Strona główna » Obyczajowe i romanse » Biały Kafka

Biały Kafka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64184-14-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Biały Kafka

Gorzka i ironiczna opowieść o alkoholowym uzależnieniu zdegradowanego dziennikarza. Jedyną wartością, która może ocalić bohatera z pijackiego piekła, jest miłość. Tylko czy w alkoholowym zatraceniu, wśród wielu spotykanych przypadkowo kobiet, bohater potrafi odnaleźć tę jedną, którą naprawdę pokocha?

 

"Niektórzy tego doświadczyli, mało kto miał odwagę opisać z taką szczerością. Przejmujący i błyskotliwy zarazem zapis walki z nałogiem, odarty z otoczki przyjemności doznań i fałszywego mistycyzmu. Abstynenci powinni przeczytać ku przestrodze, uzależnieni – jako ostatnie ostrzeżenie".

Jakub Porada, dziennikarz telewizyjny

 

"Chociaż 'Biały Kafka' jest przesycony alkoholem i papierosowym dymem, to autorowi daleko do pochwały nałogu. Wódka, wino, kobieta, przypadkowy seks – do pewnego momentu jest miło, nawet zabawnie, ale rano zawsze czeka kac. Ta przewrotna książka to lustro, w którym powinien się przejrzeć każdy, kto pije 'tylko dla zabawy', a potem zapytać samego siebie: mnie to nie dotyczy? Na pewno?"

Marcin Wikło, publicysta

Polecane książki

Czarne Indie! W tym kwitnącym dziewiętnastym wieku poddani Jej Majestatu rozumieją pod tą nazwą cudowne pokłady węgla kamiennego Wielkiej Brytanii.  Inżynier James Starr powraca do kopalni Aberfoyle, której był dyrektorem aż do całkowitego wyczerpania pokładów węglonośnych. Dzieje się to na prośbę j...
„Kasyno życia” to debiutancki tomik poetycki Mariusza Parlickiego, który ukazał się po raz pierwszy w Radomiu w 1993 roku. Zawarte w nim wiersze to juwenilia powstałe na przestrzeni lat 1986 — 1992. Ułożone zostały w dwa cykle — tytułowy „Kasyno życia” zawiera wiersze refleksyjne, natomiast drugi — ...
Osadzona w barwnych latach dziewięćdziesiątych, pełna ciepła i humoru opowieść dla wszystkich dzieciaków. Dla tych, które dopiero poznają znaczenie słowa „przyjaźń”. Dla tych, które ciągle słyszą, że powinny się bawić z młodszym rodzeństwem, a nie tylko z kolegami....
"Skandynawskie kryminały w najlepszym wydaniu!!! Drugi tom bestsellerowej szwedzkiej trylogii Oblicza Victorii Bergman sprzedanej do 35 krajów!  Detektyw Jeanette Kihlberg musi przerwać śledztwo w sprawie zamordowanego chłopca imigranta, kiedy ginie wpływowy sztokholmski biznesmen. Zbrodnia ta nos...
Krótkie, zwięzłe przemyślenia dotyczące otaczającego nas świata. Dotykają przede wszystkim takich kwestii, jak miłość, szczęście i cierpienie. Znajdziemy w nich ciekawe spostrzeżenia połączone z symboliką rysunkową. Nie sposób przejść obok nich obojętnie - każdy znajdzie tu coś dla siebie....
Wypracowania - Wacław Potocki. Utwory wybrane Opisy wypracowań:   „Nierządem Polska stoi” - analiza wiersza. Poniższe wypracowanie stanowi gotową analizę i interpretację wiersza Wacława Potockiego „Nierządem Polska stoi”. Autor dobrze znał ustrój oraz syt...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Grzegorz Kozera

Co­py­ri­ght © by Grze­gorz Ko­ze­ra

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2014

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone

All ri­ghts re­se­rved

Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny sposób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy.

