Strona główna » Obyczajowe i romanse » Baronowa Blixen

Baronowa Blixen

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03408-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Baronowa Blixen

Baronowa Blixen opowiada o słynnej duńskiej pisarce Karen Blixen (1885–1962). Opowiada w fascynujący i nietypowy sposób. Autorka, francuska dziennikarka i pisarka Dominique de Saint Pern, określiła książkę terminem „powieść”. Ta szczególna powieść biograficzna ma jako narratorkę Clarę Selborn (1916–2008), wieloletnią sekretarkę Blixen. Sama Karen Blixen, znana przede wszystkim ze sfilmowanej powieści Pożegnanie z Afryką (1937, film 1985) i również sfilmowanego (1987) opowiadania Uczta Babette, była osobowością niezwykłą, trudną, a zarazem heroiczną. Na fabułę niniejszej powieści składa się rekonstrukcja jej życia, dawny i dzisiejszy obraz miejsc, w których przebywała: prowadzonej przez nią w latach 20. XX wieku plantacji w Kenii i ojczystej Kopenhagi, gdzie pisała pod pseudonimem, a w ostatnim roku życia była bliska otrzymania Nagrody Nobla. Fabularyzowana opowieść o życiu Blixen włożona w usta Clary Selborn ukazuje pisarkę w najważniejszych momentach jej życia, zwłaszcza gdy po powrocie z Afryki rozwija działalność literacką. W tej fabularyzowanej biografii prawie wszystkie postacie są autentyczne, łącznie z Meryl Streep na planie filmu, a fakty, ujęte w fascynującą opowieść, stanowią wynik rzetelnych badań autorki i jej wywiadów z żyjącymi jeszcze świadkami wydarzeń.

 

Polecane książki

„Piętnaście lat temu Biały Książę rzucił, na Międzyziemie trzy wszechpotężne klątwy, by przechwycić Księgę Wszechrzeczy, zawładnąć trzema wymiarami i stać się półboską istotą . Od tej pory świat pogrążył się w mroku, a jego mieszkańcy, na mocy jednej z klątw stracili swe człowieczeństwo, przestali m...
Narracje zombiecentryczne. Literatura ‒ Teoria ‒ Antropologia to głównie rozważania genologiczne i antropologiczne; ich celem jest zdyskontowanie powszechnego wyobrażenia, że teksty koncentrujące się wokół zombie są wyłącznie horrorami bądź nie angażują się w istotne dyskursy. Popkultura jest bowiem...
Książka znanego dziennikarza i pisarza jest pozycją wyjątkową na naszym rynku wydawniczym.Jest to opowieść napisana w formie pamietników czterech byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych, którzy w pierwszych powojennych latach powrócili z Zachodu do kraju zwanego w tamtych latach Polską...
Na książkę składają się trzy teksty, napisane przez trzy niezwykłe kobiety, którym przyszło żyć w strasznych czasach. Chaja Rosenblatt i Rywka Schenker urodziły się na początku lat dwudziestych i w wojnę weszły jako młode, lecz już dorosłe kobiety, Melania Weissenberg natomiast była od nich znacznie...
Ironiczny, wnikliwy i zabawny portret Amerykanów przełomu XX i XXI wieku. Zbiór nietypowych historii przesyconych ironicznym humorem, groteskowymi postaciami i sytuacjami. Bohaterowie są egocentryczni, niedojrzali emocjonalnie i zagubieni, zapatrzeni w media, rozbudzeni seksualnie, ale niezdoln...
Hamburg, 1946 rok. Do zniszczonego wojną miasta przyjeżdża brytyjski pułkownik Lewis Morgan, który ma nadzorować odbudowę zdewastowanego Hamburga. Ponieważ jest na uprzywilejowanej pozycji zwycięzcy, rekwiruje piękną posiadłość nad brzegiem Łaby, gdzie ma zamieszkać z żoną i jedynym synem, który prz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dominique de Saint Pern

Dominique de Saint Pern

Baronowa Blixen

Przekład
Bogdan Baran

Czytelnik

Warszawa 2016

Prolog

Kopenhaga 1983

Istnieje bóg od czuwania nad gasnącymi legendami. Od pamięci o gwiazdach
nieco zapomnianych. Anioł stróż zdolny do odejścia od stołu, przy którym
świętują bogowie. Istnieje, bo inaczej – jak to wytłumaczyć?

Blixen. Karen Blixen. To nazwisko nie wzbudza dziś już wielkich emocji.
Jej pseudonim Isak Dinesen też nie. Po hebrajsku „śmiejący się”. Isak –
ciągła obietnica literackiej Nagrody Nobla, która nie nadeszła. Co zaś
do baronowej Blixen… już za życia młodzi duńscy rodacy uważali ją za
martwą. Jej życie i opowieści należały do poprzedniej epoki. Powojenny
świat zwrócił się ku czemuś innemu – ku egzystencjalizmowi i jazzowej
gorączce piwnic Saint-Germain.

Martwa? Nie znali jej. Spędziłam ponad dwadzieścia lat u boku Karen
Blixen. As zmartwychwstania. Naprawdę bardzo silna. Pewna siebie, o urzekającej prezencji… I ta sztuka wychodzenia z grobu – próbowały ją
do niego wepchnąć mody literackie, które same tam kończyły – nie mówiąc
o gorliwości lekarzy, którzy badali jej cierpiące ciało, deformowali je,
usuwając tu nerw, tam dno żołądka, krojąc ją na kawałki pod pretekstem
chronienia życia. Psuła szyki diagnozom, odcinała się od nich i oczarowywała wszystkich.

W wieku, w którym inne grały role wdów, ona jawiła mi się jako wamp
Manhattanu. Wspaniała. Siedemdziesięcioczterolatka, z Ameryką czerwonych
dywanów u stóp. Byłam tam. Nowy Jork 1959. Nieprawdopodobne wydawało się
to wszystko, ta ekscytacja, ta adoracja.

Potem uspokojenie. I niepamięć.

Ostatnie tchnienie wydane jesienią 1962 roku, po siedemdziesięciu
siedmiu latach życia, które w znacznej mierze tylko ja mogłam opisać.

I nagle Hollywood. Film biograficzny, mówią. Jej życie w Afryce. Będzie
zatytułowany Pożegnanie z Afryką, tak jak książka ze wspomnieniami z Afryki, największy sukces literacki Karen Blixen. Jej legenda
przeniesiona na panoramiczny ekran. Meryl Streep, Robert Redford.
Zachwyciłoby ją to. To? Gwiazdy, sunlights, imprezy, blask legendy,
którą troskliwie ukształtowała.

Zafunduje sobie ostatni powrót z zaświatów. Niech ją oglądają.

Producentka zaprasza mnie na plan. Nalega przez telefon.

– Zależy nam na pani obecności w Nairobi. Miss Streep bardzo pragnie się
spotkać, żeby jej pani opowiedziała o pani Blixen.

Co kazało jej myśleć, że będę chciała rozmawiać o Karen? Że wiem o niej
więcej niż inni? Zresztą, cóż prawdziwego wie się o tych, których się
kochało… odchodzą, zostawiając nam garść wspólnych wspomnień i fragmenty swojej historii, poprzedzielane przemilczeniami, w których
skulone drzemią ich prawda i nasza niewiarygodna ich nieznajomość.

– Wie pani, poznałam baronową Blixen długo po jej powrocie z Afryki…
Co nowego mogłabym powiedzieć miss Streep, czego ona by nie wiedziała?

Nalega. Słyszę w jej głosie cień histerii. Ta kobieta nie ma prawa
zawieść.

– Miss Svendsen, towarzyszyła jej pani przez dwadzieścia lat, kto znał
ją lepiej niż pani?

