Bank Taty. Jak nauczyć dziecko odpowiedzialności finansowej
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Poradniki
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63773-66-3
- Rok wydania:
- 2005
- Słowa kluczowe:
- dzieci
- dziecko
- finansowej
- komentarzami
- nauczyć
- odpowiedzialności
- ostrożne
- połykającej
- rodzaj
- sumie
- swoich
- wstępem
- zręcznie
- zuber
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Bank Taty. Jak nauczyć dziecko odpowiedzialności finansowej”
Rodzice niejednokrotnie popełniają wiele błędów w swoich staraniach, aby nauczyć dziecko co to pieniądze i jak z nimi postępować. Sprawiają, że oszczędzanie kojarzy się dziecku z karą a rachunek bankowy to rodzaj czarnej dziury połykającej gotówkę, którą dziecko dostało w prezencie na urodziny.
Dla tych wszystkich, których dzieci domagają się coraz to nowszych zabawek i gadżetów, nie bacząc na to, że „to kosztuje” Wydawnictwo Studio EMKA przygotowało „Bank Taty” autorstwa Davida Owena, cenionego publicysty pisma „The New Yorker”.
„Moje dzieci często nierozważnie wydają moje pieniądze i w sumie mnie to nie dziwi. Za to są nadzwyczaj ostrożne w wydawaniu swoich” pisze autor.
Książka, którą wstępem i komentarzami fachowo opatrzył Marek Zuber, zręcznie łączy edukację z zabawą, a poczucie humoru autora sprawia, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa David Owen
Tytuł oryginału:
THE FIRST NATIONAL BANK OF DAD
Przekład:
Lidia Surówka
Projekt okładki:
Marek Zadworny
Redaktor:
Agata Przybysz
Redaktor techniczny:
Sylwia Pilich
Copyright © 2003 by David Owen
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition
by Studio EMKA, Warszawa 2005
Wszelkie prawa, włącznie z prawem
do reprodukcji tekstów w całości lub w części,
w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
Al. Jerozolimskie 101, 02-011 Warszawa
tel./fax (022) 628 08 38
E-mail:wydawnictwo@studioemka.com.pl
Internet: http://www.studioemka.com.pl
ISBN978-83-63773-66-3
Skład i łamanie:
B com 3 Sp. z o.o.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
1DZIECI I PIENIĄDZE:WPROWADZENIE
Potrzebowaliśmy z żoną kocyka do łóżeczka naszego maleńkiego synka, a w szafie trzyipółletniej córeczki leżało kilka, jeszcze z czasów, kiedy to ona była niemowlęciem.
„Czego szukacie w mojej szafie?” – spytała córka groźnym tonem.
„Chcemy tylko wziąć jeden kocyk” – powiedziała moja żona.
„Dlaczego?”
„Żeby nim przykrywać twojego braciszka”.
„Ale ja go chcę!” – krzyknęła nasza córeczka.
„Kochanie, ty nawet nie wiedziałaś że tam są jakieś kocyki”.
„Jest mi potrzebny!”
„Ale to jest kocyk dla niemowlaków, nie chcesz go podarować swojemu braciszkowi?”
„Ja go chcę!”
Spojrzeliśmy na siebie z żoną zdesperowani. Co robić? Nagle żonę olśniło:
„A jak dam ci za niego pięć dolarów?”
Łzy znikły jak ręką odjął.
„OK”.
Pieniądz to przydatne narzędzie jeśli tylko używa się go mądrze. We wspomnianej sytuacji z kocykiem niemowlęcym moja żona sprytnie uniknęła małego kryzysu rodzinnego, oferując córce neutralny emocjonalnie symbol (pieniądze) w zamian za coś, co wiązało się z dużym ładunkiem emocji (jej stary kocyk). Szeleszczący banknot w skarbonce naszej córeczki był dla niej małą rekompensatą za nieprzyjemności związane z narodzinami brata. A my – moja żona i ja – byliśmy zadowoleni, że tak się to skończyło. Mogliśmy teraz spokojnie wrócić do tego, co robiliśmy, zanim kłótnia się zaczęła: do zmieniania pieluszek, ignorowania prania i chronicznego niewyspania.1 Gdyby moja żona nie wpadła na pomysł, aby zapłacić córce za jej „stratę” nasza walka przybrałaby łatwy do przewidzenia obrót: my zrobilibyśmy wiele żeby nasza córka poczuła, że jest złym dzieckiem, a ona zrobiłaby równie dużo, żebyśmy poczuli się złymi rodzicami. Po tak szczęśliwym zakończeniu wszyscy poszliśmy spać w całkiem dobrym nastroju.