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Ju­sty­na Ja­kub­czyk

Skład gra­ficz­ny książki: Ma­rek Zin­kie­wicz

Pro­jekt okładki: Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Zdjęcie Au­to­ra: Rafał Sa­bat

ISBN: 978-83-64184-14-7

Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra

wy­daw­nic­two@do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

www.do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Przed­mo­wa

Po raz pierw­szy „Biały Kaf­ka” uka­zał się w 2004 roku, w skrom­nym nakładzie. To był mój de­biut po­wieścio­wy i byłem tym fak­tem tak przejęty, że nie zwra­całem uwa­gi na ta­kie rze­czy, jak licz­ba wy­dru­ko­wa­nych eg­zem­pla­rzy. Cie­szyłem się, że jest wy­daw­ca i są pie­niądze na pu­bli­kację, nie myślałem o tym, że książka może kogoś za­in­te­re­so­wać za kil­ka lat. Eks­cy­ta­cja no­wi­cju­sza.

Dość szyb­ko oka­zało się, że nakład pierw­sze­go wy­da­nia jest zbyt ni­ski, a mnie py­ta­no, gdzie można kupić „Białego Kafkę”. Jesz­cze częściej słyszałem py­ta­nia, dla­cze­go książki nig­dzie nie można do­stać i czy będzie wzno­wio­na? Nie­ste­ty, mogłem je­dy­nie szcze­rze od­po­wia­dać: „Nie wiem”. Co cie­ka­we, a ra­czej – co gor­sza, nikt nie był za­in­te­re­so­wa­ny dru­gim wy­da­niem czy choćby do­dru­kiem. Ja zresztą też się o to nie sta­rałem, zajęty pracą i pi­sa­niem ko­lej­nych książek. Pi­sa­rze rzad­ko spraw­dzają się w roli swo­ich agentów.

Po­wieść tym­cza­sem żyła swo­im życiem. Naj­większe wzięcie miała wśród lu­dzi, którzy ze­rwa­li z al­ko­ho­lem, ale także wśród tych, którzy w gro­nie bli­skich mają oso­by uza­leżnio­ne. Nie wiem, czy spra­wiła, że kto­kol­wiek prze­stał pić, w końcu to tyl­ko po­wieść, a nie fa­cho­wy po­rad­nik. Łatwiej mi przy­pusz­czać, że nie­pijący al­ko­ho­li­cy po lek­tu­rze utwier­dzi­li się w prze­ko­na­niu, iż do­brze zro­bi­li, de­cy­dując się na le­cze­nie. Całkiem nie­daw­no do­wie­działem się, że niektórzy te­ra­peu­ci powołują się na nią w cza­sie spo­tkań z uza­leżnio­ny­mi. Prze­czy­tałem też, że „Biały Kaf­ka” uczy­nił więcej w te­ra­pii al­ko­ho­lików niż nie­jed­na gru­pa AA. Moc­no wątpię, żeby to była praw­da, lecz były to jed­ne z naj­bar­dziej nie­zwykłych słów uzna­nia, ja­kie otrzy­małem jako au­tor.

Właści­wie przy­zwy­czaiłem się już do myśli, że książka nie zo­sta­nie wzno­wio­na, a te nie­licz­ne eg­zem­pla­rze będą krążyć między za­in­te­re­so­wa­ny­mi nią czy­tel­ni­ka­mi. I nie­spo­dzie­wa­nie otrzy­małem pro­po­zycję z Do­brej Li­te­ra­tu­ry, gdzie pu­bli­kuję od trzech lat. Agniesz­ka Brze­zińska, sze­fo­wa DL, oznaj­miła, że możemy zro­bić dru­gie wy­da­nie! Trochę było to jak sen, więc oba­wiając się, że za­raz się obudzę, zgo­dziłem się na­tych­miast.

