Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Banda niematerialnych szaleńców

Banda niematerialnych szaleńców

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-093-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Banda niematerialnych szaleńców

Prawdopodobnie jako jedyny na świecie masz szansę dowiedzieć się z pierwszej ręki, jak wygląda życie pozagrobowe! Nie skorzystasz z takiej okazji?

Nazywam się Danny Moon, a moi rodzice są nieprzyzwoicie bogaci. 
Trzy rzeczy, które kocham: gorzka czekolada, gra w Monopoly i ciemność. Trzy rzeczy, których nienawidzę: guwernantki, nuda i jeszcze raz guwernantki.
To przez nieposłuszeństwo względem jednej z nich trafiłem do Polski, do wujostwa i pięciu kuzynek. Czułem się jak na zesłaniu… ale tylko na początku.

Któregoś dnia spotkałem tajemniczego brodacza w kapeluszu. Pewnie nie uwierzycie, kiedy wam zdradzę, że był to duch. Wkrótce razem z Anetą, najfajniejszą z moich kuzynek, stanęliśmy przeciwko niebezpiecznemu biznesmenowi, który wykorzystywał duchy do niecnych celów. Włóczyliśmy się nocą po cmentarzu, poznaliśmy agentkę wywiadu Ludwika XVI i włamaliśmy się do… A zresztą przeczytajcie sami.

Banda niematerialnych szaleńców to pozycja obowiązkowa dla miłośników książkowych przygód. Połączenie szybkiej akcji, charyzmatycznych bohaterów, dobrego humoru i lekkiego pióra autorki tworzy niesamowitą historię nie z tego świata. Powieść Marii Krasowskiej wciąga i każe o sobie pamiętać jeszcze długo.
Urszula Słomińska, Słomka

 

Sięgnij po tę książkę i daj się porwać przygodzie! A następnie błagaj Marysię o więcej, bo Banda niematerialnych szaleńców to prawdopodobnie jedna z najlepszych powieści przygodowych dla młodzieży, jaką kiedykolwiek przeczytacie. Szkoda byłoby więc marnować potencjał drzemiący w Dannym Moonie, jak dla mnie godnym następcy Percy’ego Jacksona. Gorąco polecam!
Anita Boharewicz, Book Rewievs by Anita

 

W świecie niematerialnych szaleńców beztroska miesza się z przygodą i młodzieńczymi marzeniami, tworząc niezwykle dynamiczną opowieść, która wciąga od pierwszych stron. Koniecznie musicie ją przeczytać!
Anna Bartłomiejczyk i Marta Gajewska, Bestselerki

Polecane książki

„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
Przypadek sprawił, że ich drogi się przecięły. Jedna noc sprawiła, że zostali razem na zawsze. Mijając się wśród tłumu ludzi na zatłoczonej ulicy w jednej z europejskich stolic, Zoe i Mason jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, jak silna więź ich połączy. On, zawsze elegancki, bogaty poli...
Sasha chce tylko dostarczyć paczkę pod wskazany adres.Hugo uważa, że jest najprzystojniejszym kolesiem w windzie, i bez najmniejszego skrępowania obczaja Velvet. Ta z kolei doskonale wie, co oznacza każde spojrzenie, którym wszyscy ją obdarzają, gdy usłyszą jej imię, i dochodzą do wniosku, że raczej...
Wypracowania – Obraz inteligencji. Na przykładzie wybranych utworów literackich.  Opisy wypracowań:   Inteligencja w „Wesele” Wyspiańskiego. Wypracowanie analizuje i omawia dramat Stanisława Wyspiańskiego „Wesele” ukazując zawarty w nim obraz in...
Stefano i Anna Moretti pobrali się zaledwie rok temu, ale już zamierzają się rozwieść. Ona posądza jego o zdradę, on ją – że zawsze zależało jej tylko na jego majątku. Nie kontaktują się ze sobą i nie chcą się więcej widzieć, ale wszystko się zmienia, gdy Anna na skutek wypadku traci pamięć. Z...
Kto zabił Jezusa?? to fascynująca biografia intelektualna centralnej postaci naszej cywilizacji – Jezusa Chrystusa. Biografia obejmująca dwa tysiące lat badań, sporów, starań o dotarcie do prawdy i zrozumienie oraz jej zamącania i naginania do bieżących potrzeb. Autor prowadzi nas przez gąszcz f...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Krasowska

1. ‌Pozbywam się ‌niani numer trzydzieści ‌jeden

Gdzie ta przeklęta ‌szklanka?! Przecież stawiałem ‌ją na ‌parapecie! Pod ziemię ‌się ‌nie zapadła, musi ‌więc ‌być ‌w pobliżu. Nie ‌wiem, ‌gdzie ‌ją wcięło, przecież parę ‌minut ‌wcześniej piłem z niej ‌sok.

– O, jest! – powiedziałem do ‌siebie z satysfakcją, kiedy ‌spostrzegłem naczynie stojące ‌na ‌szafie. Nie pamiętam, ‌żebym je tam ‌stawiał, co ‌nie znaczy, ‌że tego ‌nie zrobiłem. Jestem ‌jedną z tych ‌osób, które potrafią ‌zostawić klucze ‌w lodówce ‌lub telefon w szufladzie z bielizną ‌i potem szukać ‌ich przez cały ‌dzień.

Złapałem ‌szklankę i przyłożyłem ją otworem ‌do ściany dzielącej mój ‌pokój z salonem, a do jej ‌dna ‌przytknąłem ucho, tworząc ‌w ten sposób niezawodny przyrząd ‌do ‌podsłuchu. ‌W sąsiednim ‌pokoju ‌toczyła się rozmowa, której ‌za żadne skarby nie ‌mogłem ‌przegapić. Usłyszałem znienawidzony ‌głos mojej guwernantki:

– …dalej ‌pracować z państwa synem. Jestem ‌zmuszona zrezygnować ‌z posady. Sami państwo wiedzą, ‌że od ‌początku mieliśmy ‌problemy, ‌ale dziś miarka ‌się przebrała! W poniedziałek ‌nie przyjdę do pracy.

– Jest ‌pani pewna?

– Absolutnie.

– No cóż, ‌w takim razie będziemy musieli ‌poszukać nowej opiekunki ‌dla Danny’ego – stwierdziła mama ‌strapionym głosem. Przez ‌ułamek sekundy ‌poczułem ukłucie w brzuchu, które ‌zwykle towarzyszy poczuciu ‌winy. – W porządku, ‌szanujemy ‌pani decyzję. ‌Też nie mamy z nim ‌lekko.

Ryoko, która ‌najwyraźniej nie była już ‌moją guwernantką, spojrzała ‌na ‌zegarek. A przynajmniej tak mi ‌się wydawało – ‌w końcu jedynym zmysłem, na którym mogłem polegać, był słuch. Zamknąłem oczy, żeby lepiej się skoncentrować.

– Och, dochodzi dwudziesta druga! Na mnie już czas.

Usłyszałem zgrzyt krzeseł przesuwanych po panelach – Ryoko musiała wstać od stołu, a razem z nią moi rodzice. Chwilę później głosy stały się mniej wyraźne, uznałem więc, że wszyscy opuścili już pomieszczenie. Podbiegłem do drzwi, zgasiłem światło i wystawiwszy pół głowy za futrynę, obserwowałem jednym okiem hol. W oddali Ryoko wkładała buty.

– Życzę państwu powodzenia z synem… Dobranoc.

– Dobranoc, mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.

Ryoko popatrzyła na mojego tatę wzrokiem pełnym przerażenia. Wiedziałem, że już nigdy więcej się nie zobaczymy, chyba że w sądzie. Po tym, co dzisiaj zrobiłem, na jej miejscu wyjechałbym z miasta.

Kiedy wyszła, tato zamknął drzwi, a następnie przekręcił klucz. Szybko schowałem głowę z powrotem do pokoju, w nadziei, że mnie nie dostrzegł. Wiedziałem, że czeka mnie przesłuchanie, i podejrzewałem, że rodzice nie zachowają bezstronności.

Czas rozpocząć grę…

Jednym susem rzuciłem się na łóżko, niefortunnie uderzając piszczelem w jego krawędź. Zabolało. Zacisnąłem zęby. W ciemności nie widziałem, co robię, ale w tej sytuacji nie mogłem sobie pozwolić na ostrożność. Liczyło się tylko jedno: czas. Musiałem działać szybko. Zdjąłem koszulę i cisnąłem ją na krzesło, którego nie było już widać spod stosu brudnych ciuchów, następnie zawinąłem się w kołdrę jak w kokon, potrząsnąłem głową, aby rozczochrać włosy, ułożyłem się na poduszce, zamknąłem oczy i uspokoiłem oddech.

Trzy, dwa, jeden…

Rodzice delikatnie zapukali do drzwi. Kiedy nie odpowiedziałem, klamka opadła i oboje weszli do środka.

– Kotku, on śpi – szepnęła mama.

– Oczywiście, że nie śpi. Nie znasz naszego oszusta? – zaśmiał się tato.

Dlaczego w takich momentach zawsze nachodzi mnie nieodparta ochota na śmiech?! Danny, nie rób tego, upomniałem się w myślach. Zachowaj pokerową twarz, nie zdradź się.

– Wstawaj, chłopie! – Tato włączył światło, śmiejąc się złowieszczo.

