Bębny nocy. Studium
- Wydawca:
- Książkowe Klimaty
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64887-46-8
- Rok wydania:
- 2019
- Słowa kluczowe:
- bębnach
- bębny
- cały
- drukiem
- które
- mocno
- przez
- sarajewskich
- studium
- światowej
- tytuł
- ujevicia
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Bębny nocy. Studium”
Bębny nocy – podobno taki tytuł nosiła zaginiona powieść wybitnego chorwackiego poety Tina Ujevicia. Bohaterem Bębnów jest Josip Gubernik, austriacki leśnik, który w czerwcu 1914 roku przyjeżdża do Sarajewa badać klon jaworowaty, drzewo występujące w okolicznych górach. Już w pociągu zaczyna robić notatki i prowadzi je przez cały czas pobytu w Sarajewie, które opuści w 1919 roku. Pod tytułem Dziennik sarajewskich nocy ukażą się drukiem dwukrotnie, tuż po II wojnie światowej i w latach 80. Obie wersje nieco się różnią, szczegółami i fragmentami opuszczonymi przez wydawców lub usuniętymi przez cenzorów.
Sięgając po te historie, Jergović kreśli dzieje Sarajewa, miejsca jednocześnie zwyczajnego i magicznego. Choć opisywany w Bębnach nocy człowiek jest wymyślony, otaczający go autentyczni ludzie mieszają się z fikcyjnymi postaciami, to miasto jest prawdziwe, podobnie jak prawdziwa jest historia XX wieku, która właśnie w Sarajewie odcisnęła mocno swój znak.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Miljenko Jergović
Gubernik w Sarajewie
Josip Gubernik przyjeżdża do Sarajewa wczesnym rankiem w piątek 12 czerwca 1914 roku. Zostaje zakwaterowany u Hany Ozmo, Bjelave 25. Żydówki, wdowy po Abrahamie. Po serbsko-chorwacku mówi słabo, ale dobrze gotuje. W Dziennikach sarajewskich nocyGubernika, wydanych przez Državni izdavački zavod Jugoslavije (Państwowy Zakład Wydawniczy Jugosławii) w roku 1946, Hana Ozmo występuje jako Sinjora. Ani razu pod imieniem i nazwiskiem, długo więc nie było wiadomo, kim jest. A potem w czasopiśmie „Život” (nr 1, 1953) Vojislav Bogićević ujawnił jej tożsamość (artykuł zatytułowany jest Młoda Bośnia i jej sympatycy).
Bogićević na podstawie ksiąg katastralnych ustalił, że typowy bośniacki jednopiętrowy dom, zbudowany na początku dziewiętnastego wieku, najprawdopodobniej z niewypalanej cegły, należał do Abrahama Ozmo, który zmarł w szpitalu miejskim jesienią 1910 roku. Nie było sprawy spadkowej ani nie wykonano spisu pozostawionego majątku – w owych czasach nie było takiego zwyczaju – ale w Żydowskiej Gminie Wyznaniowej Bogićević uzyskał informację, że wdowa po Abrahamie nazywała się Hana i że zostawił niedorozwiniętą córkę o imieniu Luna, która w Dziennikach sarajewskich nocy wspominana jest jako Sinjorita. I tu pojawia się główna wątpliwość. Dziewczynka, a właściwie panna, o której pisze Gubernik, bynajmniej nie jest niedorozwinięta. Historia, jaka się między nimi rozpoczyna, to jedna z najbardziej magicznych, a zarazem tajemniczych opowieści naszej literatury.