Kilka miesięcy później nasza córeczka zaczęła się przyzwyczajać do faktu, że nie już jest jedynym dzieckiem w rodzinie. Na spacerze, idąc obok wózka brata, westchnęła z rezygnacją i powiedziała:
„Nie wiem, za kogo wyjdę za mąż. Chyba za niego”.
OJ, CI DOROŚLI
Tak łatwo zrozumieć teorię pieniądza. Wydawałoby się naturalne, że większość ludzi bez problemu będzie umiała z niego korzystać w praktyce. A tak nie jest. W wielu rodzinach sprawy finansowe to nieustająca wojna nie tylko między rodzicami a dziećmi, ale też między dorosłymi. Dlaczego tak się dzieje? Prawdopodobnie wcale nie chcemy znać rzeczywistego powodu. (Przykład naszej rodziny: dla mnie pieniądz to czysty pragmatyzm, a według żony to wyłącznie symbolizm i neuroza.) Są jednak sposoby, by uniknąć problemów związanych z tym tematem, szczególnie problemów na linii rodzice-dziecko. Wystarczy, że rodzice wezmą pod uwagę naturę ludzką, zamiast ignorować ją lub zmieniać.
Najczęściej wszelkie wysiłki rodziców, aby nauczyć dziecko wartości pieniądza, są z góry skazane na niepowodzenie. Zwykle zresztą zaczynają się i kończą na założeniu dziecku rachunku oszczędnościowego w banku. Pewnego dnia rodzice dochodzą do wniosku, że najwyższy czas zadbać o porządek w finansowych sprawach dziecka, udają się z nim do banku co na początku fascynuje niczego nieświadome dziecko, bo przecież za jakiś czas bank zapłaci mu za nic. Jego entuzjazm szybko słabnie, kiedy dociera do niego, że to, co zyska, to bardzo maleńka kwota, a przede wszystkim – że długo nie będzie mogło korzystać z tych pieniędzy. Dla dziecka taki rachunek bankowy to po prostu czarna dziura połykająca banknoty, które dostało na urodziny.
„Dostałem od babci 25 dolarów!”
„Fajnie! Zaraz wpłacimy je na twoje konto”.
„Ale ona mnie dała pieniądze. Chcę je mieć!”
„One są i będą twoje. Musisz je tylko wpłacić do banku, żeby było ich więcej”.
„Jak to – więcej…?”
„Jeśli zostawisz te pieniądze w banku na rok, wtedy bank zapłaci ci całe pięćdziesiąt centów. A jeśli je tam zostawisz na jeszcze jeden rok – dostaniesz następne pięćdziesiąt centów plus jeden cent. To są tak zwane odsetki. Przydadzą ci się, kiedy pójdziesz do szkoły średniej”.
Kłopot w tym, że dla małego dziecka rozmowy tego typu znaczą tyle co nic. Szkoła średnia to dla niego coś naprawdę odległego, tak mniej więcej o tysiąc lat. A obiecany roczny zysk nie pokryje nawet kosztów paczki gum do żucia. Często się zdarza, że dziecko odbiera rodzicielskie starania o uporządkowanie jego spraw finansowych za pomocą rachunku w banku jako rodzaj kary, jakby prawdziwym celem rodziców było nie nauczenie go oszczędności, ale zapobieganie nadmiernej konsumpcji. Rodzice, przerażeni ilością pieniędzy wydawanych na słodycze i gry wideo (a może także tym, jak bardzo rozrzutność ich dzieci przypomina ich własną) próbują jakoś na tym zapanować, a pieniądze ulokowane na koncie są już trochę trudniej dostępne.
W prawie każdej rodzinie ustala się limit – wysokość kwoty, jaką dziecko może swobodnie dysponować, jeśli ją dostanie w prezencie. Jeśli dostanie sumę, która ten limit przekracza – rodzice mogą uznać, że jej posiadacz jest zbyt młody, żeby samodzielnie nią rozporządzać. W myśl przewrotnej arytmetyki narzuconej dziecku przez rodziców banknot pięciodolarowy (który rodzice pozwalają mu zatrzymać) wydaje mu się cenniejszy niż czek na sto dolarów, który rodzice natychmiast rekwirują „na oszczędzanie w banku”.