Okej, tato, skoro tak ze mną pogrywasz, czas wejść na kolejny poziom. Nazywa się „wywoływanie poczucia winy”. Z doświadczenia wiem, że nie istnieje lepszy sposób na złagodzenie kary niż sprawienie, aby rodzice poczuli się winni.

Wydałem z siebie kilka jęków i udałem potwornie oślepionego.

– Co znowu? Miałem bardzo męczący dzieeeń… – Tu wstawiłem udawane ziewnięcie, po czym usiadłem na łóżku. – Nie można w tym domu odpocząć, skandal. Jest środek nooocy… – Ziewnięcie numer dwa.

Rodzice wymienili spojrzenia. Wzrok mamy mówił: „Zostawmy go w spokoju, biedaczysko musi się wyspać”, co przynajmniej na chwilę spacyfikowało tatę. Jeden do zera dla mnie. Tato zwiesił głowę, namyślając się. I może dałby mi spokój, gdyby nie to, że podobne sytuacje zdarzały się kilka razy w miesiącu i dobrze znał moje sztuczki. Musiałem działać szybko. Padłem na łóżko i odwróciłem się do rodziców plecami.

– Zlitujcie się i zgaście to przeklęte światło, proszę was bardzo – mruknąłem, udając, że wracam do snu.

Po chwili ciszy odezwał się tato:

– Skoro tak wolisz… No cóż, chciałem załatwić sprawę szybko i bezboleśnie, ale co ma wisieć, nie utonie. Rozmowa o twoim dzisiejszym wyczynie nie ucieknie. Pogadamy jutro. Dobranoc. I powodzenia w zaśnięciu o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj – dodał prowokująco, po czym zgasił światło i zamknął drzwi, zapewne wielce z siebie zadowolony.

A ja, totalnie niezadowolony z rozwoju wydarzeń (no, może trochę – w końcu pozbyłem się tej okropnej guwernantki), zostałem w swoim pokoju i nawet nie potrudziłem się, żeby sięgnąć po telefon, bo wiedziałem, że za sekundę tato odłączy mi internet. Nie mogłem również zapalić światła, ogłosiłem przecież, że idę spać, a zmiana decyzji byłaby niemęska. Jako czternastolatek muszę dbać o swój honor.

Dlatego też honorowo gapiłem się w sufit przez bite dwie godziny, jedząc gorzką czekoladę i obmyślając mowę o złu wyrządzanym światu przez guwernantki, planowałem wygłosić ją rodzicom następnego wieczoru. Mało brakowało, a umarłbym z nudów. Gdybym tylko wiedział, że są to moje ostatnie dni w tym pokoju, może zapaliłbym światło i nacieszył się wolnością.

2. Rodzice wydają mi nakaz emigracji

Trzy rzeczy, które kocham: gorzka czekolada, gra w Monopoly i ciemność. (Z tą ciemnością to bez przesady, muszę widzieć, gdzie stawiać hotele oraz gdzie sięgać po czekoladę).

Trzy rzeczy, których nienawidzę: guwernantki, nuda i jeszcze raz guwernantki. Jeżeli sądzicie, że bywają fajne guwernantki, to znaczy, że nigdy żadnej nie mieliście.

Była sobota, drugi najlepszy dzień w tygodniu. Jedynym minusem sobót w świecie Danny’ego Moona jest fakt, że jego rodzice pracują tego dnia od świtu do zmierzchu, podobnie jak przez wszystkie dni robocze. Ale soboty mają też ogromny plus – w weekendy nie nawiedzają mnie guwernantki.

Nie znoszę guwernantek z wielu przyczyn. Wparowują do domu z samego rana, pozbawiając mnie snu, każą jeść warzywa na śniadanie, a potem próbują wlać do głowy po trochu matematyki, geografii, historii, hiszpańskiego, francuskiego i mnóstwa innych głupot. Po co mi te wszystkie języki?! Doskonale znam angielski, ponieważ mój tato jest Amerykaninem. Polski znam równie dobrze, gdyż mama jest Polką. Rozmawiam z rodzicami w ich ojczystych językach, jednak gdy spędzamy czas we trójkę, posługujemy się angielskim. Polski to jeden z najtrudniejszych języków na świecie, więc nie dziwię się tacie, że się go nie nauczył. Podziwiam, że w ogóle próbował, bo sam nienawidzę nauki języków obcych. Staram się ze wszystkich sił, żeby uczyć się jak najmniej, ale guwernantki mimo wszystko pakują we mnie wiedzę. Ryoko jest Japonką, więc nie dość, że uczy mnie swojego języka, to jeszcze każe pisać tryliony krzaczków i drzewek. Jakby tego było mało, niańki uczą mnie gry na fortepianie, odróżniania gatunków kawioru i zarządzania portfelem finansowym. Ludzie, ja mam czternaście lat! Chciałbym pograć w piłkę nożną!

– Co to, to nie, mój drogi – odpowiedziała na taką propozycję Ryoko, guwernantka numer trzydzieści jeden. – Jeszcze upadniesz i pobrudzisz spodnie. Piłka nożna to gra dla niewyżytych brudasów. Poza tym dziś masz napięty grafik, a w wolnym czasie przewidziana jest jazda konna.

– Trudno nazwać to wolnym czasem – mruknąłem pod nosem na tyle cicho, żeby nie dosłyszała.

Kiedy Ryoko przeszła do objaśniania skomplikowanych zagadnień algebry, mój umysł odpłynął do innego wymiaru – Wymiaru Niecnych Planów. Bywam tam tak często, że powinienem otrzymać status rezydenta. Natychmiast obmyśliłem plan, który mogłem wcielić w życie już tego popołudnia. Wprost nie mogłem się doczekać.

Podczas nauki jazdy konnej postarałem się, żeby Ryoko zrezygnowała z pracy. Udając grzecznego, skruszonego chłopca, odjechałem kilkaset metrów od stajni i tam umazałem błotem zarówno siebie, jak i mojego wierzchowca. Następnie pognałem galopem prosto na Ryoko. Puściła się pędem przez pokrzywy, przeklinając po japońsku, aż w końcu wpadła do rzeki.

– Sayonara! – krzyknąłem na pożegnanie, zawracając konia. Spojrzenie kobiety mówiło mi, że nie zobaczymy się zbyt szybko. Każda niańka prędzej czy później tak na mnie patrzy. Z oddali widziałem, jak wychodzi na drugi brzeg rzeki i wyciąga telefon. Pewnie zamókł – gdyby nie to, z pewnością zadzwoniłaby po taksówkę. A później niewątpliwie po prawnika.

Zadowolony z siebie wróciłem do stajni, gdzie zafundowałem biednemu koniowi prysznic de luxe z dodatkowym czesaniem. Kiedy od niechcenia spojrzałem na łąkę za bramą, zdębiałem. Prosto w moją stronę kroczyła Ryoko. A niech to! Jak widać, trudno będzie się jej pozbyć.

– Może nie będzie łatwo, ale podejmuję wyzwanie – szepnąłem do konia.

Soboty spędzam sam w domu, w mieszkaniu, w bungalowie lub w hotelu. To zależy. Moi rodzice są paleontologami – czyli najprościej mówiąc, pracują jako znawcy dinozaurów. Są w tym najlepsi na świecie. Kiedy tylko archeolodzy odkopią gdzieś szkielet dinozaura, który z jakiegoś powodu zasługuje na specjalną uwagę, rodzice dostają tam robotę. Pakujemy walizki i przez kilka tygodni mieszkamy w nowym miejscu, aż kolejny ciekawy dinozaur zostanie odkryty w innej części świata. I tak w kółko. W ten sposób od urodzenia żyję na walizkach. Podczas pierwszych urodzin wylądowałem nosem w torcie, bo obchodziliśmy je w samolocie, lecąc do Mongolii, i akurat wpadliśmy w turbulencje – tato postarał się, żeby ta cudowna chwila została uwieczniona na filmie. Nigdy nie miałem szansy umeblować swojego pokoju, ponieważ nie mamy własnego domu. Nie przekroczyłem też progu żadnej szkoły – z powodu ciągłych zmian miejsca zamieszkania jestem skazany na prywatne nauczanie i stąd pięć razy w tygodniu pojawia się problem guwernantek. Dlatego lubię soboty.

Niedziele są jeszcze lepsze, ponieważ rodzice mają wolne. W pozostałe dni wracają z pracy o siódmej wieczorem, ledwo żywi ze zmęczenia, więc niewiele robimy razem. Trochę pogadamy, zdarza się, że zagramy w jakąś krótką grę, a czasem się pokłócimy, zazwyczaj z powodu guwernantek. Za to w niedziele rodzice poświęcają mi cały swój czas. Kocham niedziele.

Tę sobotę, podobnie jak wszystkie inne, spędziłem w półmroku. Ciemność poprawia mi samopoczucie, więc gdy mam wolną chatę, zaciągam wszystkie rolety. Gdybym miał własny pokój, pomalowałbym go na czarno, co zapewne doprowadziłoby rodziców do szewskiej pasji. Być może jest to jeden z powodów, dla których swojego pokoju nie mam.