Chociaż jest absolutnie pewne, że Sinjora u Gubernika to Hana Ozmo, właścicielka domu pod adresem Bjelave 25, odkrycie Bogićevicia było kilkakrotnie kwestionowane. Najpierw ukradkiem, w aluzjach, ludzie bowiem nie chcieli występować przeciw Bogićeviciowi, który jako dyrektor Muzeum Miasta Sarajewa, a potem dyrektor Archiwum Ludowej Republiki Bośni i Hercegowiny był człowiekiem wpływowym i szanowanym, lecz wkrótce po jego śmierci – umarł w ostatnim dniu roku 1981 w Sarajewie – sprawa stała się bardzo głośna i żywa, razem z jej od dawna martwymi aktorami, całkiem tak, jakby świat nagle wrócił do lata 1914 roku. W belgradzkich czasopismach „Književna reč” i „Književnost”, a wkrótce potem także w zagrzebskim „Oku”, odezwali się w roku 1981 i pierwszych miesiącach 1982 oponenci Bogićevicia i oskarżyli go: po pierwsze o powierzchowność badań, po drugie o tendencyjność polityczną i nacjonalną, wreszcie o antysemityzm i nienawiść do Chorwatów. To ostatnie przypisał mu Lav Kardum, emerytowany zagrzebski księgarz i antykwariusz, który po zakończeniu wojny był sądzony jako członek poustaszowskiej partyzantki i skazany na śmierć. Karę zmieniono mu na dożywocie, po czym przesiedział siedemnaście lat w zenickim więzieniu. Po komentarzu Karduma polemika się urwała. Nie wiadomo, czy poprzedziła to czyjaś polityczna interwencja.
Podstawowa teza spóźnionych oponentów Bogićevicia opierała się na tym, że być może Gubernik błędnie podał adres. Jeśli popełnił błąd, to uczynił to dwa razy – na 34 i 527 stronie Dzienników sarajewskich nocy pisze tak samo: Bjelave 25. Jeśli pójdziemy drogą logiki błędu, to numerowi 25 najbliższy byłby 15, 23, 35, a może i 52. Latem 1914 roku tylko pod numerem 52 był dom żydowski, także jednopiętrowy, w którym mieszkała Sumbula, wdowa po Mošem Danonie, z dwojgiem dzieci, córką i synem. Córka miała na imię Rahela, syn nazywał się David.
Gubernik w kilku miejscach, zwłaszcza na początku książki, opisuje swoją wspinaczkę ulicami Džidžikovac i Bjelave. Wymienia każdy dom, każdą topolę, mezarije*1, każdą ruinę, nie może więc być wątpliwości, w której części Bjelav się osiedlił. Numer 52 jest wysoko, na samym szczycie ulicy, daleko od miejsca, do którego w swoich opisach dociera. Nie jest prawdopodobne, by tam mieszkał, by Sumbula była Sinjorą, a Rahela Sinjoritą. No i jak dałoby się wyjaśnić, że pisarz nigdzie nie wspomina brata Sinjority?
Vojislav Bogićević w przypisie informuje o losach Hany i Luny Ozmo. Matka i córka zostały zabrane z domu na Bjelavach na początku czerwca 1941 roku, zamordowane gdzieś w Lice i prawdopodobnie wrzucone do nieznanej jaskini krasowej. Z dużą wiarygodnością da się również odtworzyć losy Danonów: Sumbula umarła w roku 1927, chyba na gruźlicę, po czym dzieci wyjechały do wuja do Belgradu, David Danon zginął jako partyzant w Dalmacji, pod koniec 1944 roku. Rahela, która w Belgradzie wyszła za inżyniera Simę Baruha, przeniosła się z rodziną do Izraela. Umarła w Hajfie w roku 1999, dwa miesiące przed sto pierwszymi urodzinami.
Sumbula, David i Rahela nie znali Josipa Gubernika, chociaż mijali się z nim na Bjelavach. Może się przy tej okazji pozdrawiali.
Gubernik przyjeżdża do Sarajewa, żeby badać zasięg występowania klonu jaworu (Acer pseudoplatanus) w lasach otaczających miasto. Choć wcześniej nie miał żadnych ambicji literackich, już w pociągu zaczął prowadzić dziennik i zapisywać wrażenia z podróży. Zamierzał pozostać w Bośni do pierwszych śniegów. Dłużej zresztą nie miałoby sensu, bo zimą nie chodzi się do lasu. Ale okoliczności, na które nie miał wpływu, zatrzymały go tam na pięć kolejnych lat, do jesieni 1919 roku, kiedy wyjeżdża do Belgradu z zamiarem osiedlenia się w nowej stolicy, lecz po kilku miesiącach zmienia plany i późnym latem albo jesienią, dokładna data nie jest znana, transoceanicznym statkiem wypływa z portu w Rijece do Argentyny.
