Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Ballada o przestępcach

Ballada o przestępcach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-473-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ballada o przestępcach

Średniowieczna Anglia i dwóch chłopców, którzy będą musieli stoczyć walkę o przeżycie.
W drodze do Londynu wędrowna trupa zostaje napadnięta przez szajkę bezwzględnych łotrów. Dochodzi do masakry, z której uchodzi z życiem dwóch chłopców: ośmioletni Gilbert i dwunastoletni William. Bandyci zabierają dzieci do podlondyńskiej mieściny, gdzie chłopcy przechodzą szkolenie żebracze, poznają czym jest gniew i cierpienie.
Wkrótce bracia zostają rozdzieleni. Gilbert jest szkolony na mordercę, William zaś uczy się złodziejskiej sztuki. Na ich drodze czai się wiele niebezpieczeństw, a poczucie spokoju jest tylko złudzeniem…
Pełna zwrotów akcji opowieść o walce i miłości w bezwzględnym świecie łotrzykowskich porachunków.

Polecane książki

"Kraftwerk i muzyczna rewolucja. Mała encyklopedia muzyki electro i electro-funk" autorstwa  Piotra Mulawki  to historia muzyki elektronicznej.    Zawiera krótkie informacje o twórcach, zespołach, wytwórniach muzycznych i filmach związanych z muzyką elekt...
Tomasz Szroniewski, ginekolog-położnik. Oszołomiony zawodowym awansem. Uwikłany w życie rodzinne. Osaczony cudzymi oczekiwaniami. Próbuje łapać wszystkie sroki za ogon i najzwyczajniej w świecie – dać radę. Na własnej skórze sprawdza, jak szybko trzeba biec, aby móc st...
W publikacji omawiamy zapisy, jakie powinny znaleźć się w umowach handlowych. Wskazujemy również, jakie dodatkowe postanowienia warto umieścić w zaiweranej umowie. Podpowiadamy, jak sformułować poprawnie poszczegónie zapisy i jakich klauzul lepiej unikać. Wskazujemy, jakie są niezbędne elementy umow...
Książka jest kontynuacją rozwoju osobowego i duchowego kobiety aż do jej zakwitnięcia, co następuje między 50 i 60-tym rokiem życia. Ten ważny okres przełomu życia dotyczy  syntezy jego doświadczeń (psychosyntezy wieku) i "narodzenia siebie" - archetypu "mądrej kobiety", który, jako wyjątkowy da...
Doskonała propozycja dla młodych kobiet, pokazująca w jaki sposób odkrywać swoją seksualność. Może być również świetnym poradnikiem dla matek rozmawiających z córkami o okresie dojrzewania. Książka łączy podejście psychologiczne z chrześcijańską etyką. Autorka stawia sobie za zadanie rozwianie kilku...
Michał Czajkowski, potem Sadyk Pasza (1804-1886). Wołynianin. Prozaik, polityk, żołnierz. Uczestniczył w powstaniu listopadowym, po jego upadku wyemigrował do Francji. Związawszy się z obozem A. J. Czartoryskiego, wyjechał na jego polecenie najpierw do Rzymu, a potem - w 1841 - do Konstantynopola...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Hybel

Copyright © Marcin Hybel, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Klaudia Bryła

Redakcja: Sylwia Sandowska-Dobija

Korekta: Agnieszka Czapczyk / panbook.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-473-0

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Powieść tę dedykuję moim rodzicom,

Danucie i Aleksandrowi

OD AUTORA

W średniowiecznej Anglii żyło mnóstwo włóczęgów, żebraków, złodziei i różnej maści przestępców. Wielu bandytów jednoczyło swe siły, tworząc gildie, które z czasem mogły liczyć nawet kilkaset ściśle współpracujących ze sobą osób.

Taka banda miała charakter organizacji, w której, podobnie jak w rzemieślniczych cechach, obowiązywał okres nauki zawodu, pozwalający uzyskać przymioty przydatne do planowanej profesji. Terminowanie w zawodzie trwało zwykle kilka miesięcy, ale zdarzały się staże nawet kilkuletnie, zakończone egzaminem i uroczystym zaprzysiężeniem.

Gildia była ściśle zhierarchizowana, od typowych rozbójników, przez oficerów, aż po króla. Mechanizm jej działania przypominał strukturę państwa, rządziła się własnymi prawami, statutami i rozporządzeniami, tyczącymi się nie tylko wykonywanego zawodu, ale i życia prywatnego.

Bandyci w przeważającej większości okazywali się bezwzględni i okrutni, ale jak wszyscy ludzie, tak i oni mieli swoje marzenia i pragnienia. Źle się działo, jeśli któryś z nich stawiał je ponad interesy gildii.

ANGLIA

1 LIPCA 1331 ROKU

Franciszkanin Thomas szedł żwawym krokiem, mijając zamknięte zagrody i wiejskie chatynki. Była już późna noc, a padający deszcz ani trochę go nie oszczędzał. Pomstował na pogodę, co rusz naciągając mocniej na głowę kaptur, ale na niewiele to się zdało, bo jego oblicze i tak było już na wskroś przemoczone. Szybko wszedł na teren budowanego klasztoru. Myślami był przy spotkaniu, w którym przed momentem brał udział, dlatego nie zauważył kryjącego się w mroku mężczyzny.

Osobnik o tłustych, szpakowatych włosach stał pod rusztowaniami przy wschodniej części transeptu. Za paskiem miał schowany sztylet, a łuk z kołczanem wsparł o ścianę. Nie spuszczał zakonnika z oka, więc gdy tamten był już o krok od klasztornych wierzei, splunął, podniósł wspartą o ścianę broń i żwawo wyszedł spod rusztowań.

– Wszystko w porządku? – spytał silnym, donośnym głosem.

Thomas zatrzymał się i wbił wzrok w miejsce, z którego doszło go pytanie. Niewiele dojrzał, ale w chwilę później nieboskłon przeszył gromki piorun, poprzedzony tak jasnym błyskiem, że przez moment wydawało się, iż nastał dzień.

– Ach, to ty, Henry – mruknął zakonnik. – Tak, wszystko w porządku.

– Czyli działamy?

Franciszkanin zdobył się na krótki, wymuszony uśmiech, bo taką właśnie miał manierę, gdy nerwy brały w nim górę, po czym pchnął prowizoryczne odrzwia.

Mężczyzna się zawahał, bo nie otrzymał odpowiedzi, ale ostatecznie ruszył pośpiesznie za nim. Nie miał śmiałości powtórzyć pytania, jednakże nim wyszli z kruchty, mruknął pod nosem:

– Panie?

Thomas sprawiał wrażenie nieobecnego. Całą uwagę skupiał na niedawnym spotkaniu oraz na tym, co przyniesie jutrzejszy dzień, niemniej jednak otrząsnął się i rzucił przez ramię:

– Czego chcesz?

– Czy… Czy działamy…

– Jutro. Działamy jutro.

– Rozumiem.

– Ale, wiesz… – dodał, zatrzymując się nagle.

– Tak? – Henry instynktownie cofnął się o krok.

– Rozmówię się z wami teraz, więc idź po resztę.

– Oczywiście.

Mężczyzna wygładził wysłużony dublet, zaczesał przemoczone włosy i skierował się w stronę refektarza, franciszkanin zaś przeszedł przez główną salę prezbiterialną, nie zapominając o oddaniu hołdu siermiężnie skleconemu krzyżowi. Starał się nie zwalniać kroku ani na moment, gdyż większa część świątyni nadal nie posiadała dachu, a ulewny deszcz zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile.