Od rana do wieczora grałem w Monopoly z wyimaginowanymi przeciwnikami, chodząc dookoła planszy, by wykonać za wszystkich ruchy, i objadałem się gorzką czekoladą. Frajda skończyła się o siódmej wieczorem, gdy rodzice skończyli składanie dinozaurów i wrócili do domu. Przybrałem minę świętoszka i zamknąłem się w pokoju, zapewniając ich, że ćwiczę pisanie japońskich hieroglifów, czy jak to tam się zwie. Dziesięć minut później zadzwonił domofon. Okazało się, że to dostawca z restauracji, który przywiózł zamówioną przez rodziców kolację. Uświadomiłem sobie, że od rana nie jadłem nic ciepłego, ale nie byłem szczególnie głodny. Do przeżycia w stanie zadowalającym wystarczy mi gorzka czekolada.

Wyciągnąłem sztućce i usiedliśmy przy stole. Unikałem spojrzeń rodziców, bo wiedziałem, co mnie czeka: egzekucja. Obawiałem się kary za to, co zrobiłem guwernantce. Mimo że jestem jedynakiem i rozpieszczonym pod niektórymi względami oczkiem w głowie rodziców, to nie litują się nade mną, kiedy coś przeskrobię. Ale nawet najsurowsza kara jest lepsza niż nauka gry na fortepianie z udzielającą instrukcji po japońsku guwernantką.

– Jak ci minął dzień w grobowcu, synu? – zaczął tato. Mianem grobowca określa tonące w mroku mieszkanie.

– Świetnie – mruknąłem, bawiąc się ziemniaczanym purée.

– Kto wygrał w Monopoly? – zaciekawiła się mama.

– Wyimaginowany gracz numer trzy. Postawiłem hotele na siedmiu jego działkach. A tak przy okazji, skończył się zapas czekolady. Trzeba zamówić nową.

– Sam się nie skończył, kochanie, ktoś go spałaszował – uśmiechnęła się mama. – I to tydzień przed końcem miesiąca! Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem nie tyjesz, jedząc sześć kilo czekolady miesięcznie. Szczęściarz z ciebie, niewiele osób ma tak szybką przemianę materii. No cóż, nowa dostawa przyjdzie dopiero pierwszego października, do tego czasu musisz się obejść bez czekolady.

– Gdybyśmy nie mieszkali na zadupiu, mógłbym sam pójść po nią do sklepu – prychnąłem.

– Wyrażaj się kulturalnie, synu. Taką mamy pracę i musisz to zaakceptować. Wałkowaliśmy ten temat setki razy – powiedział tato. – To nie nasza wina, że dinozaury odkopuje się na pustyniach, a nie w centrum metropolii. Bądź wdzięczny za to, co masz. Zapewniamy ci najlepszą możliwą edukację! Podróżujesz po świecie! Wiesz, ile dzieci z chęcią zamieniłoby się z tobą?

– Tak, tak, całe mnóstwo… A ja z przyjemnością zamieniłbym się z nimi.

– Zakończmy tę bezsensowną dyskusję – przerwała nam mama. – Są ważniejsze sprawy do omówienia. Danny, wiesz, o czym mówię. Ryoko przedstawiła nam swoją wersję wydarzeń. Czekamy na twoją.

Podczas rodzinnych przesłuchań prawo do milczenia nie istnieje, toteż musiałem coś powiedzieć. Byłem świadomy mojej beznadziejnej sytuacji, dlatego zdecydowałem się pominąć opis incydentu z lekcji jazdy konnej, aby nie zapaść się jeszcze głębiej w to całe bagno. Istniała szansa, że rodzice nie wiedzieli o tym zdarzeniu, i chciałem utrzymać ten stan rzeczy. Musiałem im jednak opowiedzieć, jak ostatecznie wykończyłem Ryoko.

– No więc… – zacząłem swoją opowieść, studiując wzrokiem strukturę sufitu – wredna niańka…

– Nie niańka, tylko guwernantka, synu. To duża różnica.

– No więc wredna guwernantka, skoro tak wolicie, zamęczała mnie nauką japońskiego. Miałem dość, głowa mi pękała, nie rozumiałem, co do mnie mówi, więc zaproponowałem, żebyśmy wyszli na balkon. W końcu nic tak nie pomaga w nauce jak świeże powietrze. Ona wyszła pierwsza…

– Więc zamknąłeś za nią drzwi i zasłoniłeś rolety – odparł rozgniewanym tonem tato. Nie krzyczał, ale czułem, że jest mocno wkurzony. Rodzice nigdy na mnie nie krzyczą.

– Może – przyznałem i wyszczerzyłem zęby.

– Czyś ty zwariował?! Ta kobieta ma lęk wysokości, mogła dostać zawału! Zachowałeś się kompletnie nieodpowiedzialnie! I to nie pierwszy raz! – podniosła głos mama.

– I nie ostatni, jeśli nie skończycie mnie torturować niańkami!

– Guwernantkami.

– Nieważne! Nienawidzę ich! Dlaczego sami nie możecie mnie uczyć?

– Pracujemy całymi dniami, dobrze wiesz, dlaczego nie możemy.

Wziąłem głęboki oddech. Zataczaliśmy błędne koło. Nowa guwernantka, ja niewytrzymujący z nową guwernantką, ja doprowadzający nową guwernantkę do szału, guwernantka rezygnująca z pracy, kara dla mnie, kolejna nowa guwernantka… I tak w nieskończoność.

– Edukacja domowa nie przynosi niestety oczekiwanych rezultatów. Nie możemy cię zmusić do nauki w ten sposób, zatem najwyższy czas poczynić stosowne kroki. Zachowując się tak jak obecnie, synu, do niczego w życiu nie dojdziesz. Chcemy z mamą, abyś był mądrym, odpowiedzialnym i dobrze wykształconym człowiekiem. Uznaliśmy, że potrzebujesz zmian, dlatego podjęliśmy decyzję, że od listopada pójdziesz do szkoły.

– Nie wierzę ci – zaśmiałem się. – Po pierwsze to byłaby nagroda, nie kara, po drugie na pustkowiach nie ma szkół, a po trzecie, gdybym rzeczywiście poszedł do szkoły, musiałbym zmieniać ją za każdym razem, kiedy się przeprowadzamy. Serio, tato, stać cię na lepszy dowcip.

– Owszem, taka sytuacja nie miałaby sensu. – Tato spojrzał na mnie jak na tykającą bombę. To chyba oznaczało złe wieści. Pewnie nowa niańka. – Dlatego podjęliśmy niezmiernie trudną dla nas decyzję. Bardzo cię kochamy i chcielibyśmy mieć cię przy sobie, ale jesteś już na tyle duży, że dasz radę zadbać o siebie samodzielnie…

– Wysyłamy cię do cioci Edyty i wujka Henryka, zamieszkasz z nimi w Warszawie. Co roku widujemy się w Boże Narodzenie i miło spędzamy czas, więc na pewno ci się u nich spodoba. Zawsze dogadywałeś się ze swoimi kuzynkami. Będziesz uczęszczał do publicznego gimnazjum – dokończyła mama.

– Co?! – Po minach rodziców poznałem, że nie żartują. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale się zapowietrzyłem.

– To, co słyszałeś, Danny. I nie rób takiej miny! Nareszcie uwolnisz się spod opieki guwernantek, tak jak sam chciałeś. Będziesz samodzielnie chodził do sklepu po czekoladę…

– Będę żył w domu z sześcioma babami, czego na pewno nie chciałem!

– Nie pomijaj wujka Henryka – przypomniał tato. – Przecież go lubisz. Kuzynki też.

– Nie możecie mi tego zrobić! Oszuści, powiedzieliście, że załatwimy sprawę szybko i bezboleśnie! Chyba już wolę niańki. – Musiałem być nieźle wkurzony, skoro wypowiedziałem te ostatnie słowa. Gdyby chodziło tylko o pójście do nowej szkoły, tobym się ucieszył, i to jeszcze jak, ale przeprowadzka do kuzynek… Tego było za wiele.

– Danny, proszę cię, nie rób scen. – Mama była nieugięta. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Dostaliśmy nowe zlecenie, więc za dwa dni opuszczamy Portugalię i lecimy do Zimbabwe. Niemożliwe, abyśmy znaleźli tam guwernantkę dla ciebie, a tę, która miała z nami lecieć, doprowadziłeś wczoraj do palpitacji serca. Nie mamy czasu na szukanie kogoś nowego. Wiem, że sobie poradzisz u wujostwa. Jesteś sprytny, czasem aż zanadto.

– A ile czasu mam u nich zostać?

– Kwartał, jeśli wszystko potoczy się według planu.

– Co?! Nie, nie, błagam, nie róbcie mi tego! Dlaczego nie mogę zostać w hotelu i grać w Monopoly? Czy za dużo wymagam od życia?

– Zrozum, nie możemy z mamą pozwolić, abyś spędzał całe dnie w ciemnościach i grał wiecznie w tę samą grę, na dodatek sam ze sobą. Trzeba żyć pełnią życia, synu! Wujek z ciocią już nie mogą się doczekać twojego przyjazdu, a w szkole poznasz nowych przyjaciół i w końcu będziesz miał okazję pograć w piłkę… – Tato wygłaszał monolog do czubka mojej ukrytej w rękach głowy. Podniosłem ją powoli.

– Kiedy się przeprowadzam? – burknąłem.

– W przyszłym tygodniu, w czwartek. Pojedziemy razem na lotnisko. Ja i tato udamy się do Zimbabwe, a ty do Warszawy – odpowiedziała mama. – Będzie dobrze – poklepała mnie po plecach.