Znać ją… Widziałam ją, tę świecę z dopalającym się ostatnim włóknem
knota, a potem rozbłyskującą od nowa. Albo skuloną z bólu, gdy pisała te
swoje historie, by przetrwać kolejną noc. Przyłapywałam ją na kreowaniu
romansów żywych ludzi, dzieliła pary, by tworzyć nowe związki na gruzach
poprzednich. Poznałam ją, jak ciskała piorunami, krzyczała z radości,
cięta lub drażliwa, radosna, nigdy taka sama, zawsze popychana
niepohamowaną potrzebą gry. Bo ona grała, tak jak dzieci – w swej
wszechmocy wymyślają nowe światy niczym bogowie, którzy na swój okrutny
i lekkomyślny sposób zabawiają się śmiertelnikami.

Potrafiła być irytująca. Bywały dni, gdy mogłabym ją oskalpować. Ale
znać ją… Rozśmieszają mnie wszyscy ci dziennikarze, poeci, wydawcy,
którzy mnie wypytują i oczekują, że ona przemówi do nich moim głosem,
zaintrygowani jej dziełem, które całe bada tajemnice tożsamości.

Nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać: A ty, Claro, kim jesteś?

Na takie pytanie odpowiedziałabym z ochotą, że nazywałam się Clara
Svendsen i że urodziłam się dwa razy. Po raz pierwszy w Dragør, w Danii,
w 1914 roku w rodzinie rybaków. Dyplom z literatury, poliglotka,
latynistka, pianistka po godzinach, źródło zdziwienia i duma mej
skromnej rodziny.

Moja egzystencja streszcza się w garstce faktów: byłam sekretarką
genialnej kobiety, a z biegiem lat stałam się jej damą do towarzystwa,
pielęgniarką, tłumaczką, najbardziej wymagającą czytelniczką, dobrowolną
niewolnicą, słabo opłacaną, ogólnie biorąc – wcale. Uważała mnie za
wielkie obciążenie, kawałek taśmy nie do odklejenia. Co ciekawe, obelgi
wymyślane przez umysł wzburzony katuszami zadawanymi ciału nie podważyły
jej zaufania do mnie, skoro powierzyła mi wykonanie swojego testamentu
literackiego. Inaczej mówiąc, do końca życia pozostanę na jej usługach.

No dobrze, Claro, ale kim ty naprawdę jesteś?

Rozmytą sylwetką w cieniu kobiety nawykłej do przyciągania spojrzeń,
krągłą twarzą za ostrymi rysami oblicza baronowej. Bez niej nie
istnieję. Nie mam przyjaciela, nie pozostaję z nikim w relacji, której
najpierw ona by nie nawiązała lub która nie kierowałaby się
zainteresowaniem jej osobą. Zniosłam jaja w cudzym gnieździe, nawet nie
zdając sobie z tego sprawy. Sprawowanie kontroli nad jej dziełem dawało
mi spore możliwości, czego ona nie mogła ignorować. Gdybym zechciała,
mogłabym przytłumić jej popularność, tak jak ona zdusiła moje życie. W wieku dwudziestu lat mogłam zostać pisarką, spodobać się jakiemuś
mężczyźnie, założyć rodzinę, rozwijać się samodzielnie. W zamian
zapukałam do jej drzwi.

Nie pamiętam już, który to autor radził młodemu wielbicielowi: „Nigdy
nie zawieraj znajomości ze swoim ulubionym pisarzem”. Szkoda, że tego
nie wiedziałam w odpowiednim czasie!

Uwalnianie się od jej wpływu zajęło mi prawie dwadzieścia lat.
Zbudziwszy się pewnego poranka, wiedziałam, że zostałam uzdrowiona, to
niewytłumaczalne, ale wiedziałam to. W dniu, który nazywam wyjściem z więzienia, podjęłam kroki, by zmienić nazwisko. Stałam się Clarą
Selborn. O jedną literę od Selfborn. Samorodna poniekąd. W wieku
siedemdziesięciu lat! To by ją rozbawiło, jak sądzę.

Słyszę siebie mówiącą do słuchawki:

– Clara Selborn, nazywam się Selborn.

Za witrynami mojego biura śnieg sypie na japoński most i na staw. Biały
pejzaż oddycha w zwolnionym tempie. Zimowa cisza tłumi szum fal, które
uderzają o drugi kraniec budynku.

Takiego śnieżnego dnia jak ten pojechałyśmy odkrywać Amerykę. Karen i ja. Baronowa i jej trzydzieści jeden kilogramów kości, ja i moje
przerażenie, że ujrzę ją rozpadającą się w drodze. Zostały mi po niej
tysiące jej obrazów, ale jeden przechowuję w pamięci – ten, który dobrze
pokazuje, jak żyła Karen Blixen. Ten z jej zmartwychwstania pewnego
wieczoru 1959 roku na Manhattanie.

Zaproszono ją na kilka spotkań autorskich. W 1937 roku Ameryka była
pierwszym krajem, który opublikował jej dziwne Siedem niesamowitych
opowieści i który się ekscytował tą Dunką znikąd. Zdezorientowana
krytyka i publiczność zaczęły celebrować ją jako znakomitą pisarkę.
Następnie Pożegnanie z Afryką olśniło ten naród pionierów. Dwadzieścia
dwa lata później Ameryka, która przez ten czas odsuwała się od niej i wszystkie podejmowane przez Karen próby dostania się tam zawiodły, ta
renomowana, zmienna Ameryka zaprosiła ją, chciała ją mieć na swojej
ziemi, by wreszcie uhonorować.

Tego styczniowego wieczoru 1959 roku nikt nie dałby złamanego grosza za
Karen Blixen w centrum poezji Young Men’s-Young Women’s Hebrew
Association. A już na pewno nie Jay William Smith, młody poeta
odpowiedzialny za wprowadzenie jej na scenę.

Ich pierwsze spotkanie nastąpiło nieco wcześniej, w bibliotece centrum.
Smith wyszedł z niego przestraszony.

Zatonąwszy w ogromnym fotelu, baronowa, której małe stopy w czółenkach
zawisły w powietrzu, bezskutecznie próbowała się podnieść, by go
powitać. Smith ujrzał starą kobietę niewymownie kruchą, tak wątłą, że
wydała mu się zmajstrowana ze zmurszałego drewna. Spoglądało na niego
dwoje zakłopotanych oczu, jak gdyby ich właścicielka obudziła się nagle,
nieco zagubiona. Zbliżywszy się, zobaczył ją lepiej. Pod figlarnym
kapelusikiem wąska i blada twarz pokryta siatką drobnych zmarszczek,
potem orli nos, wysokie kości policzkowe i ironiczny grymas szerokich
ust. Smoliście czarne oczy były bardzo żywe. Ogromne, obrysowane tuszem,
biła z nich wyjątkowa energia. Smith ujrzał wesołe iskierki tańczące na
dnie źrenic. Głos o barwie kontraltu, który wydobywał się z tego
kruchego szkieletu, zadziwił go. Ale bardzo szybko, po wymianie
grzeczności, Karen powróciła do swojej lekkiej apatii.

Nowy Jork i jego imprezy wyczerpały ją. Nogi, które dawniej tańczyły
fokstrota w Muthaidze, już jej nie niosły. Chciałam, by zrezygnowała.
Utrzymywanie widzów w napięciu przez dwie godziny występu wymagało sił
Wagnerowskiej heroiny. Skąd miałaby je brać?

Karen potrafiła czytać mi w myślach, wolała więc mnie zignorować i wycofać się w głąb siedziska, zaciągając się papierosem. Wiadomość
wysyłana przez kłąb dymu unoszący się nad fotelem drwiła sobie ze mnie:
Jestem tu, mam się dobrze. I’ll be back soon!

Nikt w to nie wierzył.