Tekst dru­gie­go wy­da­nia nie różni się od tego z 2004 roku, jeśli nie li­czyć nie­wiel­kich po­pra­wek re­dak­cyj­nych i ko­rek­tor­skich. Uznałem, że wpro­wa­dze­nie ja­ki­kol­wiek zmian fa­bu­lar­nych byłoby nie­uczci­we wo­bec czy­tel­ników pierw­szej wer­sji. Po­nad­to na­uczyłem się, że książka raz wy­da­na jest utwo­rem za­mkniętym i skończo­nym, na­wet jeśli au­tor do­strze­ga jej nie­do­sko­nałość. Gdy­bym chciał co­kol­wiek zmie­niać, po­wi­nie­nem „Białego Kafkę” na­pi­sać od początku. Ta­kiej po­trze­by jed­nak nie od­czu­wam.

Grze­gorz Ko­ze­ra

Tym, którzy po­tra­fią, i in­nym pięknym lu­dziom

Kar­ta dań

Dwie rze­czy uda­wały mi się życiu na­prawdę: zdo­by­wa­nie ko­biet i chla­nie. Od jed­ne­go i dru­gie­go byłem i je­stem uza­leżnio­ny, jed­no i dru­gie robiłem nałogo­wo. Mogę to dzi­siaj wy­znać bez skrępo­wa­nia i prze­chwa­la­nia się, bez posądze­nia sa­me­go sie­bie o mi­to­ma­nię, miz­drze­nie się do ko­go­kol­wiek i za­bie­ga­nie o czy­je­kol­wiek względy. Mogę to wszyst­ko opo­wie­dzieć, bo pod­niosłem się z upad­ku, choć całko­wi­tej pew­ności prze­cież nie mam, że się z upad­ku dźwignąłem. Może nadal je­stem na dnie swe­go pijaństwa, lecz tego nie wiem. Może leżę z roz­rzu­co­ny­mi ra­mio­na­mi w po­nu­rej, ob­skur­nej bra­mie, a to, że o tym piszę, jest tyl­ko ro­je­niem me­ne­la, któremu wy­da­je się, że wresz­cie nad­szedł znie­na­wi­dzo­ny i upragnio­ny dla każdego długo­tr­wałego pi­ja­ka mo­ment osta­tecz­ne­go wy­trzeźwie­nia. I który w nagłym przebłysku ma na­dzieję, że na­chy­lająca się nad nim ko­bieta jest kimś więcej niż siostrą miłosier­dzia, że jest właśnie tą jedną je­dyną, którą ko­cha, do bólu i szcze­rze. Ko­bietą, która go więcej razy nie opuści.

Ko­bie­ty i al­ko­hol. Po­wi­nie­nem jesz­cze dodać li­te­ra­turę, gdyż to­wa­rzy­szyła mi przez wie­le lat, czy ra­czej od­wrot­nie: ja jej to­wa­rzy­szyłem przez wie­le lat, byłem jej ki­bi­cem, ale ona jest dla życia te­ma­tem obocz­nym, w każdym ra­zie w moim przy­pad­ku. Li­te­ra­tu­ra nig­dy nie będzie praw­dzi­wym życiem i od­wrot­nie, cho­ciaż nie da się ukryć – pierw­sza żywi się zwy­kle tym dru­gim, wy­sy­sa z nie­go krew i ob­gry­za jego mięso do kości. Li­te­ra­tu­ra żyje cu­dzym kosz­tem. No i nig­dy nie odpłaciła mi się za wier­ne ki­bi­co­wa­nie, dla­te­go, przy­najm­niej na ra­zie, po­minę ją, zwy­czaj­nie udam, że nie ist­nie­je.

