Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Baśnie polskie

Baśnie polskie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7895-162-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Baśnie polskie

Wybór obejmuje utwory: Bajka Jak to ze lnem było O królewnie czarodziejce Kwiat paproci Z chłopa król Boruta (I) Boruta (II) Diabeł Rokita Madej Szklana góra Waligóra i Wyrwidąb O Panu Jezusie i zbójnikach O Zwyrtale Muzykancie Królowa Bałtyku Przeklęte jezioro Sobotnia góra Śpiący rycerze O królu wężów i o walecznym młodzieńcu Perłowcu O cudownym dębie i baranim kożuszku Księżniczka głogu O rycerzu miłującym Czego po świecie szukał smutek O uśpionej pannie i zaklętych skarbach na dnie potoku Opowiadanie babuni O królewnie zaklętej w żabę Historia o Panu Piotrze Wydżdze i o górach złota.

Polecane książki

Anna Stanisławska (ur. 1651/1654 - zm. 1700 lub 1701), była pierwszą wybitną polską pamiętnikarką XVII stulecia. Pochodziła z magnackiego rodu. Jej osobiste doświadczenia, zwłaszcza zaś rozwód z pierwszym mężem i niespodziewana śmierć dwóch kolejnych, znalazły odzwierciedlenie w lirycznym pamięt...
Spisana pięknym prostym językiem prawdziwa historia życia ponadsześćdziesięcioletniej obecnie kobiety – życia pozornie bardzo zwyczajnego, ale zarazem fascynującego a równocześnie bliskiego czytelniczkom. Los nie rozpieszczał bohaterki: niezbyt dostatnie dzieciństwo, wczesne zamążp&oacu...
W praktyce nierzadkie są sytuacje, gdy jeden pracownik wykazywany jest w dwóch raportach lub nawet w większej liczbie imiennych raportów miesięcznych. Najczęściej taki zestaw składa się z raportu składkowego oraz raportu świadczeniowego. W pierwszym rozliczane są należne składki, w drugim zaś wykazy...
"Proszę się nie bać. Tytułowe krasnale to nie jest zapowiedź infantylnej bajki dla dorosłych. To poważny opis procesu kreatywnego myślenia; zasad, w oparciu o które pracują twórcze zespoły; wskazówek, jak dokonywać zmian w organizacji i jak reaguje na nie człowiek. Tyle że opis ujęty w bardzo at...
  „Drinki. Przygotuj to sam!” to bardzo praktyczny e-book, w którym można znaleźć przepisy na drinki, które sprawdzą się na każde „party”.   Samouczek przedstawia proste sposoby na przygotowanie napojów ze składników dostępnych na ry...
Noah ma osiem lat. Zbyt dużo by nie widzieć, że wkrótce stanie się coś złego, coś smutnego, coś, co nie powinno się nigdy stać.Równocześnie zbyt mało, by zrozumieć tę sytuację. Niestety, nikt nie rozmawia z chłopcem o tym, co się wokół niego dzieje. Dlatego Noah postanawia uciec z domu. Czuje, że uc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

BAŚNIE POLSKIE

Wydawnictwo Zielona Sowa
Kraków

Projekt graficzny serii:

Mariusz Pająk

Ilustracja na okładce:

Zbigniew Seweryn

Ilustracje:

Paweł Kołodziejski

Opracowanie graficzne:

Jolanta Szczurek

Redakcja:

Edyta Wygonik

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Kraków 2009

ISBN 978-83-7895-161-2

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A

tel./fax (012) 266-62-94, tel. (012) 266-62-92

www.zielonasowa.pl

wydawnictwo@zielonasowa.pl

Henryk SienkiewiczBajka

Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce malej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.

I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:

– Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!

Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:

– Ja daję ci czar piękności i mocą swoją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.

– Ja – rzekła druga – dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.

– Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy – odezwała się trzecia.

– A ja – mówiła czwarta – dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.

Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:

– Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.

– Cóż jest trwałego w człowieku? I czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? – pytały wróżki.

A na to królowa:

– Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie. Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć – to jedyny skarb niewyczerpany.

To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:

– Bądź dobrą!

Maria KonopnickaJak to ze lnem było

Był raz taki król, co miał wielkie królestwo, wszelkiego dobra i bogactwa pełne, tylko że w nim złota nie było.

Pola tam były wielkie, sady śliczne, od grusz, od jabłoni czerwieniejące z dala, po lasach zwierzyny huk, w ziemi żelaza dość, na powietrzu ptactwo takie, że co jedno odleci, to drugie przyleci, bydła, koni, owiec stada okrutne, nieprzerachowane, po rzekach ryby, jakie tylko są, i małe, i duże, kwiecia też po łąkach mnóstwo dla królewiątek małych; co jedno przekwitnie, to drugie zakwita. Ot, wszelkiej rozkoszy moc wielka! Miasta też były w tym królestwie znaczne i ludu po wsiach dość. Ale król niczym się nie cieszył, tylko ciągle markotny był, że złota nie ma w jego państwie.

– Cóż mi po tym zbożu – mówił – albo i po tych lasach, i po tych rybach w rzece, i po tych stadach wielkich, kiedy ja to wszystko muszę het, precz, wywozić do moich sąsiadów na złoto, bo go u mnie nie ma! Żeby to u mnie złoto było, cały lud mój by się ubogacił.

Lud jego biedny po wsiach skórami się odziewał i koszuli na grzbiecie nie miał, a dopiero sami bogacze z miasta musieli w dalekie kraje posyłać po materie drogie, po jedwabie na ubiory swoje.

– Bylem tylko złoto miał – mówił król – to mi już niczego nie braknie i memu ludowi.

Tak wyszedł raz sobie na drogę i chodzi w zamyśleniu wielkim, a drogą kupcy jadą.

Jak też zobaczyli króla, tak zaraz mu pokłon oddali, towary rozwiązują i pytają, czy czego nie trzeba.

Król pokłon przyjął grzecznie, towary obejrzał, głową pokręcił i mówi:

– Na nic mi wasze towary, bo mi tylko jednej rzeczy potrzeba.

Więc zaraz się dopytywać zaczęli, czego.

– Potrzeba mi złota – mówił król – żeby u mnie w ziemi było, żebym je dobywać mógł i cały lud mój zbogacił, i siebie.

Zafrasowali się kupcy, bo tej woli królewskiej nie mogli uczynić, i zamilkli.

A był między nimi staruszek jeden, jako ten gołąb siwiutki, z brodą po pas, w biel cały odziany i bardzo mądry. Ten, widząc frasunek swoich towarzyszów i króla, pragnącego złota dla ubogiego narodu, co koszuli na grzbiecie nie ma, pomyślał, wystąpił naprzód i rzekł:

– Królu, panie! Mam ci ja takie siemię w mieszku, co jak je wiosną posieją w polu, to złoto ci się z niego urodzi.

I zdjął ze swego wielbłąda troki i wyjął z nich spory mieszek, i przed królem postawiwszy, rozwiązał.

Król bardzo się zadziwił, że takie ziarno na świecie jest, co z niego złoto wyrasta. Onemu kupcowi sygnet **(Sygnet – pierścień.)** piękny dał i choć mieszek był ciężki, sam go do zamku swego poniósł.

Nazajutrz dał wiedzieć w całym państwie, jako w ten a ten dzień król sam będzie w polu takie ziarno siał, co z niego wyrośnie złoto.

Zadziwował się naród cały na taką nowinę, zbiegli się wszyscy na ono pole popatrzeć, jak też to cudowne ziarno wygląda. Matki prowadziły dzieci, synowie – ojców starych i zeszła się ludu wielka, wielka moc.