Strąciłem jej rękę. Zostałem znieważony, zmuszony do emigracji! Nie wybaczę im tego do końca życia, które skończy się całkiem niedługo, gdyż nie da się tak po prostu zostać przy zdrowych zmysłach, kiedy mieszka się z sześcioma dziewczynami pod jednym dachem.

– Jeszcze tak się u cioci zadomowisz, że nie będziesz chciał wracać – uśmiechnął się tato. – No, dość już tortur, mam dla ciebie niespodziankę! – powiedział to z takim entuzjazmem, że aż podniosłem głowę. – Wybieramy się jutro na wycieczkę pożegnalną do parku wodnego. Helikopter przyleci z samego rana i do tego czasu wszyscy mają mieć spakowane walizki.

Nie mogłem pokazać, że ucieszyłem się na wiadomość o wycieczce, gdyż zepsułbym cały efekt, który chciałem osiągnąć. Musiałem jak najdłużej podtrzymywać w rodzicach poczucie skrzywdzenia syna, dzięki czemu będą starali się mi dogadzać. Wstałem od stołu, wywracając oczami, i udałem się do swojego pokoju.

Pozwoliłem sobie na mały uśmiech. Z jednej strony cieszyłem się z wycieczki do parku wodnego, kocham takie atrakcje! A najbardziej lubię czarne zjeżdżalnie. Z drugiej strony na myśl o tym, co mnie czeka po tej wycieczce, miałem ochotę wleźć do jednej z tych zjeżdżalni i już nigdy stamtąd nie wychodzić. Mam lecieć do Polski?! Zamieszkać z wujkiem, ciocią i ich pięcioma córkami?! Co też rodzicom strzeliło do głowy! Modliłem się, żeby wyjść z tego cało. Z dwójką starszych dziewczyn jakoś sobie poradzę, ale te trzy małolaty… Żeby mnie tylko nie przebrały za Kena, nie pomalowały rzęs, kiedy będę spał, i nie kazały wozić się na plecach wykrzykując: „Wio, jednorożcu!”, jak to się zdarzyło ostatnio w Boże Narodzenie. Jedno było pewne – nie będę się nudził.

3. Harry Styles przybywa do Warszawy

Lot do Warszawy trwał cztery godziny. Większość podróży przespałem, śniąc o niemającej końca zjeżdżalni wodnej, na której czaiły się potwory. Nie wiem, dlaczego naszedł mnie ten koszmar – ubiegła niedziela w parku wodnym upłynęła bardzo miło. Mimo że rodzice zdecydowanie za dużo pracują, to kiedy mają już wolny czas i spędzają go ze mną, bawimy się świetnie. Oczywiście wciąż byli na mnie źli za zmuszenie guwernantki do odejścia, dlatego nie pozwolili mi na żadne dodatkowe atrakcje. Nie dostałem lodów, gofrów ani naleśników – na obiad zafundowali mi wegetariańskie kaszotto (fuj!), a na kolację zamówili zapiekankę rybną (podwójne fuj!), która śmierdziała tak potwornie, że zdecydowałem się głodować do rana. Na domiar złego nie zgodzili się na zakup biletu ekspresowego, który pozwala korzystać ze wszystkich wodnych atrakcji poza kolejką. Generalnie wygląda to tak, że kto zapłaci porządną sumę, ten ma prawo wszędzie się wpychać bez oporów. Oto kolejny dowód na to, że pieniądze rządzą światem. I dobrze – lubię pieniądze. Muszę przyznać, że cierpiałem, stojąc pół godziny w kolejce do wodnego rollercoastera. Jestem rozpieszczonym jedynakiem, dzieckiem bogatych rodziców, i dobrze mi z tym. Lubię korzystać z dostępnych udogodnień.

Kiedy się obudziłem, lecieliśmy już nad Polską. Na widok podawanych przez stewardessy kanapek zebrało mi się na torsje, więc zrezygnowałem z ohydnego samolotowego posiłku i w zamian zjadłem pół tabliczki gorzkiej czekolady, którą udało mi się dostać wcześniej na lotnisku. Następnie zrobiłem użytek z otrzymanych na początku lotu zatyczek do uszu, by uwolnić się od wykłócającego się obok małżeństwa z rozwrzeszczanym dzieckiem. Siedziałem przy oknie i podziwiałem widoki. Świat wyglądałby o wiele piękniej nocą, w ciemności, niestety do zachodu słońca zostało jeszcze kilka godzin.

Nie minęło wiele czasu, kiedy wylądowaliśmy w Warszawie. Zabrałem bagaż podręczny (zawierający głównie czekoladę), wysiadłem z samolotu i odebrałem walizkę z moim skromnym dobytkiem. Kiedy prowadzi się koczowniczy tryb życia, nie posiada się żadnych niepotrzebnych drobiazgów. Patrząc na rozmiar mojej walizki, otaczający mnie pasażerowie z gigantycznymi bagażami mogliby mnie wziąć za miejscowego, gdyby oczywiście zechcieli zwrócić na mnie uwagę.

Nadeszła chwila prawdy – spotkanie z wujostwem. Nie zwlekając, wyszedłem ze strefy odbierania bagażu i natychmiast zobaczyłem komitet powitalny. Nietrudno było ich odnaleźć – po pierwsze ciężko przegapić siedmioosobową rodzinę, po drugie wszystkie kuzynki odziedziczyły po cioci kręcone czarne włosy, a po wujku bladą cerę, przez co wyglądały jak pięć klonów jednej osoby, tyle że w różnym wieku. Trzymały baner powitalny z napisem „Witaj, Danny”, a kiedy mnie zobaczyły, wrzasnęły: „Danny przyleciał!”, oznajmiając moje przybycie wszystkim dookoła. Uśmiechnąłem się. Gdybym miał wybrać najlepszych krewnych, wybrałbym właśnie ich. Szkoda tylko, że nie mają syna.

Ciocia Edyta przytuliła mnie i tradycyjnie zaczęła wypytywać, jak minął lot, czy nie jestem głodny lub zmęczony, czy czegoś nie potrzebuję, czy chciałbym po drodze zajrzeć do sklepu i tak dalej.

– Dziękuję, mam wszystko i czuję się świetnie – zapewniłem.

Ciocia uściskała mnie z całej siły, a trzeba przyznać, że ma krzepę. Powietrze uciekło mi z płuc.

– Zaraz go udusisz – wtrącił się wujek Henryk.

– Przepraszam, Danny. Tak się cieszę, że tu jesteś! Jakiś ty wysoki! – krzyknęła ciocia, mierzwiąc mi włosy. – Od Bożego Narodzenia urosłeś co najmniej o głowę, jesteś prawie mojego wzrostu!

– Cześć, Danny – powiedziała kuzynka Aneta.

– Hej.

– Przywiozłeś Monopoly?

– No jasne!

– Super – uśmiechnęła się.

Wyzwanie zostało rzucone bez zbędnych słów. Aneta to jedyna osoba, która jest równym przeciwnikiem. Reszta rodziny przegrała z nami tyle razy, że nie chcą już więcej grać.

– Chodźmy już, kochanie, nie będziemy tu sterczeć jak nachalni dziennikarze wyczekujący przylotu gwiazd, chociaż trzeba przyznać, że Danny wygląda zupełnie jak ten chłopak z One Direction – wtrącił wujek. – Harry jakiś tam…

– Harry Styles – mruknąłem, znudzony tym porównaniem. Ileż razy słyszałem już te słowa! Na dodatek często z ust nieznajomych. Ale muszę przyznać, że wyglądamy całkiem podobnie, może nie jak klony, ale jak bracia. Kręcone brązowe włosy, zielone oczy, takie same rysy twarzy i niemalże identyczna figura. Któregoś dnia, kiedy maszerowałem zakapturzony przez lotnisko, jakiś paparazzo pstryknął mi fotkę.

– Tak, właśnie ten Harry. Lepiej uciekajmy, zanim zlecą się fanki. Dziewczynki, idziemy. Danny, słyszałem od twojego ojca, że spławiłeś kolejną guwernantkę. Co tym razem przeskrobałeś? – zapytał z ciekawością wujek.

Przy okazji każdego spotkania wymieniamy się doświadczeniami. W czasach, gdy wujek chodził jeszcze do szkoły, wykręcał najlepsze numery pod słońcem. Nie raz nasłuchałem się od cioci, ile randek im przepadło, bo za karę musiał zostać po lekcjach. A kiedy nikt nie słyszał, wujek doradzał mi, jak pozbyć się kolejnych nianiek. Gdyby tylko rodzice się o tym dowiedzieli, w życiu by mi nie pozwolili u niego zamieszkać. Na szczęście wujek potrafi trzymać język za zębami, ja również. Obaj mogliśmy być pewni, że żaden z nas nie puści farby.

Podczas gdy ja opowiadałem, jak narozrabiałem, wszyscy załadowaliśmy się do samochodu (ogromnego samochodu – w końcu zmieściło się w nim osiem osób) i ruszyliśmy w drogę. Ja i wujek siedzieliśmy na przednich siedzeniach, a rozwrzeszczany babiniec za nami.

– Umiesz mówić po polsku? Mama mówiła, że jesteś Amerykaninem. Znasz amerykaninowski? – zapytała ni stąd, ni zowąd najmłodsza z kuzynek. Ciocia wybawiła mnie od odpowiedzi.