W roku 1914 ma dwadzieścia sześć lat. Idealny wiek na wojnę. Nie przyjmują go jednak do wojska z powodu nikłego wzrostu – mierzy 145 centymetrów. Jest z tego powodu sfrustrowany, czuje się nic niewart i odrzucony. W pierwszym wydaniu Dzienników sarajewskich nocy opuszczono spory fragment zapisu z 17 października 1914 roku, w którym Gubernik przedstawia swoje uczucia wobec Austro-Węgier i pisze coś w rodzaju ody na cześć militaryzmu, co w tamtych miesiącach było modne wśród austriackich i niemieckich intelektualistów, poetów i pisarzy. Drugie, pełne wydanie, które w roku 1991 i w pierwszych miesiącach 1992 przygotowywano w sarajewskiej Svjetlosti (redaktor i autor przedmowy Predrag Palavestra), zostało ukończone, ale nigdy się nie ukazało. W nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy książkę wydrukowano i oprawiono w Gračanicy i 4 kwietnia 1992 roku razem z innymi pozycjami przewieziono dwoma tirami do magazynu Svjetlosti w Rajlovcu. Za parę dni zaczęła się w Sarajewie wojna. Magazyn znajdował się na terenie kontrolowanym przez serbskie wojsko i Jugosłowiańską Armię Ludową, ale i tak kilka egzemplarzy redakcyjnych Dzienników sarajewskich nocy dotarło do wydawnictwa. Do dzisiaj zachowały się trzy. Reszta nakładu zniknęła. Latami oczekiwano, że książka Gubernika pojawi się u ulicznych sprzedawców w Banja Luce albo w belgradzkich antykwariatach i księgarniach, tak się jednak nie stało. Piętnaście lat po wojnie było już pewne, że wszystkie cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt kilka egzemplarzy spłonęło w wojennej pożodze albo zostało zniszczonych w inny sposób. Dzienniki sarajewskich nocy, wydanie drugie, rozszerzone i poprawione, podzieliły los zaginionych na wojnie. Miną lata, zanim zaginieni zostaną uznani za zmarłych.
Wydanie z roku 1946liczy 643 strony zszywane ręcznie. W miękkiej oprawie, zaledwie kilkaset egzemplarzy nieprzeznaczonych na sprzedaż ma okładki z czerwonego kartonu, które wedutą Vratnika zilustrował Jovan Bijelić. Wydanie z roku 1992 jest znacznie większe: 1097 stron, w tym 45 zajmuje przedmowa Palavestry, 14 nota redakcyjna oraz indeks osób, pojęć geograficznych, nazw sarajewskich ulic, placów i mahali*. Pierwsze wydanie zostało złożone gęsto, małą czcionką, zgodnie z duchem czasu, który nakazywał oszczędność papieru, drugie ma dużą czcionkę i przejrzysty skład, tak jak Svjetlost, przed wojną największy jugosłowiański wydawca, drukowała ważne monografie i dzieła kulturalno-historyczne.
