docierał do Klimka z bardzo daleka. To, co chłopiec zobaczył owego dnia rozlewało się teraz po całym jego ciele, zatruwając mu krew i umysł postępującą chorobą, na którą jedno było tylko lekarstwo. Polecieć ku chmurom! – huczało mu w uszach. – Dotrzeć do ostatnich granic ludzkiego wzroku i zajrzeć za niebieską kurtynę!

Po powrocie na Litwę stan chłopca znacznie się pogorszył. Tęsknota za powietrznym żeglowaniem przerodziła się w dziwne jakieś zapalenie całego organizmu. Na nic zdawały się ziołowe wywary, bańki czy puszczanie krwi. Ani lekarze, ani żadne babki mądre nie potrafiły uporać się z dreszczami, jakie miotały Klimkiem po całych tygodniach. Pewien medyk z Wilna stwierdził, że to za przyczyną zarazy nabytej na skutek spożywania zepsutej wody w stolicy, ale i jego kosztowne medykamenta nic nie wskórały. Pewną powierzchowną poprawę przyniosły dopiero egzorcyzmy odprawione przez franciszkanina z Kowna. Chłopiec co prawda podniósł się potem z łoża, lecz nadal trawiła go ciężka melancholia. Godzinami wpatrywał się tylko w niebo, nie odzywając ani słowem. Mówiło się, że nie dociągnie do pełnoletniości i że może to dla niego lepiej. Nawet dziadek pogodził się z wyrokiem opatrzności w sprawie wnuka i powrócił do Warszawy na dalsze obradowanie sejmu. Tylko niania Antosia pochlipywała z żalu po kątach.

Wybawienie przyszło niezupełnie z nieba, choć w pewnym sensie za jego sprawą. Oto okazało się, że pamiętne loty kawalera Blancharda tak ożywiły wyobraźnię pewnego majętnego szlachcica, że postanowił on przeznaczyć z własnej kiesy znaczne fundusze, aby raz jeszcze sprowadzić do stolicy Rzeczypospolitej dzielnego Francuza ze swym balonem. Szlachcic ów miał w swej rozrzutności cel określony i całkiem dosłownie niebosiężny: chciał zostać pierwszym w historii Polakiem, który wzbił się w powietrzne przestworza.

Jan Nepomucen Potocki[17] – gdyż tak nazywał się ów fundator – Polakiem był zaiste z urodzenia, lecz nie z mowy i obyczajów. Kształcony od dziecka w Lozannie i Paryżu, po polsku mówił z wyraźnym trudem dla niego samego oraz z udręką dla słuchających. Mimo to słuchano go w Warszawie z wielką atencją, gdyż wywodził się z rodu tyleż znamienitego, co majętnego we włości i pałace, przy których Zamek Królewski wyglądał jak skromne domostwo. Gwoli sprawiedliwości trzeba wszak powiedzieć, że jak na magnata tak wielkiej miary był imć Potocki duchem niepospolitym, do bogactw ziemskich wagi zbytniej nie przykładającym. Inne go dobra bowiem pochłaniały, ku innym zwracał niespokojne serce. Podróżował po dzikich ostępach Maroka, Turcji i Egiptu; bił się w szeregach Austriaków; walczył z piratami jako kawaler maltański; pisał uczone rozprawy; komponował poezyje i dramaty; badał obce języki i ludy; a nawet wygrzebywał z ziemi stare skorupy dla opisania czasów minionych. W każdej z dziedzin, którą właśnie się zajmował, pragnął być zawsze pierwszy i najlepszy. Nawet wówczas, gdy na czas jakiś zajęło go zagadnienie małżeństwa, nie spoczął dopóki nie zdobył na żonę najbardziej urodziwej panny w całej Rzeczypospolitej, za jaką zgodna opinia miała marszałkównę wielką koronną Julię Lubomirską[18].

Najświeższą pasją pana Potockiego była Polska, a właściwie jej najdawniejsze dzieje, spowite w legendy o srogich Sarmatach. Właśnie pisał na ten temat wielotomowe dzieło i tak się w nim zanurzył, że wkrótce zaczął uważać się za pierwszego w Rzeczypospolitej Polaka. Dzięki koneksjom rodzinnym zdobył mandat poselski na sejm walny i zaczął chodzić po Warszawie odziany w kontusz, jak na pierwszego polskiego patriotę przystało. Nie wszystkich to przekonywało, toteż w końcu – dla położenia kresu uśmieszkom i kpinom, jakie mu towarzyszyły – imć Potocki postanowił wtargnąć do polskiej historii wyważywszy oporne jej drzwi za pomocą sakiewki.

Król Stanisław bez wahania przyklasnął pomysłowi ponownego sprowadzenia kawalera Blancharda, choć wcale nie potrzebował tym razem odwracać uwagi gawiedzi od wciąż trwających obrad sejmowych. W polityce zaczęły wreszcie powiewać pomyślne dla polskiego monarchy wiatry – albo tak się przynajmniej zdawało. Opowiedziawszy się przeciwko Rosji i niedawnej swej mocodawczyni Katarzynie, król odzyskał szacunek poddanych, którzy zaczęli dostrzegać w nim patriotę. Cóż mogło bardziej ich w tym utwierdzić niż wielki spektakl, podczas którego pierwszy Polak wysłany zostanie w niebieskie przestworza?

Nie wahał się też kawaler Blanchard. Otrzymawszy powtórne zaproszenie z gościnnej Warszawy, spakował się na trzy wozy i kazał wyruszać bez chwili zwłoki: tak pilno było mu do wyjazdu. W przeciągu minionego roku zaszły bowiem we Francji poważne zmiany, które wcale nie napawały powietrznego pioniera otuchą. W całym kraju trwało wielkie wrzenie – w Paryżu rozwścieczony tłum zdobył Bastylię i zatknął głowy jej obrońców na żerdziach. Na wsiach chłopi podrzynali gardła swoim panom, podkładali ogień pod pałace i wieszali na gałęziach księży. Ludwik XVI był już bardziej więźniem własnego ludu niż jego władcą. Prawdziwą władzę sprawowały rozmaite komitety rewolucyjne i radykałowie z trójkolorowymi kokardami. Wszystko to odbiło się w nader przykry sposób na życiu kawalera Blancharda. Przede wszystkim diabli wzięli pensję, jaką francuski monarcha łaskawie przyznał mu tuż po powrocie z Polski. Po drugie, markiza de Cornet nie zdążyła zapłacić mu nawet przyrzeczonych dziesięciu luidorów, nie mówiąc już o wywiązaniu się z umowy o nowym poszyciu dla balonu. Nieszczęsna dama została bowiem zakłuta widłami przez własnych poddanych w bretońskim majątku. Na paryskich ulicach wcale nie było o wiele bezpieczniej. Pijani gwardziści z kokardami tylko czyhali na sposobność, żeby opróżnić kieszenie kolejnego wroga ludu. Sam Blanchard też przypiął sobie kokardę i głośno demonstrował rewolucyjny ferwor, ale w głębi duszy był bliski rozpaczy. Najchętniej wsiadłby do montgolfiery i pożeglował jak najdalej od rozpadającego się świata. Zaproszenie od polskiego króla przyjął więc jak wybawienie. Ach, Warszawa! Tam jeszcze trwała słodka zwyczajność ludzkich spraw. Tam jeszcze był porządek.