– Tato Danny’ego, wujek Jaxon, jest Amerykaninem, słonko. Jego mama, czyli moja siostra Dominika, jest Polką, tak jak ja. Danny mówi i po polsku, i po angielsku – zwróciła się do czterolatki. – Danny, wybacz Julce, że cię nie pamięta. Kiedy ostatnio się widzieliście, miała zaledwie trzy latka.

– Nie ma sprawy – odparłem. Sam nie pamiętałem imienia dziewczynki. W mojej rodzinie jest tyle dzieci, że nie sposób spamiętać, kto się jak nazywa, kto ile ma lat, kto jest czyim dzieckiem. Nie bierzcie mnie za idiotę, po prostu widujemy się raz do roku.

Na wszelki wypadek przeprowadziłem krótki wywiad i odświeżyłem sobie drzewo genealogiczne. O ile imiona reszty dziewczyn pamiętałem, o tyle ich wiek już niekoniecznie. Wyjąłem telefon i zanotowałem: „Julka – cztery lata, Kasia – osiem lat, Milena – dziewięć lat, Aneta – czternaście lat, Natalia – szesnaście lat (uwaga, niebezpieczna osoba!!!)”. Wypytałem też o daty urodzin, na szczęście żadna z kuzynek nie obchodziła ich w ciągu najbliższych kilku tygodni. Uff, obędzie się bez wizyty w sklepie z zabawkami.

Po drodze wujek pokazywał mi okolicę i tłumaczył, jak dojechać w poszczególne miejsca. Okazało się, że wszędzie mam blisko. Wykupiliśmy dla mnie miesięczny bilet na wszystkie środki komunikacji publicznej, abym mógł swobodnie poruszać się po Warszawie i, jak to wujek określił, „odpocząć od bab, kiedy zaczną mnie dobijać”. Uznałem, że życie z wujostwem nie będzie aż tak złe, jak mi się wydawało.

– A oto twoja szkoła – oznajmił z zachwytem wujek, gdy przejeżdżaliśmy obok obskurnego molocha rodem z horroru. Nie zdziwiłbym się, gdyby ze środka wyszła zakrwawiona postać z siekierą w ręce.

– Aaa… yyy… eee… – Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Pewnie wszystkie pieniądze inwestują w odnowę wnętrza, jestem pewien, że… yyy…

– Heniek, nie strasz chłopaka – powiedziała ciocia. – To nie była twoja szkoła, Danny, tylko szpital.

– To nie jest śmieszne – bąknąłem i spiorunowałem wujka wzrokiem.

– A właśnie że jest – zaśmiał się wujek. – Szkoda, że nie widziałeś swojej miny. Powinienem był cię sfilmować.

Kilkanaście minut później dotarliśmy do dzielnicy na samym skraju Warszawy, gdzie mieszkało wujostwo, i podjechaliśmy pod moją prawdziwą szkołę. Nie powalała na kolana, ale prezentowała się o niebo lepiej niż szpital.

– Aneta i Natalia też tutaj chodzą. Oprowadzą cię w poniedziałek rano i pokażą, gdzie znajdują się poszczególne klasy, żebyś się nie stresował, kiedy zaczniesz lekcje. Prawda, dziewczynki?

– Oczywiście – odpowiedziała Aneta.

Natalia miała słuchawki w uszach i była zajęta przeglądaniem magazynu o modzie. Kiedyś podczas spotkań rodzinnych nasza trójka świetnie się dogadywała, ale ostatnie Boże Narodzenie przegadałem z Anetą. Natalia wolała rozmawiać z dorosłymi i co dziesięć sekund poprawiać makijaż. W tym samym czasie Milena i Kasia bawiły się lalkami, a najmłodsza z kuzynek, Julka, próbowała im je zabrać.

Kiedy dotarliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy na podjeździe, obudziły się we mnie obawy. Nigdy przedtem nie widziałem domu wujostwa (święta spędzamy u babci) i przyznam szczerze, że inaczej go sobie wyobrażałem. Myślałem, że skoro mają tyle dzieci, muszą mieszkać w dużej willi (może z basenem, kto wie), a przede mną stał mały, dwupoziomowy domek. Wyczuwałem, że szykuje się dzielenie pokoju z kuzynkami. Tylko nie to. Nigdy w życiu nie musiałem się niczym dzielić, a już szczególnie pokojem, i wolałbym, żeby tak zostało.

Chwyciłem walizkę, a wujek mój bagaż podręczny i weszliśmy do domu.

– Wybacz, że nie mamy dla ciebie osobnego pokoju – potwierdził moje najgorsze obawy wujek w drodze na górę. Na piętrze skierował się jednak na kolejne schody. Zastanawiałem się, dokąd mnie prowadzi.

– Uznaliśmy, że najlepiej będzie ulokować cię… – otworzył drzwi na szczycie schodów – tutaj. Luksusów nie ma, ale założę się, że nie chciałbyś dzielić pokoju z dziewczynami.

Zatkało mnie. Po kilku sekundach odzyskałem mowę.

– Ale odjazd! Będę mieszkał na strychu! – uradowałem się ku zdziwieniu wujka. Podekscytowany rozejrzałem się dookoła.

Drewniany strych był ogromny. Większość miejsca zajmowały zakurzone graty, nadgryzione przez myszy pudełka, jakieś stare lustro, niepotrzebny sprzęt i półki pełne książek, ale stało tam też całkiem porządne łóżko, biurko, szafa i regał, odkurzone i wypucowane na moje przybycie.

– Ty tak na serio? – spytał zmieszany wujek.

– No jasne, kocham strychy! Nie czujesz tego wspaniałego klimatu, wujku? Nie jest zbyt jasno, tak jak być powinno, jest mnóstwo miejsca… I ten zapach!

– Skoro tak twierdzisz… Cieszę się, że ci się podoba. Rozpakuj się, poczuj jak w domu, a kiedy zechcesz, zejdź do nas. Postaram się, aby moje córki nie włączyły cię do zabawy w roli Kena.

– Będę bardzo wdzięczny.

Wujek wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po chwili usłyszałem, jak odbiera telefon. Mówił po angielsku, więc mógł rozmawiać tylko z jedną osobą – moim tatą.

– Siemanko, Jaxon. Słuchaj, jesteś pewien, że z twoim synem wszystko w porządku? Właśnie o mało co nie zemdlał z radości na wieść, że zamieszka na strychu.

4. O, duch! Chyba przyłożę sobie patelnią

Pierwszy dzień w Warszawie wskrzesił we mnie nadzieję, że życie u wujostwa będzie całkiem znośne. Następny poranek brutalnie ją zniszczył. A mówią, że piątek to najlepszy dzień w tygodniu!

O świcie na strych wparowała Julka i wlazła na moje łóżko.

– Pobawisz się ze mną w teatrzyk? – Niechętnie podniosłem jedną powiekę i ujrzałem smutną twarzyczkę kuzynki. – Nikt nie ma czasu się ze mną bawić.

Nie wiedziałem, co powinienem odpowiedzieć, żeby nie zasmucić dziewczynki, a raczej jak ją uprzejmie wygonić gdzie pieprz rośnie i jednocześnie jej nie obrazić. Bardzo mi przykro, ale sen znajduje się na mojej liście priorytetów znacznie wyżej niż zabawa w teatrzyk. I oto powstał problem: nie miałem pojęcia, jak się traktuje czteroletnie dzieci. Gdy budziła mnie guwernantka, puszczałem głośno najostrzejsze heavymetalowe kawałki, jakie udało mi się znaleźć w sieci, szantażując, że przy innej muzyce nie wstanę, co dawało mi parę dodatkowych minut dla siebie. Jednak coś mi mówiło, że z czterolatkami tak się nie postępuje. Wymyśliłem inną taktykę. Zamknąłem oczy i starałem się nie ruszać.

– Śpię… Chrrr… chrrr…

– Natalia też tak udaje. Nie nabiorę się. Pobaw się ze mną, proooszę! – Julka skoczyła mi na głowę.

Nie wiedziałem, jak się jej pozbyć. Nagle do pokoju weszła Aneta.

– Julka, zostaw go w spokoju! Marsz na śniadanie, bo spóźnisz się do przedszkola! Przepraszam, Danny, ona już taka jest.

– Nic nie szkodzi – skłamałem i wróciłem do snu.

Był piątek, dzień roboczy dla wszystkich domowników oprócz mnie. Szkołę zaczynałem dopiero w poniedziałek, dziś mogłem jeszcze pospać.

Sekundę po tym, kiedy ponownie zapadłem w sen, na strych wpadły Kasia i Milena.

– Danny, powiedz jej coś!

– To nieprawda!

– Co jest nieprawdą? – mruknąłem z zamkniętymi oczami.

– Kaśka mówi, że w środę zgubiłam Roszpunkę w szkole. Powiedz jej, że to nieprawda! Wczoraj ci ją pokazywałam, nie mogłam jej zgubić, sama ją zgubiła i nie chce się przyznać!

– Dziewczyny, nie mam pojęcia, co to jest Roszpunka. Mogłybyście dać mi spać?

W tym momencie przybiegła ciocia Edyta.

– Zostawcie biednego chłopaka w spokoju. Rozwiążemy sprawę lalki po południu, a teraz bierzcie tornistry i zasuwajcie do szkoły, bo znowu się spóźnicie. Przepraszam, Danny, wracaj do snu.