Aż król wyjechał na siwym koniu, w bisior **(Bisior – rodzaj kosztownej tkaniny.)** drogi ubrany, z muzyką, z trębaczami, z dworem całym, a za nim sam skarbnik królewski mieszek z ziarnem niósł pod baldachimem z karmazynu, co go czterech pachołków królewskich trzymało. Kiedy wszyscy na skraju pola stanęli, król koronę z głowy zdjął, że to niby prosty siewacz na swej roli staje, i wziąwszy od skarbnika mieszek, wzdłuż bruzdy pięknie wyciągniętej poszedł czerpiąc z mieszka ręką ono ziarno cudowne i rzucając je w świeżo zoraną, czarną, pulchną ziemię. A tu zaraz za królem brony szły, co je najpierwsi panowie w onym królestwie prowadzili i ten posiew bronowali, jak zwykłe żyto albo i pszenicę, albo insze jakie ziarno. Kiedy już pole zasiane było i zabronowane, król koronę znów na głowę włożył i wrócił z wielką paradą na zamek, z dworzanami i z muzyką, i z trąbami, i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma. Minął dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto nie rośnie, ale nic.

Aż jednego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało. Patrzy król, a tu na calusieńkim polu cości jakby ze ziemi na wierzch się parło. Uradował się bardzo.

– Oho! – mówi. – Nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy większe.

I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować – taki rad.

– Nie będę – mówi – patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały.

Przeszedł tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkim polu śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:

– Myślałem, że od razu żółte złoto róść będzie, a tu zieleń taka.

Ale nic… więc czeka.

Czekał tydzień, czekał dwa, powyrastały łodyżki równiutkie jedna przy drugiej jak to wojsko wielkie. Już się i pączki pozwijały, już i ku kwitnieniu się ma. A co kto przejdzie, to się dziwuje, że to złoto tak rośnie jakby jakie zwyczajne ziele. Dworacy kręcą głowami, cości szepcą, cości między sobą radzą. Król patrzy, twarz pogodną zrobił i mówi:

– Nic to! Pewnie się w kwitnieniu ono złoto okaże złotym kwiatem.

Jednego ranka pojrzy, aż tu pole jak długie i szerokie niebieszczy się, tak jak to niebo nad ziemią. Kwiatuszek koło kwiatuszka na łodyżce sterczy, aż się w oczach modro od tego robi, jakby w wodę patrzał.

Zadziwił się król, wąsa szarpnął, iż tak złoto ono modro kwitnie, cały dzień frasobliwie po komnatach chodził, wieczerzy jeść nie mógł i markotny spać się układł. Aż rankiem uderzył się w czoło i mówi:

– O, ja głupi! Wszakże to nie kwiat, ale nasienie będzie samo złoto. Czegożem się wczoraj frasował?

I począł dobrej myśli być, i ucztę panom swoim sprawił, i radowali się wszyscy, że król tak mądrze im to wyłożył o nasieniu owym, co złotem być miało – i tak wszyscy cieszyli się społem.

Przeszło lato, z kwiatuszków owych modrych porosły główeczki, takie okrągluśkie. Król idzie w pole, bierze w palce, ogląda i myśli: „Już też w tych główeczkach na pewno złoto jest; tylko patrzeć, jak się to posypie”.

Rozgniótł jedną, patrzy, aż tu takie samo siemię, jak to, które siał. Rozgniewał się król bardzo, dwór cały zwołał, kazał to zielsko z całego pola wyrwać, kijami zbić, że to mu takiego wstydu i zawodu narobiło, i do wody cisnąć. Pachołkowie rozkazanie królewskie wypełnili, łodyżki co do jednej wyrwali, kijami zbili, aż się ono nieszczęsne ziarno posypało, w pęki powiązali i do wody wrzucili. Ale że to już ich samych złość wzięła, więc jeszcze w wodę kamieniami ciskali i tyle tego narzucali, że się one łodygi w pękach zastanowiły, z wodą nie poszły i u brzegu przywalone kamieniami zostały.