Wieść o nowym pokazie balonowym gruchnęła w stolicy Rzeczypospolitej za pośrednictwem „Gazety Warszawskiej”. Przeczytawszy stosowne obwieszczenie, Teofil Kamieński popędził bryczką na Litwę do swego niedomagającego wciąż wnuka.

– Francuz z balonem wraca do Warszawy! – zakrzyknął od progu. – Szykuj się, Klimku, jedziemy!

Przeczucie nie zawiodło go. Chłopiec odwrócił się bowiem gwałtownie od okna, a z ust jego dobyło się westchnienie ulgi, jakby demon choroby opuszczał na zawsze młode ciało. Oto było wreszcie lekarstwo! Klemens zerwał się z szaloną radością na równe nogi i jął gotować do podróży. Jeszcze tej samej nocy wyruszył z dziadkiem do stolicy, rozprawiając w drodze o żeglowaniu napowietrznym, a to znów oglądając swój medal z Blanchardem wybity przez króla roku poprzedniego.

I znów zgromadziły się tłumy nieprzebrane w ogrodach zwanych Foksalem. Był czternasty maja 1790 roku. Klemens stał wśród ożywionych spektatorów dziwnie spokojny i opanowany. Chłodnym okiem patrzył to na łagodnie falujący balon, to znów na czterech osiłków, którzy trzymali przywiązane do kosza sznury w oczekiwaniu na głównych aktorów widowiska. Dyskretnie rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu gwardzistów, którzy mogliby pokrzyżować jego obłędny i pewnie ostatni w młodym życiu zamiar. Ale wokół nikt nie zwracał uwagi na dziesięcioletniego chłopca. Nawet dziadek go nie dostrzegał, pogrążony w gorącym sporze z posłem Kiełbiczem.

Naraz gwar ucichł. W stronę podestu, gdzie siedział król i jego zausznicy kroczyła mężna załoga: na przedzie kawaler Blanchard, za nim hrabia Potocki w kontuszu, krok z tyłu jego turecki służący Ibrahim, a na samym końcu dreptał biały pudel hrabiego, prowadzony na uwięzi przez owego Ibrahima[19]. Cała kompania zatrzymała się przed królem i zagulgotała po francusku.

– Miał pierwszy Polak wzlecieć w niebo, a ja tu widzę w załodze jeno same gadziny: Francuz, Turek, pies i jeden rogacz – mruknął poseł Kiełbicz.

Śmiech rozszedł się w tłumie, niczym krąg po kamieniu wrzuconym do wody. Nawet pan Kamieński, miast ofuknąć towarzysza za mącenie tak podniosłej chwili, parsknął głośno, zanim zdołał się powstrzymać. Koncept był doprawdy celny, zwłaszcza w odniesieniu do hrabiego Potockiego, któremu piękna żona nieustannie przyprawiała rogi z pewnym kawalerzystą, co było powszechnie wiadome[20]. Ale nie był to czas na czcze plotki i facecje. Powaga szybko powróciła w szeregi spektatorów, gdyż załoga skłoniła się już przed królem i jęła zajmować miejsca w koszu.

Podczas gdy kawaler Blanchard wydawał rozkazy swym pomocnikom, hrabia Potocki wziął na ręce ulubionego pudla i potoczył wzrokiem po ziemskim padole, który miał lada chwila opuścić. Nie czuł żadnej bojaźni, a w skrytości ducha liczył wręcz na katastrofę i gwałtowną śmierć. Mimo niespełna trzydziestu lat był już mocno znużony doczesnym życiem: znużyły go dalekie podróże, fantastyczne przygody, bitwy, pojedynki i karczemne burdy; znużyły kobiety, zarówno te piękne jak i te szpetne, cnotliwe i rozpustne, te roztropne i te całkiem głupie; najgorsze jednak, że zaczynała nużyć go także wiedza – ta o ludzkich uczynkach i ta o prawach rządzących wodą, powietrzem i ziemią. Na co była mu cała ta wiedza, skoro jego ukochana Julia wolała otwierać alkowę przed pospolitym głupcem, który ledwo pacierz umiał powtórzyć? Dawno już usiekłby łajdaka w pojedynku, gdyby nie stanowczy zakaz Loży Wielkiego Wschodu Polski, do której wespół z rzeczonym łajdakiem należał. Wcale nie byłoby więc złym rozwiązaniem, gdyby balon wynoszący go pod niebo roztrzaskał się ku powszechnej wrzawie gazet i codziennych kronik. Ba, to dopiero dawałoby pewność życia wiecznego w pamięci potomnych! Myśl ta wydała mu się nagle tak powabna, że od razu zaczął spiskować, jakby tu dopomóc w przeprowadzeniu powietrznej katastrofy.

Kosz drgnął i oderwał się od ziemi. Westchnienie wyrwało się z piersi tłumu. Pomocnicy Blancharda wolno popuszczali liny za wznoszącym się koszem. Jeszcze chwila i balon poleci swobodnie ponad głowami gawiedzi. Jeszcze dziesięć łokci. Pięć. Kawaler Blanchard daje znak pomocnikom na ziemi. Kosz wznosi się swobodnie w górę, ciągnąc za sobą cztery zwisające swobodnie liny. Jeszcze chwila i już tylko ich końce dyndają przed twarzami spektatorów na Foksalu.

„Teraz!” – wybucha w głowie Klemensa. Chłopiec zapiera się nogami o ziemię i rzuca nagle w pogoń za uciekającą liną. Skacze i przywiera do niej ze wszystkich sił.