Kiedy już przysypiałem, usłyszałem roztrzęsiony głos Natalii:

– Mamo! Skończył mi się tusz do rzęs!

Straciłem nadzieję na sen, jednak zmęczenie wzięło górę i kwadrans później znów smacznie chrapałem. Jak się domyślacie, nie trwało to długo. W progu stanął wujek.

– Cześć, Danny. Jadę do pracy. Edyta wyjechała chwilę temu razem z Julką, reszta dziewczyn poszła piechotą do szkoły. Do zobaczenia po południu, naciesz się wolnością, póki możesz – powiedział, puszczając do mnie oko, po czym zamknął drzwi i zbiegł na dół.

Usiadłem na łóżku. Po tylu pobudkach nie było szans, abym ponownie zasnął. Ubrałem się i zjadłem śniadanie – dwuwarstwową kanapkę ze wszystkim, co znalazłem w lodówce – a później wybrałem się na spacer po okolicy. W pobliskim sklepie spożywczym wykupiłem całą gorzką czekoladę. Po powrocie do domu zadzwoniłem do rodziców, by utwierdzić ich w przekonaniu, że skrzywdzili mnie dogłębnie. Zapewnili, że postarają się ukończyć projekt tak szybko, jak tylko się da.

Odłożyłem telefon na biurko i zszedłem do salonu, gdzie obrabowałem drukarkę z papieru. Zakleiłem nim część okien na strychu, żeby odrobinę przyciemnić wnętrze, po czym na drewnianej podłodze rozłożyłem planszę do Monopoly. Otworzyłem tabliczkę czekolady i rozpocząłem rozgrywkę. Błogi spokój przerwał nieznajomy głos:

– Interesująca planszówka. Szkoda, że chłopak nie może mnie nauczyć, jak się w nią gra.

Odwróciłem się wystraszony.

– Kto to powiedział?

Zapadła cisza, w której słyszałem bicie własnego serca. Pierwszy raz w życiu z własnej woli podbiegłem do okna, by wpuścić światło do pomieszczenia. Ostrożnie obszedłem strych, ale nikogo nie znalazłem. Musiałem się przesłyszeć. Podobno jeśli człowiek spędza zbyt wiele czasu w ciszy i ciemności, mózg sam zaczyna wytwarzać sobie bodźce.

Minęła minuta, może dwie, kiedy głos znów przemówił, tym razem szeptem, z nieukrywanym zdziwieniem:

– Ty mnie słyszysz?

– Oczywiście, że cię słyszę! Gdzie jesteś? Czego ode mnie chcesz?! Wujku? Czy to jakiś kawał?

– Nie jestem żaden Wujek, chłoptasiu. Jestem… – Mój rozmówca zawahał się nagle z niewiadomego powodu, w końcu jednak zdradził swoje imię, a raczej ksywkę: – Kapitan Czacha! Arrr!

Wtedy go zobaczyłem. Zza starego fotela wyłonił się potężny pirat z największą i najczarniejszą brodą, jaką w życiu widziałem. Ubrany był w ciemny skórzany płaszcz sięgający do kolan i wysokie buty, ważące na pewno z dziesięć kilogramów, a przy pasie miał przypięte trzy pistolety, szablę oraz zwisającą na łańcuchu czaszkę. Grozy dodawał mu blady odcień skóry. Wydawało się, że przeszedł przez fotel, ale to przecież było niemożliwe. Musiało mi się przewidzieć. Może szynka, którą położyłem na kanapce, spleśniała i stała się halucynogenna? Jednak obraz wyglądał realnie, nie drżał ani się nie zamazywał.

Szybko chwyciłem stojące obok krzesło, które teraz było jedyną rzeczą oddzielającą mnie od tajemniczego nieznajomego, wyglądającego jak siedemnastowieczny pirat.

– Kim pan jest i co pan tutaj robi?! A zresztą, nie obchodzą mnie pańskie zamiary, proszę wyjść z mojego domu!

– To nie jest twój dom – powiedział pirat zachrypniętym głosem, po czym się zaśmiał. Moją uwagę przykuło jego uzębienie: po części złote, po części czarne, a po części żółte. – Duchy nie mają domów.

– Wyjdź, psycholu, bo zadzwonię po policję. – Zacząłem powoli przesuwać się w stronę biurka, na którym leżał telefon.

– Spokojnie, kamracie! Nie chcę ci zrobić krzywdy! Myślałem, że jesteś człowiekiem, a tu taka niespodzianka! – Kapitan Czacha wyszczerzył brudne zęby. – Widzisz mnie i słyszysz, więc musisz być taki jak ja. Zastanawia mnie jedna rzecz: jak udaje ci się chwytać przedmioty?

Nieznajomy zaczął iść w moją stronę. Z pewnością był złodziejem, a do tego miał nierówno pod sufitem. Rzuciłem w niego krzesłem. I byłoby może po sprawie, gdyby krzesło nie przeleciało przez niego na wylot.

– AAA!!! – wrzasnąłem na cały głos.

Kapitan Czacha zatkał uszy i się skrzywił.

– Nie drzyj się tak, bo umrę ponownie.

– Kim jesteś? Czymjesteś?

– Jestem duchem, tak jak ty, kamracie – odparł.

– Przestań bredzić, nie jestem żadnym duchem, tylko człowiekiem. I na pewno nie jestem twoim kamratem.

Dziwak podszedł żwawym krokiem i trzepnął mnie w głowę. A raczej próbował, bo jego ręka przeszła na wylot. Jedyne, co poczułem, to potworne zimno w miejscu, gdzie próbował mnie dotknąć.

– Aua! Odmrozisz mi mózg!

Chciałem popchnąć Kapitana łokciem, ale przeleciałem przez niego i upadłem na podłogę. Zrobiło mi się potwornie zimno i zacząłem szczękać zębami.

– A niech mnie kule biją! Ty naprawdę jesteś człowiekiem! Rzuciłbym ci koc, żebyś się okrył, ale jak sam widzisz, nie potrafię chwytać przedmiotów.

Podszedłem do łóżka i owinąłem się kołdrą. Od razu zrobiło mi się cieplej.

– Dlaczego chciałeś, żebym cię tego nauczył? – Wskazałem na Monopoly.

– Przechodziłem akurat przez ten dom i zainteresowała mnie twoja gra. Westchnąłem, że nie możesz nauczyć mnie grać, a ty to usłyszałeś. Ludzie nie słyszą duchów, więc uznałem, że jesteś jednym z nas. Jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, który by mnie widział lub słyszał. To dopiero zagadka! A tobie co odbiło? – zapytał pirat, kiedy zacząłem uderzać głową o ścianę.

– Nie wiem. Widzę duchy. Muszę się obudzić z tego snu.

– Młody majtku, odejdź od tej ściany, bo zrobisz sobie krzywdę. Masz w sobie coś wyjątkowego, widzisz mnie!

– To nic wyjątkowego. To halucynacje.

– Właśnie spotkałeś ducha! Prawdopodobnie jako jedyny na świecie masz szansę dowiedzieć się z pierwszej ręki, jak wygląda życie pozagrobowe! Nie skorzystasz z takiej okazji?

Odszedłem od ściany.

– Mądre chłopaczysko! – ucieszył się duch. Uśmiech zszedł z jego twarzy, kiedy zobaczył, co zamierzam. Podniosłem z podłogi zardzewiałą patelnię i bez wahania przyłożyłem nią sobie w głowę. W końcu nie można zrobić sobie krzywdy we śnie, prawda?

5. Pierwszy dzień w obozie przetrwania

– Drrryń! Drryń! Drr…

Wyłączyłem budzik, narzekając w myślach na poniedziałki. Po raz pierwszy od kilku dni zostałem wyrwany ze snu przez coś innego niż kuzynki, co nie zmieniało faktu, że się nie wyspałem. Przez cały weekend non stop rozmyślałem o spotkanym w piątek duchu, a myśli te nie pozwalały mi zasnąć. Na czole wciąż miałem pokaźnego sińca od uderzenia patelnią, więc duch mi się nie przyśnił. Nie był to jednak dowód na jego istnienie – w grę wciąż wchodziły halucynacje. Choć kiedy ciocia w piątkowe popołudnie wróciła z pracy, zapewniła mnie, że szynka była świeża. Przeraziła się guzem na moim czole, więc skłamałem, że przewróciłem się na schodach. Uwierzyła. Nie było powodu, żeby ją martwić – cokolwiek działo się ze mną w piątek, musiało już ustać, gdyż od tamtej pory Kapitan Czacha nie zjawił się ponownie na strychu.

Przeciągnąłem się, narzuciłem na siebie pierwsze lepsze ubrania, spakowałem plecak i zszedłem na dół. Wystałem swoje w kolejce do obleganej przez wszystkich łazienki, pomogłem wujkowi w znoszeniu pudełek z zabawkami do samochodu (pracował jako przedstawiciel handlowy), po czym udałem się do kuchni na śniadanie.

– Cześć, ciociu, cześć, dziewczyny.

– Cześć – odpowiedział mi chór żeńskich głosów.

– A jednak istnieją osoby idące z uśmiechem do szkoły – powiedziała ciocia, kiedy mnie zobaczyła. – Codziennie słyszę narzekania moich dzieci, więc straciłam już nadzieję. Dziewczyny, bierzcie przykład z Danny’ego.