Tak więc ko­bie­ty i al­ko­hol, a gdy­bym chciał być try­wial­ny i wul­gar­ny, co zda­rza mi się w końcu nie­rzad­ko, po­wie­działbym bez skru­pułów – dupy i go­rzała. Ko­bie­ty i al­ko­hol, dupy i go­rzała, oto one, „te dwie są miłości i dwie śmier­ci moje”. To Le­choń, za­cy­to­wałem jed­ne­go z mo­ich młodzieńczych mistrzów, budzącego mój po­dziw nie tyle swoją nie­modną po­ezją, ile tym, że z tęskno­ty i sa­mot­ności ów oku­lar­nik w gar­ni­tur­ku sku­tecz­nie sko­czył z okna wieżowca w No­wym Jor­ku. Po­dob­nych ido­li sa­mobójców, nie­ko­niecz­nie w gar­ni­tu­rach i oku­la­rach, miałem w młodości więcej, i traf chciał, że wszy­scy byli pi­sa­rza­mi. Jana hra­bie­go Po­toc­kie­go, któremu mózg roz­bry­zgała srebr­na kula. Edwar­da Sta­churę, który naj­pierw zwa­rio­wał, a po­tem zgod­nie z sa­mobójczą lo­giką po­wie­sił się. Rafała Wo­jacz­ka, który skończył tak samo. Ser­giu­sza Je­sie­ni­na, który skończył po­dob­nie. Panią Sy­lvię Plath, co zwieńczyła swój żywot z głową w pie­kar­ni­ku. I Anne Se­xton, która z bu­telką wódki w ręce zeszła do garażu, włączyła sil­nik czer­wo­ne­go co­uga­ra i zaczęła głęboko od­dy­chać. (Jeśli nie wy­mie­niam Sa­rah Kane, w której sztu­kach bo­ha­te­ro­wie ka­stro­wa­li się i zja­da­li na­wza­jem, to dla­te­go, że była młod­sza ode mnie; kie­dy po­wie­siła się na sznu­ro­wa­dle w szpi­tal­nej łazien­ce, moja fa­scy­na­cja sa­mobójca­mi nie była już tak sil­na co kie­dyś, poza tym wca­le nie je­stem pe­wien, czy Kane zasłużyła so­bie na by­cie moją idolką). I wresz­cie He­in­ri­cha von Kle­ista. Jego sa­mobójcza śmierć, je­stem o tym prze­ko­na­ny, a po­znałem trochę sa­mobójczych przy­padków, była jedną z piękniej­szych w hi­sto­rii, godną epo­ki, w ja­kiej żył. I może dla­te­go była tak piękna, że Kle­isto­wi w ostat­nich go­dzi­nach, za­nim nad je­zio­rem Wan­n­see strze­lił so­bie w głowę przez usta, to­wa­rzy­szyła ko­bie­ta, żona, ale nie jego, Hen­riet­ta Vo­gel, której chwilę wcześniej, za jej zgodą, był uprzej­my przestrze­lić ser­ce.

Fa­scy­no­wała mnie więc ta mrocz­na nie­zba­da­na siła, która ich wszyst­kich pchnęła do sa­mobójczej śmier­ci. Fa­scy­no­wała do tego stop­nia, że kil­ka razy po pi­ja­ne­mu dla po­zo­ru próbowałem pod­ciąć so­bie żyły, otruć się ga­zem i środ­ka­mi na­sen­ny­mi, sko­czyć w prze­paść, ukręcić so­bie sznur, za każdym ra­zem nie­sku­tecz­nie, na ko­niec bo­wiem za­wsze tchórzyłem i z ulgą i roz­koszą od­da­wałem się życiu w ra­mio­na. Nig­dy też nie próbowałem palnąć so­bie w łeb, ale też nig­dy nie byłem po­sia­da­czem bro­ni pal­nej, żad­nej, jeśli nie li­czyć pi­sto­le­tu star­to­we­go, naj­lep­sze­go do płosze­nia gołębi z dachów bloków na moim osie­dlu, co chętnie czy­niłem.