Wymusiłam na niej ustępstwo, które potwierdziło moje obawy: podczas
krótkiej przerwy przewidzianej między jej dwiema opowieściami, zapytam
ją dyskretnie, czy życzy sobie kontynuować. Jeśli nie, to Smith pomoże
jej zejść ze sceny.

Mimo tornada, które rozpętało się nad Manhattanem, publiczność przybyła.
Dotarł do nas rumor, przytłumiony, drżący. Nieprzerwany strumień
taksówek i limuzyn dowoził na Dziewięćdziesiątą Drugą Ulicę celebrytów,
takich jak Truman Capote, który odwiedził nas kilka razy w Rungstedlund,
Gloria Vanderbilt wsparta na ramieniu Sidneya Lumeta, pisarzy, aktorów
teatralnych, studentów… Chcieli zbliżyć się do legendy.

Karen poprosiła mnie o pozostawienie jej na chwilę samej. Malowała się
starannie – „tylko wygląd się liczy” – potem pomogłam jej przywdziać
sukienkę, tak jak przywdziewa się zbroję.

Trzeba było wydobyć ją z fotela, trzymając pod ramionami, które były
wątłe jak skrzydełka ptaka. Następnie popłynąć z nią do windy, by
wreszcie pozwolić jej upaść na wózek inwalidzki. Już kulisy. Zaraz
scena. Jej ponure spojrzenie zaczęło ciskać gromy. „Wyjmij mnie z tego!
Nie jestem inwalidką! Na stojąco, dalej, pomóż mi wstać!”. Fukała jak
kot. Smith szepnął do mnie: „Ona nie dojdzie do mikrofonu!”. Wzniosłam
oczy do nieba. Ustąpiłam. Smith wziął głęboki oddech… „Claro, powiedz
mi, jak brzmiała ta dewiza jej przyjaciela, Fincha Hattona? Dam sobie
radę? No to idziemy…”.

Podał jej ramię, a baronowa, co za cud, z gracją je ujęła.

W wielkim audytorium gwar zamarł. Publiczność zrobiła wielkie oczy na
widok tej kruchej istoty, tej zjawy w długiej czarnej sukni, tak
prostej, że jej uszycie z pewnością wymagało najwyższego kunsztu,
przypudrowanej bladej twarzy, w której mądrze lśniło dwoje umalowanych
oczu. Cała sala zrozumiała. Bez silnego ramienia poety zjawa by upadła.
Było jednak coś tak śmiałego w jej sposobie posuwania się naprzód, że
wydawało się, jakby to ona wyznaczała tempo swojemu rycerzowi, odłączała
się od niego niepostrzeżenie i poruszała wyłącznie siłą swojej woli.
Jakby jakiś impuls elektryczny przebiegł przez salę. Widzowie wstrzymali
oddech w absurdalnej nadziei, że uda im się wesprzeć to niepewne
zmierzanie do celu, zapobiec upadkowi i wydłużyć czas trwania cudu.

Nagle Karen zatrzymała się w pół drogi. Zachwiała się. Z wysiłkiem, o którym wiedziałam, że jest nadludzki, odwróciła się do nich, ukazując
swoje blade oblicze, swój uśmiech.

Czy chciała im podziękować za przybycie? Za ocalenie jej od zapomnienia?
Czy chciała pozdrowić zgromadzonych na parterze, na balkonach, tych,
którzy siedzieli na schodach lub stali ścieśnieni na końcu sali?
Energicznie wyciągnęła w ich stronę delikatne ramię. Zupełnie jak magik
budzący śpiące medium.

Łączyło to w sobie tyle wdzięku i odwagi, że widzowie spontanicznie
powstali i powitali ją burzą oklasków.

Zawsze było tak samo. Wkraczała i od razu wszystko się kręciło wokół
niej.

Dotarła do ciężkiego, średniowiecznego fotela, który dyrekcja ośrodka
zdjęła ze strychu na tę okazję, tak dużego, że w nim utonęła. Podczas
gdy Smith prezentował ją publiczności, ona przebiegała salę swoim
cygańskim, władczym, przyjaznym spojrzeniem. Tego wieczoru ofiarowała
tym Amerykanom tyle samo miłości, ile oni dawali jej od ćwierćwiecza;
tego wieczoru była gotowa w razie potrzeby oddać im wszystkie swoje
życiowe siły.

– Kto czytał książkę Pożegnanie z Afryką, przypomina sobie może moją
poranną przygodę w Nowy Rok. Słońce jeszcze nie wstało i gwiazdy, tuż
przed zniknięciem z nieboskłonu, wisiały na nim niczym świetliste
krople…

Podobnie jak Jayem Smithem wcześniej, zawładnął nimi ten głos płynący
jak spoza czasu. Głos wieczności. Silny i przytłumiony, opanowany,
zmieniający barwę bez uprzedzenia. Niósł ich, dokąd chciał. Na farmę, do
dzieci z plemienia Kikuju, zmartwienia narratorki stawały się ich
udziałem. Tam, dokąd ona jeździła konno, jechali też oni. Spali obok
niej pod Krzyżem Południa, a kiedy zaglądała w oczy lwom, oni z drżeniem
robili to samo.

Karen Blixen lub Isak Dinesen, nie było ważne, czy to nazwisko, czy
pseudonim. Kobieta, pisarka bliska Nobla albo plantatorka kawy w Kenii z początku wieku, nie liczyła się tożsamość. Ta, dla której zapomnieli o sobie, nie była już kapryśną damą po siedemdziesiątce, gwiazdą
nowojorskiego sezonu, którą wypadało zobaczyć, powitać, usłyszeć. Nie,
tego wieczoru miała dwadzieścia, sto, tysiąc, trzy tysiące lat.
Uosabiała starą, arystokratyczną i radosną Europę. Była ustami mądrości
i przeszłości.

Odniosła totalne zwycięstwo. Znała swoją siłę. Mówiła im o afrykańskich
nocach przy pełni księżyca; opowiadała o Denysie Finchu Hattonie,
przyjacielu, który przyniósł jej nowe życie i światło; ofiarowała im
Somalijczyka Faraha, wartownika jej afrykańskiego wszechświata; ujawniła
list od króla Danii i to, że jej służący z plemienia Kikuju mieli
zdolności magiczne, dzięki którym goiły się im rany. Opowiadała bez
zaglądania do trzymanych na kolanach kartek, które spisałam na maszynie
pod jej dyktando. Po co miałaby tam zerkać? Każde słowo, każda linijka
były zapisane w jej ciele. Narodziły się z katastrofy i z cudów jej
życia. Niegdyś, wieki temu, była młodą kobietą, którą niosła nadzieja.
Kochała bez miary, rozpaczliwie; ją też kochano, choć z mniejszym
zaangażowaniem. W tej przepełnionej sali tylko ona i ja wiedziałyśmy, że
echo tej niedoskonałej miłości, pewnych nocy nadal ją prześladuje.

Z jej ust wypływały zgrabne zdania, posługiwała się wspaniale językiem,
tak jak zawsze. Nie oszukiwała. Nie grała. Przeżywała raz jeszcze
rzeczy, o których mówiła, śniła na nowo to, co wymyśliła. I dla tych
wszystkich osób, zauroczonych jej głosem, przerabiała historię. Swoją
historię, wyidealizowaną, której prawda dotykała w każdym widzu
sekretnych nut, a te wibrowały i łączyły się jedna z drugą.

Przerwała na chwilę przed rozpoczęciem drugiej opowieści. Przysunęłam
się do niej. Jej niewidzące spojrzenie przebiegło po mnie. Istniała
tylko koncentracja, która teraz spajała wszystkie jej „ja”, liczył się
wyłącznie krąg światła, który ją otaczał. Ja zaś byłam przerwą w eterze.
Nalegałam. Miałam prawo do spojrzenia niespotykanej mocy. Zszokowana,
zawróciłam. Wiedźma!