– Nie widzę powodu, aby być nieszczęśliwym – stwierdziłem, nakładając na talerz jajecznicę. – Szkoła to fajna sprawa. Poznam nowych kolegów, pogram w piłkę nożną na tej lekcji sportowej, o której mówił mi wujek, i nikt nie będzie nade mną stał i mnie poprawiał. Po paru godzinach wrócę do domu i będę miał mnóstwo czasu wolnego. Luzik.

– Chodziłeś kiedykolwiek do szkoły? – zapytała zdziwiona Natalia.

– Nie, zawsze uczyły mnie guwernantki.

– Szczęściarz – mruknęła.

Aneta zaśmiała się.

– No to już wiemy, skąd twój optymizm. Zobaczymy, co powiesz po przeżyciu pierwszego dnia. Jeszcze zatęsknisz za guwernantkami.

– Nie ma takiej możliwości. – Byłem tego jak najbardziej pewien.

– Dzień dobry – powiedziała nauczycielka biologii, kiedy wszyscy uczniowie zasiedli na swoich miejscach. – Dziś do waszej klasy dołącza nowy kolega. Danny – wymówiła moje imię dokładnie tak, jak się pisze – wstań i przedstaw się.

– Nazywam się D-e-n-i – poprawiłem nauczycielkę. – Cześć, wszystkim – uśmiechnąłem się do klasy i machnąłem ręką, po czym usiadłem na swoim miejscu. Nikt nie odpowiedział. Pewnie się nie wyspali, w końcu była dopiero ósma rano.

– A co to za imię? – zaszydził chłopak siedzący za mną. Odwróciłem się.

– Amerykańskie. Nie jestem stąd.

– A skąd? – zapytał z wyższością.

– Trudno powiedzieć. Podróżuję po świecie razem z rodzicami.

Chłopak prychnął.

– Podróżujesz po świecie? Jasne, już ci wierzę… A kto cię tak niefortunnie grzmotnął w czoło?

– Czy ja wam przeszkadzam?! – huknęła w naszą stronę nauczycielka. – Będziecie nawiązywać znajomości na przerwie.

Gdy odwróciłem się do tablicy, usłyszałem, jak chłopak za mną szepcze: „Danny, co za idiotyczne imię. Podróżnik, pff…”. Nie rozumiałem, dlaczego tak podle mnie traktuje. Czy coś mu zrobiłem? Nawet gdybym chciał, nie miałbym kiedy, przecież dopiero co weszliśmy do klasy. Przez resztę lekcji już się nie odzywał. No cóż, nie najlepsze rozpoczęcie dnia, jednak nie przejąłem się tym. Na świecie roi się od półgłówków, a niestety mózgu przeszczepić się nie da.

Kolejne godziny okazały się równie koszmarne, co brutalnie zdeptało moje nadzieje.

Przy wychodzeniu z sali po lekcji biologii jakiś Jacek podstawił mi nogę i runąłem jak długi przed nauczycielką. Cała klasa wybuchnęła śmiechem.

– Przepraszam, nowy kolego! Nie chciałem! Wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziałem grzecznie i poprawiłem koszulkę.

– Frajer – szepnął mi do ucha, kiedy minęliśmy nauczycielkę.

Stanąłem pod ścianą w nie najlepszym nastroju. Co jest nie tak z tymi ludźmi? Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie szkołę.

Po lekcji matematyki moje szanse na zdobycie przyjaciół spadły praktycznie do zera.

– Wasze zadanie domowe to ćwiczenie czwarte, ósme, dziesiąte, jedenaste i dwunaste. Zanotujcie, bo zapomnicie – powiedział pan Wróblewski, nauczyciel matematyki.

– Co to jest zadanie domowe, proszę pana? – Pierwszy raz w życiu słyszałem ten termin.

Nauczyciel popatrzył na mnie jak na kosmitę.

– Nie rób sobie żartów, chłopcze, bo wpiszę ci minusa.

– Ale…

– Jeśli chcesz coś powiedzieć, podnieś rękę.

Zdziwiony, wykonałem polecenie.

– Tak?

– Ale ja naprawdę nie wiem, co to jest.

W tym momencie rozległ się dzwonek. Wybiegający z klasy uczniowie o mały włos mnie nie stratowali. Kilka osób dziwnie na mnie popatrzyło, ktoś znów zaszydził z guza na czole. Postanowiłem podejść do nauczyciela i wyjaśnić sprawę. Kiedy usłyszał, że nigdy wcześniej nie chodziłem do szkoły, wytłumaczył mi, czym jest to całe zadanie domowe. Mimo wszystko jego słowa nie miały dla mnie żadnego sensu – chyba po to chodzę do szkoły, żeby nie uczyć się w domu, prawda? Jednak zanim zdążyłem wdać się w dyskusję, zadzwonił dzwonek na lekcję.

– Do zobaczenia jutro, Danny, biegnij do klasy. I nie zapomnij o zadaniu domowym!

– Do widzenia – pożegnałem się i popędziłem na salę gimnastyczną. Lekcja wuefu zapowiadała się ciekawie. Wbiegłem zdyszany z plecakiem zwisającym na łokciu i dołączyłem do ustawionej w szeregu klasy.

– Dotarłem! Przepraszam za spóźnienie.

– A ty jesteś… – Nauczyciel rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. Znów ten wzrok! Co jest nie tak z tymi ludźmi?

– Danny Moon. Jestem nowy.

– To widać – mruknął któryś z uczniów, a kilku zachichotało. Podtrzymałem uśmiech na twarzy. Nie zepsują mi tej jedynej fajnej lekcji.

– W takim razie witam cię, Danny. – Wuefista odznaczył coś w dzienniku. – Skąd do nas przybywasz?

– Z Portugalii. Chociaż wcześniej byłem dość długo na pustyni Gobi – odparłem zgodnie z prawdą.

– Cha, cha, cha!

– Dobre!

– Pustynia Gobi!

– A gdzie to jest, na Alasce? Cha, cha!

Klasa padała ze śmiechu. Popatrzyłem na nich jak na wariatów.

– W Azji – wyjaśniłem z politowaniem.

– Bez żartów, Danny – skarcił mnie nauczyciel.

– Ale to prawda!

– Gdzie masz strój? Nie przebierasz się?

– Jaki strój? – zdziwiłem się. Wtedy popatrzyłem na resztę klasy i spostrzegłem, że wszyscy są ubrani w białe koszulki i sportowe spodenki. Ja miałem na sobie jeansy.

– Z uwagi na to, że są to twoje pierwsze zajęcia, nie wpiszę ci braku stroju, ale następnym razem masz być przygotowany, zrozumiano?

Pokiwałem głową, zupełnie zdezorientowany. Na matematyce dostałem nauczkę, aby nie zadawać pytań, a już na pewno nie przy całej klasie. Lepiej będzie, jeżeli zapytam kuzynki, o co chodzi z tym brakiem stroju.

– Uwaga! – uciszył rozwrzeszczaną zgraję gimnazjalistów nauczyciel. – Dzisiaj gramy w siatkówkę. Podzielcie się na dwie drużyny. Patryk, Karol, jesteście kapitanami. Wybierzcie sobie zawodników.

Gdy chłopcy zaczęli jeden po drugim wybierać drużyny, nauczyciel wyszedł z sali. Pobiegłem za nim.

– Proszę pana, mam pytanie.

– Zaraz przyjdę, chłopcze. Mam kilka ważnych spraw do załatwienia – skończył rozmowę wuefista i zamknął za sobą drzwi. No super.

Nauczyciel nie wracał przez dobre dziesięć minut, natomiast ja przeżywałem piekło. Do drużyny zostałem wybrany jako ostatni. Nie miałem pojęcia, jak się gra w tę całą siatkówkę – moi rodzice nie oglądają sportu w telewizji, więc skąd miałbym wiedzieć? To znaczy: wiedziałem, że jest siatka, jest piłka i są ludzie, którzy tę piłkę odbijają, ale po co i na jakich zasadach – tego nie ogarniałem. Po kilku nieudanych próbach odbicia piłki i rozkrwawieniu rany na czole drużyna kazała mi spędzić resztę meczu na ławce.

Później było tylko gorzej.

Na polskim oberwało mi się za nierobienie notatek. Nie miałem pojęcia, że mam pisać to, co dyktuje nauczyciel! To bez sensu, nie lepiej po prostu zapamiętać najważniejsze fakty?

Na plastyce dostałem tróję, bo niewystarczająco dobrze wyrzeźbiłem gołębia w mydle. Co za idiotyzm! Nigdy wcześniej nie rzeźbiłem, poza tym nie mam talentu artystycznego. Starałem się, jak mogłem. Z każdą kolejną lekcją utwierdzałem się w przekonaniu, że szkolny system oceniania to najgłupsza rzecz na świecie. Wydawałoby się, że nauczyciele powinni być dla nas przykładem, myśleć logicznie, doceniać trud i dobre chęci. Nic bardziej mylnego.

Jedyną fajną lekcją okazał się angielski, który mieliśmy na ostatniej godzinie. Okazało się, że mówię lepiej od nauczycielki, czego w życiu bym się nie spodziewał. Guwernantki, które uczyły mnie między innymi języków obcych, zawsze znacząco przewyższały mnie wiedzą. W końcu o to chodzi, prawda? Co to za nauczyciel, który wie mniej od ucznia?