Król tymczasem po całym świecie szukać słał onego kupca, żeby go stracić za ten postępek, że to takiego monarchę poważył się oszukać.

Tak szukają tego kupca, tak szukają – nic!

Król też znowu smutny począł bywać, jako i na początku, i nieraz sam bez dworu w zamysłach różnych chodził, trapiąc się, że ludu swego nie mógł wzbogacić. Idzie on raz brzegiem rzeki, patrzy – kamieni wielka moc, a spod nich cości sterczy. Zawołał pachołka, w wodę mu kazał iść i czeka. Niedługo pachołek wraca i powiada:

– Królu panie! Toć to jest ono zielsko, co miało złoto rodzić i z pola wyrwane zostało.

A król:

– Jeszcze mi na oczach będzie to podłe zielsko leżeć? Mój wstyd przypominać? Weź mi je zaraz i wynieś precz, żebym go więcej nie spotkał.

Ano, poszedł pachołek po drugiego, one kamienie odrzucili, pęki łodyg przegniłych z wody wydobyli, wynieśli je het, pod las, cisnęli i poszli.

Kupca szukali tymczasem precz po całym świecie, wedle królewskiego przykazu.

Król się ciągle frasował, to tu, to tam jeździł po kraju, a co spojrzy na ten biedny naród, co koszuli na grzbiecie nie ma, to się omal łzami nie zaleje; takie litościwe serce miał.

Ano, widzą panowie, że król taki smutny, tak rada w radę uchwalili, żeby wyprawić wielkie polowanie.

Zjechali się różni książęta, różni panowie, różni dostojni goście, nasprowadzali psów, koni, masztalerzów, psiarków, łuczników, naprzywozili łuków i różnej broni takiej, że to ha! Różnych rarogów **(Raróg – ptak myśliwski.)**, dojeżdżaczy, sokolników: polowanie takie, że to na całe królestwo sławne.

Ucieszył się król tym widokiem, rozweselił, o strapieniu swoim coś niecoś zapomniał, bronie różne czyścić kazał, sfory ogarów sforować, charty na smycze brać, konie kulbaczyć, wozy pod zwierzynę zaprzęgać, aż uderzyli trębacze w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w powietrzu. Tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa taka, że to jak na największym jarmarku. Aż usiadł sam król na konia, po bokach mu książęta i wielcy panowie; pojechali.

Jadą, jadą, przyjechali pod las. Dziwują się goście, że taka knieja gęsta, pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają; kiedy wtem spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg, przez pachołków z wody wydobyte, wyschłe, wymizerowane, sczerniałe.

Król zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się od razu przemienił, zawraca konie, przeprasza gości i na powrót na zamek jedzie.

Tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:

– Hej tam! Zabrać mi to przeklęte zielsko i omłócić kijami, żeby aż z niego paździerze poszły.

I z wielką pasją do domu wracał, a z nim goście jego.

A pachołki tymczasem one pęki łodyg porwawszy, zaczęli je kijami okładać tak, że aż z nich paździerze leciały. Naleciał tych paździerzy okrutny pokład, a łodygi aż pobielały, jak z nich ta pierwsza surowizna zeszła.

Łodygi na rozstaje rzucili, na krzyżową drogę, żeby je słońce paliło, a wiatr po świecie roznosił. Leżały one łodygi, leżały, słońce je paliło, wiatr je poplątał, ale ich roznieść nie mógł, bo za wielka moc tego była. A kupca szukali, precz szukali, tylko znaleźć nie mogli.

A król zapomniał jakoś o swoim strapieniu i wybrał się ze swoim dworem w drogę. Na siwym koniu jechał, a za nim rycerze i dwór, i pachołki, i różna czeladź, zwyczajnie, jak się to należy do królewskiej wspaniałości i osoby.