Zachodnią nawę tworzył na razie jedynie wylany fundament i fragment ściany nośnej, ale schody prowadzące z tamtego miejsca do piwnic były już ukończone. Zakonnik zszedł nimi i po niedługim czasie dotarł do swojej komnaty.

Przy wejściu kręcił się Ranulf, korpulentny zakonnik o zepsutych zębach i wiecznie spoconym obliczu. Służył poprzedniemu proboszczowi, a Thomas z pewnych powodów zdecydował się zostawić go przy swoim boku. Póki co nie żałował tej decyzji, choć czasem irytowało go wścibstwo i nachalność zakonnika.

– Mamy coś? – spytał z błyskiem w oku braciszek.

– To wszystko na dzisiaj, Ranulfie. Możesz odejść.

– O-oczywiście.

Zimna cela była oświetlona tylko lampionem, postawiony nieopodal wejścia krzyż rzucał na podłogę upiorny cień. Poza krucyfiksem wyposażenie pokoju stanowiło łóżko z baldachimem, masywna szafka, bogato zdobiona płaskorzeźbą i żelaznymi wstawkami, skrzynia, stolik oraz dębowy zydel o siedzisku wyścielonym wzorzystym, wysłużonym jedwabiem. Franciszkanin ściągnął z siebie przemoczony płaszcz, wyjął ze skrzyni lnianą szmatkę i jął wycierać mokre od deszczu oblicze oraz krąg ciemnych włosów, okalających wygoloną na czubku głowy tonsurę. Następnie zasiadł do stolika, sięgnął po krużę wina i już po chwili upajał się cierpkim, palącym smakiem napitku. Długi czas rozmyślał nad jutrzejszą akcją, bo nie dawało mu spokoju pytanie, czy powinien angażować w sprawę Jordana. Właśnie rozważał któryś z kolei scenariusz działań, kiedy w komnacie rozległo się pukanie.

– Wejść! – krzyknął.

Odrzwia momentalnie się otworzyły i do środka weszła trójka mężczyzn. Szpakowaty Henry, którego chwilę temu franciszkanin spotkał pod klasztorem, Odo, przyciągający uwagę swoim przetrąconym nosem, i Jordan, najmłodszy z całej trójki, o rudej, zmierzwionej czuprynie.

– Zgaduję, że Henry powiedział wam, kiedy ruszacie do akcji – rzucił na wstępie franciszkanin.

– Tak – odparli niemal jednocześnie mężczyźni.

– To dobrze. Macie jakieś pytania?

W komnacie zaległa cisza. Henry wciągnął nadmiar flegmy nosem, Odo dyskretnie poprawił się w kroku, bo znowu naszła go myśl o jutrzejszej, jakże podniecającej konfrontacji, Jordan zaś uniósł głowę i dumnie obwieścił:

– Wszystko jest jasne.

Thomas wydął krwistoczerwone usta, skupiając na nim całą uwagę.

– Wiesz, co masz jutro robić? – spytał wreszcie.

– Tak.

– Więc mi powiedz. Chcę to usłyszeć od ciebie.

Jordan poczuł zakłopotanie, bo przecież tyle razy już to powtarzał. Czyżby Thomas się rozmyślił? Czyżby zwątpił w jego umiejętności?

– Mam słuchać i obserwować, panie. Działać tylko w ostateczności.

– Dobrze.

Chłopak poczuł na nowo rosnącą pewność siebie, lecz Thomas nie spuszczał z niego spojrzenia.

– Boisz się?

– Ja? – spytał i zaśmiał się nerwowo pod nosem. – Nie, skąd.

– Odwagę łatwo pomylić z głupotą, chłopcze. Pamiętaj o tym, bo Waleran wiąże z tobą duże nadzieje. Ja… też pokładam w tobie nadzieję.

– W-wiem. Nie zawiodę was.

– Dobrze. – Thomas rozparł się na krześle i splótł dłonie na piersi. – Posłuchajcie teraz, w jaki sposób macie się za to zabrać.

Deszcz nie ustawał ani na moment. Targany silnymi podmuchami wiatru, zalewał drogi, chaty i pola uprawne. Okolicę wypełniał szum ulewy, szmer gałęzi i skowyt niespokojnej zwierzyny. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej, jednak w piwnicach budowanego klasztoru mężczyźni naradzali się jeszcze przez długi czas. I nawet gdy spotkanie dobiegło końca, franciszkanin Thomas nadal nie myślał o udaniu się na spoczynek.

Przesiąknięty wonią ziemi i topiącego się łoju z lampionu, klęczał w swej komnacie naprzeciw upiornego krzyża. W ręku trzymał skórzane rzemienie i upajał się bólem, który przenikał jego ciało. Nagie plecy zdobiły głębokie rany i strużki ciemnobrunatnej krwi zmieszanej z potem. Udręczone jasnoniebieskie oczy były pełne łez, ale gorzki, przepojony ekstatycznym uniesieniem uśmiech jeszcze długo nie znikał z jego twarzy.

Ranek przyniósł przyjemnie rześkie powietrze. Rodzina wędrownych cyrkowców opuściła wieś wraz z obwoźnym handlarzem i podjęła dalszą podróż, prosto do Londynu.

Trakt był równy i w miarę łagodny tylko przez pierwszych kilka mil, niestety zaraz potem zwężał się i miejscami stawał tak wyboisty, że Robert bał się, czy wysłużone koła powozu wytrzymają. Mężczyzna wiedział, że szlak będzie w nie najlepszym stanie i że nadłożą drogi, ale przynajmniej był spokojny o to, że trupa zaoszczędzi trochę grosza. Trasa, z której zrezygnował, biegła w prostszej linii, była szersza i bardziej równa, a na pewnym odcinku nawet wybrukowana. Gościniec ten powstał w czasie budowania wielkiej katedry w Herefordshire i służył wówczas do transportowania kamienia. Niestety, jak każda droga handlowa wymagał ciągłych napraw, wobec czego ściągano na rzecz jego utrzymania wysokie opłaty od podróżnych.

Robert i jego rodzina od lat wędrowali pomiędzy miastami, zarabiając występami na jarmarkach. Byli przyzwyczajeni do takiego trybu życia, ale drogowe opłaty od zawsze dawały im w kość. Nawet teraz, podczas podróży z Melboum, żądano ich aż czterokrotnie: za przeprawę przez most, na dwóch przełęczach oraz u wejścia w dolinę. Robert znał niektóre rejony królestwa i wiedział, których tras unikać, by nie trafić na haracz pobierany przez chciwego pana. Kluczył wraz z rodziną pomiędzy gościńcami, przemierzał wrzosowiska, dzikie łąki, bagna i polany, ale czasem nie opłacało się nadkładać drogi, choćby dlatego, że niektóre szlaki były zbyt trudne dla konia zaprzęgniętego do załadowanego powozu.

Oczywiście Robert zdawał sobie sprawę, że zmierzając do Londynu, jego rodzina będzie musiała przejść przez królewski las, gdzie nie obędzie się bez uiszczenia opłaty, ale pocieszał się, że zaoszczędzą przynajmniej na jednym świadczeniu.

Wokoło rozciągały się łagodne zbocza pól. Porastały je kolorowe jaskry, storczyki i okazałe kępy kosaćców, których fioletowe kwiaty sterczały nad kobiercem z pozostałych roślin niczym łąkowi gwardziści.