Oryginalny tekst Gubernika niezamieszczony w pierwszym wydaniu to pięćdziesiąt kilka stron. Oprócz patriotycznych wynurzeń i pochwały niemieckiego militaryzmu oraz dwunastu małych fragmentów, co do których nie sposób wyczuć powodu usunięcia, cały uzupełniony tekst dotyczy Sinjority. Mowa tu o kilku urywkach, dłuższych i krótszych, oraz kilku zapisach dziennych (kolejno: 1 listopada i 31 grudnia 1914 roku, 21 i 27 lutego, 11 kwietnia, 25 czerwca, 2 i 7 lipca 1915), które nieznany redaktor, lepiej powiedzieć cenzor, wyrzucił. Predrag Palavestra w nowym wydaniu zaznaczył każdy dodany fragment, ale w przedmowie przeważnie unikał rozważania, czym kierowała się cenzura. „Takie były czasy, wiosna 1945 roku, w Jugosławii trwała jeszcze wojna, gdy w nowo stworzonym Państwowym Zakładzie Wydawniczym Jugosławii zastanawiano się nad wydaniem oprócz Konsulów ich cesarskich mości Andricia książki Gubernika, jugosłowiańskiego patrioty, sympatyka Młodej Bośni, świadka czasów i pisarza, dziś wiemy, że także najwybitniejszego pamiętnikarza w historiach naszych literatur współczesnych. Chociaż książka była gotowa, nie ukazała się aż do początku następnego, 1946 roku. Prawdopodobnie przyczyną był także brak papieru. Może bardziej z tego powodu niż z obawy przed publicznym skandalem i niepokojeniem i tak niespokojnych sarajewskich duchów redaktor (albo redaktorzy?) opuścił pewne części rękopisu, zwłaszcza dotyczące córki sarajewskiej gospodyni Gubernika, którą autor nazywa Sinjoritą. Te fragmenty są niezwykle pasjonujące, świetne pod względem artystycznym i może najmocniejsze w całej książce, nie pisał ich jednak zaangażowany intelektualista na rozstajach historii, który obserwuje własną przemianę, kiedy z wiedeńskiego i zagrzebskiego drobnomieszczanina stał się zagorzałym Jugosłowianinem, z biologa zafascynowanego pewnym charakterystycznym dla bośniackiego października drzewem liściastym rasowym narratorem, który patrzy na świat bystrym okiem rozmówcy Andricia i jego oponenta zarazem, a tylko ktoś taki interesuje ówczesnych komisarzy literackich. Gubernik jest im potrzebny jako jeden z drogowskazów naszej krwawej historii, a nie sentymentalny, pełen namiętności nieszczęśnik – jak sam o sobie pisze – w konfrontacji z tragiczną Sinjoritą”.
Po zniszczeniu sarajewskiej książki podjęto jeszcze dwie próby opublikowania Dzienników sarajewskich nocy, obie w Belgradzie, u niezbyt znanych wydawców. Pierwszą w 1994 roku udaremnił sam Palavestra, uważając za niewłaściwe drukowanie nowego wydania, jeśli nie jest znany los poprzedniego. A może zadecydowało to, że właściciel wydawnictwa, młody belgradzki biznesmen, przyjaciel Mirjany Marković, małżonki dyktatora, wkrótce okaże się jednym z założycieli Jugosłowiańskiej Lewicy (JUL). Kilka lat później, pod koniec rządów Miloševicia, pojawia się drugi wydawca, który podobno założył firmę tylko po to, żeby wydać książkę Gubernika. Zyskuje przychylność Palavestry, ale nie właściciela praw autorskich. Syn Josipa Gubernika, reprezentowany przez jedną z kancelarii adwokackich w Buenos Aires, w kilku belgradzkich dziennikach („Telegraf”, „Naša borba”, „Večernje novosti”) zamieszcza płatne ogłoszenie, w którym zabrania publikacji Dzienników sarajewskich nocy, dopóki „wszystkie jugosłowiańskie narody i ich elity polityczne nie okażą skruchy i nie pogodzą się w sposób cywilizowany”. Tylko jeden lokalny kronikarz z dzielnicy Čubura zareagował na to gorzkim komentarzem, że zakaz potrwa aż do wygaśnięcia praw autorskich Gubernika, a kiedy to za dwadzieścia parę lat nastąpi, książka o tym, „jak zostaje się Jugosłowianinem”, nie będzie już interesująca.
Zainteresowanie książką Gubernika, jeżeli kiedykolwiek istniało, umarło z końcem nowego wieku, gdy zniknęła nawet fikcyjna serbsko-czarnogórska Jugosławia. Od tamtej chwili w Belgradzie nie wspomina się o nim ani go nie cytuje, nie ma go w antologiach, panoramach i wyborach literatury serbskiej, jakby wraz z nazwą kraju zapadło się w ziemię i sczezło dzieło jego życia. W Sarajewie, któremu w całości poświęcona jest ta książka, od 1992 roku o Guberniku nie słyszano ani słowa. O Dziennikach sarajewskich nocy pięć–sześć razy wspomniano mimochodem w „Oslobođenju” i „Ljiljanie” przy okazji wyliczania dóbr kultury zrabowanych, spalonych i zniszczonych podczas „serbskiej agresji”, ale za każdym razem z błędem w tytule: Dziennik zamiast Dzienniki. Nazwisko autora wymieniono tylko raz, w tygodniku „Ljiljan”, a i to z błędem: „Grubelnik”, napisała dziennikarka „Ljiljana”.