Była w transie.

Z pewnością sprawiła to amfetamina, którą zażyła chyłkiem, by utrzymać
się w pionie. Jeden z jej niezliczonych sekrecików. Wiedziałam, że
trzeba by przywołać inne siły niż moje, aby stawić opór jej woli.

Ledwie wróciłam za kulisy, a jej sugestywny głos rozbrzmiał na nowo.

Trwało to jeszcze godzinę. Potem widownia oklaskiwała ją na stojąco,
wydawało się, że grzmot braw nigdy nie ucichnie. Jedni mieli łzy w oczach, inni tupali. Ona oddalała się wśród aplauzu – głowa wysoko,
ramię Smitha zdegradowane do funkcji rekwizytu. Później ktoś zauważył,
że opuściła scenę „jak ptak zbyt stary, by mógł latać”. To porównanie
wydało mi się trafne. W tym okresie życia ciało było dla niej klatką,
ale umysł, który przemierzał oceany, kultury i dramaty, uparcie walczył
z pustką potężnymi uderzeniami skrzydeł.

I za to ją kochałam, dlatego ją wspierałam. Oporną. Niezłomną.
Ryzykantkę. Moją Honorową Lwicę.

Część pierwsza

Plan filmowy w Afryce

Nairobi 1984

1

Wiedziałam, jakie będą moje pierwsze słowa.

– Proszę mnie zawieźć – powiem do taksówkarza – na stary dworzec,
zatrzymamy się tam na chwilę, a potem pojedziemy Railway Road do hotelu
Norfolk.

Wjadę do Nairobi drogą, którą Karen Blixen obrała za pierwszym razem, w 1914 roku. Zanocuję w hotelu, w którym spędziła pierwszą afrykańską noc.
Przyjęłam zaproszenie działu produkcji filmu i od tego czasu ze sto razy
przebiegłam w myśli trasę do „hotelu lordów”.

Przybędę trochę zmęczona długim lotem z Kopenhagi, ale nie przeszkodzi
mi to w odbyciu wędrówki bitym traktem, na którym siedemdziesiąt lat
wcześniej świeżo poślubieni Karen i Bror Blixen kołysali się w karioli
ciągnionej przez muły. Bror i Karen u progu życia. Blixenowie, władcy
wyżyn z Afryką, polem gry, u stóp. Para uroczych szaleńców, jeszcze
zdyszanych po ucieczce przed strasznym niebezpieczeństwem: życiem pod
kloszem, jakie groziło im w Skandynawii. Zamykam oczy. Karen nie wie, na
co najpierw patrzeć. Na ozdoby z piór? Na nagie, lśniące ciała? Kolory
ją oszałamiają. Zbyt żywe. Gorączkowo rojne ulice również. Emocje nie do
opanowania. Jest pijana. Odurzona intensywnymi aromatami, wonią potu,
gryzącego dymu, końskich odchodów. Wcześniej znała tylko świeży zapach
duńskich lasów i akwarelowe barwy północnych ogrodów.

Zaabsorbowana swoim idealnym scenariuszem, zapomniałam przygotować się
na rzeczywistość. Minęła dopiero szósta wieczorem, a już jest ciemno.
Tutaj mrok zapada nad miastem zawsze o tej samej porze.

Produkcja wysłała po mnie samochód na lotnisko. Pada ulewny deszcz.
Przez brudne szyby widzę scenę jak z apokalipsy. Jedziemy gigantycznym
błotnistym traktem podziurawionym kraterami rzygającymi wodą. Samochody
poruszają się godnym podziwu slalomem między wielkimi wyrwami w drodze.
Inne decydują się brać przeszkody przy akompaniamencie klaksonu.
Obojętne na te akrobacje, na tropikalną ulewę, na harmider, grupy
młodych Afrykanów idą do Nairobi pieszo. Płyną.

Wkraczam do miasta halucynacji.

Dwie godziny później docieramy do hotelu Norfolk. Zrezygnowałam z przejazdu przez stary dworzec, z chwalebnego przybycia przez Railway
Road. Moja pielgrzymka rozpoczyna się nieodbytym spotkaniem.

2

Zaraz po przekroczeniu progów Muthaigi doznaję pocieszającej pewności,
że duchy goszczących tu niegdyś osób czekają na mnie przy barze w strojach myśliwskich, ze szklankami whisky w dłoniach. Moja obecność w legendzie swingującej w rytm korków od szampana przyprawia mnie o gęsią
skórkę. Mam słabe pojęcie o tych pionniers gentlemen, którzy
przydawali blasku wspomnieniom Karen. Kilku notabli, niemało nicponi…
Wspominając ich, jednak natychmiast młodniała.

W kącie baru wyłożonego ciemną boazerią moje widma niecierpliwią się,
wiem to, czuję. Zamawiam szkocką. To powinno im się spodobać. Wybrałam
odosobniony fotel stojący dokładnie na ukos od ławek, na których
zasiadają, by piciem bez umiaru kultywować wśród dawnych absolwentów
Eton zwyczaje i nawyki starej Anglii. Są tam. Pierwszy rzuca się w oczy,
dominując nad grupą swoją posturą, rozpoznawany po białej grzywie i niesprawnej nodze, Hugh Cholmondeley, lepiej znany jako lord Delamere.
Stary lew szanowany przez Masajów. Obok niego, również postawny, lecz
dużo młodszy, baron Bror von Blixen-Finecke, wielki biały myśliwy, który
fascynował Hemingwaya. Karen skazała Brora na piekło. Stała się tragedią
jego życia. Z tyłu, zawsze trochę zamyślony, mimo figlarnego i bystrego
uśmiechu, Denys George Finch Hatton, syn ósmego hrabiego Nottingham,
najlepsza strzelba Afryki. Denys zmarł zbyt wcześnie, zbyt młodo, by Hem
zdążył się nim zachwycić. Dwa wulkany energii u szczytu stołu, niezdolni
usiedzieć w jednym miejscu, chyba że trzymają na muszce dużą zwierzynę,
to bez wątpienia Tich Miles i Berkeley Cole, nierozłączni, niepoprawni
birbanci i figlarze. Z nimi szczupła i niska postać… Galbraith Cole,
oczywiście, rudzielec jak jego brat Berkeley. Ledwie usiadł, a już
opowiada innym, że przybył właśnie z doliny Wielkiego Rowu i że musiał
rozebrać swój pojazd na części, by przebyć wąwóz, a po pokonaniu
przeszkody ręcznie zmontować go z powrotem. W przeciwnym razie nie
zdążyłby na tego kielicha! Trochę się przesuwają, by zrobić miejsce
błądzącej duszy nieszczęśliwego Jossly’ego Haya, hrabiego Errolu i sekretarza stanu do spraw kolonii, zabitego w lesie przez pewnego
zazdrosnego męża.

Nie wiedziałam, jak wyglądają twarze tych osób znanych mi tylko z nazwiska. Teraz wpatrują się we mnie ich wiszące nad ławką portrety.
Zebrani tam przypominają grupę aktorów na scenie teatru czekającą z rozpoczęciem spektaklu już tylko na starą przyjaciółkę Tanię1.
Byłaby to sztuka, która przywróci dawną woń Nairobi.

Niestety, mamy niedzielę 1984 roku i klub Muthaiga, miejsce zabaw,
rozpusty i przyjaźni, znajduje się w rękach bladych potomków tamtych
pionierów. Pokolenie za pokoleniem uwalniali je od siarczanych oparów i czynili czymś na swój obraz: wygodnym miejscem kultu. Ludzie wstępują
tam na piwo przed rozpoczęciem świętej ceremonii niedzielnego brunchu.
Natłok koszulek polo Ralpha Laurena zamiast kamizelek i żakietów.

