Strona główna » Obyczajowe i romanse » Białe morze

Białe morze

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788366381797

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Białe morze

Poruszająca kontynuacja nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera Niewidzialnych.

Życie mieszkańca wyspy to szukanie. (…) Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem i śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą, widzi też niewidzialną rybę w morzu pod rojem białych skrzydeł; wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy.
Ingrid na wyspie Barrøy żyje zupełnie sama. Ale nawet tu dosięga ją trauma wojny, gdy morze wyrzuca na brzeg kolejne ciała z zatopionego niemieckiego statku. Jej dojmującą samotność przerwie pojawienie się na wyspie ocalałego żołnierza, który jednak nie mówi po niemiecku…
Białe morze to mistrzowsko napisana opowieść o wojnie, miłości i odkrywaniu własnej pamięci. Roy Jacobsen w charakterystycznym, oszczędnym stylu kreśli fascynujący portret niezwykle silnej kobiety.

Polecane książki

„64 niewyjaśnione sekrety starożytności” - 64 Secrets Still Ahead of Us Jonathana Graya - czy wiedza i technologie naszych przodków wydają się być lepsze od współczesnej? Nie są to jedynie starożytne sekrety ale wiedza znacznie przewyższająca naukę XXI wieku. Poznasz tajemne formuły, które mogłyby...
    Ilustrowany przewodnik po Trójmieście, w którym znajdziesz najważniejsze informacje na temat historii i miejsc zaliczanych do największych atrakcji turystycznych danego miasta. Plany centrum Gdańska, Gdyni i Sopotu i bogaty materiał zdjęciowy są dodatkowymi atutami tego przewodnika....
Tysiąc żyć. Tysiąc możliwości. Jedno przeznaczenie.   Marguerite Caine dzięki swoim rodzicom – wybitnym fizykom – od dziecka poznaje najśmielsze teorie naukowe. Najbardziej zdumiewający wśród nich jest najnowszy wynalazek jej matki, urządzenie nazwane Firebirdem, pozwalające na podróż do równoległyc...
Publikacja dotyczy zarówno teoretycznych oraz dogmatycznych problemów zmodyfi kowanych typów przestępstw, jak i wybranych typizacji, w których pojawiają się tak zwane znamiona modyfikujące. W opracowaniu poddano analizie m.in.: - relacje zachodzące między typami zmodyfikowanymi, - odpowiedzial...
Poniższy poradnik do gry Cooking Simulator przygotuje was odpowiednio na kuchenne przygody i wyzwania czekające na was w rodzimym, jedynym w swoim rodzaju, symulatorze gotowania. Wyjaśni wam istotne mechaniki, pomoże zdobywać achievementy oraz podpowie jak zostać prawdziwym mistrzem kuchni. Grę stwo...
Tom zawiera życiorysy osób świętych i błogosławionych, których Kościół katolicki wspomina w miesiącu kwietniu  ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Roy Jacobsen

Tytuł oryginału: Hvitt Hav

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2019

Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2019

Copyright © Cappelen Damm AS 2015

Published by the Agreement with Cappelen Damm Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland

This translation has been published with the financial support of NORLA

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Iwona Gawryś

Korekta: Barbara Kaszubowska, Alicja Laskowska

Pro­jekt okład­ki: Ula Pągowska

Grafika na okładce: © Marta Jonina / Shutterstock

ISBN 978-83-66381-79-7

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

I

1

Najpierw pojawiła się ryba. Nad morzem człowiek jest tylko ulepionym z twardej gliny gościem. Przyszedł kierownik i spytał, czy któraś z dziewczyn potrafi wycinać rybom kręgosłupy, bo przypłynęło nieoczekiwanie dużo dorszy. Ingrid podniosła głowę znad beczki ze śledziami i skierowała wzrok na pomost, gdzie roztańczone płatki śniegu znikały w czarnym drewnie, potem wytarła ręce w fartuch, poszła za kierownikiem do solarni i stanęła przy długim stole obok kadzi do płukania pełnej wypatroszonych ryb. Popatrzyli na siebie. Kierownik skinieniem głowy wskazał zostawiony na stole nóż przypominający niewielki toporek.

Ingrid wyciągnęła z kadzi długiego na łokieć dorsza i położyła go na stole. Rozkroiła podgardle, usunęła pas barkowy z płetwami piersiowymi i odcięła od kręgosłupa ości żebrowe, zaczynając od karku w kierunku brzucha, przedłużyła nacięcie aż do ogona, przerżnęła kręgosłup, odkroiła wszystkie ości żebrowe również po prawej stronie, w końcu wyrwała kręgosłup, jakby rozdzierała zardzewiały suwak, i stanęła, trzymając go w lewej dłoni. Na zakrwawionym stole ryba przypominała białe skrzydło, gotowa do wypłukania i ułożenia w okrągłe stosy, gotowa do zasolenia warstwami, do wysuszenia, umycia, trafienia do jednej ze skrzynek w stercie i sprzedania jako drogocenny kruszec o barwie kości słoniowej, który utrzymywał przy życiu owo zabiedzone wybrzeże przez osiemset lat, jakie minęły od czasu, gdy po raz pierwszy pojawiło się w jakimś manuskrypcie.

— Pokaż kręgosłup.

Ingrid przełożyła szkielet do prawej ręki, aby ukryć rankę między kciukiem a palcem wskazującym.

— Zupełnie czysty — powiedziała.