Jadą, jadą, przyjechali na rozstajne drogi, aż tu koń, co pod królem szedł, dęba stanął. Ściągnął go król raz i drugi, koń szczupakiem chlusnął przez drogę w bok i, zaplątawszy nogi, nie wiedząc jak, na ziemię runął.

Uskoczył król, strzemię z nogi zrzuciwszy, ale się okrutnie przeląkł. Zaraz też nadbiegli rycerze i słudzy, patrzą, w co się królewski koń wplątał, a to w te łodygi, co je pachołki na rozstaj rzuciły. Król jak był blady ze strachu, tak się zrobił czerwony od gniewu, czeladź swoją skrzyknął i kazał precz do trzeciej skóry zielsko owo kijami zbić, a potem je w ogniu spalić.

Czeladź zaraz się do kijów porwała, one łodygi do trzeciej skóry obiła, tak że samo włókno cienkie i jak srebro takie bielusieńkie zostało, i dalej nosić na kupę, żeby spalić.

Patrzał na to wszystko król razem z dworem swoim, aż kiedy czeladź głownie zapalone pod one włókna podkładać miała, przyleciał pachołek i krzyknął:

– Królu panie! Znaleźliśmy tego kupca, któregoś szukać rozkazał.

A tuż zaraz prowadziły straże onego starca, związanego, przed królewskie oblicze.

Król zmarszczył czoło i tak srogo wejrzał na pojmanego, że cały dwór struchlał i prawie tchnąć nie śmiał. Ale stary ten człowiek wcale się nie przestraszył i sam do króla spokojnie przystąpiwszy, rzekł:

– Kazałeś mnie, królu, szukać jak złoczyńcy po całym królestwie swoim, a otom jest. Sam szedłem do ciebie, dowiedziawszy się, że mnie potrzebujesz, bom wpierw w dalekich drogach bywał, a tu mnie u bram twego miasta straż pojmała. Rozkaż, aby odstąpili, a iżbym z tobą sam mówił.

Tak mówił ten starzec, ale król bardzo był zagniewany i srogo krzyknął:

– Do ciemnicy cię wtrącę, boś mnie, króla i pana, oszukał, a siemię owo, z którego miało się urodzić złoto, wydało tylko zielsko nikczemne, ku spaleniu zdatne! Patrz! Oto cała kupa tego twego złota – dodał biorąc się w boki z wielką pasją.

Starzec popatrzył i rzekł:

– Królu panie! Kiedy taka wola twoja, abym do ciemnicy szedł, niech mnie do ciemnicy wiodą, ale tych łodyg nie każ ogniem wytracać, tylko je ze mną w loch rzucić daj! A za dwa miesiące usłyszysz co nowego o mnie.

Król zezwolił, a tejże godziny starca i całą kupę owych łodyg siwych cisnęli do lochu.

Byłby tam staruszek niechybnie z głodu zginął, ale mu przynosiła jeść córka dozorcy, młoda, śliczna i pracowita dziewczyna. Na imię jej było Rózia. Rózia przychodziła co dzień do lochu ze swoją przęślicą, na której przędła jedwab dla bogatej pani, i czekała, aż się staruszek posili. Pewnego dnia namówił ją ów więzień, że zamiast jedwabiu, naskubała włókienek z onego zielska, nawinęła na przęślicę i zaczęła prząść. Ze żartów, ot, bo pomyślała, że z tego nic nie będzie.

Tymczasem patrzy, a tu równiuteńka niteczka snuje się a snuje, aż wrzeciono furczy. Zadziwiła się bardzo, a że jej jedwabiu już brakło, zaczęła one włókienka prząść. Kiedy już tego dużo naprzędła, rzekł jej staruszek:

– Idź teraz do domu i tak jak z jedwabiu tkasz, tak i tę przędzę utkaj.

Rózia usłuchała staruszka. Na warsztacie z owej przędzy postaw naciągnęła, potem pięknie w poprzek zasnuła i zrobiła… płótno.