Nic dziwnego, że po czymś takim dzieci szybko się uczą, że duże sumy to nieprawdziwe pieniądze, a gotówkę trzeba natychmiast wydawać albo trzymać w szufladzie. Wiem, że tak jest, ponieważ sam też popełniałem takie błędy. Kiedy tylko moja córka osiągnęła wiek przedszkolny, zrobiłem jej wykład na temat zalet finansowej wstrzemięźliwości, potem założyłem jej rachunek oszczędnościowy z depozytem w wysokości 100 dolarów. Jej wielki entuzjazm wywołany całą tą procedurą zniknął, kiedy jej powiedziałem, że nie będzie jej wolno w najbliższym czasie korzystać z tych pieniędzy. Bez względu na to, jak bardzo wychwalałem amerykański system bankowy, dla niej takie oszczędzanie było czystą abstrakcją.
W pierwszej chwili pomyślałem, że jest pewnie za mała albo za leniwa, żeby w dojrzały i odpowiedzialny sposób planować przyszłość. Po głębszym przemyśleniu całej sprawy zrozumiałem jednak, że to nie żadna wada jej charakteru spowodowała taką sytuację. To mój plan miał złe założenia. W końcu ja też nie mam rachunku oszczędnościowego – i niby dlaczego miałbym mieć? Wolałbym raczej trzymać pieniądze pod materacem niż bawić się w jeżdżenie wte i wewte do banku dla marnych dwu procent zysku rocznie. Lokowałem pieniądze tam, gdzie pewnie większość ludzi – w akcjach, na giełdzie, w nieruchomościach i różnych innych inwestycjach, które dawały większy zysk niż jakieś rachunki oszczędnościowe.2 Dlaczego oczekiwałem, że pięciolatka, dla której rok to mniej więcej tyle, ile dla mnie dziesięć lat, będzie zachwycona wizją garstek drobniaków dostępnych dopiero za sto lat? Czy to nie ja zlikwidowałem swój rachunek oszczędnościowy, jak tylko mogłem nim wreszcie swobodnie sam zarządzać?
Nie pomyślałem też o tym, że dla małego dziecka „długoterminowy” nie znaczy „na długi czas”, ale „nigdy”. Zachęcać przedszkolaka do oszczędzania pieniędzy na dobrą szkołę średnią to tak, jakby zachęcać pięćdziesięciolatka, żeby oszczędzał na dom na Marsie. Kiedy miałem pięć lat, wiek nie wydawał mi się dłuższy niż okres pomiędzy pierwszym dniem w przedszkolu a dniem, kiedy w końcu mogłem robić coś, o czym marzyłem od zawsze – prowadzić samochód. (I jeszcze jeden dowód na to, że dzieciom czas upływa wolniej – jeśli w ogóle jakiś dowód jest tutaj potrzebny – dorosły nigdy nie powie o sobie: „Mam sześćset siedemdziesiąt trzy miesiące”, słyszałem natomiast pewnego czterdziestolatka, który stwierdził; „Jestem już w połowie martwy”.)
Takie postrzeganie upływu czasu nie jest w przypadku dzieci iluzją; kiedy rodzice, mówiąc im o lokatach i pieniądzach, używają słowa „długoterminowy”, zwykle to słowo znaczy tyle co „nigdy”. Rodzice zmuszają dziecko do przechowywania pieniędzy, ponieważ boją się tego, co dziecko mogłoby z tymi pieniędzmi zrobić. Prawdziwym celem wszystkich tych rodzicielskich starań nie jest uczenie dziecka oszczędności tylko konfiskata mienia. Rachunek oszczędnościowy to więzienie, w którym zamykają pieniądze po to, aby nie mieć kłopotu.
PRAWDZIWIE POWODY OSZCZĘDZANIA
My, dorośli, nie traktujemy oszczędzania jako kary. Oszczędzamy, ponieważ jesteśmy przekonani, że dzięki temu nasze życie w przyszłości będzie lepsze i stanie się tak w czasie, kiedy jeszcze będziemy mieć siłę, aby się tym cieszyć. Jeśli teraz odkładamy jakąś sumę, to dlatego, że wierzymy, że dzięki temu w przyszłości będziemy mogli pozwolić sobie na kupno lepszego samochodu, grać w golfa czy dorzucić basen do wyposażenia ogrodu. Albo posłać dzieci do dobrej szkoły czy pójść na emeryturę już w wieku lat osiemdziesięciu pięciu, a nie dopiero z dziewięćdziesiątką na karku. Innymi słowy, oszczędzamy z egoistycznych powodów. Wydajemy mniej pieniędzy po to, żeby kiedyś móc wydawać więcej.