Dodała, że może zostać tak długo, jak będzie trzeba, jesienią z rybami nigdy nic nie wiadomo…

— Ale weź rękawiczki.

Ingrid spojrzała na krew mieszającą się z krwią ryby i zbierającą się w kroplę, która spadła w momencie, gdy kierownik odwrócił się do niej plecami i ruszył do biura, kląskając gumowymi podeszwami butów.

Zapragnęła znaleźć się daleko stąd, zatęskniła za powrotem na Barrøy, lecz na wyspie nikt nie może być sam, a tej jesieni nie było tam ani zwierząt, ani ludzi. Barrøy opustoszała, od końca października nie dało jej się nawet zobaczyć. Ale Ingrid nie mogła też zostać tutaj, na głównej wyspie.

Wycinała rybie kręgosłupy dziesięć godzin dziennie, trzymając się z daleka od dwóch solarzy, a po tygodniu nie mogła już zasnąć w nocy na wyziębionym poddaszu u bednarza, gdzie mieszkała razem z Nelly i dwiema dziewczynami z głębi lądu, które znalazły się tu z powodu wojny. Udawały, że nie usypia ich płacz, patroszyły śledzie, kroiły je i soliły w beczkach, dopełniały zalewę i piły erzac kawy, soliły, spały i myły się co drugi wieczór w zimnej wodzie, włosy raz w tygodniu, w wodzie tak samo zimnej, rdzawoczerwonej pod rozgwieżdżonym niebem lśniących śledziowych łusek, a Ingrid wykrawała kręgosłupy z dorszy jak mężczyzna.

W połowie drugiego tygodnia przepadł gdzieś jeden z solarzy i Nelly wysłano do pracy razem z Ingrid. Dzień później nadciągnęła zła pogoda, więc łodzie z konieczności schroniły się na wyspach. Nie przypłynęły również następnego dnia, a gdy na trzeci dzień rano mogły wreszcie wydobyć się ze śniegu, nie miały na pokładzie ani szprotki.

Ale czekało na nie wielu ludzi, cała wioska czekała, aby powitać mężczyzn, którzy i tym razem wrócili do domu żywi. Potem nadeszły kolejne niepogody z przymusowym postojem na lądzie i sprzętem zbyt długo pozostawionym w morzu, z połowem nienadającym się do niczego, może najwyżej na guano — byli uzależnieni od tylu rzeczy, przede wszystkim od cen towarów w świecie innym niż ten — powiązano więc po dwie i wywieszono do suszenia ryby zwykle uznawane za odpady i dziwna jesienna przygoda wreszcie się skończyła.

Ingrid i Nelly przekładały solone ryby, wyciągały popsute i pilnowały, żeby te, które w poprzednim stosie leżały na samym dole, w nowej stercie znalazły się na wierzchu. Ale potem skończyły się i śledzie, tamte obce dziewczyny zwolniono, dostały swoją nędzną wypłatę, jedna drugiej pościągała rybie łuski z twarzy, jedna drugiej umyła włosy w zimnej wodzie, jedna drugą uczesała, pilnując, żeby opaski trzymały się na włosach jak należy, po czym ze śmiechem odpłynęły parowcem, ubrane w rzeczy, jakich nikt tu wcześniej nie widział.

Ten sam parowiec przywiózł list, list od przebywającej w szpitalu Barbro, ciotki Ingrid, napisany jednak nie przez nią, lecz przez pielęgniarkę, niemalże lekarskim pismem, które Ingrid wprawdzie była w stanie odczytać, lecz nie umiała pojąć kryjącej się w nim treści. Ciotka nie mogła wrócić na północ, bo złamana szyjka kości udowej nie chciała się zrastać, no i nie było czym się dostać… Zapowiadała jednak, że przyjedzie w czas przed Bożym Narodzeniem — tak tam było napisane dwa razy, Barbro miała pięćdziesiąt dziewięć lat, a Ingrid trzydzieści pięć, tego wieczoru zasnęła wcześnie i nic jej się nie śniło.

Wcześnie się też obudziła, leżała, słuchając wiatru drapiącego pazurami łupkowy dach i morza bulgoczącego, dyszącego ciężko pośród słupów pomostu między jednym a drugim oddechem Nelly — Nelly śpiącej jak człowiek; jedynie to było tutaj takie, jak być powinno, odgłos snu Nelly przez kolejne noce, a teraz nawet tego nie dało się już wytrzymać.

Ingrid wstała, umyła się w cynkowanym wiadrze i spakowała walizkę, nie jadła ani nie gotowała kawy, cuchnące ubranie robocze zaniosła za fabrykę konserw, tam gdzie Niemcy palili śmieci, i cisnęła je do beczki, postała wpatrzona w płomienie, dopóki na przystani nie pojawili się ludzie; lekko prószył śnieg.

Wróciła na górę, ugotowała coś w rodzaju kawy, nalała do kubka i postawiła go na krześle w głowach łóżka Nelly, która ciągle wyglądała tak, jakby spotkała ją dobra śmierć, zaczekała, aż błysnęło na ścianie przystani, co oznaczało, że zjawił się kierownik i że w ciemności wstaje świt, po czym podniosła się, zeszła z walizką na dół i oświadczyła, że chce się rozliczyć.