Od cze­go, od kogo po­wi­nie­nem zacząć? Nie spi­sy­wałem imion i na­zwisk, nie robiłem no­ta­tek, a fo­to­gra­fie dam mego ser­ca i mego ciała ostały się w śla­do­wych ilościach. Co nie­co jed­nak pamiętam, mój mózg nie uległ całko­wi­te­mu wyjałowie­niu i roz­miękcze­niu, jesz­cze jako tako pra­cu­je. Jeśli więc miałbym sporządzić listę ko­biet, z którymi byłem w związkach krótszych i dłuższych, prze­ry­wa­nych i trwałych, przy­pad­ko­wych i za­pla­no­wa­nych, z którymi przeżywałem przy­go­dy, ro­man­se, namiętności i roz­cza­ro­wa­nia, to po­win­ny się na niej zna­leźć: stu­dent­ka, dwie albo ze trzy dzien­ni­kar­ki, go­spo­dy­ni do­mo­wa, sprze­daw­czy­ni w skle­pie mo­no­po­lo­wym, działacz­ka kul­tu­ral­na, urzędnicz­ka ban­ko­wa, in­struk­tor­ka ae­ro­bi­ku. To li­sta nie­pełna, aku­rat te­raz je­stem w sta­nie so­bie przy­po­mnieć tyl­ko tyle ko­biet z pry­wat­ne­go, naj­zu­pełniej oso­bi­ste­go pocz­tu pa­nien, mężatek, wdów i rozwódek, a nie­obec­ne tu­taj niech mi wy­baczą amnezję, cho­ciaż sądzę, że będą mi ra­czej za tę nie­obec­ność wdzięczne. Zresztą – opo­wiem je­dy­nie o niektórych.

Tu muszę wyjaśnić pewną kwe­stię. Nie je­stem i nie uważam się za żad­ne­go cho­ler­ne­go Gia­co­mo Ca­sa­novę, Don Ju­ana, Mic­ka Jag­ge­ra czy ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go play­boya, za­li­czającego dla spor­tu, przy­jem­ności bądź czy­stej roz­ryw­ki ko­lej­ne pa­nien­ki (gdy­by zresztą przyjąć fil­mową in­ter­pre­tację Fel­li­nie­go, to Ca­sa­nova zdo­był nie więcej ko­biet niż prze­ciętny mężczy­zna). Nie, z całą pew­nością nie było moim za­mia­rem by­cie aman­tem lub uda­wa­nie go, a jeśli ktoś od­czy­ta moje postępo­wa­nie w ten sposób, będzie to wbrew moim in­ten­cjom. Wygląd mój zresztą nie pre­dys­po­nu­je mnie do ta­ko­wej roli, do roli i mia­na zdo­bywcy. W ni­czym nie przy­po­mi­nam Ro­ber­ta Red­for­da czy Bra­da Pit­ta, na­wet do Bo­gusława Lin­dy mi da­le­ko. Mam od­stające uszy i na do­da­tek mój duży nos jest krzy­wy od cza­su, gdy w tech­ni­kum pod­czas nie­win­nej sprzecz­ki otrzy­małem pro­sty cios od naj­większej le­bie­gi w kla­sie. Bolało krótko, ale skrzy­wie­nie nosa po­zo­stało na za­wsze. Ja wiem, że zadźwięczy to fałszywą skrom­nością, lecz sam się często dzi­wiłem i dzi­wię, że w ogóle wzbu­dzałem w ko­bietach za­in­te­re­so­wa­nie.

Co in­ne­go go­rzała – żeby ją pić, nie po­trze­ba się wyróżniać na ko­rzyść. Można być przy­stoj­nym lub odrażającym, nosić schlud­ne ubra­nie albo łach­ma­ny, być biz­nes­me­nem lub bez­ro­bot­nym – nie ma różnicy. Jeśli po­ko­chasz go­rzałę, chętnie odpłaci ci się tym sa­mym z nawiązką, bez względu na to, kim je­steś i jaki je­steś. Pod tym względem al­ko­hol każdemu daje równe szan­se, ko­bie­ty by­wają o wie­le bar­dziej wy­ma­gające, ka­pryśne, a zdo­by­wa­nie ich wy­ma­ga więcej za­cho­du niż kup­no pro­stej flasz­ki.