Malownicze łąki sięgały horyzontu, ale przed południem wędrowcy dotarli do miejsca, z którego można było dojrzeć kilka rozproszonych pól uprawnych oraz pasące się na nich owce. Teren był tutaj o wiele bardziej stromy, przecinały go krzyżujące się ze sobą wzniesienia i doliny. Robert nie widział żadnych zabudowań, ale nie miał wątpliwości, że w końcu dotrą do jakiejś osady. Na angielskiej ziemi było wiele samotnych gospodarstw i jeden Pan Bóg wiedział, ile z nich sprosta trudom życia i osiągnie przynajmniej taką wielkość, jak wioska, w której jeszcze nie tak dawno byli. Robert nie zamierzał odwiedzać mieszkańców tego miejsca, ale dobrze je sobie zapamiętał, bo kto wie, czy za kilka lat jego rodzinie nie przyjdzie tutaj nocować.

Z czasem krajobraz zdominowały fantazyjnie rzeźbione skały wapienne, przyprószone tu i ówdzie kępami trawy bądź rozkwitłymi krzewami. Droga robiła się coraz bardziej stroma, a zachodnią część terenu z czasem zajęło niewielkie wyrobisko w formie okręgu – kamieniołom otoczony wapieniami.

– Nie podchodźcie za blisko! – krzyknęła matka, gdy William i Gilbert co tchu podbiegli do krawędzi urwiska. Strome, niemal pionowe ściany tworzyły przepaść głęboką miejscami nawet na trzydzieści stóp, ale dla chłopców nic nie było straszne. W dole mieniła się przecież piękna, niemal przeźroczysta woda, raj dla strudzonych wędrowców.

– Możemy się wykąpać? – spytał z nadzieją w głosie starszy, dwunastoletni chłopak.

– W żadnym razie! Idziemy dalej.

– Proszę, tato.

– Możemy? – zawtórował mu Gilbert.

– Nie! – krzyknęli niemal jednocześnie Felicia z Robertem.

Chłopcy posępnie zwiesili głowy i pobiegli w ślad za wlokącym się wozem.

Późnym popołudniem rześki wiatr przegnał z nieboskłonu chmury, uwalniając gorące promienie lipcowego słońca. Stojące w oddali wapienne głazy mieniły się teraz na zmianę to białymi, to różowymi, a czasem i karmazynowymi refleksami. Powietrze, podobnie jak poprzedniego dnia, znowu stało się parne i duszne, ale na szczęście coraz częściej zaczęły się pojawiać rozłożyste buki i dęby, rzucające na trakt pajęczynę cieni. Łąki zanikły całkowicie, a w ich miejscu jęły się ukazywać krzewy i ciemne nisze liściastych zarośli porośniętych gdzieniegdzie owocami.

Gilbert z Williamem nie byliby sobą, gdyby siedzieli w tej chwili na wozie. Nie mieli ochoty przysłuchiwać się rozmowom Amandy i mamy, więc biegali od krzewu do krzewu, zbierając garściami maliny. Obaj byli żywiołowi, pełni radości i chęci życia, impulsywni i zuchwali. William we wszystkim chciał być pierwszy, zawsze pragnął wygrywać. Był cztery lata starszy od Gilberta i nieraz z łatwością go pokonywał w konkurencjach, które sobie wymyślił, niemniej jednak Gilbert wcale nie pozostawał mu dłużny. Często uciekał się do sprytnych oszustw lub korzystał z przywileju wieku, skarżąc się matce. Co by nie mówić, radził sobie, jak potrafił, irytując tym porywczego brata.

W tej chwili śmiali się do siebie, przekrzykiwali jeden drugiego, licytowali, który z nich znalazł piękniejszy owoc, a gdy argumenty nie skutkowały, szturchali się i wyzywali tak, by przypadkiem ojciec nie usłyszał. Nie było jednak w tych docinkach odrobiny ze złośliwości. Bracia się kochali i nawet wówczas, gdy błaha sprzeczka przeradzała się w zażartą kłótnię, potrafili bez niczyjej pomocy zażegnać spór i pogodzić się ze sobą. Oczywiście nierzadko interweniował ojciec, ale zwykle podyktowane to było jego nadopiekuńczością. Robert może i był wymagający, miał mocne gardło i ciężką rękę, niemniej jednak chciał wychować dzieci na porządnych ludzi, tak jak jego wychował ojciec, szanowany kleryk z Melboum. Robert i Geoffrey wielokrotnie dostawali od niego rózgą, słysząc, że jeśli kocha się dziecko, to należy je bić. Co ważne, tata zgodnie z nauką kościoła nigdy nie bił ich po głowie i twarzy ani w miejscach publicznych. Robert starał się przestrzegać podobnych zasad.

– Przed nami las Dorstera – oznajmił Geoffrey, zadzierając głowę wysoko do góry.

– Wielu się tu zgubiło – bąknął handlarz.

– Czy są tu wilki?

– Nie bój się, Amando – pocieszyła ją matka. – Wilki bałyby się zaatakować tylu ludzi.

– Zatłukłbym je pierwszym lepszym badylem! – krzyknął Gilbert w kierunku siostry, na co wszyscy wybuchli gromkim śmiechem.

Rozłożyste gałęzie buków i dębów tworzyły nad wędrowcami coraz gęstszy baldachim. Drzewa porastały niewielki grzbiet otoczony wstęgami rzek, ciągnęły się przez wiele mil, obejmując pastwiska, polany, rzeki, stawy, a nawet bagna. Ci, co wstępowali do królewskiego lasu, musieli się liczyć z wieloma zakazami. A prawo było surowe, bo za ścinanie drzew bądź zbieranie chrustu bez pozwolenia w najlepszym razie groziła kara grzywny, a w najgorszym trwałe okaleczenie ciała lub nawet kara śmierci. Oczywiście najsurowiej karano kłusownictwo, jednak wybrani świeccy i duchowni po otrzymaniu specjalnego zezwolenia mogli polować na pośledniejszą zwierzynę, jak lisy, żbiki czy ptactwo.

Nikomu w królewskim lesie nie wolno było nosić łuku ani strzał – chyba że broń była odpowiednio spakowana, niezdatna do polowań – i nawet psy wprowadzane na teren puszczy musiały mieć ucięte trzy pazury przedniej łapy, aby nie mogły gonić zwierzyny. Królewskiego terenu strzegły zespoły łowczych, gajowych i leśniczych, jednakże nie mieli oni łatwego zadania, bo puszcza była bardzo rozległa, a kryjące się w niej dobra niejednego kusiły. W końcu z drzew robiono meble, narzędzia, powozy i wiele innych wartościowych rzeczy, kory używano do garbowania skór, a żywicy do wyrobu klejów, świec i pochodni, nie wspominając o chruście na opał czy o zwierzętach dostarczających mięsa, skór i futer.

Pomimo gróźb ludzie wabieni darami lasu wypasali swój inwentarz bez zezwolenia, ścinali drzewa, a nawet uprawiali kłusownictwo. Okoliczne hrabstwa bogaciły się na ich grzywnach, ale równie dużo głów wpadało do wiklinowych koszy po katowskich uderzeniach.

– Ciekawe, czy natkniemy się na poborcę opłat – rzekł Robert ni to do siebie, ni do towarzyszy.

– Jeśli chcesz – odezwał się obwoźny handlarz – mogę poprowadzić was trasą, na której rzadko kiedy bywają.

Robert z Geoffreyem popatrzyli na niego podejrzliwie.