Kierownik odłożył ogryzek ołówka i zrobił zdziwioną minę, powiedział, że go uprzedziła, ale też że sobie bez niej nie poradzi: wieczorem przywiozą ryby, Ingrid była więc zarazem niezbędna i zbędna. Zwykły mętny wybieg wobec najemnego pracownika, ale Ingrid pochodziła z wyspy, gdzie dachem i ścianami jest niebo, powtórzyła więc, że chce dostać pieniądze już teraz, i cierpliwie czekała, aż wszystkie szuflady zostaną otwarte i zamknięte, aż wszystkie potrzebne papiery zaszeleszczą, aż umilkną dwuznaczne westchnienia nad listą godzin, a pomięte banknoty będą dokładnie przeliczone, jakby proszenie o zarobione pieniądze było czymś obraźliwym, jakby w dzień wypłaty należało się użalić nad panem, a nie nad niewolnikiem.

Ingrid ruszyła pod górę oblodzoną drogą do sklepu i zaczekała, aż Margot otworzy, wtedy poprosiła o produkty, których potrzebowała, w zamian za kartki żywnościowe i pieniądze dostała też kawę i margarynę, a potem pożyczyła od Margot wózek i zawiozła zakupy na krypę, która przez całą jesień tkwiła pod pomostem.

Czerpakiem wybrała z łodzi śnieg, załadowała zakupy i walizkę, odwiozła wózek, w powrotnej drodze w dół mijając dwóch niemieckich żołnierzy, którzy schronili się przy ścianie solarni i palili — musieli tam siedzieć cały czas i ją obserwować.

Zeszła po schodkach i wsiadła do łodzi. Odwiązała cumę i chwyciła wiosła. Jeden z żołnierzy wyszedł na pomost i coś za nią wołał, wymachując ręką z papierosem, czerwonym oczkiem wśród zimy. Ingrid oparła się o wiosła i spojrzała na niego pytająco. Powtórzył coś, czego nie dosłyszała, zadymka zgęstniała, łódź sunęła naprzód i żołnierz zniknął.

Ingrid powiosłowała do rozciągniętej, długiej Szarej Wyspy, popłynęła na odległość wiosła wzdłuż przybrzeżnych skał, aż i one zniknęły, nie widziała już nic, tylko ciężkie, spokojne morze.

Wyznaczyła sobie kurs od stawy na ostatnim szkierze i starała się utrzymywać odpowiedni kąt między kilwaterem a falami, nieco ponad godzinę zajęło jej dotarcie do Wydrzej Wysepki. Miała ją po stronie bakburty, a powinna mieć od sterburty. Zmieniła więc kurs, popłynęła pod nowym kątem między falami a wijącym się kilwaterem i półtorej godziny po tym, jak Wydrza Wysepka zniknęła jej z oczu, dotarła do Barrøy.

Wyniosła zakupy na brzeg, otworzyła wrota szopy na łodzie i wciągnęła łódź do środka za pomocą wyciągarki, którą kiedyś, w czasach jej dzieciństwa, zamontował ojciec, wyprostowała się i rozejrzała — zabudowania w górze, w szarej masie kłębiącej się na wygiętym grzbiecie wyspy, przy dobrej pogodzie widoczne z odległości piętnastu—dwudziestu mil, a teraz przypominające jedynie małe czarne skrzynki pod cienką warstwą mleka, żadnego światła, żadnych śladów na śniegu.

Zarzuciła na ramiona nosidło, zaczepiła na nim zakupy i ruszyła pod górę. Skrzynki zmieniły się w zabudowania otoczone drzewami przypominającymi zwęglone palce. Weszła do domu i przechodząc z pokoju do pokoju, pozapalała lampy, rozpaliła w piecach — i w kuchni, i w paradnej izbie. Tu też nie mogła być. Znów wyszła z domu i skierowała się do szopy na łodzie. Sprawdziła, czy jest zamknięta, czy ustawiła kozły po zawietrznej, jakby nie zrobiła tego zaraz po przybyciu na wyspę. Falochrony z otoczaków i krata z drągów w zielonym morzu, Wydrza Wysepka ukazała się i znów zniknęła. Żadnej łodzi. Żadnego ptaka. Ingrid odwróciła się i spojrzała na zabudowania — jeden z domów miał dwoje żółtych oczu — po czym wróciła na górę; teraz na śniegu były przynajmniej trzy linie śladów.

2

W kuchni się ociepliło. Ingrid zdjęła połowę ubrań, zmełła kawę i postawiła dzbanek na ogniu, poukładała zakupy w spiżarce. Przyniosła więcej opału i zobaczyła, że kawa jest już gotowa. Zdjęła resztę wierzchniej odzieży i napiła się kawy, siedząc na własnym krześle przy otwieranym oknie, wpatrzona w cienie na zachodzie, w Moroszkową Wyspę, Leśną Wyspę, Szkiery Maskonurów i w krawędź morza, uśpioną gdzieś w głębi tego dnia, którego i tak miało nie być. Wciąż nic nie jadła. Rozejrzała się za jakimś miejscem, od którego mogłaby zacząć: pod piecem czy pod stołem, w kącie od strony spiżarki?