Kiedy to właśnie było gotowe, przyszedł urzędnik królewski patrzeć, czy on stary więzień jeszcze żyje. Zadziwił się, że staruszek taki żwawy, więc powiada do niego:

– Proś o jaką chcesz łaskę, bo dziś królewska córka za mąż idzie.

Wtedy ów staruszek mówi:

– Dobrze. Chciałbym królewnie podarunek weselny dać i dlatego proszę, abym przed króla był stawiony.

Ano, urzędnik wypuścił go z lochu i pod strażą do króla przywiódł.

Spojrzy stary, a tu wielka moc pań i panów, królewna jak lilia, pan młody jak słońce, muzyka gra, kołacze aż pachną, pacholęta kwiatami drogę ścielą.

Zmarszczył król czoło na starego spojrzawszy, ale że to w takie gody gniewać się nie mógł, więc pyta, z czym tu przychodzi.

– Z podarunkiem dla królewny – mówi staruszek i rozwija przed królem ślicznie utkane płótno, które Rózia, nauczona przez niego, wybieliła na rosie i słońcu.

– Co to takiego jest? – rzekł król ciekawie.

– Królu panie! Toć ci jest owo złoto, które z owego nasienia, com ci je dał, wyróść miało. Len to był, ubogiego narodu bogactwo, com go z ziemi twojego królestwa dobyć chciał. Kazałeś go topić? Dobrześ uczynił, bo jego łodyżki w wodzie odmięknąć muszą. Kazałeś go z wody precz cisnąć? Dobrześ uczynił, bo go trzeba suszyć. Po moknięciu owym kazałeś go kijami z paździerzy obić? Dobrześ uczynił, bo tę złą paździerz obić trzeba z łodygi, żeby ją uprawić. Kazałeś je zaś powtórnie kijami obijać? I toś dobrze uczynił, bo do trzeciej skóry len obić trzeba i kijem go wyłamać, żeby do włókna się dostać. Kazałeś mnie do lochu wrzucić? I toś dobrze uczynił, bo mnie tam żywiła dobra dziewczyna, którąm oto nauczył, jak się włókno lniane przędzie i na płótno tka. A toś tylko źle uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z zapalczywości. Że to jednak taki dzień szczęśliwy dziś jest w twojej królewskiej rodzinie, więc ci z serca krzywdę moją odpuszczam, a na ręce królewny ten oto dar składam. Królewna niech każe po wsiach len siać i tak go sprawiać z rozwagą i miłością, jakeś go ty, królu, z gniewem sprawiał, a z płótna niech da koszule dla wszystkich sierot i niemocnych szyć, co jest więcej niż złoto, bo jest poratowanie ubóstwa i niedostatku.

Skończył stary, a król słuchał i aż na twarzy ze wstydu się mienił, że tak ukrzywdził niesłusznie człowieka. A zaś potem wstał, starca w ramiona wziął, przeprosił i koło siebie posadziwszy rzekł:

– Dziękuję ci, mój ojcze, żeś mi to uczynił, czego moje niespokojne chęci uczynić nie mogły. Złota chciałem, a tyś mi lepszą rzecz dał, bo w złocie możni tylko by chodzili, a w tym lnie oto cały lud mój ubogi chodzić będzie.

I zaraz kazał krajać koszule z płótna onego i sierotom rozdzielić, z czego wielka radość była w całym kraju.

Józef Ignacy Kraszewski królewnie czarodziejce

Jednego czasu była na świecie bardzo piękna dziewka u króla, który ją kochał nad życie. Co tylko chciała, to miała, ptasiego mleka jej nie brakło. Aż, gdy wyrosła, a ojciec mówić zaczął, że czas za mąż iść, wręcz mu powiedziała, że nie pójdzie za nikogo, tylko za takiego, który od niej rozumniejszy i zręczniejszy będzie, a jej się upodoba.