– No cóż, wielokrotnie tędy chodziłem, to znam pewne ścieżki…

– Nadłożylibyśmy drogi?

– Niezbyt.

– To znaczy?

– W najgorszym razie podróż wydłużyłaby się o pół świecy[1].

– No dobrze, myślę, że warto zaryzykować. – Robert nie chciał się łakomić na kilka pensów, ale w ten sposób przynajmniej mógłby poznać drogę w lesie Dorstera wolną od opłat. Propozycja wydawała się kusząca.

– Pamiętasz dobrze tę trasę?

– Tak, nie macie się czego obawiać. Zaraz za tą polaną porośniętą paprociami odbijemy w prawo i jeszcze przed zmierzchem wyjdziemy z puszczy.

Robert skinął głową i z niekłamanym podziwem popatrzył na dziadka. Miał już swoje lata, ale sił wcale mu nie brakowało. Co prawda jego bagaż spoczywał na wozie, jednak on sam utrzymywał tempo marszu od początku podróży, i to bez słowa protestu. W karczmie sprawiał wrażenie jakby bardziej zniedołężniałego…

– Na pewno wiesz, dokąd idziesz? – spytał półgębkiem Geoffrey. – W lesie łatwo się zgubić, a i bandytów ponoć jest tutaj pod dostatkiem.

– Nonsens! – zareagował niemal natychmiast obwoźny handlarz. – Przemierzyłem ten las wszerz i wzdłuż chyba ze sto razy i jedyne, czego można się tutaj obawiać, to wdepnięcia w gówno.

– Bandyckie gówno – wtrącił półgębkiem William, który akurat zbierał nieopodal maliny. – Gilbert! – krzyknął po chwili, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu. – Ty chyba jeszcze w takie nie wdepnąłeś?!

– Jak ci… – Gilbert aż się zachłysnął. Był niższy od Williama więcej niż o głowę, lecz niestraszna mu była bójka z bratem. Rzucił na ziemię dopiero co zebraną garść malin i zaczął biec za uciekającym i zanoszącym się śmiechem Williamem.

– Słyszałem, że bandyci naprawdę tu grasują – nie dawał za wygraną Geoffrey, odprowadzając chłopców wzrokiem. Niezgrabnym ruchem poprawił nożyk przy pasku, co nie uszło uwadze handlarza.

– Grasują – zgodził się wreszcie staruszek, choć z pewnym ociąganiem – ale w głębi puszczy. I wiedz, synu, że takim kozikiem co najwyżej możesz im śliwy wydrylować.

– Nic się nie obawiaj, dziadku, bo siły mi nie brakuje.

Trudno było się z tym nie zgodzić. Chłop mierzył chyba z siedem stóp, do tego miał wielkie, szerokie bary, kark niczym pień drzewa…

– A jak u ciebie z rozsądkiem? – spytał handlarz. Geoffrey ściągnął brwi. Rzadko kiedy się złościł, ale nie lubił, gdy ktoś obcy podważał jego pomyślunek.

– Wybacz mi – dodał w pośpiechu starzec, widząc marsową minę siłacza – ale życie mnie nauczyło, że jeśli natkniesz się na jakiegoś drania, to lepiej oddać mu pieniądze. Przynajmniej ujdziesz żywym i..

– Nie zapeszaj – skarcił go Robert. – Chłopcy, nie biegnijcie tak daleko!

– No cóż… – Staruszek zwolnił kroku i odpędził zdrową ręką muchę sprzed nosa. – Mam już swoje lata i wiele przeżyłem, ale lubię zawczasu wiedzieć, z kim się zadaję.

– Co masz na myśli? – spytał po dłuższej przerwie Geoffrey. Nie do końca rozumiał, o co starcowi chodzi, ale intuicja podpowiadała mu, że chyba mówił o nim.

– Gdyby ktoś niespodziewanie nas zaatakował, nie chciałbym stracić życia przez jakiegoś furiata.

Geoffrey spurpurowiał, a pięści podświadomie zacisnęły mu się tak mocno, że aż zbielały knykcie. Pomimo potężnej postury był łagodnego usposobienia, rzadko kiedy wdawał się w bójki, ale ten starzec coraz mniej mu się podobał. Przez całą drogę bąknął raptem kilka słów, a teraz, odkąd weszli do lasu, stał się jakiś taki butny. Robert poklepał Geoffreya po plecach i śpiesznie oznajmił:

– Geoffrey nie jest nadpobudliwy, wie, co robi, więc nie masz się czego obawiać.

– Wcale nie mówiłem, że…

Do ojca przybiegł roztrzęsiony William.

– Tam ktoś był, tato! – krzyknął zdyszany.

– No i co z tego?

O tej porze roku w lesie było pełno ludzi. Leśniczy, gajowi, kupcy śpieszący za zarobkiem, poborcy podatków, chłopstwo…

– Ale on był na drzewie!

Wszyscy się zatrzymali. Nawet Felicia bez słowa ściągnęła wodze i jęła rozglądać się po drzewach.

– Co też ty opowiadasz? – zdenerwował się ojciec. – Wiesz, że nie wolno kłamać!

– Nie kłamię, przysięgam! Chował się w brunatnym płaszczu! – William wskazał palcem w kierunku, w którym zmierzali. – Zaraz za tym wzniesieniem.

– Gilbert, a ty coś widziałeś? – spytał Geoffrey.

Mały potrząsnął złotymi loczkami.

– Nie, wujku. – Był smutny, bo William coś widział, a on nie.

– Pójdę to sprawdzić – zaoferował się starzec. Bądź co bądź, czuł się odpowiedzialny, bo sam wybrał tę trasę.

– Nie. – Robert położył rękę na jego ramieniu. – Ja pójdę.

– Jesteś pewny? – szepnęła małżonka.

– To bez wątpienia nic poważnego.

– Uważaj na siebie.

Mężczyzna rzucił jej pokrzepiające spojrzenie, potarł swój kilkudniowy zarost i ruszył przed siebie. Stawiał kroki ostrożnie, choć w pośpiechu, bo chciał jak najszybciej zobaczyć, co kryje się za wzniesieniem.

Poszycie leśne usłane było liśćmi i gałęziami, dużą jego połać zakrywał kobierzec bujnych paproci. Wokoło pięły się brzozy, buki i dęby poznaczone mrowiem zielonego listowia. Drzewa rosły w sposób zwarty, toteż ich gęste i rozłożyste korony tworzyły majestatyczny baldachim, przez który ledwie przenikały promienie słońca.

Gdy tylko Robert wszedł na pagórek, dostrzegł, że dalej droga biegnie łagodnym zejściem. Drzewa, podobnie jak wcześniej w obecności krzewów i paproci, pięły się tutaj prawie do samego nieba. Ze sto jardów dalej las przecinał wąski strumyk, przy którym zatrzymał się imponujących rozmiarów jeleń. Nagle Robert cofnął się o krok, bo kątem oka spostrzegł, że po jego prawicy wśród gałęzi faktycznie siedzi jakaś postać. Szybko jednak zaśmiał się pod nosem, nie był to bowiem człowiek ani żadna zjawa, tylko fragment szarawego płótna. Kto je tam rzucił i po co, Robert nie wiedział, ale z pewnością nie stanowiło żadnego zagrożenia dla podróżnych.

– Chodźcie! – krzyknął. – Odpoczniemy tutaj.

Spłoszony okrzykiem jeleń uciekł w leśną gęstwinę, a Robert instynktownie oglądnął się za siebie, czy nie kręci się przypadkiem w pobliżu jakiś leśniczy. Wszak za płoszenie królewskich zwierząt przewidziana była kara grzywny.