Wstała i wyciągnęła na środek skrzynkę z torfem, potem zaczęła rwać gazety na kawałki, z których ugniatała niewielkie kule i układała je na podłodze jedne na drugich, tak jak się buduje latarnię ze śnieżek. Kule się rozsypały. Ułożyła je na powrót, kule z gazety, którą kiedyś prenumerowała, wtedy gdy Barrøy stanowiła społeczność, kiedy byli tu ludzie, zwierzęta i latarnia morska, kiedy były niepogoda i upór, praca, lato, zima i bogactwo. Podparła kule patykami i kawałkami torfu, żeby zrobić ognisko — nigdy wcześniej taka myśl nie przyszła nikomu do głowy: spalić dom na wyspie; we wschodniej części Barrøy były ruiny, ale bez śladów pogorzeliska. Nagle przestała mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że ludzie, którzy opuścili Karvika, zrobili to dobrowolnie, nie z powodu żadnej katastrofy; po prostu mieli dość, przejrzeli się w lustrze, spakowali i wyjechali, tej myśli nie dało się wytrzymać.

Chwyciła lampę i weszła na górę do Sali Północnej, później do Południowej, zajrzała do izdebki Barbro położonej od wschodu, do własnego dziecinnego pokoju z rozsuwanym łóżkiem, nocnikiem, nocną szafką i wyblakłymi rysunkami z czasów szkolnych, których nie widziała, odkąd była tu we wrześniu, żeby wykopać ziemniaki. Dom zmalał, drzwi zrobiły się niższe, okna węższe; kiedyś w tych ścianach zapach ludzi tkwił jak farba, teraz czuć było jedynie ciężką, mokrą ziemią. Ingrid przeciągnęła końcem palca po kroplach wilgoci i usiadła na łóżku rodziców, tym, w którym umarła matka.

„Niech Lars przejmie Barrøy — takie były jej ostatnie słowa — a ty wyjedź, jesteś młoda i mądra, odwróć się plecami do morza, naucz się czegoś ode mnie…”

„Nie”, zaprotestowała Ingrid.

„Nie jesteś dostatecznie silna”.

„Właśnie że jestem”, oświadczyła Ingrid umierającej matce.

A wiosną następnego roku Lars nie wrócił z Lofotów, znalazł tam miłość, tak napisał, i został z łodzią, ze sprzętem i z załogą na kolejne lata, również po wybuchu wojny. Ingrid i Barbro z każdym wstającym słońcem i z każdym szalejącym sztormem, z każdym zwierzęciem, które zarzynały, i z każdym uzbieranym, a niesprzedanym workiem puchu stawały się coraz bardziej samotne; dwie kobiety, jedna młoda, druga w średnim wieku, na wyspie, czekające na listy od Larsa, na starannie wykaligrafowane, równe zdania, do których pewnego dnia dołączyły zielone bazgroły, podpis Hansa, trzyletniego synka Larsa, najdłuższe trzy lata w życiu Ingrid. Teraz wojna trwała już od czterech lat, a Hansowi urodził się brat, Martin — wraz z nim pojawiły się kolejne gryzmoły przeznaczone dla ciotki i babki, które nie odpisywały, bo jedna była zbyt dumna, a druga nie umiała pisać.

Ingrid poszła do Sali Północnej i zdecydowała, że będzie spała właśnie tu, gdzie ciepło z kuchni mogło się wznosić przez klapę w podłodze. Wytrzepała kołdry, pościeliła łóżko i znów zeszła na dół, napiła się wystygłej kawy, jeszcze raz przeczytała list od Barbro, potem go zmięła i dorzuciła do stosu na podłodze.

Ale nie podpaliła.

Weszła do izby paradnej, żeby dorzucić do pieca, i zobaczyła, że drzwi do alkierza dziadka są uchylone. Położyła dłoń na klamce i już chciała je zamknąć, lecz przecież zrobiła to zaledwie przed chwilą, zamknęła te drzwi, a one znów się otworzyły, chociaż panowała cisza, żadnego przeciągu w domu.

Usłyszała jakiś trzask, potem odległy, przeciągły grzmot gdzieś w brzuchu świata, cofnęła się wtedy do kuchni i stanęła nieruchomo. Stała tak zbyt długo, w końcu znów podeszła do drzwi izdebki i gwałtownie je otworzyła, wściekła na siebie, że nie zrobiła tak od razu, bo teraz ten ktoś mógł już zniknąć.

Ale w alkierzu nie było żadnego zapachu, żadnych szurających kroków, mamroczących głosów czy odgłosów kota, tylko słaby szum, taki sam w środku, jak na zewnątrz. Zdjęła lampę ze ściany w paradnej izbie, weszła z nią do izdebki i upewniła się ponad wszelką wątpliwość, że nikogo tam nie ma, ani w łóżku, ani pod łóżkiem, w narożnej szafce czy w skrzyni, którą otworzyła i zamknęła, po czym usiadła na wieku, a cisza wwiercała się w jej uszy tak mocno, że musiał się z niej wydobyć krzyk.

Później cisza była już całkowita.

Ingrid ubrała się i wyszła na padający śnieg. Stanęła, przyglądając się zabudowaniom, stodole, przystani i szopie na łodzie nad morzem, nagle zdumiona wszystkim tym, co trzymało ją na wyspie, a co w zasadzie było niczym. Jeśli wiatr się nie odwróci, wkrótce śnieg zmieni się w deszcz, wyspa zbrunatnieje jak liszaj, a morze zszarzeje.