Dowiedziałem się, że pani od angielskiego jest pasjonatką podróży, więc zaczęliśmy rozmawiać o naszych doświadczeniach z różnych zakątków świata. Skończyło się na tym, że reszta klasy dostała wolną lekcję, a my rozprawialiśmy o podróżach.

– O czym tak nawijałeś przez czterdzieści pięć minut? – zapytała mnie w szatni jedna z dziewczyn, kiedy wkładałem bluzę.

– Siedziałaś zaraz obok. Nie słyszałaś?

– Mówiłeś po angielsku – powiedziała. Jej ton sugerował, że nic nie zrozumiała.

– O różnych rzeczach, głównie o podróżach. Myślałem, że znasz angielski, że wszyscy go znają. Czy nie uczycie się go w tym kraju od przedszkola?

– Teoretycznie tak, co nie znaczy, że dużo umiemy. Jak już pewnie zdążyłeś się zorientować, nasz system edukacji jest zupełnie pokręcony.

– Niestety masz rację – odparłem. Kiedy dziewczyna ruszyła do wyjścia, zatrzymałem ją. – Słuchaj, może mi coś wyjaśnisz – zniżyłem głos prawie do szeptu. – Dlaczego wszyscy są dla mnie tacy niemili?

– Przecież jesteśmy w drugiej klasie gimnazjum. To normalne. Ludzie są wredni, nauczyciele są wredni, a szkoła to obóz przetrwania. Lepiej szybko się naucz, jak sobie radzić, bo inaczej zginiesz w tej dżungli. Tak przy okazji: jestem Magda. Do zobaczenia jutro. – Dziewczyna obróciła się na pięcie i wyszła ze szkoły razem z grupą koleżanek. Stałem w drzwiach i patrzyłem, jak odchodzą.

„Dżungla”, „obóz przetrwania”… Dobrze powiedziane.

6. Zostanę twoim doradcą od zła, tylko naucz mnie grać w Monopoly

Drogę do domu pokonałem w żółwim tempie, kopiąc każdy napotkany kamyk i depcząc przedmioty, które miały nieszczęście wpaść mi pod nogi.

– Natychmiast przestań, chuliganie! – nakrzyczała na mnie starsza pani pielęgnująca pelargonie na werandzie.

Mimo wolnego tempa dotarłem do domu jako pierwszy. Wujek i ciocia wciąż byli w pracy, Julka w przedszkolu, Kasia i Milena na świetlicy, Aneta na pływalni, a Natalia na dodatkowym angielskim. Wszedłem na strych, rzuciłem plecakiem o ścianę i wyjąłem z szuflady czekoladę, aby ukoić nią nerwy.

Byłem wkurzony. Po przygodach z niańkami doszedłem do przekonania, że po drugiej stronie płotu trawa będzie bardziej zielona. Jak się dzisiaj okazało – nie była. Powiem więcej: zamiast trawy napotkałem pokrzywy, chwasty i trujący bluszcz.

Większość nauczycieli zadała nam zadanie domowe. Na szczęście znaczna część tematów, które dziś omawialiśmy, była mi znana od dawna, toteż z nauką nie miałem problemu. Pod tym względem domowe nauczanie zasługuje na plusa. Kiedy jest się jedynym uczniem, wiedza wpajana przez guwernantkę szybciej wchodzi do głowy. W szkole tak nie ma. I jeszcze te notatki! Żadna niańka do tej pory nie kazała mi niczego notować!

Obiecałem rodzicom, że przyłożę się do nauki w nowej szkole, zatem posłusznie otworzyłem zeszyt ćwiczeń z matematyki, aby odrobić choć część zadania. Po przeczytaniu poleceń zebrało mi się na wymioty. Trzy strony nudnych działań! I ja mam to rozwiązywać? O nie, nie będę siedział przez pół godziny nad ćwiczeniami i marnował czasu na rachunki. Zrzuciłem zeszyt do matmy z biurka, a z plecaka wyciągnąłem kolejny, tym razem do biologii.

Miałem nauczyć się nazw wszystkich kości stopy na kartkówkę (za nieznajomość tego terminu także mi się oberwało). Uff… nie tak źle. Kilka lat temu zażyczyłem sobie w prezencie od Mikołaja szkielet. Dostałem miniaturową wersję, taką, która mieściła się w walizce, za to wszystkie kości były podpisane. Grałem z nim w Monopoly oraz składałem go i rozkładałem jak układankę tyle razy, że nazwy kości weszły mi do głowy. Co prawda po angielsku, ale co to za różnica. Nie ma wersji poprawnej i poprawniejszej, wszystkie są dobre.

– Męcząca ta nauka – westchnąłem po pełnych pięciu minutach przeglądania zeszytów. – Czas na odpoczynek.

Wyjąłem spod łóżka Monopoly, rozłożyłem planszę i zacząłem rozgrywkę. Dziś grałem z czterema wyimaginowanymi przeciwnikami: opakowaniem po czekoladzie, zeszytem ćwiczeń, plastikową butelką i zardzewiałym czajnikiem, który znalazłem w jednym z pudełek pod ścianą. Chodząc dookoła planszy i wykonując ruchy każdego z przeciwników, starałem się być obiektywny i przeprowadzać transakcje w sposób korzystny dla danego gracza, a nie dla mnie. Inaczej zawsze bym wygrywał, co w końcu stałoby się nudne.

Po mniej więcej godzinie, w ciągu której zdążyłem postawić pięć domów na swoich działkach, do domu wróciła ciocia Edyta razem z Julką. Zszedłem na dół, aby się z nimi przywitać.

– Jak było w szkole? – zainteresowała się ciocia. – Tak dobrze, jak się spodziewałeś, czy lepiej?

– Yyy… niespecjalnie. Prawdę mówiąc, było okropnie – poskarżyłem się, siadając na kanapie w salonie.

Ciocia cmoknęła ze zmartwieniem.

– Naprawdę? Co się stało? Ktoś ci dokuczył?

– Nie… to znaczy tak, trochę – przyznałem. – Myślałem, że ludzie będą fajniejsi. A oni wszyscy się na mnie uwzięli i nie wiem, z jakiego powodu. Nawet nauczyciele!

– Cóż, taki urok gimnazjum. Nie zrażaj się. Za tydzień ludzie o wszystkim zapomną. Gwarantuję ci, że poznasz niejedną fajną osobę.

– Nie chcę znów iść do szkoły. Wiesz, ciociu, że jest coś takiego jak zadanie domowe?! Mamy się uczyć w domu! To nie jest normalne! To znaczy jest, jeżeli ktoś ma domowe nauczanie, ale myślałem, że chodząc do szkoły, uwolnię się od tego. Na domiar złego jeden z nauczycieli jest stuknięty. Dyktuje nam, co mamy napisać w zeszycie.

– Widzę, że przeżyłeś szok. – Ciocia wróciła do kuchni i wyjęła z lodówki warzywa na zupę. – Nie spodziewałam się, że aż tyle rzeczy może być dla ciebie nowością. Przykro mi, ale mimo wszystko musisz iść jutro do szkoły. Postaraj się odrobić zadanie i stosuj się do norm. Jak to mówią, jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać tak jak one. Zobaczysz, że wszystko się ułoży. I miej szacunek do nauczycieli. Oni też nie mają lekko.

– Ale te normy są beznadziejne, a nauczyciele tacy… władczy. Sprawiają wrażenie, jakbyśmy byli ich poddanymi.

– Pogadamy na ten temat z wujkiem i coś zaradzimy. – Ciocia otworzyła lodówkę i przygryzła wargę. – Posłuchaj, muszę szybko skoczyć po zakupy. Popatrzyłbyś przez chwilę na Julkę? – poprosiła, krzątając się po domu.

– Yyy… nie ma problemu. – Nie miałem pojęcia, jak zajmować się dziećmi, ale to nie może być aż tak trudne, co nie?

– Dzięki, Danny. Zaraz wracam – obiecała ciocia i zamknęła za sobą drzwi. Po chwili usłyszałem, jak odpala samochód.

– Pobawimy się w teatrzyk? – Julka uwiesiła się na mojej nodze.

– Teatrzyk? Nuda! – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. – Co powiesz na najlepszą grę świata?

– Może być. A co to za gra?

– Zaraz ci pokażę. – Zadowolony, wziąłem dziewczynkę za rękę i zaprowadziłem na strych. Nareszcie będę miał żywego przeciwnika w Monopoly.

– Ile masz oczek na kostkach? – zapytałem znużony. Po dziesięciu minutach gry z Julką powoli traciłem cierpliwość.

– Dwa i… jeden, dwa, trzy… cztery!

– Czyli razem…? – zniecierpliwiłem się.

Julka zaczęła liczyć na palcach.

– Sześć?

– Tak, brawo, sześć, nareszcie! – westchnąłem. – Teraz się rusz. Nie, nie w tę stronę. Do przodu!

– A dlaczego?

– Bo tak.

– Mama mówi, że nie można odpowiadać „bo tak”.

– Niech ci będzie: bo tak jest napisane w instrukcji.

– Aha – Julka zaakceptowała takie wyjaśnienie i ruszyła się o sześć pól do przodu. – Przeczytasz, gdzie stanęłam?

– Na placu Wilsona.

– Też mogę go kupić?