Zdałem sobie sprawę, że dzieci potrzebują takich samych powodów, aby nauczyć się wartości pieniądza. Potrzebują egoistycznych powodów, takich, które będą miały dla nich sens już teraz, nie w przyszłości. Jeśli oszczędzanie ma być dla dziecka atrakcyjne, to musi przynosić mu widoczne korzyści już w dzieciństwie. Efekty oszczędzania muszą być widoczne tu i teraz, a nie w bliżej nieokreślonej przyszłości, ponieważ pojęcie „kiedyś w przyszłości” jest dla niego czystą abstrakcją.
Co najważniejsze, dotarło do mnie, że aż do tego momentu wszystkie moje wysiłki, by nauczyć córkę odpowiedzialnego gospodarowania pieniędzmi, sprowadzały się do redukowania czy wręcz eliminowania jakiejkolwiek odpowiedzialności z jej strony. Jak miała się nauczyć rozsądnie wydawać pieniądze, jeśli ja byłem nastawiony, aby jak najszybciej jej te pieniądze odebrać? A uczyć się wartości pieniądza powinniśmy tak samo, jak uczymy się wszystkich innych rzeczy w życiu – metodą prób i błędów oraz ponosząc konsekwencje tych błędów, które po drodze popełniamy.
I właśnie takie przemyślenia pozwoliły mi dojść do wniosków i pomysłów opisanych w tej książce.
STARE, DOBRE SKRÓTY
Tak naprawdę słowa „zacząć uczyć dzieci pieniądza” są szalone, bo przecież uczymy je tego na co dzień, od zawsze, od momentu, kiedy tylko były w stanie zauważyć różnicę między nami a nimi. Uczymy dzieci, jak postępować z pieniędzmi, kiedy zrobimy jakiś bardzo mądry albo bezsensowny zakup, kiedy cieszymy się albo narzekamy na aktualną sytuację na giełdzie, kiedy jesteśmy smutni albo szczęśliwi po powrocie z pracy, kiedy kapitulujemy lub nie pod wpływem ich wysiłków, żeby nas przekonać do kupna kolejnej niepotrzebnej rzeczy, i ogólnie swoją postawą – czy na przykład spłacamy kredyty, czy raczej zadłużamy się do tego stopnia, że już wolimy nie odbierać telefonów.
Przez całe dzieciństwo te właśnie w większości podświadomie odbierane lekcje wywierają większy wpływ na nasze dziecko niż jakiekolwiek mądrości, które próbujemy mu przekazać słowami. Z tego wynika, że najlepszym sposobem na nauczenie dziecka rozsądku finansowego jest prowadzić takie życie, w którym pieniądz odgrywa właściwą rolę, jakakolwiek by ona była, i po prostu dawać dziecku dobry przykład.3
Przygnębiająca myśl. Po pierwsze – dawanie dobrego przykładu jest męczące. Po drugie – pragnę, jak chyba większość rodziców, kształtować osobowość swego dziecka bezpośrednio, na przykład stosując różnorodne techniki wychowawcze. Nie chcę siedzieć spokojnie i pozwolić naturze robić swoje, chcę użyć metod naukowych, zaprogramować dzieci tak, aby osiągnęły w życiu więcej niż ja i były w stanie zająć się mną i moją żoną na stare lata. I chcę to zrobić w sposób szybki i łatwy – bez konieczności zmieniania się w lepszą osobę.
Tak więc wybieram skróty. I jeśli będę miał szczęście, będą to dobre skróty, takie, które rzeczywiście prowadzą do celu.
KILKA RAD NA TEMAT DAWANIA RAD
Zanim przejdę do sedna, chciałbym poświęcić parę stron na omówienie kilku zagadnień. Przede wszystkim muszę odpowiedzieć na pytanie, które pewnie przyszło do głowy niektórym czytelnikom: Czy uczenie dziecka korzystania z pieniędzy nie sprawi, że wyrośnie ono na prawdziwego skąpca?
Moja odpowiedź to zdecydowane „nie”, pod warunkiem jednak że to, czego je uczymy, jest racjonalne. Tak naprawdę jednym z celów wpajania dziecku tego aspektu życia jest to, aby nie skupiło się ono wyłącznie na pomnażaniu pieniędzy. Im lepiej rozumie, czym jest pieniądz, tym mniejsze ryzyko, że w przyszłości będzie mieć obsesję na jego punkcie.