Ruszyła na południe przez ogrody, unikając furtek, przełaziła przez murki jak wtedy, gdy była dzieckiem. Ale nim nie była. Szła dalej na południowy kraniec, tam zatrzymała się wpatrzona w szczątki latarni morskiej, którą razem z Barbro wysadziły resztkami ojcowego dynamitu, kiedy wybuchła wojna, w potłuczone szkło w jaskrawych kolorach, w płaty wodorostów zwisające niczym czarne włosy z powykręcanych żelaznych belek pokrytych rdzą; zbiornik na naftę przypominał spaloną różę. Przysiadła na pniu drzewa, który kiedyś znaleźli wyrzucony na brzeg i umocowali śrubami oraz linami, żeby morze nie zabrało im z powrotem tego niesamowitego, białego jak kość olbrzyma; sądzili, że pewnego dnia będzie coś wart, może nawet fortunę, a już od trzech dziesięcioleci służył jako ławka ludziom, którzy nigdy nie siadali.

A ona nie była już dzieckiem.

Zaczekała, aż zacznie marznąć, po czym przeszła na północ wzdłuż skał na zachodzie, nie widząc żadnych śladów i nie słysząc nic oprócz głuchego jęku morza, minęła urwisko skalne z nowym pomostem i trzema szopami — co najmniej o jeden budynek za dużo; zrozumiała, że gdyby rano obudziła Nelly i pozwoliła sobie usłyszeć głos, zobaczyć jej uśmiech, to ciągle byłaby w składzie rybackim i wyrywała kręgosłupy martwym dorszom, a myśli wznosiłyby się i opadały.

Ingrid stała w budynku nowej przystani i upinała mokre włosy w węzły, które zaraz się rozsypywały, powtarzała tę czynność, zastanawiając się, dlaczego wciąż nie jest głodna. Odkryła dziurę w rękawie swetra i nie mogła sobie przypomnieć, skąd się ta dziura wzięła. W podłużnej puszce na stole leżały drewniane pływaki do sieci, posegregowane według wielkości. Sięgnęła po największy i zaczęła obracać go w palcach; zauważyła ślady zębów Larsa, który jako dziecko gryzł wszystko, co wpadło mu w ręce. Pod paznokciami wciąż miała zakrzepłą rybią krew. Dziura w swetrze powstała, gdy Ingrid rano znosiła walizkę i zahaczyła o gwóźdź na schodach. Na półce nad roboczym stołem znajdowały się szpulki nici przeróżnych rozmiarów, noże, osełki, haczyki, korki… i czółenka rybackie, czółenka Barbro.

Ingrid wysunęła stołek, usiadła przed żelaznym haczykiem pod oknem, namotała nić i zaczęła wiązać sieci. Godzinę później miała już piętnaście rzędów o szerokości trzech sążni. W chłodnym powietrzu ręce zmiękły, wyładniały. Poczuła się przeraźliwie głodna, wyszła w mrok nocy i wróciła do domu; pomyliła się co do pogody, wilgoć zmieniła się w śnieg, lekki i suchy jak sadza, a ona już się nie bała.

3

Ingrid zjadła, zasnęła, obudziła się i wciąż się nie bała. Powoli zjadła śniadanie, ubrała się również powoli, a potem wyszła na kruche listopadowe światło i spuściła krypę na wodę. Wiatr jeszcze raz się odwrócił i wzmógł, wiało teraz z południowego zachodu. Powiosłowała wokół cypla i wpłynęła w wysokie na metr fale, kierowała się na południe przez cieśninę ku wbitemu tu kiedyś przez Larsa hakowi. Nie wysiadając z łodzi — i nie rozbijając jej o skały — umocowała do niego linkę, później ślizgając się po falach, przepłynęła na drugą stronę cieśniny do Moroszkowej Wyspy, gdzie kuzyn także wbił hak i gdzie wisiała talia. Przewlekła koniec linki przez oczko, nadal nie wysiadając z łodzi — i nie rozbijając jej o skały — po czym powiosłowała z powrotem w stronę Barrøy; wydawało jej się, że to będzie jakieś osiemdziesiąt—dziewięćdziesiąt sążni, ale było raczej sto pięćdziesiąt, linka okazała się za krótka.

Ingrid się rozpłakała, potem do końca linki przywiązała pływak sieciowy, wrzuciła go do wody i powiosłowała z falami na północ do nowej przystani po więcej linki. Fale były coraz większe. Z trudem przedostała się z powrotem w to samo miejsce i odszukała pływak, dowiązała nową linkę do tamtej i z drugim jej końcem popłynęła do miejsca cumowania na Barrøy, przemoczona do suchej nitki i rozpalona jak ogień, wykończona i wściekła, ale miała teraz linkę rozciągniętą w poprzek zatoki, dzięki czemu mogła nastawić jedną czy dwie sieci i łowić bez wsiadania do łodzi, w dodatku przy każdej pogodzie, dopóki nie nadciągnie najostrzejszy mróz, a może nawet dłużej.

Pozwoliła, żeby prąd zniósł ją na północ, wciągnęła łódź do szopy, zauważyła, że morze opada, i przystanęła zdziwiona, bo wcześniej wydawało jej się, że woda się podnosi, ale ciągle się nie bała.

Wróciła do domu i zasnęła na ławie przy piecu, obudziła się dopiero, gdy nastał wieczór. Zmarznięta i odrętwiała, podniosła się, napaliła w piecu, przygotowała jedzenie, zastanawiając się, czy nie zarzucić sieci po ciemku, zrezygnowała z tego, otworzyła jedną z książek, które ze sobą przywiozła, ale nic w niej nie było.