Więc nad dworem królewskim złote koło przybito i zaczęli do niej jechać w swaty, i jechali królowie, panowie, kmiecie, żupany, kneziowie, chłopaki dorodne, krasne… ale, gdzie!… wolność jej była miła, żadnego nie chciała.

Jeden był za duży, to go obrem **(Obr (starop.) – olbrzym.)** przezywała; drugi za mały, to go krasnoludkiem zwała. Ten był za czerwony, tamten za blady; jeden za mądry, drugi za głupi… dosyć że się nie spodobał żaden.

Po ogródku sobie chodząc, kwiatuszki zbierała, piosenki śpiewała, z ludzi się śmiała, w boki się brała i powtarzała: „Nie będzie mnie miał żaden, nie będzie!” Przyjechał który, wydziwiała srodze. Jednemu kazała sobie przynieść wody żywiącej, której smok o siedmiu głowach pilnował. Ten poszedł po wodę ze złotym dzbanuszkiem i nie wrócił – smok go połknął, a dzbanuszek sam do dworu przypłynął.

Drugiego posłała po złote jabłka na górę lodowatą. Ten jechał, jechał, wpadł w przeręblę i ryby go zjadły – tylko piórko od kołpaka pod dwór przypłynęło.

Trzeciego wyprawiła, aby jej gwiazd na sznurek nanizał, do noszenia na szyi. Ten poleciał wysoko i sępy go rozszarpały, co pilnują nieba – tylko sznurek kraśny upadł pode dworem.

Aż się wybrał w swaty do niej królewicz Siła, czarownik wielki. Ten gdy ją zobaczył, serce mu się zagotowało i rzekł w sobie: „Bym i życie postradał, to ją muszę mieć!”

Królewna, jak go tylko zobaczyła, srodze się ulękła, poczęła bardzo drżeć i płakać.

Kazała mu zaraz iść za morze i przynieść tego ziela, co umarłych ożywia, do którego dostąpić nie można ino przez płomienie, a woda ich żadna nie gasi.

Królewicz zaraz ptakiem się stał, poleciał za morze, z góry na ziele padł, dziobem je pochwycił, uszczknął i przyniósł gałązkę. Właśnie był królowi synek zmarł i smutek we dworze wielki był. Przyłożyli ziele do serca, aż chłopak wstał, oczy przetarł i zawołał:

– Dawajcie jeść, bo mi się bardzo dobrze spało!

A król, szczęśliwy, uściskał go i zawołał do córki:

– Inaczej już nie może być, musisz mi zaraz za niego iść!

Królewna zapłakała gorzkimi łzami.

– Kiedy muszę, to pójdę – rzekła – ale nie inaczej, aż mu ja się siedem razy schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero będę jego…

Była bowiem wiedźma wielka, a mogła siebie i drugich przemieniać, jak się jej zachciało. Ale królewicz też czarownik był jeszcze większy i umiał tak się przerzucić, jak zapragnął.

Drugiego dnia przez okienko otwarte królewna poleciała gołąbką po dworze, zamieszała się w stado i z ptastwem latała. A że ptaki czuły w niej innego ducha, że nie swoją im była, co się do gromady zbliżyła, stado się zaraz rozsypywało, a ona siedziała jedna. Królewicz się jastrzębiem uczynił i pogonił za nią. Ulękła się go strasznie, usiadła na ziemi, przemieniła w dziewczynę. Patrzy, jastrząb przy niej królewiczem stoi i za rączkę ją bierze.

Poszła więc gniewna, zamknęła się w komorze, płakała, myślała nockę całą, nade dniem do ogródka się wsunęła, usiadła na grządce i lilią zakwitła. Wszystkie lilie koło niej jak śnieg białe, ona jedna, że krew miała, więc na grządce różowiała.

Królewicz z ojcem idą do ogrodu; bieduje bardzo, gdzie jej teraz ma szukać, jak ją znaleźć?