– Klimek! – krzyczy z przerażeniem pan Teofil Kamieński. Próbuje pochwycić chłopca i ściągnąć go na ziemię, ale jest już za późno. Kosz unosi go poza zasięg najdłuższych ramion. Klemens przywiera do liny, żeby podmuch wiatru nie strącił go jak gruszki, ale na szczęście tego majowego dnia nie ma żadnego wiatru. Lina z chłopcem buja się swobodnie pod koszem ponad głowami tłumu, coraz wyżej i wyżej. – Lecę! – rozbłyska mu w głowie. O, błogość. Nie dba o to, kiedy roztrzaska się o ziemię. Na razie ręce trzymają linę mocno, ale z pewnością nie potrwa to długo.

W górze nad głową Klemensa rozlegają się przekleństwa po francusku. W koszu trwa narada, co począć z kłopotliwym pasażerem. Dla kawalera Blancharda sprawa jest prosta – nic nie robić, wkrótce szczeniak sam odpadnie. Ale hrabia Potocki nie może pozwolić sobie na to, by wiadomość o jego wyniesieniu w niebo została zmącona przez śmierć dziecka, którą roztrząsać będą zapewne wszystkie gazety. Z drugiej jednakże strony równie niemiła jest mu myśl o tym, że jeśli chłopiec przeżyje, to odbierze mu miano pioniera polskich przestworzy. Kiedy tak debatują we wznoszącym się coraz wyżej balonie, Turek Ibrahim zaciera nagle dłonie i bez żadnego polecenia zaczyna wciągać linę z uwieszonym doń chłopcem.

– Co robisz, głupcze?! – krzyczy kawaler Blanchard.

– Nie rozumieć francuski – odpowiada Ibrahim, co jest tylko w pewnym stopniu prawdą.

– Niechże waść mu zakaże! – woła Blanchard do hrabiego, ale ten już rozumie, że sprawę trzeba załatwić inaczej i nawet pomaga Turkowi wciągnąć chłopca do kosza.

Takim oto sposobem Klemens Kamieński stał się nie tylko jednym z pierwszych Polaków w przestworzach, ale i najmłodszym na świecie aeronautą. Wiedza o wyczynie jego nie jest dziś rzeczą powszechną, albowiem nie przedostała się do żadnej z gazet roku 1790. Nazajutrz wszystkie podały jeno, że lot odbył się zgodnie z zamysłem, że balon wzbił się na wysokość pięciu tysięcy łokci i po pół godzinie wylądował na Woli. Nigdzie nie ukazała się ani jedna wzmianka o udziale Klemensa, choć wszędzie pisano o białym pudlu, który towarzyszył hrabiemu w podniebnej podróży. Jak można mniemać, był to wynik nadzwyczajnych starań imć pana Potockiego, który użył wszystkich swych koneksji, zapewne także wolnomularskich, aby wymazać z dziejów powszechnych imię młodocianego konkurenta do wiecznej sławy.

Sam Klemens wcale nie trapił się owym brakiem uznania. Nie dla sławy wszako wdarł się do balonowej załogi, lecz dla spełnienia pragnień swych najgorętszych. Z tego też powodu wcale nie przejął się potężną burą otrzymaną od dziadka. Lot nad Warszawą napełnił go spokojem i dał niezachwianą pewność, jaką drogą podążać w życiu. Wiedział już, czego chce: najpierw dla wprawy okrążyć balonem kulę ziemską, a potem zbudować żelaznego ptaka i poprowadzić go ku gwiazdom. Na razie brakowało mu do tego środków i możliwości, ale w końcu miał dopiero dziesięć lat, więc należało po prostu wykazać się cierpliwością i czekać na stosowne zmiany.

Najbliższe lata w istocie przyniosły zmiany w Rzeczypospolitej, lecz ich gwałtowna natura nie sprzyjała postępowi w dziedzinie żeglugi napowietrznej. Każdy wzlot ducha polskiego w owym czasie kończył się upadkiem dotkliwszym od poprzedniego. Kiedy sejm uchwalił nową konstytucję, która zerwawszy ostatecznie z rosyjskim protektoratem wielkie reformy w kraju zapowiadała, zdawało się, że Rzeczpospolita unosi się wreszcie swobodnie ku niebu niczym balon Blancharda. Niestety, rosyjskie wojska Katarzyny brutalnie ściągnęły ów balon na ziemię. W kilka miesięcy rozprawiły się ze słabą armią króla Stanisława, który niechętnie stawał przeciwko dawnej kochance. Za niewierność czekała go bolesna kara. Po kapitulacji wojsk polskich Katarzyna porozumiała się z pruskim monarchą Fryderykiem, by wraz z nim podzielić się kolejnym kawałem Rzeczypospolitej[21]. Tak oto z dumnego królestwa pozostał jeno strzęp żałosny, twardą ręką trzymany przez Katarzynę i jej ambasadorów. Mimo to, raz jeszcze poderwał się do lotu polski duch. Ponieważ na króla Stanisława nie można było dłużej liczyć, jako że otwarcie już przystał do stronników rosyjskich, innego powołano naczelnika powszechnej insurekcji przeciw Rosji i Prusom. Został nim generał Kościuszko, zaprawiony w bojach o niepodległość kolonii angliczańskich[22]. Rozpoczęła się krwawa walka pospolitego ruszenia z doborowymi oddziałami pruskich dragonów i rosyjskich grenadierów. Kosy, piki i siekiery starły się z bagnetami i kulami armatnimi.

A jednak w tychże ciężkich okolicznościach udało się Klemensowi odbyć drugi lot w życiu. Było to czwartego listopada 1794 roku. Insurekcja dogorywała. Kilka dni wcześniej podczas przegranej bitwy naczelnik Kościuszko został pojmany przez Moskali, a od świtu trwał szturm rosyjski na ostatnie szańce polskiej obrony strzegące dostępu do Warszawy. Leżała tu osada rybacka, Pragą zwana, połączona ze stolicą mostem pływającym na łyżwach[23]. Nazywano go mostem Judasza, gdyż fundatorem owej budowli był zdrajca Poniński[24], sowicie opłacany ze swe usługi przez ambasadę rosyjską. Do tego mostu właśnie zmierzał Klemens z rannym w pierś dziadkiem, panem Teofilem Kamieńskim. Obaj należeli do milicji miejskiej, choć jeden był na to za młody, a drugi za stary. Kluczyli w dymie między płonącymi domami, kryjąc się przed rozjuszonym żołdactwem. Wszędzie leżały krwią zbroczone trupy płci obojga, połamane wozy, pozabijane konie. Jakaś stara kobieta z odciętymi nogami próbowała wyczołgać się z płomieni. Pod ścianą drgały jeszcze członki niemowlęcia z roztrzaskaną głową. Kolejny dach zawalił się z trzaskiem tuż przez oczami obydwu uciekinierów.