Ubrała się, poszła do nowej przystani i wzięła dwie sieci, zaniosła je na południe, do miejsca cumowania przy cieśninie, i spuściła w czarne fale pierwszą jak bezszelestną pajęczynę, dowiązała drugą i tę też spuściła, niezbyt imponujący łańcuch składający się z dwóch sieci, przesunęła je jeszcze o piętnaście sążni w głąb cieśniny, umocowała linkę i wróciła do domu.

Długo spała nago w łóżku rodziców w Sali Północnej, wstała o kolejnym poranku, wyciągnęła sieci i mogła ugotować świeżego dorsza, a potem nastawiła jeszcze jedną sieć. Trzy. Mogła mieć ich cztery albo i pięć. Miała sztokfisze z ubiegłej zimy, miała piwniczkę pełną ziemniaków, miała solonego czarniaka w beczce i pół beczki śledzia. Miała dżem, mąkę, kawę, syrop cukrowy, groch, kupne masło i cukier. A teraz miała też świeżą rybę. Stos papieru gazetowego nie leżał już na podłodze w kuchni, tylko razem z drewnem na rozpałkę w skrzynce pod piecem. W szczelinie, która pojawiła się w pokrywie chmur, ukazały się dwa samoloty, Ingrid usłyszała strzały wymierzone w kierunku fortu na północnym krańcu głównej wyspy i szczelina znów się zamknęła.

Następnego dnia rano wyciągnęła osiem dorszy i dużych czarniaków. Znów zjadła świeżą rybę i wątrobę, a resztę zasoliła, potem siedziała w ciepłej kuchni, rozglądając się, aż w końcu coś kazało jej wstać i pójść na strych nad oborą, gdzie przechowywali worki z puchem. Na pierwszym wisiała kartka z nazwą Barrøy: „1 kilogram. 1939”. Otworzyła go i zanurzyła rękę w lato. Zawiązała worek i otworzyła drugi. Na tym był napis „1937”. Jeszcze jedno lato. Pomyślała, że popłynie do wioski i przywiezie kota.

Wróciła do domu, nastawiła wodę, umyła się, wyszorowała skórki wokół paznokci tak mocno, że się postrzępiły, umyła włosy, wycisnęła z nich wodę, skręcając je i pozwalając im opaść, tak aby ciepłe krople mogły spłynąć po brzuchu, biodrach i udach, zanim znikną w balii. Ubrała się, usiadła przy kuchennym stole i otworzyła tę samą książkę. Ciągle nic w niej nie było. Ale teraz mogła spać jak Nelly.

Położyła się i myślała o kocie. Wkrótce przypłynie Barbro. Myśli o Barbro. I o Suzanne.

Suzanne była dla Ingrid jak córka. Ale opuściła i ją, i Barrøy, gdy miała zaledwie czternaście lat, również ona odpłynęła stąd z własnej woli.

Ingrid znów wstała, zeszła do izby paradnej i z komody, którą kiedyś w przypływie szaleństwa kupił jej ojciec, wyjęła listy, okrągłe pismo Suzanne ze stolicy, gdzie najpierw służyła u pewnej zamożnej rodziny, a później pracowała jako telefonistka w całkiem sporej centrali o imponującej nazwie. Ingrid czytała powoli, kołysząc się w rytm słów, kiwając i kręcąc głową, w końcu schowała listy z powrotem, mając przed oczami Suzanne w dniu, w którym dziewczyna opuszczała wyspę, w najlepszym ubraniu, jakie byli w stanie jej zapewnić, podnieconą, radosną i kruchą jak szkło; zabierała nie tylko swoją drogocenną osobę, lecz również wszystkie oszczędności wyspy, nie był to zbyt piękny widok.

Ingrid zdmuchnęła lampę, poszła na poddasze i zasnęła jak Nelly, znów porozmyślawszy o Barbro i o tym, że wykupi zegar, który zastawiła u Margot, zegar z obciążnikami, rzymskimi cyframi i ze zdobionymi wskazówkami; nawet wyspiarz potrzebuje bezgłośnej granicy między dwoma dniami, jakie upływają do czasu, kiedy znowu trzeba nakręcić zegar.

4

Kiedy Ingrid była na Barrøy już tak długo, że zniknęła nawet myśl o werku zegara, w ostatnią sieć złapała się foka.

Ingrid wyciągnęła ją na brzeg i zobaczyła, że zwierzę jest martwe. To była mała foka, może jeszcze dziecko. Ingrid zostawiła ją dla orłów. Ale foka bardzo zniszczyła sieć, Ingrid pociągnęła więc linkę na północ z myślą o jej naprawieniu, a wtedy dostrzegła jeszcze jedną fokę, leżącą na śniegu i ledwie ruszającą płetwami. Podeszła bliżej. Zwierzę patrzyło na nią jednym czarnym okiem, a drugim białym. Na wyspie miewali foki już wcześniej, ale były strachliwe i uciekały do morza, kiedy tylko zbliżali się ludzie. Ta wydawała się osłabiona i chora, nie większa niż tamta martwa.

Ingrid odłożyła sieć, wykopała kamień i zabiła fokę. Z Moroszkowej Wyspy wzbiły się z trzepotem dwa orły i ruszyły w jej stronę. Prędko wysunęła rękę do góry, orły się poderwały, uniosły na ogromnych skrzydłach i opadły z powrotem na wysepkę; tam siedziały, ciągle poruszając skrzydłami, wpatrzone w Ingrid. Jeden miał niemal całkiem białą głowę, drugi był bardziej brązowy i nieco mniejszy.