Nie należę do tych nieszczęśników, którzy uważają chciwość za zaletę. To bardzo zła cecha, ponieważ łączy się z nienasyceniem i – jak każde uzależnienie – unieszczęśliwia. Jednym z celów „edukacji finansowej” dziecka jest właśnie to, aby uodporniło się na chciwość. Po to uczymy je, aby patrzyło na pieniądze mądrze i bez emocji.
Miałem w szkole kolegę, który zdecydował, że nie będzie nosił zegarka. Taki manifest nastolatka. Był zmęczony ciągłą zależnością od czasu, i w ten sposób chciał się wyswobodzić. Szkopuł w tym, że nie mając zegarka, bez przerwy musiał myśleć o czasie. Większość dnia zajmowało mu pytanie innych ludzi, która jest godzina – było to konieczne, ponieważ wykładowcy i pracownicy kin nie pozbyli się swoich zegarków. Fakt, że on go nie nosił, nie uwolnił go ani trochę – stał się potwornym czasoholikiem.
Dzieci powinny się uczyć, jak postępować z pieniędzmi z tego samego powodu, dla którego mój kolega powinien szybko przeprosić się ze swoim zegarkiem – czyli aby uniknąć nadmiernego skupiania się na czymś, co powinno pozostawać na poziomie refleksji. Człowiek uczy się pieniądza częściowo po to, żeby zbyt wiele się nim w swoim życiu nie przejmować. A to grozi osobie, która obawia się pieniędzy, nie rozumie ich lub próbuje je ignorować.
Chcę jeszcze poruszyć sprawę dawania rad. Prawie wszystkie poradniki, jakie do tej pory czytałem, były oparte na jednej z dwóch podstawowych teorii pedagogicznych (albo na obu naraz). Czyli albo opisywały coś pozornie niemożliwego do osiągnięcia w taki sposób, że wydawało się to łatwe (zrzucenie zbędnych kilogramów, powrót do zdrowia), albo coś, co jest naprawdę całkiem proste, przedstawiały jako prawie niemożliwe do osiągnięcia (na przykład wychowywanie dzieci, które nie są całkowicie pokręcone).
Porady finansowe są zwykle przedstawiane w ten pierwszy sposób. Po przeczytaniu dziesięciu porad – pewników przytoczonych przez jakiegoś eksperta – od razu można pomyśleć: „Chyba tylko kretyn nie stanie się bogaty po przeczytaniu tej książki!” A potem dociera do nas smutna prawda – cena akcji, które kupiliśmy, bezczelnie spada, zamiast iść w górę, a żaden bank nie chce nam udzielić dziesięciomilionowej pożyczki na renowację porzuconego budynku, który planowaliśmy wyremontować. Gdyby poradniki naprawdę dawały dobre rady, nie byłoby ich aż tyle. Jedna porządna książka „co-robić-żeby-dużo-zarobić” wystarczyłaby do szczęścia wszystkim zainteresowanym.
Na dodatek wszyscy tylko wysłuchujemy dobrych rad, zamiast zgodnie z nimi postępować. Mam dokładnie takie podejście do mojej ulubionej gazety „Przegląd Konsumenta” („Consumer Reports”), której wiernym czytelnikiem jestem już od wielu lat. Uwielbiam te dogłębne analizy różnych produktów robione przez dziennikarzy. Ale jestem pewny, że nigdy nie dokonałem żadnego zakupu, opierając się na artykułach, które z takim upodobaniem czytam. Raczej – już po kupieniu jakiegoś towaru, po tym jak już go trochę poużywam, sprawdzam w magazynie, czy zakup był rozsądny, czy nie bardzo. Dzięki prenumeracie „Przeglądu Konsumenta” czuję się „świadomym, sprytnym klientem”, ale stosowanie się do wszystkich porad udzielanych w gazecie to byłby jakiś potworny kłopot. Założę się, że nawet ludzie, którzy testują towary dla Związku Konsumentów, myślą podobnie i że mają w domu pełno rzeczy, które w tych testach wcale nie wypadły najlepiej.
I wyznam jeszcze jedno: ja sam nie zawsze postępuję zgodnie z radami, które opisuję w tej książce. Bo to niemożliwe. (Przypuszczam też, że Jane Brody, dziennikarka, która w „New York Timesie” zajmuje się rubryką „Zdrowie” nie okleiła schodów taśmą odblaskową, jak to kiedyś zalecała swoim czytelnikom). Prawdziwe życie jest zbyt skomplikowane, żeby je przeżyć rozsądnie, a każdy z nas jest nie tylko inny, ale też zajęty.