Podróżni zasiedli nieopodal wozu. Felicia rozdzieliła bochen jęczmiennego chleba i resztkę zapeklowanej wieprzowiny. Obwoźny handlarz chętnie przyjął poczęstunek, a sam wydobył obciągnięty skórą dzban wina. Robert chciał mieć nieco spokoju, więc zasiadł między chłopcami naprzeciw handlarza. Geoffrey dał koniowi wody, wór owsa i sam spoczął obok Felicii.

– Ze zmierzchem jak nic będziemy już w Londynie – rzekł starzec, siłując się z korkiem. Nie szło mu najlepiej, bo jego prawa ręka, zawinięta lnianymi szmatami, zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Robert nachylił się ku handlarzowi, by mu pomóc. Poczuł od niego smród niemytego ciała. Skrzywił się, ale nic nie powiedział. Dopiero gdy zasiadł, odezwał się półgębkiem, tak by przypadkiem dzieci go nie słyszały:

– Nie chciałbym iść przez te knieje po zmroku.

– Nie obawiaj się – odpowiedział starzec, nachyliwszy się ku niemu. – W najgorszym razie będziemy w Southwerk[2] o zachodzie słońca. Sam zdecydujesz, czy będziesz chciał spocząć tam, czy w Londynie.

Robert wysilił się na uśmiech, chcąc wierzyć, że starzec wie, co mówi. Sam znał las Dorstera – już kilka razy go pokonywał – ale dziś zaufał obwoźnemu handlarzowi, pozwolił, by poprowadził jego rodzinę nieznaną mu trasą, i tak po prawdzie od jakiegoś czasu nie był do końca pewny, w której części lasu się znajdują. Jak tak teraz siedział, to nawet zaczął się zastanawiać, dlaczego dał się tak łatwo namówić. Zawsze był czujny, nieufny i ostrożny względem nowo poznanych ludzi, a wobec tego staruszka zachował się zupełnie inaczej. Co prawda szlak póki co był łatwy do przebycia, a leśniczych czy poborców istotnie nigdzie po drodze nie spotkali, ale co by było, gdyby na przykład coś się stało temu starcowi? Rodzina Roberta jak nic musiałaby liczyć tylko na siebie, a odnalezienie drogi do Londynu w tej puszczy wcale nie wydawało się takie proste.

Gilbert trącił łokciem ojca i szepnął, przysłaniając usta ręką:

– Spójrz tam.

– To chrabąszcz. Uważaj, by cię nie ugryzł.

– Chrabąszcze nie gryzą – oznajmił zuchwale William, a Robert puścił do niego oczko i ugryzł kęs mięsiwa.

Gilbert położył się na brzuchu i jął śledzić wzrokiem zmagania małego robaka.

– Będziemy spać w karczmie czy u kogoś, tato? – zapytała Amanda.

– Jeszcze nie wiem, moje dziecko.

– Znam dobrą i tanią oberżę w okolicach Aldersgate – wtrącił starzec.

Robert pokiwał głową, bo kojarzył tę dzielnicę.

– Dlaczego ma pan tyle rąk? – spytał nagle Gilbert. Wszak leżał na brzuchu, to widział wyraźnie, że siedzący mężczyzna, poza lewą ręką, w której teraz trzymał pajdę chleba, i prawą owiniętą bandażem, miał jeszcze trzecią, która wystawała spomiędzy fałd odzienia. Gilbertowi trudno było dojrzeć, ale w tej dłoni mienił się chyba jakiś stalowy przedmiot.

Twarz obwoźnego handlarza momentalnie spochmurniała. Jego brwi ściągnęły się, policzki napięły, a wzrok wyostrzył niczym u gotującego się do skoku wilka. Wszelako nie zerwał się z ziemi, a jedynie upuścił na ziemię pajdę chleba, kierując błyskawicznie rękę z wyciągniętym palcem w stronę siłacza.

Na ułamek chwili zapanowała absolutna cisza, tak jakby czas się zatrzymał. Robert przetrawiał słowa małego chłopca, bo nie był w stanie nadać im żadnego sensu, a Geoffrey składał się do pytania, dlaczego handlarz celuje w niego palcem. Co by nie mówić, nikt nie zdążył niczego zrobić, zanim leśną głuszę wypełnił przeszywający świst zbliżającej się strzały.

Grot z przeszywającym gwizdem śmignął nieopodal twarzy Amandy, minął Felicię, po czym z głuchym tąpnięciem wbił się w brzuch zwalistego chłopa. W mgnieniu oka powietrze przecięła druga strzała, a zaraz potem jeszcze jedna. Obie wycelowane w Geoffreya miały wyssać z niego resztki życia. Druga strzała trafiła go w klatkę piersiową, a trzecia nie dosięgła celu. Grot chybionego pocisku worał się w lewy policzek Amandy, rozerwał jej język i wyszedł tyłem głowy. Dziewczyna padła na ziemię martwa.

Felicia krzyknęła z przerażenia i rzuciła się w kierunku nieżywej Amandy. Kobieta już kilkakrotnie była świadkiem śmierci swoich dzieci, jednakowoż za każdym razem cierpienie było równie bolesne. Uczucie bezradności zaparło Felicii dech, chwyciło za serce i ścisnęło tak mocno, że świat jął zanikać.

– Amando! – jęknęła. – Amando! – Dziewczyna nie dawała znaku życia, toteż zdesperowana Felicia chwyciła zakrwawioną głowę dziewczyny i zaczęła nią potrząsać, układając ją na swym podołku. Śnieżnobiałą dziewczęcą cerę szybko pokryła krew sącząca się obficie z rozszarpanej rany. Felicia wzniosła okrzyk tak gromki, że aż poniósł się echem wysoko pomiędzy drzewa, choć trwał jeno króciutką chwilę. Spomiędzy jej piersi wychynął nagle grot zabarwiony brunatną czerwienią. Kobieta skrzywiła się z bólu, kaszlnęła krwią, po czym runęła na leśne poszycie. Jej błękitne oczy bez ustanku wpatrywały się w szeleszczące liście drzew.

Robert sparaliżowany wydarzeniami poderwał się wreszcie z ziemi, jednak obwoźny handlarz był szybszy i rzucił się na niego z nożem. Szamotanina nie trwała długo. Zimne stalowe ostrze bezlitośnie wbiło się pod żebra Roberta aż po samą rękojeść. Struga ciepłej, lepkiej juchy w jednym momencie zalała rękę handlarza, ale mężczyzna nic sobie z tego nie robił, wyciągnął nóż z wnętrzności konającego i dla pewności wbił go prosto w gardło. Chrzęst rozpruwanej grdyki i bulgot krwi nie ostudziły jego zapału. Wyciągnął ostrze i śledząc beznamiętnym wzrokiem wydobywające się z ust ofiary bańki krwi zmieszanej ze śliną, powtórzył cios jeszcze po dwakroć. Przy kolejnym zamachu poczuł, że ktoś go chwyta za kark i rzuca na ziemię. To Geoffrey pomimo ran zdołał jeszcze wstać i utrzymać się na nogach, choć las w jego oczach wirował oraz mętniał.

– W imię… Chrystusa… uciekajcie – zdołał wycharczeć do sparaliżowanych strachem chłopców. Chwilę później powietrze znów przecięły ze świstem strzały i naszpikowany nimi siłacz zwalił się w końcu na ziemię.