– Zostaw mnie, Klimku – wysapał pan Kamieński. – Ratuj się sam.

Ale Klemens ani myślał porzucać dziadka na pastwę rozszalałych kozaków. Kiedy wreszcie dotarli do mostu Judasza, ich oczom ukazał się widok koszmarny, niczym z sądu ostatecznego. Tłumy praskich obrońców kłębiły się na wąskiej przeprawie przez Wisłę, próbując przepchnąć się po plecach towarzyszy na drugą stronę. Zniknęło wszelkie braterstwo broni, zgasła wszelka zgoda narodowa. Silniejsi okładali kułakami słabszych, byleby tylko przedrzeć się przez rzekę, jak najdalej od szalejących na Pradze Moskali. Co rusz ktoś spadał z głośnym okrzykiem w zimny nurt Wisły, na której wodach unosiły się wzdęte ciała. Kruchy most chybotał się i kołysał jak kładka nad przepaścią. Klemens starał się za wszelką cenę trzymać środka przeprawy i nie dać się zepchnąć na barierki. Wraz z dziadkiem byli dokładnie pośrodku rzeki, kiedy rozległ się nagle przeraźliwy okrzyk.

– Moskale!

Końskie kopyta zadudniły po drewnianych balach. Od strony Pragi wpadło na most kilku kijowskich jegrów konnych. Tuż za nimi pędziła wrzeszcząca masa grenadierów fanagoryjskich. Rozpoczęła się rzeź. Ciżba uciekinierów zwarła się jeszcze mocniej w śmiertelnym strachu, usiłując ujść przed szablami i bagnetami. Pan Kamieński przewrócił się pod nogi tłumu. Nie miał już sił na dalszą ucieczkę.

– Zostaw mnie, Klimku – wysapał ponownie. – Musisz się ratować…

Klemens już chciał ofuknąć dziadka jakimś grubszym słowem, gdy od strony Warszawy nadleciała pierwsza kula armatnia. Trafiła w wodę, obryzgując uciekinierów lodowatą fontanną. W pierwszej chwili tłum zatrzymał się, jakby z niedowierzaniem, ale już po chwili nadleciała kolejna bratobójcza kula roztrzaskując jedną z łyżew pod mostem i rozpraszając wszelkie wątpliwości.

– Nasi do nas walą! – krzyknął ktoś ze zgrozą.

Rozległ się powszechny jęk rozpaczy. Kule nadlatywały z warszawskiego brzegu z coraz większą precyzją. Wreszcie most zapalił się. Ściana ognia odgrodziła uciekinierów od Warszawy. Za plecami mieli natomiast jegrów i grenadierów. Nie było już ucieczki. Na każdego czekała albo śmierć z rosyjskiej ręki, albo w zimnych odmętach Wisły. Część upadła więc do modlitwy, a część wspinała się na barierki, żeby rzucić się do wody między pływające trupy.

– Skacz, Klimku – wyszeptał pan Kamieński.

– Nigdy cię nie zostawię, rozumiesz?! – wrzasnął mu do ucha Klemens, bliski łez. Porażało go nie tyle widmo nadchodzącej śmierci, co własna bezradność. Cała jego dusza protestowała – to nie mogło przecież tak się zakończyć. A co z lotem balonowym naokoło świata, co z żelaznym ptakiem?

Pan Kamieński sięgnął do kieszeni po swój medal z podobizną kawalera Blancharda i wcisnął go chłopcu w rękę.

– Skacz – powtórzył.

Chwila była doprawdy ostatnia, ponieważ już zbliżał się do nich żylasty Moskal siekąc szablą na boki, jakby przedzierał się przez ludzką knieję.

– Skacz, powiedziałem! – pan Kamieński ryknął na wnuka z taką surowością, że Klemens bez szemrania wspiął się na barierkę płonącego mostu Judasza. Raz jeszcze spojrzał w stronę dziadka, ale nie mógł go już dostrzec w kłębowisku grenadierów siekących swe ofiary. Kątem oka dojrzał natomiast bagnet wymierzony prosto w niego.

Skoczył. Nogi oderwały się od drewnianej barierki, ramiona rozpostarły w powietrzu, lecz nie owinął go zimny całun Wisły. Poleciał. Choć potem nieskończoną liczbę razy eksplikował sobie, że było to jeno złudą i utopią, to prawdą pozostawało, że nie uderzył w wodę. Poleciał. Widział w dole ciżbę ludzką na płonącym moście imć Ponińskiego, który jeszcze niedawno przynosił zdrajcy dwa grosze od każdego pieszego i dwadzieścia od karety. Widział po jednej stronie rzeki dymy nad Pragą wycinaną w pień przez żołdactwo rosyjskie, a po drugiej – skurczony z lęku Zamek Królewski i Ogrody Foksalu, gdzie narodziła się jego podniebna tęsknota. Z taką ostrością widział trakty miejskie, po których przechadzał się z ukochanym dziadkiem Teofilem, że łzy stanęły mu w oczach. Czy wszystko to mogło być jeno złudą i utopią? Leciał. Wzbił się w powietrze, daleko poza zasięg szabel, bagnetów, a nawet kul grenadierskich, po czym wylądował bezpiecznie na wiślanym brzegu, jak gdyby żeglował raz jeszcze w montgolfierze kawalera Blancharda. Poczuł, że leży z policzkiem na piasku i zobaczył nad głową ptaka krzyczącego w śmiertelnym przerażeniu, a potem stracił przytomność.

Tak dobiegła kresu Rzeczpospolita. Rok później ostatni strzęp królestwa został rozdarty między cesarstwa rosyjskie, pruskie i austriackie[25]. Zdawało się, że na zawsze zgasły wszelkie rojenia o swobodnym Polaków lataniu.

Ale był to zaledwie początek.

Uroczystość otwarcia „Awiaty” pierwszej polskiej fabryki aeroplanów;Warszawa, 1911.

ROZDZIAŁ I

DROGA STARTOWA

.