Spis tego, co wle­wałem w sie­bie przez dwa­dzieścia lat, również mógłbym sporządzić, nie wy­si­lając się przy tym nad­mier­nie. Proszę bar­dzo: żyt­nia, wy­bo­ro­wa, bałtyc­ka, stołowa, czy­sta, so­pli­ca, żubrówka, myśliw­ska, be­he­ro­vka, wiśniówka, jałowcówka, śli­wo­wi­ca, gorz­ka żołądko­wa, cy­mes, fin­lan­dia, stock, smir­noff, gor­bat­chow, bols, so­bie­ski, pan ta­de­usz, kwiat jabłoni, wino mar­ki wino, al­pa­ga, ma­la­ga, by­cza krew, bim­ber, sto­licz­na­ja, san­gria, cho­pin, żywiec, oko­cim, john­ny wal­ker, na­po­le­on, szkoc­ka, eb, ty­skie, spi­ry­tus, ad­vo­cat, jarzębiak, to­kaj, sake, te­qu­il­la, gin z to­ni­kiem, mar­ti­ni bez oli­wek, cin cin, cin­za­no, pie­nia­wa, szam-pan­sko­je, war­ka, jędrzejów, strze­lec, bel­gia, carls­berg, tu­borg, bu­der­we­iser, por­ter, bor­de­aux. I jesz­cze: any-żówka, ra­ta­fia, rum ja­maj­ski, po­ma­rańczo­wa słodka, cy­try­no­wa, ka­wo­wa, cher­ry bran­dy, kru­szon, orze­cho­wa, piołunówka, ra­ki­ja, krem ka­ka­owy, poncz, krup­nik. Wszyst­ko to wlałem w sie­bie w większych lub mniej­szych daw­kach, prze­tra­wiłem, przy­swoiłem, a nie­kie­dy wy­rzy­gałem. Z powyższe­go al­ko­ho­lo­we­go menu pierw­szeństwo dawałem czy­stym wódkom, po­tem winu i piwu, na końcu sta­wiając ko­nia­ki i wszel­kie ko­lo­ro­we niby-szla­chet­ne świństwa, po których najczęściej bolała mnie głowa i było mi nie­do­brze. Ko­niak czy ra­ki­ja to już była osta­tecz­ność i de­spe­ra­cja, gdy za­brakło czy­stej w bu­tel­kach i kie­lisz­kach, gdy na sto­le usłanym pe­ta­mi, reszt­ka­mi ki­szo­nych ogórków, ja­jek w ma­jo­ne­zie lub ma­ry­no­wa­nych śle­dzi nie było już kro­pli piwa i ta­nie­go wina. Wte­dy, z musu po­wo­do­wa­nym bra­kiem wy­bo­ru, przy­cho­dziła pora na wie­lo­barw­ne ohydz­two, którego je­dyną i naj­istot­niejszą war­tość sta­no­wiły pro­cen­ty. Bo prze­cież wszyst­ko, co piłem, piłem nie dla sma­ku, de­lek­to­wa­nia się i roz­ko­szy pod­nie­bie­nia, tyl­ko dla mocy ude­rze­nio­wej, potęgi rażenia i tej nie­wi­dzial­nej siły od­rzu­tu, dzięki którym mogłem wejść na or­bitę i od­le­cieć w ko­smos.