Obwoźny handlarz pomasował się po karku i podniósł, wodząc wzrokiem po pobojowisku. Gilbert siedział z wytrzeszczonymi oczami i gapił się w niego jak sparaliżowany, William wręcz przeciwnie, dygotał, jakby był środek zimy, z całych sił zaciskał powieki, a z nogawki jego spodni wypływała strużka ciepłego moczu.

Plan prawie się udał; Robert, Geoffrey i Felicia nie żyli, ale Amanda…

– Który do niej strzelił?! – krzyknął obwoźny handlarz, przyglądając się nieruchomym zwłokom dziewczyny.

Spomiędzy rozłożystych paproci wyszła trójka mężczyzn; każdy z nich był uzbrojony w długi łuk i sztylet.

– Pytam, który do niej strzelił?

– Ja – odpowiedział najmłodszy z całej trójki, bo liczący może ze szesnaście lat. Musiał czuć skruchę, bo nic więcej nie rzekł i kornie zwiesił głowę o rudej, zmierzwionej czuprynie. Pozostali dwaj kompani: niski Odo z przetrąconym nosem i szpakowaty Henry stali po jego prawicy, nie mając odwagi spojrzeć na szefa.

Starzec zdjął z siebie wierzchni kaftan, do którego była przyszyta zgniła ręka. Ubiór krępował mu dotychczas ruchy, ale teraz poczuł wreszcie swobodę. Westchnął, przeciągnął się, a następnie wziął zamach i walnął młodego z całej siły w szczękę.

– Ta dziwka miała przeżyć!

Chłopak zatoczył się, ale ustał na nogach. Podejrzewał, że dziewczynę zamierzano oddać do pracy w jednym z burdeli, i zdawał sobie sprawę, że z jego winy gildia straciła sporo pieniędzy, wszelako lepiej było nie wdawać się z baronem w dyskusję. Do cholery, dobrze celował. Cóż mógł zrobić, skoro suka zaczęła się podnosić z ziemi akurat wtedy, gdy on już wystrzelił.

– Chciałeś coś powiedzieć?

Chłopak znał Alarda na tyle, by wiedzieć, że ostatnia rzecz, jaką teraz chciałby zrobić, to coś powiedzieć. Pokręcił przecząco głową, czując, jak strużka krwi sączy się z jego przeciętej wargi i kapie na brodę.

– Tracisz połowę swojego udziału, Jordanie.

Przestępca pokiwał głową na znak, że rozumie.

Względną ciszę zakłócił nagle Gilbert, który wybuchł głośnym, rzewnym płaczem. Chyba dotarło do niego, co się przed chwilą stało. Alard nawet nie łypnął w jego kierunku okiem, atoli dał znak ruchem głowy, by Henry zajął się tym w należyty sposób. Wystarczyło, że bandyta stanął nad Gilbertem, a chłopiec zamilkł.

– Czy masz coś przeciwko tej karze? – zapytał szef, świdrując Jordana czujnym spojrzeniem. Zgodnie z regułą musiał zapytać podwładnego, czy uznaje swą winę i akceptuje wymierzoną karę. Gdyby Jordan nie zgadzał się z pracodawcą, mógłby dochodzić swych praw przed wyższą instancją, w tym przypadku przed hrabią kasty. Tego typu działania miały chronić podwładnych przed karami dyktowanymi kaprysem zwierzchnika, a zwierzchnikom zapewniać przynajmniej w minimalnym stopniu bezpieczeństwo przed ewentualnym zamachem podyktowanym chęcią zemsty.

Jordan wiedział, że dziewczyna umarła z jego winy, sprawa była więc z góry skazana na niepowodzenie. Poza tym nie słyszał jeszcze, by komukolwiek udało się podważyć autorytet któregoś z baronów i dojść swoich racji. Ta cała reguła, jak myślał Jordan, to jedna wielka bzdura, wszelako pokręcił głową i rzekł, godząc się z własnym losem:

– Nie mam nic przeciwko.

– Dobrze – oznajmił szorstko Alard. – Wiecie, co dalej robić.

Bandyci migiem dobiegli do zaszlachtowanych ciał. Rudy jął zbierać porozrzucane jedzenie i strzały, a Odo ściągał co wartościowsze ubrania z zabitych. Nad roznegliżowaną Amandą zatrzymał się trochę dłużej. Co prawda jej twarz była rozszarpana przez grot strzały i zalana posoką, jednak widząc drobne, szpiczaste piersi i obficie zarośniętą waginę, nie zdzierżył i chwytając się za krocze, spytał przełożonego:

– Mogę?

– Nie mamy czasu.

Odo skrzywił się i splunął na ziemię.

– Założę się, że jeszcze jest tam wilgotna – mruknął pod nosem.

– Nie mamy czasu!

Henry bez słowa podniósł chłopców i zaniósł ich do wozu. Gilbert gwałtownie wierzgał, więc mężczyzna bez skrupułów rzucił Williama na deski powozu, a małego chłopca uderzył pięścią.

– Nie! – krzyknął William, widząc, jak mały mdleje w tęgich ramionach oprawcy.

– Ty też chcesz w gębę? – spytał mężczyzna, przysuwając się do niego tak bardzo, że William aż się wzdrygnął. Widok gniewnej, zarośniętej twarzy oraz smród wydzielający się z jego trzewi sparaliżowały chłopca. Serce zabiło mu mocno i zamknął oczy, prosząc Boga, żeby to był tylko sen, koszmar, z którego zaraz się wybudzi.

William długo jeszcze zaciskał powieki, jakby to miało go uchronić od tych bydlaków, morderców jego rodziny. Wóz po chwili ruszył, a w tle dochodziły do niego stłumione głosy bandytów. Niewiele z tego rozumiał. Nie wiedział, dokąd jadą ani po co. Położył się obok Gilberta, objął go ramieniem i tak wreszcie zasnął.

Gdy William otworzył oczy, na niebie malował się pomarańczowo-złoty zachód słońca. Melodyjne cykanie świerszczy mieszało się ze skrzypieniem kół powozu. Chłopak widział kątem oka handlarza. Siedział, a raczej leżał pośród skrzyń, z nogami wywalonymi poza odeskowane oparcie, dłubał w pożółkłych zębach kawałkiem drzazgi i wpatrywał się obojętnym wzrokiem w mijaną okolicę. Nie wyglądał na nędzarza. Kaftan i lniane bandaże wraz ze stertą porozdzieranych koszul leżały przy nim zwinięte w tobół.

Williama przeszedł dreszcz, bo przypomniał sobie o pobitym Gilbercie. Nie zastanawiając się ni chwili, podniósł się na łokciu, by zobaczyć, co z bratem. Ostrożnie odgarnął jego złote pukle z czoła i spostrzegł, że lewa strona jego twarzy jest tak bardzo opuchnięta, że trudno dostrzec powiekę, a wargę szpeci gruda zakrzepłej krwi. Najważniejsze jednak, że oddychał. Jego drobna, szczupła pierś miarowo unosiła się i opadała. Wyglądał jak ranione śmiertelnie zwierzę, które leży na boku i dogorywa, czekając, aż śmierć je w końcu ogarnie. Oczy Williama napełniły się łzami. Chciał się położyć, by w ciszy oczekiwać nieuchronnego, lecz mimowolnie spotkał się wzrokiem z okrutnym handlarzem. Wzdrygnął się, skulił za plecami brata i zacisnął powieki najmocniej jak tylko potrafił.

– Nie bój się. Nic wam nie zrobię.