Wczoraj ledwie zdążyłam zostawić bagaże w hotelu, a już przechwyciła
mnie osobista asystentka aktorki. „Miss Streep chciałaby się z panią
spotkać jak najszybciej. Nie kręci jutro. Czy byłaby pani wolna w porze
śniadania? W Muthaidze? Zatem o dwunastej…”.

Czekam zatopiona w myślach, tymczasem gwar rozmów nagle milknie. Weszła
aktorka. Można by przypuścić, że przez salę przebiegł jakby impuls
elektryczny. Potem utkwione w niej spojrzenia odwracają się z udawaną
obojętnością.

Jest obserwowana. Ona to wie. Poszukuje mnie wzrokiem zza ciemnych
okularów. Cienkie oprawki przydają surowości ostrym rysom jej twarzy.
Sądziłam, że jest blondynką, tymczasem omiata salę spojrzeniem brunetka
z burzą włosów. Nie należę do tych, których zauważa się od razu, ale ona
podchodzi prosto do mnie, zanim zdążę wykonać jakikolwiek gest. I oto
moja dłoń ląduje w jej dłoniach, potrząsana z entuzjazmem: „Clara! Tak
się cieszę…”. Zdejmuje okulary i uśmiecha się do mnie. Delikatne
porcelanowoniebieskie oczy. Można by uznać, że wysokie, wypukłe czoło i rozjaśniona twarz wyrażają spokój, gdyby nie pionowa zmarszczka między
brwiami, jedna, lecz głęboka. Strój niczym się niewyróżniający. Obcisła
bluzka, sportowe spodnie, trampki. Żadnej biżuterii, z wyjątkiem dwóch
dużych złotych pierścionków. Ze zrobionego w pośpiechu koka wymykają się
na kark kosmyki.

A zatem Karen to ona.

Znam twórczość tej aktorki, uwielbiam ją. Potrafi bez patosu wyrazić
najsubtelniejsze uczucia. Czy jednak ta siedząca przede mną młoda
Amerykanka, tak typowy WASP2, będzie umiała wyrazić złożoność
„mojej” Blixen?

– Dwa wermuty, na cześć baronowej? – zaczyna.

Oczywiście, odpowiadam. Lecz sprawię jej zawód. Ona uważa mnie za
posiadaczkę wiedzy, tymczasem ja w rzeczywistości dysponuję nią tylko w nieznacznej części. Karen zabrała swoją prawdę ze sobą, zostawiając mnie
z licznymi wątpliwościami, które mam nadzieję wyjaśnić podczas pobytu
tutaj. A także różne sekrety, cały ten rozgardiasz jej życia, rzeczy
wstydliwe.

Obserwuję aktorkę, która mówi po to, by mnie rozluźnić lub by samej się
uspokoić, nie wiem. Piękna, tak, na swój sposób pełen drobnych
niedoskonałości. Trochę zbyt długi nos, odrobinę zbyt spiczasty, oczy
raczej małe, lecz tak pełne wyrazu… Sądzę, że Truman Capote znalazł w niej coś z ptaka. To przesada. Zapewne ledwie się ją zauważa na co
dzień, mija bez odwracania za nią głowy. Ma cudownie delikatną kremową
cerę, która absorbuje nawet najmniejsze cząstki światła unoszące się w pobliżu.

Czyta w moich myślach? Wyznaje ze śmiechem w oczach:

– Nie wyobrażasz sobie, jak walczyłam o tę rolę… Syd szukał kogoś
bardziej seksownego, kto potrafiłby oddać tę „uwodzicielskość” Blixen!

Powiedziała „uwodzicielskość”, wzruszając prostodusznie ramionami jak
wcielenie zaambarasowanej niewinności, jak Marilyn, kiedy grała Marilyn.

– Syd?

– Tak, Sydney Pollack, reżyser.

No tak, „Syd” miał rację. Jakkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, do
późnej starości i mimo zatrważającego wychudzenia Karen Blixen wywierała
magnetyczny wpływ na mężczyzn. Niektórzy, wiedziałam to, pozostali pod
nim przez resztę życia.

Wybuchamy śmiechem. Młoda kobieta bawi się, jest żywa, figlarna. Kocha
życie. Korzystanie z niego.

Nagle przypominam sobie zdjęcie.

Zrobiono je Karen na farmie w 1923 roku; miała wtedy trzydzieści osiem
lat. Widać młodą, beztroską, uśmiechniętą kobietę, jej twarz o krągłych
policzkach jest naga. Ta kobieta nie poszukuje jeszcze gry z celem, czy
to z fotografem, czy z publicznością. Zdjęcie powstało pod koniec
śniadania, niewątpliwie w chwili szczęścia. Odsunęła talerz, oparła
łokcie na stole i pali. Filiżanka mokki stoi obok niej, położenie
łyżeczki na spodku i okruchy deseru na obrusie sugerują, że kawa została
podana i wypita. Kto uchwycił tę chwilę zapomnienia? Denys? Berkeley? A może Thomas podczas pobytu u siostry? Ktoś kochający, to pewne.
Uwidacznia się tu taka ufność wobec przeżywanej chwili, że czuję ucisk w gardle. Turban z szala zakrywa częściowo włosy Karen, pełną twarz zwraca
ku pierzastej kulce na swoim ramieniu. Mała sówka. Zda się szeptać do
ucha jakiś sekret, a ona jest nim rozbawiona. Uśmiecha się.

Gdyby mnie zapytano: „Jak wyglądały szczęśliwe czasy w Mbogani?”,
odpowiedziałabym: „Właśnie tak”.

Niedługo lokaj odnajdzie zwierzątko uduszone sznurem rolety, z którego
ptak usiłował wyskubać kilka nitek na gniazdo. Niedługo iluzja się
rozwieje.

Myślę, że Karen polubiłaby aktorkę.

Jemy śniadanie na tarasie otwartym na tropikalny ogród, spojrzenia
ponownie kierują się na nas, kłują mnie w plecy jak małe ostrza,
podziwiam sposób, w jaki ta młoda kobieta je ignoruje, jakby potrafiła
wytworzyć przestrzeń wolności w samym sercu tej ciemnej masy, która
próbuje ją uwięzić.

Wynajęła rozległą posiadłość na obrzeżach Nairobi, z polami i stadniną.
Chce pooddychać Afryką, jak mówi, poczuć ją, maksymalnie zbliżyć się do
doznań, które odmieniły Karen Blixen. Trzymając łokcie na stole, opiera
twarz na dłoniach. Jej oczy marzą.

– Afryka to czuły moloch. Jeśli wierzyć słowom baronowej, wymaga od nas
wyzbycia się własnego czasu, który nas ukształtował, wprost zapomnienia
go. Wtedy wypełni nas swoim wyjątkowym pięknem. To jednak kosztuje,
nieprawdaż, Claro? Trzeba poświęcić jej wszystko, co nią nie jest …

Później wzdryga się, porzucając świat marzeń:

– Bo inaczej pozostanie tylko wrócić do siebie, nic nie zrozumiawszy.
Daremny byłby nasz przyjazd!

Ta kobieta jest czystym uczuciem. Reaguje jak roślina na światło. A mówiono mi: „To mózgowiec”. Gruntownie przygotowała się do tej roli, jak
do wszystkich, które zagrała, wchłonęła twórczość Karen, przewertowała
biografie, dokumenty i świadectwa. Katharine Hepburn podsumowała to
słowami „klik, klik, klik”, naśladującymi odgłosy pracowitego mechanizmu
kół zębatych myśli. Zaraza! Wydało mi się, że dostrzegam w błękicie jej
spojrzenia jakąś nerwowość, zresztą ta młoda kobieta nie stara się jej
ukryć, nachyla się ku mnie i mówi zniżonym głosem, zrazu z wahaniem,
potem śmielej wyrzucając z siebie słowa:

– Claro… Nie mam poczucia, że sprostam tej roli. Nie wiem, jak ożywić
tę kobietę, która znalazła głęboko w sobie największy mrok i przemieniła
go w światło. Nie przyswoiłam jej sobie, a zaczynamy kręcić już jutro!