Co ciekawsze i wręcz dziwaczne, w chorwackiej prasie w artykułach na różne tematy regularnie wspomina się o Josipie Guberniku, ale nigdy o jego dziele. W dziennikach „Vjesnik”, „Večernji list” i „Slobodna Dalmacija”, w felietonach i komentarzach, w listach od czytelników, niekiedy w historycznych i bieżących analizach politycznych nazwisko Gubernika kojarzone jest z Orjuną (Organizacją Jugosłowiańskich Nacjonalistów). W niektórych tych publikacjach Orjuna jest metaforą, a więc i wpychanie do niej Gubernika to efekt subiektywnego podejścia autora, poetyckiej swobody i głupoty; były jednak teksty, i to nie tylko dziennikarskie, ale i historiograficzne, w których uznaje się za fakt działalność Gubernika w Orjunie i jego przynależność do tej organizacji. (Hrvoslav Šušnjar w Instytucie Historii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Zagrzebskiego obronił pracę doktorską Rola Orjuny w rozbijaniu chorwackiej jedności narodowej, od powstania do delegalizacji, w której wśród założycieli organizacji wymienia Josipa Gubernika. Członkowie komisji – nazwisk nie podajemy z ostrożności, żeby się nie narażać na oskarżenia – nie mieli uwag do pracy Šušnjara, również do tego oczywistego zmyślenia).
Orjuna powstała 25 stycznia 1921 roku w Splicie jako Jugosłowiańska Postępowa Młodzież Nacjonalistyczna. Założyli ją młodzi zwolennicy Pribićevicia, pierwszym przewodniczącym był Marko Nani, a sekretarzem Edo Bulat (przyszły wysoki funkcjonariusz u ustaszów), pełnomocnik Pavelicia na Split, po upadku Włoch jego burmistrz. Gubernik był już wtedy w Buenos Aires. Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek spotkał Marka Naniego, Bulata, Mirka Koroliję czy któregokolwiek z założycieli i przywódców Orjuny, czyli Organizacji Jugosłowiańskich Nacjonalistów, którą to nazwę Orjuna przybierze w maju 1922 roku, o żadnym z tych ludzi nie wspomina w swoich dziennikach, nie ma również informacji, by kiedykolwiek był w Splicie. (Po roku 1914 na pewno nie).
Nie wnikając w istotę jednego z obiegowych chorwackich kłamstw, należy stanowczo stwierdzić, że Gubernik nie był członkiem Orjuny i że w szerszym, metaforycznym sensie, w sensie ideologicznej dyskwalifikacji nie można go nazwać orjunowcem. Ponieważ nie zajmował się już sytuacją w Jugosławii ani nie utrzymywał kontaktów ze starym krajem – nie istnieje żaden list lub pocztówka, które wysłałby z Argentyny, nie ma też dowodów, by do kogoś pisał – jest całkiem możliwe, że nawet nie wiedział o jej istnieniu.
1 Słowa oznaczone gwiazdką (tam gdzie pojawiają się pierwszy raz) są wyjaśnione w Słowniku turcyzmów na końcu książki (słownik i przypisy – MP).
Gubernik i klon jawor
Urodził się 28 maja 1888 roku w Wiedniu. Jego ojciec, miejski notariusz, był z pochodzenia Słoweńcem ze Slovenj Gradca, matka Chorwatką urodzoną w Zagrzebiu, utalentowaną skrzypaczką, w której, jak głosi rodzinna legenda, zakochał się Arturo Toscanini, w niej albo w brzmieniu jej skrzypiec, gdy słuchał jej jako szesnastoletniej pannicy w Słoweńskim Domu w Trieście. Kiedy po dwóch latach zobaczył ją znowu, piękna Dora Krištofić była już zamężna i brzemienna, dziecko wydała na świat miesiąc lub dwa później. Maestro, jak mnóstwo razy z dumą opowiadał ojciec Josipa Ambroz Gubernik, miał łzy w oczach, gdy spojrzał na jej ciężarny brzuch.