O tym, pa­nie i pa­no­wie, o ko­bie­tach i al­ko­ho­lu chcę wam opo­wie­dzieć. Możliwe, że moja hi­sto­ria was nie za­in­te­re­su­je, znu­dzi i znie­sma­czy. Możliwe. Ja jed­nak muszę, sam dla sie­bie, przez to wszyst­ko przejść jesz­cze raz i po­now­nie upaść, aby po­czuć, że ciągle żyję. I żeby złago­dzić ból du­szy mo­jej. Mam się na kim wzo­ro­wać. W końcu naj­więksi z naj­większych pi­sa­niem próbo­wa­li zabić własną me­lan­cho­lię: Kaf­ka, Bau­de­la­ire, Low­ry, Je­sie­nin, Ril­ke. Me­lan­cho­lia była wspólna im wszyst­kim, choć brała się z cze­go in­ne­go: gruźlicy, schi­zo­fre­nii, al­ko­ho­li­zmu lub po­dob­ne­go obłąka­nia. Dla mnie ból du­szy jest wy­star­czającym uspra­wie­dli­wie­niem.

Dziew­czyn­ka z NRD

Od kogo, od cze­go zacząć? Tak na­prawdę po­wi­nie­nem zacząć od tej, której naj­piękniej­szy za­pach świa­ta prze­niknął mą skórę tak moc­no, że gdzie­kol­wiek je­stem, czuję jej bli­skość. Ja wiem, że po­wi­nie­nem dać jej pierw­szeństwo, lecz zaręczam, jesz­cze się po­ja­wi nie raz i zaj­mie należne jej miej­sce.

W ta­kim ra­zie od kogo zacząć, żeby za­cho­wać porządek i jako taką chro­no­lo­gię tej opo­wieści? Prze­cież nie od dwu­na­sto­let­niej Do­ris Klem, pio­nier­ki z NRD, po­zna­nej na między­na­ro­do­wym obo­zie przy­jaźni gdzieś całkiem bli­sko Bu­chen­wal­du w pamiętnym roku 1974, gdy pol­scy piłka­rze zajęli trze­cie miej­sce na mi­strzo­stwach świa­ta w Niem­czech Za­chod­nich, na­zy­wa­nych wówczas NRF? I wca­le mnie nie ob­cho­dziło, że Do­ris mogła być wnuczką ja­kie­goś es­es­ma­na albo członka NSDAP, tak jak nie in­te­re­so­wał mnie za­mie­nio­ny w mu­zeum obóz kon­cen­tra­cyj­ny w Bu­chen­wal­dzie, o którym praw­dziwą wiedzę zy­skałem dwa­dzieścia pięć lat później, po prze­czy­ta­niu „Losu utra­co­ne­go” Imre Ker­te­sza. Byłem je­de­na­sto­let­nim gównia­rzem, który umiał kil­ka słów po ro­syj­sku, i to wy­star­czyło, by za­wrzeć czułą zna­jo­mość z ostrzyżoną na pa­zia, ciem­nowłosą dziew­czynką, która wte­dy wy­da­wała mi się doj­rzałą ko­bietą. Ja tie­bia liu­bl­ju – w języku Le­ni­na wy­zna­wałem jej miłość i dość szyb­ko na­uczyłem się to robić w języku Mark­sa, szwar­gocząc kil­ka­naście razy dzien­nie Ich lie­be dich. A wie­czo­ra­mi, pod­czas se­ansów fil­mo­wych na świeżym po­wie­trzu, gdy wyświe­tla­no we­ster­ny nakręcone w NRD z ju­gosłowiański­mi In­dia­na­mi w ro­lach głównych, wie­czo­ra­mi, siedząc tuż obok niej, trzy­małem ją za rękę, i dzi­siaj wiem, że było to do­zna­nie równe spo­tka­niu trze­cie­go stop­nia między dwoj­giem do­rosłych płci prze­ciw­nej. Po czte­rech ty­go­dniach roz­sta­liśmy się wbrew na­szej woli, gdyż moja gru­pa mu­siała wrócić do Pol­ski. Mała Do­ris na­wet płakała, kie­dy wsia­dałem do pociągu na dwor­cu w Mag­de­bur­gu i mnie też było smut­no, po­nie­waż nie­trud­no było zgadnąć, że więcej jej nie spo­tkam. Za to kil­ka ty­go­dni później, gdy już pra­wie o niej za­po­mniałem, otrzy­małem list – oczy­wiście, w języku Paw­ki Mo­ro­zo­wa – w którym zachęcała mnie do podtrzy­mania ko­re­spon­den­cyj­nej zna­jo­mości. Możliwe, że jej pio­nier­skim obo­wiązkiem było na­pi­sa­nie li­stu do ko­le­gi z Pol­ski, lecz być może zro­biła to również z dzie­cięcej miłości. Bar­dziej ode mnie z li­stu od Do­ris ucie­szył się mój tatuś, dum­ny, że syn po­znał małą dziew­czynkę ro­dem z kra­ju to­wa­rzy­sza Eri­cha. Mój tatuś za­wsze wie­rzył w ja­kichś to­wa­rzy­szy: Józefa, Bo­lesława, Ni­kitę, Władysława, Edwar­da, Le­oni­da, Ju­ri­ja, Kon­stan­ti­na, Mi­chaiła, Woj­cie­cha. W to­wa­rzy­sza Eri­cha też wie­rzył, nie dla­te­go, żeby mu na­prawdę ufał, ale że tak ka­za­li to­wa­rzysz Edward i par­tia. Więc od­pi­sałem Do­ris koślawą cy­ry­licą i tatuś był bar­dzo za­do­wo­lo­ny, że umac­nia się przy­jaźń między na­ro­da­mi, pol­skim i ener­dow­skim. Jed­nak nie na długo. Następne­go li­stu bo­wiem już nie na­pi­sałem, po­nie­waż gdy się ma je­de­naście lat, nie można ko­chać wiecz­nie, tym bar­dziej na od­ległość, z czym z pew­nym tru­dem, lecz w końcu mój tatuś się po­go­dził.