Te słowa sprawiają mi ulgę. Pollack to nie Bergman. Bałam się
oczywistości, postaci wygładzonych tak, że staną się stereotypowe.
Chciałabym zachęcić aktorkę do wątpienia, do głębszych poszukiwań i dalszej penetracji tego królestwa luster, do szukania postaci,
szczególnie tej, ale teraz nie wiem, czego ona ode mnie oczekuje. Że ją
wesprę? Milczymy. Delikatna bruzda między oczami pogłębia się.

– Claro, będę cię potrzebowała. Szalenie. Czy zaufasz mi i opowiesz o swojej przyjaciółce?

Jak jej wytłumaczyć, że Karen i ja nie byłyśmy przyjaciółkami, nie
wypaczając naszej złożonej relacji? Nie znałam jej jako prawdziwej
przyjaciółki. Wolała przyjaźnić się z mężczyznami, ceniła ich wyżej.
Żadna rywalizacja z nimi nie wchodziła w grę.

Przy wyjściu aktorka szepcze mi do ucha: „Proszę mówić mi Meryl”.

Zanim znika zupełnie, chwytam ją za nadgarstek. Muszę to wiedzieć.

– Blixen jest zagadką… Wasz film wytworzy kłamstwo, które stanie się
prawdą, i to na zawsze. A zatem, Meryl, powiedz mi, jaką kobietę
pokażesz?

Przebiegł mnie dreszcz, bez wątpienia wyczuła to w moim głosie. Patrzy
na mnie z powagą, a potem jej jasne spojrzenie zatapia się w kontemplacji patio, muska magnolie, bujne bugenwille i w końcu powraca
ku mnie rozjarzone, pełne czułości i zaufania. Czuję jej świeży oddech
na policzku, gdy mówi:

– Kobietę, której kochanek był piękniejszy od niej samej.

3

Farma oczekuje mnie na końcu długiej, łagodnie wijącej się alei. Zgodnie
ze swym przeznaczeniem, którym zawsze było czekać i żywić nadzieję.
Czekać na powrót przyjaciół, zrazu Brora Blixena, potem Denysa Fincha
Hattona i Berkeleya Cole’a, którzy pokonywali wielkie równiny, od
Somalii po Tanganikę, przekraczali granice, góry i rzeki w pogoni za
najróżniejszą zwierzyną, lecz ich wierzchowce zawsze odnajdywały
powrotną drogę na farmę.

Mbogani. Stałe jak bieg planety.

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong…

Taksówka czeka dyskretnie na uboczu. Czerwone dachówki lśnią w porannym
słońcu, wytworna weranda biegnie wzdłuż fasady otwartej na wschód.
Zasłony falują na lekkim wietrze. Tutaj powietrze jest bardziej rześkie
niż w Nairobi, choć miasto leży całkiem blisko. Prawie kłujące. Wiadomo,
tysiąc osiemset metrów nad poziomem morza.

Dom wydaje się pusty. Hałas silnika przywołał służącego. Państwo
wyjechali do Nairobi, powiedział. Lecz jeśli sobie tego życzę, mogę się
tu rozejrzeć. Szerokim gestem, który ogarnia ogród, okolicę, a nawet
nieboskłon, zaprasza mnie na spacer. Tak jak w czasach Karen pojęcia
prywatnej własności nie traktuje się tu rygorystycznie. Mam poczucie,
jakbym myszkowała w cudzym koszu z bielizną. Jestem tylko intruzem w tym
domu, którego historię znam lepiej niż ktokolwiek inny.

Odchodzę już, kiedy jakaś siła każe mi się odwrócić. Spojrzeć po raz
ostatni. Dom ukazuje mi się taki, jakim uczyniło go dziedzictwo jego
mieszkańców. Trochę sfatygowany, zaniedbany, poraniony. Wzywa mnie.
Widzę więc zapuszczony dach, brak magnolii. I promenadę.

Kiedyś ciągnęła się do samego lasu, który z kolei biegł w dal, aż do
miasta. Nieskazitelne trawniki gościły pasące się na nich kozy oraz
dzieci z farmy, toto, które siadały w kręgu, aby słuchać muzyki
Mozarta płynącej z gramofonu w salonie, którego wielkie okna Karen
otwierała na czas koncertu. Na tych miękkich trawnikach, pod drzewami,
najlepszy przyjaciel Karen, Berkeley Cole, rozczarowany chochlik, pił
szampana w kryształowych kieliszkach Blixenów. Na chwilę zapominał o kłopotach, jakie sprawiała mu jego farma u stóp góry Kenia – mimo że
znosił je cierpliwie i godnie – zapominał o wierzycielach i zbliżającym
się bankructwie, a gdy butelka przestawała być już dla niego
pocieszeniem, wracał myślami ku najlepszym minionym chwilom. Jesienią,
podczas nocy z pełnią księżyca, organizowano spontanicznie tańce
ngoma3, a deptane stopami tancerzy trawniki stawały się sceną
dla urzekającego pierwotnego widowiska.

Roślinność pochłonęła wszystko – ogrody, kwiaty, strzyżone trawniki,
warzywnik, pozostawiając pole chaszczom. Tam, gdzie wcześniej królował
las, biegnie teraz szeroka droga, po której pędzą samochody z jazgotem
klaksonów; baraki zadaszone blachą zastąpiły drzewa i okrągłe chaty
kryte strzechą.

Choć podupadły, dom wciąga mnie w swój magiczny krąg. Nie mogę go
zostawić na pastwę losu. W Rungstedlund często studiowałam plan farmy –
Karen powiesiła go na tablicy w bibliotece w swoim biurze – mogłabym go
narysować z pamięci. Okrążam dom, zmierzając do tarasu po zachodniej
stronie. Dwa kamienie młyńskie służące za blaty stołów, przy których
Karen zasiadała, by wypłacać pensje pracownikom, gawędzić bez końca ze
swoimi przyjaciółmi, oglądając zmierzch, te dwa duże kamienie młyńskie,
talizmany farmy, zniknęły, oderwane od postumentu. Tył domu jest już
tylko ponurą i niemą fasadą.

Doznaję przykrego przeczucia, że ta podróż okaże się fiaskiem. To nauczy
mnie znajdowania prawdy za pośrednictwem cudzego spojrzenia. Patrzenia z innej perspektywy. Pozostaje mi tylko podziękować okolicznościom, które
sprzysięgły się przeciw powrotowi Karen. Ominęła ją przynajmniej jedna
wojna. Ta z góry przegrana, między jej pamięcią a rzeczywistością.

Nie mam już po co tu tkwić.

Gdy przestałam oczekiwać od Mbogani czegokolwiek więcej, dobiegł mnie
jakiś nieznany zapach. Wciągam powietrze, najpierw ostrożnie, potem
głęboko. Co za słodycz! Akacje? Magnolie? Wisterie? Może zapach lilii
albo tropikalnych kwiatów, których wcześniej nie znałam… Uszy zaś
otwierają mi się na ptasie śpiewy, jakich nigdy nie słyszałam, szalone
krzyki życia biorą powietrze w posiadanie. Magia. Czy to wpływ euforii
highlands, która działa na mnie i wyostrza moje obumarłe zmysły?
Podnoszę oczy i widzę go, górującego na końcu równiny. Wrzosowy masyw
Ngong lśni w porannym blasku, jego grzbiet wieńczy delikatna korona z chmur. Władca wyżyn. Przebiegam spojrzeniem jego zbocza, bujną dżunglę w poszukiwaniu polany.