William dygotał.

– Wiem, że zabiłem twoją rodzinę, ale musisz przyzwyczaić się do myśli, że teraz my jesteśmy twoją rodziną… Kto wie, może będziemy razem pracować?

Chłopiec nie wiedział, o jakiej pracy mężczyzna mówi. Myśl o tym, że jego rodzice nie żyją, dopiero do niego docierała. Był na siebie zły, bo do tej pory tak naprawdę nie płakał po ich stracie. Płakał, bo bał się o siebie i swojego brata, ale jakoś nie potrafił uronić łzy za swymi rodzicami. Taty w sumie chyba za bardzo nie kochał, ale mama ani go nie biła, ani nie zmuszała do cięższej pracy. Może jeszcze wszystko przed nim? Może będzie płakał za nimi, tylko że musi minąć trochę więcej czasu? William przypomniał sobie, jak w zeszłym roku poznał pod Danshire Joanne. Dziewczynce umarła wtedy mama, ale ona płakała od razu… I to jak bardzo…

– Przed nami Southwerk.

– Całe szczęście, bo dupę rozbiło mi już na miazgę.

William nieznacznie odwrócił się w kierunku kozła, skąd doszła go rozmowa. Dostrzegł drania, który uderzył Gilberta, oraz drugiego bandytę z rudą czupryną. Tego z przetrąconym nosem William nie widział i cieszył się, że go tu nie ma, bo intuicja podpowiadała mu, co chciał zrobić z nieżywą Amandą.

– Jedź trochę wolniej – nakazał handlarz, po czym obrzucił chłopców czujnym spojrzeniem. Chciał wyczytać coś z ich twarzy. Mały spał i tak naprawdę mógł się obudzić w każdej chwili, ten większy znowuż, choć odwracał wzrok i chował się za bratem, mógł w nieodpowiedniej chwili wydrzeć się o pomoc, a to pośród obcych ludzi nie byłoby pożądane.

– Obudź brata – rzekł w końcu.

William ani myślał dyskutować z tym draniem.

– Gil – szepnął, nachyliwszy się nad nim. – Gil – powtórzył nieco głośniej.

– C-co… – Gilbert uniósł głowę i otworzył zdrowe oko. Gdy tylko zobaczył pomarszczoną, sękatą dłoń handlarza, momentalnie zesztywniał.

– Nie bój się – szepnął William, choć sam nie do końca był pewien zamiarów bandyty. – Nie bój się – powtórzył, głaszcząc drobne ramię chłopczyka.

– Powiem to raz – zaczął stary handlarz, unosząc wskazujący palec. – A lubię coś mówić tylko raz. Jasne?

William szparko pokiwał głową. Starzec przeniósł wzrok na Gilberta i wpatrywał się w niego dopóty, dopóki ten również nie potaknął.

– Dobrze. Mógłbym wam teraz dać po gębie tak mocno, że stracilibyście przytomność i dalsza rozmowa nie byłaby potrzebna, ale ja nie lubię bić dzieci, więc chciałbym tego uniknąć. – Bandyta zaczesał ręką długie, poznaczone kilkoma siwiejącymi pasemkami włosy i posłał chłopcom nerwowy uśmiech. – Wjeżdżamy właśnie w londyńskie przedmieścia, będzie tam trochę ludzi… Chcę być wobec was szczery… Moglibyście zacząć płakać, krzyczeć i jeden Pan Bóg wie co jeszcze robić, żeby ludzie zwrócili na was uwagę i was ura…

Mężczyzna urwał nagle i przeciągnął palcami po kilkudniowym zaroście, szukając właściwszego określenia. Alard nie bez powodu piastował stanowisko barona; miał na tyle oleju w głowie, by wiedzieć, że mówiąc o ratowaniu, niepotrzebnie obudziłby nadzieję w sercach tych małych pętaków.

– Ludzie mogliby – dodał po chwili – zacząć wypytywać, kim wy jesteście, a kim my jesteśmy… Kto wie, może wzięliby was do siebie, tak że my musielibyśmy odjechać z pustymi rękoma. Mogłoby tak być, naprawdę. – Krzaczaste brwi barona uniosły się wysoko, sygnalizując tym całkowitą, wręcz przesadną szczerość. – Ale wiedzcie, moje małe aniołeczki, że w środku nocy wrócilibyśmy i poderżnęli gardła tym ludziom, a wam…, a wam przybiłbym powieki małymi gwoździami o tu, do czoła, po to, abyście przez cały czas mogli widzieć, jak okrutnie potrafię się obchodzić z takimi małymi ciałkami jak wasze.

Gilbert z Williamem wpatrywali się w pooraną zmarszczkami twarz handlarza, a jedyne, co słyszeli, to łomot własnych serc. Jego słowa tak ich sparaliżowały, że bali się nawet zaczerpnąć powietrza.

– Zamierzacie piszczeć i wołać o ratunek – zapytał po dłuższej przerwie – czy też będziecie grzeczni i posłuszni?

Chłopcy nadal tkwili nieruchomo.

– Pytam o coś!

– B-będziemy cicho – wydukał William, trącając łokciem brata.

– T-tak, będziemy cicho.

Alard wpatrywał się w chłopców i mruczał coś pod nosem, jakby rozważał ich słowa.

– Lubię was – odezwał się wreszcie – i postaram się, abyśmy byli razem.

William zebrał się na odwagę i spytał cichutkim głosem:

– Ja-jak to razem?

Ale mężczyzna już nic nie powiedział, wsparł się o skrzynie i wlepił wzrok w niebo. Wiedział, że go nie oszukują i że będą cicho. Znał się na dzieciach, bo w końcu przez ostatnich dziesięć lat porwał ich tyle, że trudno byłoby je nawet zliczyć. Wykorzystywano je na różne sposoby – szkolono na żebraków, złodziei, morderców bądź prostytutki, zaś o ich przyszłości, przynajmniej w większości przypadków, decydowało spotkanie podobne do tego, na jakie właśnie teraz się udawali. Organizowano je kilka razy w roku w specjalnie do tego przygotowanych miejscach: burdelach, karczmach, kościołach bądź w leśnych gęstwinach. Najważniejszymi osobistościami biorącymi w nich udział byli hrabiowie z kast przestępczych: żebraków, złodziei, morderców i dziwek. Byli tam również baronowie, bezpośrednio podlegający hrabiom, oraz – jeśli wymagała tego sytuacja – wybrani przestępcy, zwykli wyrobnicy zwani pielgrzymami.

Podczas tego typu spotkań omawiano lokalne działania, planowano najbliższe akcje, wymieniano się wartościowymi informacjami i regulowano wszelkie zaległości finansowe. Od niedawna dodatkowym tematem spotkań były uprowadzone dzieci. Jeszcze kilka lat temu porwania były dużo łatwiejsze i częściej kończyły się powodzeniem, a tego typu przypadkami zajmowano się na osobnych, specjalnie organizowanych zjazdach. Niestety, choć królewskie straże i ich szeryfowie nie zmienili zbytnio polityki wobec przestępczego światka, ludzie zrobili się jakby bardziej czujni i ostrożni. Coraz trudniej było o pomyślną kradzież czy morderstwo, nie mówiąc już nawet o wspomnianych porwaniach.