1Dentysta z placu Zielonego

Wiosna nigdy nie była ulubioną porą Lucjana Smogorzewskiego, ale w roku 1913 znosił ją wyjątkowo źle. Każdego dnia wlókł się do swojego gabinetu dentystycznego na placu Zielonym[1], posępny i ociężały. Szybko się męczył. Przed wejściem na schody zwykle odpoczywał niczym alpinista przed atakiem na górski szczyt. Dla niepoznaki udawał, że ogląda wystawę Domu Mód Bogusława Hersego na parterze potężnej czteropiętrowej kamienicy z hełmami na dachu. Nic go jednak nie obchodziły ani futra Revillon[2], ani rękawiczki Jouvin[3], ani nawet „suknie odpasowane z bombaku”[4], cokolwiek to znaczyło. Patrzył na gipsowe manekiny, próbując uspokoić oddech. Pewnej środy odkrył z przerażeniem, że jego własne odbicie w wystawie też przypomina sylwetkę manekina. Miał takie same puste oczy jak figura reklamująca męski płaszcz kroju petersburskiego.

Gabinet dentystyczny Lucjana mieścił się na trzecim piętrze, które Dom Mód w całości odnajmował na różne szacowne biura i kancelarie. Czynsz był tu piekielnie wysoki, ale i miejsce prestiżowe, w samym sercu kongresowej stolicy[5]. Naprzeciwko gabinetu Lucjana przyjmował sam doktor Flatau[6], uznany w świecie specjalista od ludzkiego mózgu.

Zasapany, po wejściu na trzecie piętro, Lucjan już miał nacisnąć klamkę swojego gabinetu, kiedy nagle zawirowało mu przed oczami. Oparł się o ścianę, żeby nie upaść. Co się z nim działo? Jako lekarz z wykształcenia, zaniepokoił się nie na żarty. Niemożliwe, żeby zwykły spacer i wspinaczka po schodach powaliły niespełna trzydziestoletniego mężczyznę. A jeśli to był guz mózgu? Aż się cały spocił ze zgrozy.

Nie można było z tym czekać. Ledwo odzyskał władzę w nogach, ruszył prosto przez korytarz do drzwi jedynego człowieka na świecie, który mógł go jeszcze uratować.

Doktor E. Flatau

Choroby nerwowe i umysłowe

Przyjmuje we wtorki i piątki od godziny 5 ½ do 7 ½

Co prawda była to środa, a więc dzień, kiedy specjalista od mózgu nie przyjmował, ale Lucjan i tak nacisnął dzwonek. Liczył na zawodową kurtuazję.

Odpowiedziało mu basowe ujadanie wielkiego bernardyna. Lucjan kilka razy widział go na spacerze z doktorem. Bestia była wielkości średniego wołu i wcale nie miała potulnego usposobienia. Warczała na przechodniów i chciała rzucać się w pościg za automobilami. Kiedy jednak doktor Flatau karcił ją w jidysz, zamieniała się w żałosnego salonowego pudelka.

Po dłuższej chwili Lucjan usłyszał głos gospodarza, który przywoływał psa do porządku. Drzwi się otworzyły.

– W jakiej sprawie? – burknął, niezbyt grzecznie, niski brodacz o wysokim czole. Nie spodziewał się żadnych gości, ani tym bardziej nieproszonych pacjentów. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż otwieranie drzwi każdemu, kto do nich zadzwoni. Nie znał zbyt wielu grubiańskich słów, ale właśnie zamierzał użyć ich wszystkich, kiedy nagle rozpoznał intruza.

– Zaraz, zaraz, pan nie jest aby tym dentystą z naprzeciwka?

– W rzeczy samej, panie kolego – przyznał Lucjan i wyłuszczył krótko powód swojego najścia.

Doktor Flatau wysłuchał go w milczeniu. Nie miał czasu ani ochoty na przyjmowanie nadliczbowych pacjentów, ale intruz zaciekawił go zarówno pod względem neurologicznym, jak i psychiatrycznym. Już na pierwszy rzut oka była tu duża szansa na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Poza tym uderzyło go, że zwykły dentysta zwracał się doń per „panie kolego”. Wskazywało to na interesujące zaburzenia poczucia wartości własnej.

– Proszę, niech pan wejdzie – odparł doktor Flatau, ukrywając swoje podniecenie z powodu tak obiecującego przypadku.

W przedpokoju stały pod ścianami duże słoje z ludzkimi mózgami zanurzonymi w formalinie. Chcąc nie chcąc, Lucjan od razu pomyślał o ich byłych właścicielach i o jałowości wszelkiej egzystencji. Od pewnego czasu podobne myśli same cisnęły mu się do głowy.

– Proszę wybaczyć ten widok, ale nie mam już miejsca w gabinecie – wyjaśnił doktor. – Poza tym, ciężko wytrzymać woń formaliny dłużej niż kilka godzin.

– W rzeczy samej – bąknął Lucjan, nie potrafiąc znaleźć lepszej odpowiedzi. Zaczynał żałować, że nacisnął pochopnie dzwonek sąsiada. Chciał trafić do kojącego lekarskiego gabinetu, a znalazł się w jaskini doktora Frankensteina.

Wielki bernardyn patrzył to na swojego pana, to na gościa – w nadziei, że z ich rozmowy wynikną dla niego jakieś konkretne korzyści. Niestety, skończyło się jak zwykle – ludzie poszli do gabinetu, a pies został w korytarzu sam ze swoimi potrzebami.

– Podsumujmy zatem objawy – powiedział doktor Flatau, kiedy znaleźli się w jego gabinecie. – Sztywność karku, światłowstręt…

– Ależ ja nic takiego nie powiedziałem – zaprotestował Lucjan.

– Nie ma sztywności karku? – W głosie doktora wyraźnie zabrzmiała nuta rozczarowania.

– Nic podobnego. Światłowstrętu też żadnego nie odczuwam. Po prostu słabo mi się zrobiło, to wszystko.

Doktor Flatau milczał przez chwilę, poważnie zastanawiając się, czy jednak nie obrzucić intruza grubiańskimi słowami za marnowanie jego cennego czasu, ale postanowił dać mu jeszcze jedną szansę.

– Proszę położyć się wygodnie.

Lucjan rozejrzał się bezradnie – niby gdzie miał się tu położyć? Większą część ciasnego gabinetu zajmował wielki aparat fotograficzny z obiektywem skierowanym ku dołowi, gdzie leżał przekrojony na pół ludzki mózg. Owszem, w rogu stała wysłużona skórzana kanapa, ale tak dokładnie przykryta książkami i szpargałami, że trzeba było pewnej spostrzegawczości, żeby ją odkryć.