Ingrid zastanawiała się, czy oprawić fokę, ale nie wiedziała, jak to zrobić, poza tym ojciec mówił, że z foczym mięsem trzeba uważać, bo mogą w nim być trychiny.

Chciała iść dalej, ale w momencie gdy zabierała sieć, dostrzegła pod śniegiem kawałek brązowego materiału przypominającego sukno. Podniosła dziurawą bluzę, z której wypadło kilka kłębków wełny drzewnej, z bluzy zwisały przymocowane do niej konopnym sznurkiem spodnie z połową nogawki i jeszcze więcej wełny drzewnej. Ingrid nigdy nie widziała takiego ubrania. Rozwiesiła je jak pranie na rusztowaniu do suszenia ryb, potem poszła do nowej przystani i rozpięła sieć na haczykach, wybrała z niej wodorosty i trawę, zdecydowała jednak, że ma dość innych sieci — ta powinna dobrze wyschnąć, wtedy łatwiej ją będzie naprawić.

Zastanawiała się, czy nie zastawić więcej sieci, ale doszła do wniosku, że przez kilka dni może jeść soloną rybę, i w lekko prószącym śniegu ruszyła do domu. Teraz na rusztowaniu stał mężczyzna i patrzył na nią, mężczyzna z jedną nogą, za nim dwa orły rozszarpywały fokę. Mogło się wydawać, że mężczyzna spogląda również na ptaki — trudno było określić, w którą stronę jest zwrócony, bo nie miał głowy.

Wróciła do domu, przygotowała posiłek i zjadła, wyszorowała podłogę w kuchni, na ganku i w sieni, umyła schody na poddasze, potem wyjęła wełnianą nić i zaszyła dziurę w swetrze, stwierdziwszy, że powstała wcale nie od gwoździa w składzie, lecz od noża do usuwania kręgosłupów. Nazajutrz zamierzała piec chleb, lefser z mąki i lefser z ziemniaków, urządzić dzień pieczenia, wypełnić dom zapachem życia i otępiająco ciężką pracą.

Ze stodoły przyniosła worek wełny i wzięła się do jej czyszczenia i gręplowania, potem wstawiła do kuchni kołowrotek i resztę dnia poświęciła na przędzenie. Rytm. Na ścianach od wewnątrz nie było już kropel rosy. Nie pachniało mokrą ziemią. Przestała palić w paradnej. Kalendarz na gwoździu w spiżarni; kot, którego wkrótce zamierzała sobie sprawić; zegar ścienny, którego już nie potrzebowała; nitka biegnąca między gładkimi od lanoliny palcami, a za każdym razem, gdy kierowała wzrok za okno, tamten obcy stał na rusztowaniu i patrzył na nią.

Zastanawiała się, czy przyzwyczai się do jego obecności jak do stracha na wróble, czy może raczej powinna zerwać te szmaty i cisnąć je do morza, zakopać, spalić…

Przed zapadnięciem mroku ubrała się, poszła tam i zobaczyła, że stwardniały na mrozie. Dwie ciemne plamy w śniegu nad brzegiem, gdzie wcześniej leżały foki. Orłów nigdzie nie było widać. Ale słyszała ich odgłosy, a także innego ptaka, pulsowanie chmur kosmicznego hałasu, które towarzyszyło jej aż do nowej przystani, gdzie stwierdziła, że sieci już wyschły i może zacząć je naprawiać. Odgłos ptaka towarzyszył jej również w drodze do domu, ale wówczas nastała już noc, a mężczyzna na rusztowaniu stał się niewidzialny.

5

Życie mieszkańca wyspy to szukanie. Ingrid szukała, odkąd się urodziła — jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi… Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem i śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą, widzi też niewidzialną rybę w morzu pod rojem białych skrzydeł; wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy.

Ale kiedy rano Ingrid wyszła z domu i stwierdziła, że również tego dnia pogoda nie pozwoli jej wyprawić się do wsi, ogarnęło ją wrażenie, że szuka czegoś, co nie da się znaleźć, nieważne, jak długo i z jakim wysiłkiem będzie tego wypatrywać; przypominało to uczucie popełnienia błędu, zanim jeszcze się go zrobi, i tylko te same rozdarte dywany z chmur przesuwały się po niebie, tu i ówdzie przepuszczając ukośne strugi deszczu nad niespokojnym morzem, nigdzie ani śladu życia.

Ruszyła na południe wzdłuż plaż na wschodzie, nie znalazła ani foki, ani ubrań, za to wypełnił ją rosnący niepokój, który kazał jej mówić głośno do siebie, bo człowiek prędzej czy później musi usłyszeć głos, choćby własny, wie o tym każdy wyspiarz. Powiedziała więc, że powinna wreszcie załatwić sobie tego kota, i drgnęła, słysząc ów obcy dźwięk, powtarzała to zdanie, aż stało się trywialne i zaczęło nieść pociechę, lecz zaraz uderzyła w nią kolejna fala niepokoju, wrażenie, że zabłądziła na własnej wyspie lub że znajduje się na jakiejś innej albo, co gorsza, że nie jest sama na tej wyspie, na której jest.