Po urodzeniu syna Dora od czasu do czasu koncertowała – do czego mąż życzliwie ją zachęcał – ale nie próbowała wstąpić do konserwatorium. Kobiety z wyższym wykształceniem muzycznym w tamtych czasach wciąż jeszcze były istnym cudem. A kobieta z dzieckiem byłaby czymś znacznie więcej niż cud.
Mąż dbał o to, żeby miała czas na codzienne ćwiczenie, na koncerty, podróże i spotkania z wiedeńskimi, paryskimi i florenckimi muzykami. Uwolnił ją od wszelkich trosk związanych z prowadzeniem domu i wychowywaniem dziecka. Poświęcał się dla kariery żony ponad miarę jej pragnień i oczekiwań. Czuł wyrzuty sumienia, że ożenił się z nią, kiedy była taka młoda, i powstrzymał w drodze, którą wiódł Dorę jej muzyczny dar. Nie mógł jej zapewnić tego rodzaju systematyczności w kultywowaniu talentu, kształceniu i artystycznym dojrzewaniu, jakie daje tylko konserwatorium i jakim wyszkoleni muzycy różnią się od samorodnych geniuszy i kawiarnianych wirtuozów.
Tak oto Dora z upływem czasu cofała się w rozwoju i tonęła w miękkiej i ciepłej pewności mieszczańskiego życia. Na oczach Ambroza Gubernika, jej o dwadzieścia siedem lat starszego męża – który, jak pisze Josip w swoich dziennikach, sam był muzykalny i całkiem poprawnie grał na pianinie – topniał i znikał, w przeciętność zmieniał się wyjątkowy pod każdym względem muzyczny dar. Nadaremnie, strofując Dorę, by się ocknęła, próbował go przywrócić. W ten sposób tylko ją niepokoił i zasmucał. Nie mogła zrozumieć, czego od niej chce, z lękiem myślała, że przestał ją kochać, że znalazł jeszcze młodszą i piękniejszą, i nagle wszystko stawało się drobnomieszczańskim piekłem z krzykami i rozbijaniem serwisu do herbaty. (W dziennikach Gubernik mówi o tym bez żalu, spokojnie, z jakąś dziecinną wesołością, i nawet kiedy wspomina „drobnomieszczańskie piekło”, czyni to z humorem).
I jak to bywa, Dora z młodej muzycznej gwiazdy zmienia się w panią notariuszową, która w swoim mieszkaniu albo w letnim domu nad jeziorem z okazji urodzin, imienin i świąt państwowych urządza poranki muzyczne dla rodziny i przyjaciół oraz gości z wiedeńskich kręgów intelektualnych.
Josip ma wówczas dwanaście–trzynaście lat. Jest świadom i załamania matki, i winy ojca. Właściwie ojcowskiego poczucia winy. Jako dobry i oddany syn bierze je na siebie.
Matka uczy go podstaw gry na skrzypcach, ale Josip do szkoły muzycznej chodzić nie chce. Gra to jej sprawa. Inni mają jej tylko akompaniować. Josip gra drugie skrzypce i nie pragnie być niczym więcej. Nie słucha rodziców, którzy chcieliby go posłać do sławnych wirtuozów i nauczycieli. Nie słucha własnej tęsknoty za muzyką, bo nie chce zawieść matki i grać lepiej niż ona.
Kiedy nadeszła pora studiów, wybrał leśnictwo. Nie sprzeciwiali się. Tylko przy niedzielnym obiedzie spojrzeli na siebie, nie przerywając jedzenia. Dobry wybór, powiedział ojciec. Lasy są starsze od prawa i filozofii. Starsze są od człowieka i od wszystkiego, co człowiek zna. Warto by je poznać.
Tak brzmiało jego błogosławieństwo.