– Niechże pan się kładzie! – warknął doktor. Zaczynał już tracić cierpliwość.

Lucjan pośpiesznie oczyścił kawałek kanapy i położył się na plecach. O wygodzie nie mogło być mowy, ale chciał jak najszybciej zakończyć wizytę i wrócić do siebie.

– A teraz proszę kilka razy unieść tułów i pochylić do przodu.

– W ten sposób?

– Bardzo dobrze.

Lucjan powtórzył ćwiczenie pięć razy.

– Jest erekcja? – spytał doktor.

Lucjan zaniemówił na chwilę.

– Proszę?

– Czy pan nie umie odpowiedzieć na proste pytanie? – wybuchnął zniecierpliwiony doktor. – Pytam, czy ma pan erekcję!

– Ależ skąd… – Lucjan zaczerwienił się. Nie miał już wątpliwości, że trafił w szpony szaleńca[7]. Najchętniej rzuciłby się do wyjścia, ale przypomniał sobie o czuwającej tam bestii.

– Nie ma erekcji? – zawołał doktor, nie kryjąc już swojego rozczarowania nadliczbowym pacjentem. – To po co mi pan głowę zawraca?

– Przepraszam – bąknął Lucjan, wycofując się powoli w stronę wyjścia.

– Ja tu nie widzę żadnego problemu neurologicznego. Raczej psychiatryczny – orzekł doktor Flatau.

Lucjan odetchnął z ulgą, choć jednocześnie poczuł się nieco urażony.

– Na umyśle jestem całkiem zdrów – oświadczył z godnością.

– Niech pan się nie obrazi, ale co dentysta może o tym wiedzieć?

– Nie mówię tego jako dentysta.

– A jako kto?

– No, tak czuję.

– Bzdura. Satysfakcja z pracy jest?

– U mnie?

– Na litość boską… a u kogo?!.

– To znaczy, owszem, nie można powiedzieć, bardzo dobrze zarabiam…

– Czyli nie ma. Pożycie erotyczne układa się?

Lucjan zaczerwienił się gwałtownie. Od wielu miesięcy unikał spełniania małżeńskich powinności. Odczuwał je jako nieznośny ciężar, podobnie zresztą jak wszelkie inne rodzinne obowiązki.

– Oczywiście. Mamy z żoną dwójkę udanych dzieci…

– Znaczy, nie układa się. Drogi panie, pan jest przypadkiem klasycznym, można powiedzieć – typowym dla naszej epoki.

– Ja? – Lucjan nie wiedział już, czy jest bardziej oburzony, czy zainteresowany.

– Moim zdaniem cierpi pan na chroniczne nienasycenie. Ciągle zdaje się panu, że mógł wznieść się w życiu wyżej, ale okoliczności go powstrzymały, przypadek zahamował w drodze do pełnego szczęścia. Codzienność jest dla pana torturą – czy to w pracy, czy w rodzinie. Jeden dzień podobny do następnego, jedna godzina do drugiej. Nic się nie dzieje – ani dobrego, ani złego i to właśnie przeraża pana najmocniej. Ta mordercza pewność jutra i przewidywalność naszego świata. Najchętniej wymordowałby pan swoich pacjentów, porzucił rodzinę i zaczął raz jeszcze od czystej karty. Krótko mówiąc, kolego Smogorzewski, jest pan człowiekiem chorym umysłowo i chętnie przyjmę pana w piątek o godzinie, powiedzmy, siódmej wieczór. A teraz, pan wybaczy, ale muszę wracać do swoich badań naukowych.

Lucjan wrócił do siebie kompletnie oszołomiony. Diagnoza doktora wywarła na nim piorunujące wrażenie. Nie dość, że trafiała w samo sedno, to jeszcze miała w sobie moc biblijnego proroctwa. Szwankował więc na umyśle. To dlatego miotał się ciągle między domem a dentystycznym gabinetem, jak zwierzę w klatce. To dlatego nie mógł spełnić się ani w małżeńskiej alkowie, ani w swojej profesji. I to dlatego w końcu dręczyła go nieustanna nadzieja, że być może nazajutrz wszystko się odmieni. Nic dziwnego, że tracił przez to siły i nie mógł wdrapać się na trzecie piętro. Był to problem psychiatryczny, nic więcej. Doktor Flatau przepisze mu w piątek jakieś pastylki i znów będzie można żyć normalnie.

Nie poczuł się jednak pokrzepiony. Wcale nie miał ochoty żyć normalnie. W gruncie rzeczy kochał swoje niespełnienie. Pozwalało mu uważać się za kogoś lepszego od reszty mężów i dentystów. Dawało jakąś nadzieję – wcale nie wiadomo, czy na pewno płonną. Los człowieka mógł przecież odmienić się jednym pstryknięciem palców.

Przez dobrą godzinę Lucjan stał w oknie swojego gabinetu na trzecim piętrze Domu Mód Hersego i deliberował: wziąć pastylki od doktora Flataua i dołączyć do zdrowego społeczeństwa, czy też pogrążać się dalej w słodko-gorzkim niespełnieniu. W miejskim krajobrazie widział odbicie własnych rozterek. Pod numerem ósmym stawiano kolejny warszawski niebotyk[8]. Budowla miała w planach ponoć aż siedem pięter, ale na razie ledwo zdołała wykiełkować z ziemi[9]. Czyż nie był to obraz duchowej kondycji Lucjana? Sam też miał przecież w życiowych planach osiągnąć niebotyczne szczyty, a zamiast tego pełzał wśród przyziemnych spraw. Albo obelisk pośrodku placu Zielonego – niesławny pomnik siedmiu polskich zdrajców zastrzelonych w powstaniu listopadowym[10]. Okolony rzeźbami ośmiu lwów i czterech dwugłowych carskich orłów, obelisk stale ściągał na siebie gniew i kpiny warszawian. Nie tak dawno czyjaś ręka wymalowała na nim pod osłoną nocy niezbyt gramatyczny, ale trafny dwuwiersz: „Ośmiu lwów i czterech ptaków pilnuje siedmiu łajdaków”[11]. Czyż w swojej najgłębszej istocie ten pomnik hańby nie był hołdem złożonym przeciętności, w której Lucjan z dnia na dzień pogrążał się coraz bardziej?

– Panie doktorze, jest pacjent.