Czy grób Denysa Fincha Hattona jeszcze istnieje? Czy może pochłonęła go
nienasycona natura?

4

Afrykański żar dawał się we znaki od początku dni zdjęciowych,
rozgrzewając do białości brukowane ulice, lejąc się na grupę statystów i techników, którzy czekali, aż Syd rzuci swoje „Akcja!”. Przejazd
zaprzęgów galopem podnosi chmury czerwonego pyłu. Podmuch wiatru każe
tańczyć woalowi z piasku, gna go aż do drewnianych trotuarów, w końcu
ogarnia on naszą grupkę usadowioną poza planem filmowym. Oczy mnie
pieką, kaszlę, pluję… ale mam tu wreszcie swoją Coronation Street
wśród eukaliptusów!

Oszałamiające. To małe miasto, dzikie i zrujnowane, wyrosłe wokół dworca
kolejowego, zachowuje z najdrobniejszymi szczegółami to, co Karen
zobaczyła po przybyciu. Nairobi z 1914 roku: witryny sklepowe Osgooda,
East African Standard Bank, dukkha4 Hindusów sprzedających
swoje starocie i panienki w koronkowych sukienkach, które przemykają w drodze na zakupy, zostawiając za sobą smużkę zapachu angielskiej lawendy
– wszystko to istnieje, zmyślone i niewiarygodnie prawdziwe.

– Żadnej sztucznej rekonstrukcji – żądał reżyser.

Po porannej wizycie w Mbogani udałam się do kwatery głównej produkcji
filmu na dawnych ziemiach Karen. Był to raczej wojskowy obóz pod
napięciem. Stanęły tu liczne namioty khaki służące za charakteryzatornie
i garderoby aktorów. W tym wrzącym ulu, gdzie zderzają się anachronizmy,
pseudoosadnicy popijają z puszek colę, poskramiacz zwierząt z Las Vegas
flirtuje z dziewczyną w krynolinie. Setka Masajów i Kikuju, obojętna na
obezwładniający upał, stoi w kolejce do jednego z namiotów. Skórzane
tuniki, wspaniałe stroje, barwy wojenne…

Aktorka pojawia się w progu swojego namiotu, trochę na uboczu od
zgiełku. Ubiór w kolorze kości słoniowej, delikatnie dopasowany, włożony
na bakier słomiany kapelusik z delikatną woalką… Karen ze zdjęć jej
brata Thomasa. Wyrafinowana, arystokratyczna, już wtedy przebłyskiwała
nieugiętość. Dostrzegłszy, że się zbliżam, przybiera pozę z ręką na
biodrze.

– Spójrz, Claro, co o tym sądzisz? Te potworne gorsety… I to w tropikach. Jak te kobiety mogły wytrzymać taką torturę? – powiedziała,
udając, że brak jej tchu.

– Były równie sprytne jak dzisiejsze! Karen przycięła swoje długie
włosy, raczej niepraktyczne podczas kilkumiesięcznego safari w buszu. I wyrzuciła gorset. Pisała do swoich przyjaciółek w kraju: „Zetnijcie
włosy i nauczcie się jeździć autem. Te dwie rzeczy zmieniają życie!”.
Widywano by ją w szortach, gdyby miała odpowiednie nogi i motywację, by
tak się ubierać!

Makijażystka spieszy się i podnosi woalkę, by zebrać kropelkę potu z nosa aktorki, która wzdycha, wskazując ręką na swój strój, aż do butów:

– Szczerze mówiąc, Claro, pogardzała tymi fanaberiami…

Cóż za pomysł! Wprost je kochała… Karen pisała do swojego brata
Thomasa: „Nigdy nie poznałam smutku tak wielkiego, by nie rozwiało go
kupno nowego kapelusza”. Było tak nawet wtedy, gdy miała na głowie
farmę, stawiała czoło suszy, potem powodziom, a wszystko to podczas
walki z chorobą. Choć miała puste kieszenie, u Paquina był manekin z jej
rozmiarami. Styl, nawet w buszu, gdzie wkładała na głowę dwa kapelusze z szerokim rondem, a zdejmowała tylko jeden. Szalony szyk.

– Miss Streep, Karen uważała, że pójdziemy do nieba lub piekła, w zależności od tego, jak dobieramy kolory w ubiorze!

– Dobrze! Podoba mi się pomysł wcielenia się w kobietę głęboką oraz
trzpiotkę. Nie ma nic bardziej nudnego niż granie doskonałości, czyż
nie?

Ruchliwe światło padające z ekranu prawie w ogóle nie rozjaśniło mroku.
Ze zmrużonymi za okularami oczyma reżyser pali jednego papierosa za
drugim. „Zachowamy to ujęcie”, mówi. Potem znów zapada cisza. Namiot
zamieniony w salę projekcyjną wypełniają głosy płynące z ekranu.
Aktorka, siedząca w kempingowym fotelu obok mnie, raz po raz nerwowo
zakłada nogę na nogę, nie spuszczając oka z powtarzanych w nieskończoność obrazów. Tego poranka nakręciła swoją pierwszą scenę,
scenę kluczową zarówno dla filmu, jak i dla prawdziwego życia Karen.

Sześć miesięcy po przybyciu do Afryki i poślubieniu Brora Blixena ciągłe
choroby zaprowadziły Karen do lekarza w Nairobi. Kamera sfilmowała
parawan. Dostrzegamy wystające zza niego bujne loki młodej kobiety,
słyszymy szelest tkaniny, zgadujemy, że się ubiera. Potem głos lekarza z offu: „Ma pani syfilis”. Za parawanem cisza, ciało nieruchomieje, gdy te
trzy słowa torują sobie drogę do świadomości Karen.

Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, kiedy mi się z tego zwierzała.

Byłyśmy w Rungstedlund, w jej biurze, tylko we dwie, za oknem szumiało
morze. Właśnie zaczęłam u niej pracę, był rok 1944. Rozmawiałyśmy o rzeczach wyższych. Przypominam ją sobie, jak stoi, jedną ręką wspiera
się o krawędź sofy, w drugiej trzyma papierosa. Utkwiła we mnie surowe
spojrzenie, a może raczej sprawdzające, czy zasługuję na jej zaufanie,
ważące „za” i „przeciw”. Padły słowa:

– Claro, miałam syfilis.

Cierpienie wykrzywiło jej twarz.

Nie wiedziałam, że żywa istota może wyrażać tak silny ból. Widziałam już
takie cierpienie, ale na obrazie Chrystusa na krzyżu. Gdy byłam
dzieckiem, ojciec zabrał mnie do muzeum w Kopenhadze, gdzie ogromne
wrażenie zrobiła na mnie scena ukrzyżowania. Wiele lat później poszłam
zobaczyć ten obraz na nowo, wracałam tam i wracałam, zafascynowana tą
twarzą, w nadziei, że wyjawi mi stopniowo swoje sekrety. I dokładnie ten
sam wyraz zobaczyłam na twarzy Karen, w jej oczach. Kobieta na krzyżu,
piękne światło letniego wieczoru pieści jej srebrne loki.

Milczałam. Baronowa… Syfilis… te dwa słowa należały do odrębnych
światów. Mówiła dalej, nie przejmując się moim zakłopotaniem.

– Jest tysiąc sposobów na odkrycie niewierności swojego męża. Ja
dowiedziałam się o niej wtedy, właśnie tak.

Zaciągnęła się papierosem.