Latami śmiali się później z wydarzeń przy niedzielnym obiedzie tego dnia, kiedy Josip oznajmił, że chce studiować leśnictwo. Każdy z trzech śmiechów był śmiechem dla siebie, różnym w uczuciach i przyczynach, ale jednak śmiali się razem. Byli szczęśliwą rodziną.
Sądząc po księgach wydziału, dokumentach i dyplomach zachowanych w archiwach wiedeńskiego uniwersytetu, Josip Gubernik był wybitnym studentem. Jego praca dyplomowa o dębie szypułkowym i odmianach tego drzewa także jest zachowana i dostępna w celach badawczych w otwartym dziale archiwów uczelni. Oryginalność tej pracy ma charakter formalny: choć dawno już nastały czasy pisania prac seminaryjnych i dyplomowych na maszynie, Gubernik swoją od początku do końca wykaligrafował, nie posługując się liniuszkiem, bardzo starannie i pięknym charakterem pisma, czarnym atramentem, na pięćdziesięciu czterech stronach papieru wysokiej jakości. Z czasem atrament stracił intensywność i z czerni przeszedł w sepię. Papier lekko zżółkł, ale wciąż jest elastyczny i mocny. Każda strona wygląda jak małe arcydzieło.
Niemiecki Gubernika jest nienaganny. Słownictwo bogate i precyzyjne, zdania sformułowane błyskotliwie. Ale jeśli chodzi o treść, praca jest nieciekawa, prawie rozczarowuje, jakby napisano ją tylko po to, by spełnić wymogi uczelni.
Jego zainteresowanie klonem jaworem daleko odbiega od studiów leśnictwa i nijakiej pracy o dębie szypułkowym.
To drzewo jest jednym z szeroko rozprzestrzenionych europejskich gatunków, rośnie od Pirenejów na zachodzie, przez Francję, północne Włochy i Bośnię, aż do Kaukazu i Persji na wschodzie. Sens łacińskiej nazwie Acer pseudoplatanus nadaje podobieństwo liści klonu jaworu do liści platanu, więc ludzie czasami mylą te dwa drzewa. Klon jawor osiąga wysokość do czterdziestu metrów, a z powodu odporności na sól często sadzi się go przy ruchliwych drogach i autostradach, gdzie jego silna korona łagodzi uderzenia wiatru. W Niemczech za czasów Adolfa Hitlera, kiedy w całym kraju budowano autostrady, to drzewo pojawiło się na terenach, na których go wcześniej nie było. Ale w czasach Hitlera Gubernik już od dawna mieszkał w Argentynie, gdzie klonów jaworów nie ma. O ile wiadomo, tylko jedno drzewo tego gatunku rośnie w ogrodzie botanicznym na południu kraju.
W górach o wysokości ponad tysiąca dwustu metrów, wyłącznie na zacienionych zboczach, gdzie słońce rzadko grzeje, panuje mgła i długo trzyma mróz, koło Fojnicy i Kreševa, na Jahorinie, która, jak wierzy lud, kiedyś nazywała się Javorina, klon jawor ma swoją ojczyznę. Niższy, bardziej zwarty i głodny niż gdzie indziej, żyje tu wespół z jodłą i pokrewnymi leśnymi drzewami iglastymi albo z bukiem, w niewielkich zagajnikach, a niekiedy samotnie, w jakimś jarze bez promyka słońca, niedokarmiony i zmarznięty. Można jedynie zgadywać, jakim cudem wieść o nim, tym ubogim, nędznym bośniackim drzewie, wyrosłym na najpodlejszym pod niebem miejscu, dotarła do Cremony, miasteczka w Lombardii, na północy Włoch, gdzie istniały dwa warsztaty lutnicze, jeden starszy, Stradivariego, drugi młodszy, Guarneriego, których właściciele konkurowali w wyrobie skrzypiec. Gdy urodził się Giuseppe, który przybrał imię Gesù, Antonio był już w sile wieku, ale będzie żyć pełne dziewięćdziesiąt trzy lata i niemal przez cały czas budować skrzypce. Ostatnie zrobił w roku 1736, rok przed śmiercią. Giuseppe nie był długowieczny, umarł w roku 1744, mając lat czterdzieści siedem.
Dwa