W drzwiach stał jego asystent, Kierszulis – syn dorożkarza z Wilna, którzy marzył o studiach medycznych w Petersburgu. Choć miał już dwadzieścia lat, jego twarz wciąż toczył młodzieńczy trądzik. Lucjan podejrzewał, że chłopak szpicluje dla ochrany[12], więc miał się przy nim na baczności. Obrócił się gwałtownie od okna, żeby pryszczaty drań nie doniósł do cyrkułu[13], że doktor taki i taki przypatruje się podejrzanie pomnikowi na placu Zielonym.

– Kto?

– Pułkownik Sobański – szepnął asystent.

Lucjan aż jęknął w duchu. Nie przypadkiem uważał środę za najgorszy dzień tygodnia. Pułkownik Sobański należał do najbardziej znienawidzonych pacjentów. Nie dość, że gęba mu się nigdy nie zamykała, to jeszcze cuchnęło z niej jak z kloaki.

– Prosić.

Ledwo zdążył to powiedzieć, do gabinetu w rosyjskim mundurze wparował Sobański. Było to dziwaczne połączenie polskiego szlagona i carskiego oficera. Niski, łysy, z sumiastymi wąsami, które przywodziły na myśl Sienkiewiczowskich bohaterów.

– Piękny dzień! – zakrzyknął. – Widoczność znakomita, powietrze rzadkie – idealny dzień lotny!

– Proszę siadać – powiedział cierpliwie Lucjan. Znowu się zaczynało. Sobański był w carskiej armii awiatorem czy kimś w tym rodzaju. W każdym razie skutecznie obrzydzał ideę powietrznego latania każdemu, kto się z nim spotkał.

– Pan słyszał o tym naszym nowym czterosilnikowcu?

– Naszym?

– No, Carskich Sił Powietrznych.

– Nie miałem okazji. Proszę otworzyć usta.

– Nazywa się Ruskij Vitiaz[14]. Prawdziwy potwór. Prusacy nie mają z nim żadnych szans. O, nasz car Mikołaj, to prawdziwy wizjoner, niech Bóg ma go w swojej opiece. Wiadomo, że wojna z Prusami prędzej czy później będzie. Mówię to panu jako wojskowy.

– Rozumiem. A teraz proszę otworzyć usta.

– Ale ja osobiście uważam, że przyszłość awiacji to nie są żadne dwupłaty czy czteropłaty, ale wie pan co?

– Nie orientuję się.

– Sterowce!

– To bardzo ciekawe, ale czy możemy…

– No i oczywiście balony. Mówię to panu jako dowódca pułku aeronautycznego, więc może pan mi wierzyć. Na nowoczesnym polu walki nie ma groźniejszej broni niż balon obserwacyjny. Sterowiec, to wie pan, od razu potrzebna jest kupa ludzi do obsługi, hangar i tak dalej. A balon prosta sprawa. Wsadza się do kosza jakiegoś Pietię czy Aloszę i już mamy obserwację załatwioną.

Lucjan był już u kresu cierpliwości. Z najwyższym trudem opanował się, żeby nie popchnąć Sobańskiego na fotel i przemocą nie otworzyć mu ust.

– Czy możemy już zaczynać?

– A pan w ogóle leciał kiedyś aeroplanem?

– Nie miałem przyjemności.

– A balonem?

– Też nie.

– Coś podobnego. A sterowcem?

– Niechże pan wreszcie siada, na litość boską! – wybuchnął Lucjan. Pożałował tego natychmiast, ale było już za późno.

Sobański zmienił się na twarzy.

– Jak pan śmie! Do mnie – do pułkownika Carskich Sił Powietrznych – jak do sobaki?!

– Bardzo przepraszam, panie pułkowniku, ale mam zaraz następnego pacjenta…

– Nauczę ja cię moresu, wyrwizębie jeden! – warknął Sobański, popychając Lucjana na szklaną szafkę pod ścianą.

Był to jeden z największych błędów w jego życiu. Pułkownik Sobański nie mógł jednak wiedzieć, że gorycz wzbierała w Lucjanie od wielu miesięcy, bezskutecznie szukając ujścia. Nie miał pojęcia, że serce dentysty jest tak zatrute, że gdyby polizał je jakiś bezpański pies, padłby trupem na miejscu. Nie podejrzewał nawet, że w jego głowie zapanował w tej chwili wściekły zamęt, w którym wirują obrazy tego poranka – mózgi w słojach, haniebny obelisk, carskie epolety – coraz szybciej i szybciej. Usłyszał tylko ryk i brzęk tłuczonego szkła.

Lucjan stał nad Sobańskim z szyjką fioletowego flakonu w ręku. Pułkownik nie dawał znaku życia. Leżał bez czucia na posadzce, a wokół jego rozbitej głowy rosła kałuża gęstej krwi.

– Jezu miłosierny! – zawołał Kierszulis zwabiony hałasem do gabinetu.

Lucjan chciał mu wyjaśnić, że to wszystko nie tak, że wcale nie miał zamiaru zabić pułkownika, tylko wypadki przybrały taki nieszczęśliwy obrót, ale Kierszulis wziął nogi za pas. Słychać było już tupot jego nóg, jak zbiegał po drewnianych schodach.

Lucjan ocknął się jakby z letargu. O dziwo, wcale nie był przerażony swoim czynem. Nawet ręce mu nie drżały. Myślał jasno. A więc właśnie zabił carskiego pułkownika. Cóż, było oczywiste, że czekało go za to powieszenie na stokach Cytadeli. W najlepszym razie – przy dobrym adwokacie – zsyłka „na Jakuty”. Ani jedno, ani drugie zupełnie mu się nie uśmiechało. Pozostawało więc tylko jedno wyjście – ucieczka za granicę. Oceniał, że ma na to dwie, góra trzy godziny. Kierszulis na pewno poleciał od razu do najbliższego cyrkułu, a być może prosto do swoich mocodawców z ochrany. Tak czy inaczej, będą go szukać najpierw w rodzinnym domu i u krewnych, ergo – w żadnym z tych miejsc nie może się pojawić.

Postanowił wyjechać tak jak stał, bez żadnego bagażu, bez przygotowań. Natychmiast. Nawet ochrana nie była tak sprawna, żeby od razu obstawić dworzec kolejowy. W kasie znalazł sto dwadzieścia cztery ruble. Nie była to fortuna, ale na bilet i na początek nowego życia powinno wystarczyć[15]. Zawahał się, czy nie napisać listu do Aurelii, swojej małżonki, żeby przynajmniej wyjaśnić, dlaczego nie wróci do domu na obiad. Każda chwila była jednak bezcenna. Nie mógł pozwolić sobie na utratę swojej drobnej przewagi nad policją. Rozejrzał się więc tylko po gabinecie po raz ostatni i spokojnie zamknął za sobą drzwi.