Uważam, że osiągnąłem to, co zamierzałem. Pomogłem moim dzieciom przyjąć zdrową postawę w stosunku do pieniędzy, chociaż, wierzcie mi, nieraz było trudno. Naszym celem jest tak wychować dzieci, aby nie dały się przytłoczyć jednej tylko, tej finansowej, stronie życia. A dróg do osiągnięcia tego celu jest wiele. Ktoś może wybrać jedną z moich rad, kogoś innego może po prostu zainspiruję, aby wymyślił własne sposoby, ktoś może zdecydować, że zostawia rzeczy własnemu biegowi. Zainteresowanie moich dzieci sprawami finansowymi zmieniało się i było silnie uzależnione od takich ważnych czynników, jak na przykład to, czy miały w danym dniu dużo lekcji do odrobienia lub kto miał tym razem szedł z nimi do centrum handlowego.
Niczyje życie nie może być zdominowane tym, co ktoś inny sądzi na temat pieniędzy, nawet jeśli jego poglądy są nadzwyczaj mądre.
2BANK TATY
W wolnej chwili, na przykład podczas długiej jazdy samochodem, możesz zacząć z dzieckiem rozmowę, dzięki której zajmiesz czymś znudzonego małego pasażera, a przy okazji wytłumaczysz mu znaczenie słowa „odsetki”. Na początek zapytaj dziecko, czy chciałoby trochę zarobić na drobne wydatki. Jeśli odpowie twierdząco, możesz powiedzieć coś w rodzaju:
„W takim razie mam propozycję, która pewnie ci się spodoba. Tylko ja zajmuję się naszymi psami i jestem już tym zmęczony. Szukam kogoś, kto mi w tym pomoże, i jestem gotów mu za to zapłacić. Ta osoba – ty lub ktoś inny – musi codziennie rano i wieczorem nakarmić psy, zmienić im raz dziennie wodę, cztery razy w ciągu dnia wyprowadzić je na spacer, a raz w tygodniu wykąpać. Za to otrzyma wynagrodzenie – centa dziennie. Jeśli będzie się starać pierwszego dnia, na drugi dzień podwoję stawkę. Jeśli będzie się starać drugiego dnia – znowu podwoję stawkę, czyli za trzeci dzień dostanie już cztery centy. Będę podwajał zapłatę każdego dnia tak długo, jak będę z pracy tej osoby zadowolony. Co o tym myślisz?”
„Chyba oszalałeś!” – odpowie pewnie dziecko.
A przynajmniej taka powinna być jego odpowiedź, bo przecież nawet tak malutka pensja, zaczynająca się od jednego centa za dzień i podwajana każdego następnego dnia, po trzydziestu dniach urośnie do pięciu milionów. A potem to już chyba sięgnie gwiazd.4
OPROCENTOWANIE W ROZMIARZE DZIECIĘCYM
Wyobraźmy sobie przez chwilę, że sumy, które mamy na rachunkach bankowych podwajają się w taki właśnie sposób każdego dnia. Łatwo by wtedy było przekonać nasze dzieci, że warto oszczędzać. Ba, sam szybciutko otworzył bym sobie taki rachunek. Problem w tym, że na świecie bardzo szybko zabrakłoby pieniędzy. Taki rachunek, z dublującym się każdego dnia saldem, musiałby mieć oprocentowanie 3.757.668.132.438.133.164.623.168.954. 862.939.243.801.092.078.253.311.793.131.665.554.451.534.44 0.183.373.509.541.918.397.415.629.924.851.095.961.500 procent w skali roku. (To prawdziwa liczba, którą obliczył dla mnie kolega mający dostęp do serwera pewnej międzynarodowej korporacji).
Właściwie jedyną różnicą między kontem z codziennie podwajającym się saldem a takim zwyczajnym, dostępnym w każdym banku, jest czas. Na obu typach kont po jakimś czasie złożona na nich suma podwoi się, tyle że w przypadku zwykłego rachunku potrwa to bardzo długo.
Rachunek z oprocentowaniem rzędu dwu procent w skali roku zamieni początkowego centa w dwa centy po około trzydziestu pięciu latach, a cudowna przemiana centa w pięć milionów potrwa lat – w przybliżeniu – tysiąc.
Właśnie przemyślenia nad