Zauważyła, jak szybko foki zostały rozszarpane przez orły, widziała krew na śniegu, przysypaną świeżym puchem i znów wyłaniającą się spod niego jak wyblakłe wspomnienie. Przyspieszyła, zapadła się w zwał wodorostów i natknęła się na kolejne ubrania, postrzępione, brązowe i mokre, z kłębkami wełny drzewnej przywodzącymi na myśl wnętrze szmacianej lalki, ale zniszczone inaczej, jakby należały do innych ludzi, z innymi zwyczajami, z innym życiem. Rozłożyła je na śniegu — trzy kombinezony, kubrak, kurtkę — i próbowała poskładać w całość, tak jak musiały do siebie należeć; wyszedł jej z tego jeden duży człowiek, dwóch mniejszych i została jeszcze jedna część garderoby, pół człowieka, a wszystko to byli mężczyźni.

Zebrała rzeczy do siatki, którą zawsze ze sobą nosiła, i postanowiła spalić je na północnym krańcu wyspy. Były jednak mokre, a w przemarzniętej ziemi nie dało się ich zakopać, powiesiła więc mężczyzn obok tego, który już znajdował się na rusztowaniu, i zdecydowała, że jeszcze raz obejdzie całą wyspę.

W zatoce, w której znalazła pierwsze ubrania, znów zobaczyła orły, białogłowego olbrzyma i tego mniejszego, brązowego. Siedziały na szkierze wystającym z morza, biły skrzydłami, dziobały i drapały, jakby walczyły o zdobycz.

Ale przecież w tym miejscu nigdy nie było żadnego szkieru, czysta żeglowna woda w całej okolicy, głęboka na sto sążni, a poza tym szkier kołysał się na falach.

Wybiegła na cypel, chciała zawrócić po lunetę, ale poślizgnęła się na kamieniu i wtedy dostrzegła jeszcze jeden szkier, tam gdzie wcześniej niczego takiego nie było, również on poruszał się, znikał i się pojawiał, jak unosząca się na falach kłoda, jak grzbiet wieloryba. A nad obydwoma tymi szkierami fruwały skrzeczące chmury rozwścieczonych ptaków, które zbijały się i rozciągały, kiedy ptaki nurkowały w dół, dziobiąc i walcząc w wirze piór i dźwięków, dopóki wszystkiego nie przesłonił powstały nagle gęsty obłok śniegu.

Ingrid osłoniła oczy rękami i zaczęła głośno krzyczeć, czuła ogarniające ją mdłości, serce jej waliło, musiała kucnąć i podeprzeć się rękami, zabrakło jej tchu, bo już zrozumiała, co zobaczyła.

Przyłożyła mokry śnieg do twarzy i ruszyła biegiem do domu. Natknęła się na kolejne ubrania. Dwa kombinezony i spodnie bez góry, szary podarty płaszcz… Zebrała je i poniosła przez ogrody, rozwiesiła na rusztowaniu, a po wejściu do domu zapaliła wszystkie lampy, również te w paradnej.

Dorzuciła do obu pieców i stanęła w ociekającym wodą wierzchnim okryciu, wpatrzona w bezgłową armię na rusztowaniu kołyszącą się na bezgłośnym wietrze, jeden bez nogi, drugi bez ręki, jeden sam tors, dwa wesoło huśtające się płaszcze, ten pierwszy z jedną ręką… Nagle uświadomiła sobie, że właściwie zajęła się tymi ubraniami, ponieważ chodziło o rzeczy osobiste, bez względu na to, jak były obszarpane i bezwartościowe. No ale kłębki wełny drzewnej?

Zeszła do Szopy Szwedów i odszukała lunetę, ciężki rozsuwany cylinder z czegoś, co przypominało lakierowaną czarną skórę, z mosiężnymi obrączkami i dwoma malutkimi pokrętłami; mgliście przypominała sobie, że ojciec nigdy jej nie używał, gdyż — jak twierdził — zniekształcała widzenie. Teraz Ingrid pomyślała, że jej również nie jest potrzebna, przecież sama wiedziała, co zobaczyła.

Odłożyła lunetę, jakby sparzyła ją w palce, i zaczęła zwijać dwie suche sieci, aż palce się schłodziły, potem pociągnęła sieci za sobą przez śnieg, umocowała linę, przewlekając ją przez oczko pierwszej, i patrzyła, jak wzmacniająca górny brzeg sieci linka z korkowymi pływakami zanurza się w falach, przywiązała ostrożnie okrąg­łe obciążniki z łupku, tak żeby nie rozbiły się o skałę, przyłączyła następną sieć i ją też wciągnęła do wody, dwie sieci, jak zwykle w odległości piętnastu sążni od brzegu, dopiero wtedy oderwała wzrok od pływaków i od morza, popatrzyła na Moroszkową Wyspę i ujrzała pierwszego trupa.

Linka wymsknęła jej się z rąk, więc Ingrid rzuciła się do wody — zdążyła ją chwycić, wyszła na brzeg i zamocowała, potem oparła dłonie o kolana i wyprostowała plecy, cały czas wpatrzona w cieśninę. Ciągle widziała to, co już zobaczyła, to, co dostrzegła już poprzedniego dnia, a mimo wszystko spała jak Nelly.

Otrzepała rękawice jedną o drugą, patrząc na mężczyznę leżącego w połowie na gładkiej skale, z nogami w morzu, jakby ktoś przycumował go do haka.

Ale poziom wody opadał, więc mężczyzna wkrótce miał się znaleźć na suchym lądzie i pozostać na nim aż do chwili, gdy kolejny przypływ porwie go i poniesie dalej, ku chmarze rozwrzeszczanych harpii, które będą nurkować z nieba i rozszarpywać brązową postać.