Na ulicy przywołał dorożkę i kazał się wieźć prosto na Dworzec Wiedeński. Znów zdziwiło go, że nie tylko nie drżą mu ręce, ani kolana, ale nawet serce nie bije szybciej niż zwykle. Dopiero co zabił przecież człowieka, a nie czuł z tego powodu najlżejszych wyrzutów. Co najwyżej, sumienie gryzło go trochę, że nie zostawił żadnej wiadomości dla Aurelii. Bądź co bądź, nie robi się takich rzeczy własnej żonie. Doszedł jednak do wniosku, że za parę godzin do jej drzwi i tak zastukają tajniacy, więc sprawa się wyda. Poza tym postanowił napisać do niej natychmiast po przyjeździe do Szwajcarii, gdzie zamierzał się udać.

Na Dworcu Wiedeńskim został zmuszony wprowadzić do swoich planów drobną poprawkę. Pociąg do Genewy odchodził dopiero za dziewięć godzin. Do tego czasu ochrana mogła się już połapać, że próbuje wyjechać za granicę. W grę wchodziły tylko pociągi odchodzące w ciągu najbliższej godziny, a właściwie tylko jeden – o dziewiątej czterdzieści pięć do Paryża. Lucjan kupił bez wahania bilet i udał się na peron.

Bagażowy zdziwił się nieco na widok podróżnego bez nawet jednej walizki, ale w końcu uznał go za jednego z tych ekscentrycznych milionerów, o których mówiło się, że nie potrzebują żadnego bagażu, bo wszystko kupują sobie na miejscu.

Lucjan zajął miejsce przy oknie, dyskretnie obserwując peron, a zwłaszcza kręcących się po nim żandarmów. Nie zdradzali żadnych oznak niepokoju. Najwyraźniej jeszcze nie dotarła do nich wiadomość o niebezpiecznym zamachowcu, który będzie próbował opuścić Priwislanskij Kraj[16]. Dotknął ręką serca. Znowu nic, żadnego kołatania. Może jednak naprawdę był chory? Normalny człowiek w takiej sytuacji pociłby się ze strachu i modlił o wybawienie.

Przez chwilę wydało mu się, że jego serce zabiło wreszcie gwałtownie. Ale to tylko pociąg ruszył z szarpnięciem, wywożąc Lucjana poza sprawy i ludzi, do których miał nigdy już nie powrócić.

2Bojowa siła Paryża

W Paryżu wszelkie dolegliwości Lucjana ustąpiły. Miał wrażenie, że zanurzył się w cudownej sadzawce. Nareszcie oddychał pełną piersią. Francuska stolica była pogrążona w beztroskim kawiarnianym gwarze. Nad Sekwaną przesiadywali długowłosi artyści, szkicując wschody i zachody słońca roku 1913. Wszędzie brzękały kieliszki z absyntem i wprost roiło się od pięknych kobiet. To nie było miasto dentystów. Powszechnym szacunkiem cieszyli się tu głównie malarze. Najpiękniejsze kobiety chętnie pozowały im nago, a w kawiarniach zawsze czekała na nich darmowa kolejka. Lucjan też chętnie szukał ich towarzystwa. Wcale nie paliło mu się do niedawnego zatrudnienia. Zapuścił włosy, które spadały mu teraz na kołnierz. Na pchlim targu kupił sobie sztruksowe spodnie i czarną pelerynę. Mało tego, zapisał się też za pieniądze teścia do modnej akademii sztuki przy rue de la Grande-Chaumière, co dawało mu prawo, by chodzić po paryskich bulwarach z teczką pełną rysunków. Rysował poprawnie, ale nie łączył z tym zajęciem planów na przyszłość. Wystarczało mu, że w ten sposób stał się częścią pstrokatej kompanii artystów i że przyciągał uwagę kobiet.

Aurelia napisała do niego, ledwo przysłał jej swój nowy adres. Była zdruzgotana. Tajniacy zjawili się w ich warszawskim mieszkaniu kilka godzin po feralnym zdarzeniu, tak jak przewidywał. Pułkownik Sobański przeżył. Założono mu tylko kilka szwów na głowie, ale zeznał, że cała sprawa była zamachem ukartowanym przez socjalistyczną organizację bojową. Za Lucjanem wystawiono list gończy. Ogłoszenia z jego podobizną wisiały na murach. O powrocie do Warszawy nie było więc mowy. W tej sytuacji teść Lucjana, ordynator szpitala św. Ducha, uznał, że Aurelia wraz z dziećmi musi dołączyć do męża w Paryżu. W gorzkich słowach wyraził w post scriptum rozczarowanie postawą zięcia, ale postanowił, że dla ratowania małżeństwa córki gotów jest posyłać Lucjanowi trzysta rubli miesięcznie, dopóki ten nie znajdzie nowego zatrudnienia w dentystycznym fachu i nie będzie w stanie ściągnąć rodziny do Paryża.

Była to doskonała wiadomość. Trzysta rubli wystarczało nie tylko na opłacenie skromnego mieszkania w Dzielnicy Łacińskiej, ale też na czesne w Akademii Sztuki i inne niezbędne wydatki związane z artystycznym trybem życia. Właściwie było to dokładnie tyle, żeby zgasić w Lucjanie wszelką chęć do poszukiwania posady w dentystycznych gabinetach Paryża.

Oczywiście, wkrótce zaczęło doskwierać mu sumienie. Zwłaszcza nad ranem, gdy budził się u boku kolejnej nieznajomej, wśród pustych butelek po winie i okruchów kolacji. Czasem czyjś portret patrzył na niego z wyrzutem ze ściany, kiedy zakładał spodnie i wykradał się po cichu na pustą jeszcze ulicę. Innym razem, o świcie, na pustej ulicy czarny kot zamiauczał na niego znacząco. Obiecywał sobie wówczas, że tego dnia już na pewno kupi „Le Figaro”, żeby zobaczyć, czy nie ma ofert pracy dla dentystów. Ale około południa myśli te zwykle słabły, a wieczorem zupełnie o nich zapominał w śmiechu i gwarze paryskiego bulwaru.