– Oczywiście, trzeba brać słowo „niewierność” w liczbie mnogiej…

Baron Bror von Blixen-Finecke, jej kuzyn, uwielbiał cieszyć się życiem i kobietami. Poślubiając go, Karen myślała, że pełne przygód życie w Kenii
uspokoi go, tymczasem łatwe okazje tylko na niego czekały w miejscu,
które nazywano „szczęśliwą doliną”, w rejonie między Nairobi a Gilgil,
gdzie najbardziej skandalizujący potomkowie brytyjskiej szlachty
spędzili szalone lata, czerpiąc z życia bez ograniczeń. Seks, kokaina,
alkohol. Górska atmosfera, tysiąc osiemset metrów nad poziomem morza,
dziesięć razy bardziej skłaniała do robienia szalonych rzeczy i pobudzała zmysły.

Miewał również Masajki.

– Skąd mogłam wiedzieć, że mój mąż chorował na syfilis… Był wyjątkowej
budowy, żadnego niepokojącego objawu. Myślę, że nie miał pojęcia, iż
nosi w sobie tę haniebną chorobę…

Grymas obrzydzenia ustąpił miejsca ironicznemu uśmiechowi.

– W podobnym wypadku kobieta ma do wyboru: rzucić go lub pogodzić się z faktami.

Szept aktorki skierowany do mojego ucha sprowadza mnie z powrotem do
ciemnego namiotu.

– Co za gnojek! Ten typ robił jej największe świństwa, prawda?
Zastanawiam się, jak oni mogli pozostać przyjaciółmi…

Przyjaciółmi? W żadnym razie. Znałam zdolność baronowej do
podtrzymywania swojego gniewu. Do niezapominania.

5

– Ech… Ech… Ech… – suchym trzaskom bicza towarzyszy rozpaczliwe
dyszenie. Razy smagają ziemię, podnosi się kurz, wiruje. Kobieta jest
spocona, wyczerpana.

Zwierzę ma to gdzieś. Siedzi nadal z opuszczonym łbem, ze zdziwionym
wzrokiem.

Piętnaste ujęcie zupełnie na nic. Lew przysłany ze Stanów Zjednoczonych
odmawia współpracy. Jego amerykański treser trzyma go na smyczy,
rozkazuje, wszystko na nic. Aktorka marnuje energię. Ma odpędzić dwa lwy
atakujące jej konwój.

Szesnasta próba. Lew wspiera się na potężnych tylnych łapach i rzuca w stronę zmartwiałej aktorki. Strach w jej oczach.

Scena w końcu na taśmie, aktorka pada na fotel zlana potem. Widać kunszt
makijażu: ma pręgi na policzku. Otacza ją areopag asystentów, pociesza.
Wchodzę do kręgu. Jej spojrzenie krzyżuje się z moim.

– Claro, to niewiarygodne! Jestem pewna, że Syd polecił treserowi
odwiązać lwa i nie uprzedził mnie o tym!

Wściekła, zrywa się na równe nogi i idzie interweniować u reżysera.

– Syd, musimy porozmawiać…

Który mężczyzna to lubi? Reżyser słucha. Rozmawiają na osobności, ale z podniesionych głosów mogę wychwycić strzępki zdań. Ona coś mu gorączkowo
przedkłada, czerwona z gniewu. On, z uśmiechem kocura: „Kochana,
uwielbiam cię i jestem daleki od sprzeciwiania ci się… ale nikt nie
uwierzy, że kazałem napuścić lwy na swoją aktorkę!”.

Ona milczy. Potem, grzeczna dziewczynka, daje za wygraną.

Karen naprawdę przeżyła taki atak lwów na konwój. Była w Kenii od ośmiu
miesięcy. Pierwsza wojna światowa, której nadejścia każdy się
spodziewał, właśnie się rozpoczęła.

Chętnie przyznam, że Denys Finch Hatton odkrył istnienie baronowej Karen
Blixen dzięki temu wyczynowi, który odbił się szerokim echem. W pewien
sposób poznał najpierw jej brawurę.

Dym papierosów, hałas uderzających o siebie kieliszków, gwar śmiechów,
rozgłośna muzyka dobiegająca z sali tanecznej… Tamtego wieczoru w klubie Muthaiga żołnierze na przepustce zbierali się przy szklaneczce.
Po powrocie z Anglii Denys wynajął bungalow w klubie. W drodze z baru
wpadł na lorda Delamere’a. Hugh Cholmondeley, trzeci baron Delamere, D.
dla najbliższych, zwłaszcza dla dam. D., żywa legenda Kenii, pionier nad
pionierami i niegdyś czarna owca w rodzinie. Ogrom energii,
ekstrawagancji, niezdyscyplinowania. Uciekł do Afryki. W 1897 roku
odbywał na grzbiecie wielbłąda podróż z bezlitosnej Somalii. Wtedy to
dziewicze kenijskie wyżyny poraziły go swym pięknem. Na zawsze zarażony
miłością, rozłożył biwak na płaskowyżu i już z tamtych stron nie
odszedł. Od początku wojny stał na czele grupy King’s African Rifles,
pilnującej trzystu kilometrów niestrzeżonej granicy, która przebiegała
przez rezerwat Masajów, oddzielając w ten sposób Afrykę brytyjską od
niemieckiej.

Denys ucieszył się z ponownego spotkania z tym starym, szczodrym
arogantem. Sam formował z przyjacielem Berkeleyem Cole’em nieregularny
oddział Somalijczyków i nie wątpił, że pewnego dnia wesprze on
Delamere’a. Mężczyźni uścisnęli się i poszli dołączyć do innych.

Dwóch szwedzkich baronów, amatorów whisky, stało już przy kontuarze,
wspierając się na nim łokciami. Rzucał się w oczy przede wszystkim jeden
z nich. Krępy, jowialny, o mięsistych wargach, zwierzęco silny… Bror
von Blixen-Finecke całym sobą zdradzał radość życia. Jego kompan,
przeciwnie, roztaczał wokół siebie ponurą aurę, rzecz raczej rzadka w Muthaidze. Ktoś, kto przyjrzałby mu się z bliska, zobaczyłby osobnika
umierającego z miłości.

Entuzjastycznymi okrzykami powitano przybycie lekko wstawionego
rudzielca i wysokiego, też chwiejącego się bruneta.

– Chłopcy! Chodźcie tutaj – zawołał do nich Delamere. Denys rozłożył
ramiona na powitanie dwóch przybyszów w przepasanych mundurach strzelców
Afryki Wschodniej. Berkeley Cole i Tich Miles! Jego dwaj kumple z Eton.
Ostatnim razem, gdy Denys wpadł na Ticha w klubie, tamten oddawał się
swojemu ulubionemu sportowi: zwisając z belki w wielkiej sali, udawał
małpę uistiti.

– Denys! – wykrzyknął Berkeley Cole – gdzie się podziewałeś? Myśleliśmy,
że już nigdy nie wrócisz z Londynu! Dobrze spędziłeś czas na przepustce?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Krewni i przyjaciele Blixen nazywali ją Tanne albo Tanią, co było
skrótem od Tytanii (przyp. red.). [wróć]

Ang. White Anglo-Saxon Protestants – biali anglosascy protestanci
(przyp. red.). [wróć]

Ngoma (bantu) – dosł. taniec, rytm, obrzęd, granie na bębnach, świętowanie (przyp. red.). [wróć]

Dukkha (pal.) – cierpienie, ból, nędza, nieszczęście; tu określenie skromnego sklepiku (przyp. red.). [wróć]

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: Baronne Blixen

© Éditions Stock, 2015

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lijklema Design. Karolina i Hans Lijklema

REDAKCJA: Anna Suligowska-Pawełek

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication BOY-ŻELEŃSKI, a bénéficié du soutien du Service de Coopération et d’Action Culturelle de l’Ambassade de France en Pologne.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI.

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Bogdan Baran, 2016
© Copyright fot the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2016

ISBN 978-83-07-03408-9