Stanęli jakoś przy grzędzie, przy lilii. Gdy się do niej zbliżyli, biała lilia ze strachu jeszcze mocniej pokraśniała.

Królewicz zaraz poznał ją po rumieńcu, rękę przyłożył do łodygi – aż tu panna stoi i płacze.

– Poznałeś mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci.

I do komory leci, zasuwa się, na łóżeczku siadła, płacze, płacze, aż z łez strumyk płynie. Myślała, myślała, płakała noc całą, nad rankiem okno odsunęła… i złotą muszką wyleciała.

Leci, leci, ale strach jej wielki. Ptaszki za muszkami latają, tylko co ją który nie dzióbnie. Królewicz może podpatrywał, może mu kto podszeptywał, przemienił się w strasznego pająka, zasnuł w powietrzu pajęczyną ogromną – i czeka. Wróble muszkę napędziły i… w siatkę mu wpadła. Pająk do niej – królewna stoi i płacze.

– O doloż ty moja, doleńko!

A pająk ją za białą rączkę trzyma.

– O, ja nieszczęśliwa! Poznał mnie trzy razy… Co ja teraz pocznę? Gdzie ja się ukryję?

Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głowę nakryła i płacze a zawodzi:

– Doloż ty moja, doleczko!

Siostry do niej pukają, przyszły i powiadają:

– Popłyń ty rybką na morze. Morze szerokie, głębokie morze… Nie znajdzie tam ciebie.

A ona zawodzi:

– Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję! W morzu są potwory… i boję się morza.

Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła. Nie widziała, jak królewicz patrzył zza drzewa.

Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami, słyszy królewna słowa:

– Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!

Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.

Płacze znowu noc całą, nade dniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży… „Któż mnie poznać tam może, gdy ja się białym kamuszkiem położę?” Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.

Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jej szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią, czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, wtem na kamyk nastąpił przypadkiem – a jakie oczko śliczne! Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.

– Znalazłem cię piąty raz, musisz być moją! – woła królewicz.

– Do siedmiu daleko! Będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!

Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży, tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli: „Myszką się stanę. Skryję się w norę, tam on mnie nie wyszuka”.

Ale wróbel na oknie siedział, słyszał, jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebioce:

– Panna myszką się stała, w dziurkę mała schowała!

Królewicz w kota burego się odmienił, siadł i czatuje.

Myszce jeść się zachciało, prószynki od korowaja **(Korowaj – placek weselny.)** pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępuje:

– A tuś!

Zlękła się królewna, aby jej nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa:

– Poznałem cię szósty raz. Moją musisz być teraz…

Padła panna na ziemię i płacze.

– Nieszczęśliwa godzina! Doloż moja, doleczko! Co ja pocznę z nim?

Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice. Radzą, radzą cały wieczór i noc całą, dnieć zaczyna – i nic nie uradziły… Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była od razu za niego iść niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść.

W okienku świta. Co tu począć, gdy słonko wnijdzie? Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!… Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą żebraczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną, i poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie: „Nie pozna mnie!”

Stoi, stoi na drodze, jedzie król na koniku. Co za baba stoi? Kazał dać jej miłosierdzie – pojechał. Myśli sobie panna: „Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja”.

Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i roześmiał się:

– A co za ropucha? Spędzić mi ją z drogi!

Panna się odstąpiła i raduje: „Nie poznał mnie własny brat! Wygrana moja”.

Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy, i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa… Nic się nie frasuje. Patrzy – żebraczka stara stoi. Rzuca jej pierścień złoty.

Wtem panna ze trwogi, choć jej teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz naciągnęła prędko. Tym się zdradziła. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy, i podgląda jej w oczy. Oczów odmienić nie mogła świeciły jak dwa słoneczka… Porwał ją wpół, na konika rzucił.

– Poznałem cię siódmy raz! Musisz moją być teraz!

I sprawił król wesele, na którym ja też byłem, miód, piwo piłem.