Bandyci w Londynie nie mieli łatwego życia i choć król przestępczej gildii rządził prawie pół tysiącem podległych mu niegodziwców, to i tak musiał bezustannie kontrolować budżet. W końcu koszty utrzymania podwładnych, opłacenia ich treningów, sprzętu, lokali, najęcia szpiegów czy wręczenia łapówki strażnikom miejskim i innym bardziej lub mniej wpływowym osobistościom nie mogły być większe od tego, co gildia sobie przywłaszczyła.

Powóz zaczął wolno wjeżdżać w granice Southwerk. Zachodnią część miasta, nieco w oddali, zajmował rozległy teren należący do benedyktynów. Klasztor był otoczony kamiennym murem, jego włości ciągnęły się dalej ku północy. Te zajmowały blisko sąsiadujące ze sobą domostwa i poletka uprawne – ziemie, które zakonnicy dawali pod dzierżawę. Ceny najmu nie były tam wysokie, bo teren leżał poniżej poziomu wody i pomimo rowów odwadniających w wielu miejscach stawał się bagnisty.

Po przeciwnej stronie, w otoczeniu szumiących wierzb, stał niewielki, skromny kościółek Świętego Grzegorza, a kilkadziesiąt jardów dalej, w miejscu zwanym Okolicą Aniołów, znajdowało się więzienie Bencha. Budynek był niewielki, tworzyły go tak naprawdę dwa połączone ze sobą domy, dlatego też dwa lata temu w jego sąsiedztwie, nieco bliżej Long Southwerk, zbudowano drugie więzienie. Budynek był większy, długi na sto czterdzieści i szeroki na około czterdzieści jardów, miał dwa piętra i krył w swym wnętrzu dziewięć pojemnych cel więziennych, mimo to panował w nich zawsze tak wielki ścisk, że więzień nie mógł się nawet położyć.

W obu zakładach przetrzymywano piratów, przemytników, złodziei i zdrajców korony, ale największą część uwięzionych stanowili dłużnicy. Ci, którzy zalegali z opłatami, przebywali tutaj dopóty, dopóki ich rodziny nie uregulowały długu. Często trwało to latami, bo wypuszczenie więźnia uzależniano tylko i wyłącznie od kaprysu wierzyciela. W celach w niewyobrażalnym ścisku tłoczyli się mężczyźni i kobiety, rzadko kiedy podawano im posiłki, toteż nie było dnia, aby ktoś tam nie umarł. Więzienie napawało przerażeniem każdego, a pod względem złej sławy ustępowało chyba tylko lochom w londyńskim Tower.

Alard splunął, obiecując sobie, że kiedyś zrówna z ziemią te przeklęte budynki.

Główna droga dojazdowa do Long Southwerk prowadziła do mostu i była dość prosta i równa, ale jej szerokość pozostawiała wiele do życzenia. Po obu stronach ciągnęły się rzędy sklepów, kościołów, straganów, tawern i różnej maści lokali usługowych. Rymarze, stolarze, krawcy czy dostawcy żywności sąsiadowali w nieładzie z karczmami, zajazdami, domami gier, łaźniami i burdelami, potocznie zwanymi domami gąsek. Tych najwięcej było po zachodniej stronie miasta, a że ziemie te należały w większości do biskupa Johna de Stratforda, regularnie wypłacano mu należność z tytułu najmu i działalności. Opłaty były w żywym grosiwie, a niekiedy i w gąskach.

W tym niekończącym się ścisku zabudowań można było dojrzeć gdzieniegdzie wąskie uliczki, które prowadziły do oddalonych siedlisk małych, zaniedbanych domków, skupionych razem, często naprzeciw siebie. Mieszkali w nich najubożsi rzemieślnicy, robotnicy, wdowy i wszyscy ci, którzy ostatkiem sił walczyli o to, by nie popaść w całkowitą nędzę.

Krajobraz Southwerk tworzyły również dworki co znamienitszych kupców i rzemieślników, usytuowane zwykle z dala od drogi, oddzielone od siebie sadami, ogrodami, polami uprawnymi, pastwiskami lub otwartymi terenami zacienionymi drzewami.

Zbliżał się wieczór, na ulicach przebywało coraz mniej ludzi, a handlarze nadal zachęcali do kupna swoich wyrobów: skór oczyszczonych z tłuszczu i włosia, cynowych naczyń, barwionych tkanin, wiklinowych koszy, sznurów, lin, sieci, knotów i wielu innych przedmiotów bardziej lub mniej przydatnych do codziennego życia. Wtórowali im stolarze, podkuwacze i kuśnierze, zapraszając do korzystania z ich usług. Nie pozostawali im dłużni rzeźnicy, szewcy, postrzygacze, praczki i cała chmara innych wykwalifikowanych robotników.

Wszystkie te nawoływania zlewały się w jeden wielki harmider. Jakby tego było mało, przy cmentarzu Świętej Małgorzaty rozbudowywano kościół, toteż dochodziły stamtąd dźwięki budowlanej wrzawy: stukanie młotów o kamienie, charkot pił, turkotanie kołowrotów, a nade wszystko krzyki zmęczonych już całym dniem pracy murarzy.

Co rusz na ulicy można było spotkać grupki żebrzących starców i przemykających dzieci proszących o zapomogę. Henry nie zatrzymywał się ani na moment, ale niedaleko przed mostem tłum ludzi zmusił go do wolniejszej jazdy. Kupieckie furmanki, powozy i piesi z tobołami kotłowali się naprzeciw londyńskiej bramy, tak że nie dało się ich minąć. Ruch był tutaj zwykle mniejszy, ale dzień świętego Tomasza, który przypadał nazajutrz, rok w rok ściągał do Londynu tłumy Anglików.

– Może macie ochotę nieco się zabawić?! – krzyknęła nagle jakaś kobieta.

– A jak? – spytał Alard zaczepnym tonem.

– Ty już dobrze wiesz, jak! – odparła, klepiąc się wymownie w pośladek.

– Oj, chyba wiem.

– To jak będzie?

– Wpadnę do ciebie później, Muriel! – krzyknął, bo wóz nagle ruszył.

– Niechaj ci będzie! Trzymam cię za fiuta!

Bandyci siedzący na koźle z charakterystycznym sykiem wciągnęli powietrze do płuc i wybuchli głośnym śmiechem. Alard zaś, siląc się na zachowanie poważnej miny, warknął do kamratów przez ramię:

– Cicho tam! A ty, Henry, popędź tych ludzi, bo zaraz noc nas tu, kurwa, zastanie.

– Staram się – wycedził zezłoszczony Henry, bo robił przecież, co mógł, byle tylko zjechać z tego felernego odcinka drogi.

Do końca Long Southwerk nie było już daleko. Po prawej stronie mieścił się szpital zbudowany na cześć świętego Tomasza Becketa. Po lewej, nieco w oddali, wyłaniał się majestatyczny pałac Winchester, obecnie rezydencja biskupa Stratforda. Pałac był usytuowany nieopodal Tamizy, a grunty należące do biskupa zajmowały blisko sześćdziesiąt hektarów. Był to teren podmokły, miejscami bagnisty, jednakże odpowiednio poprowadzone rowy i przepusty odwadniające umożliwiały uprawę warzyw i owoców. Majestatyczną budowlę otaczały sady jabłoni, brzoskwiń i bujnych winorośli, w sąsiedztwie których rysowały się niewyraźnie stawy, szumiące wierzby i brukowane alejki zdobione barwną roślinnością. Pejzaż wydawał się chłopcom idylliczny i tak po prawdzie tylko krzyki okolicznych kupczyków oraz jęki żebrzących nie pozwalały im bez reszty napawać się tym widokiem wyjętym z sennych marzeń.