Ale prze­cież od Do­ris nie mogę zacząć, to była le­d­wie wa­ka­cyj­na i szcze­nięca miłość, krótko­tr­wała, tak jak nie mogę zacząć od wa­ka­cyj­nych i młodzieńczych miłości, ja­ki­mi były Bułgar­ka Mar­ga­ri­ta i Ukra­in­ka Nina. Dzi­siaj, gdy ktoś mówi Bułgar­ka albo Ukra­in­ka, to oczy­wiście sko­ja­rze­nia są jed­no­znacz­ne, ale tam­te dwie dziew­czy­ny, je­stem tego pe­wien, były czy­ste i nie­ska­la­ne – i ta­ki­mi je za­pa­miętałem z kil­ku­na­sto­dnio­wej zna­jo­mości, każdą z osob­na. Mar­ga­ritę o cygańskiej uro­dzie po­znałem pierwszą – w epo­ce późnego Edwar­da, na obo­zie nad Ba­la­to­nem – i mimo że upier­dli­wy wy­cho­waw­ca jej gru­py za­cho­wy­wał czuj­ność, zdołaliśmy kil­ka razy się wy­mknąć i całować namiętnie. Ninę, której oczy za­wsze były smut­ne, spo­tkałem rok później na in­nym in­ter­na­cjo­na­li­stycz­nym obo­zie w la­sach pod Win­nicą. Była po­tulną i czułą istotą, która z uwagą słuchała, gdy w języku Bułha­ko­wa opo­wia­dałem jej o Pol­sce, pa­pieżu i Czer­wo­nych Gi­ta­rach, naj­po­pu­lar­niej­szym pol­skim ze­spo­le w So­ju­zie.

Dzi­siaj nie mam pojęcia, co się dzie­je z Do­ris, Mar­ga­ritą i Niną i pew­nie już się tego nie do­wiem. Nie wiem także, co się stało z po­zo­stałymi mo­imi wa­ka­cyj­ny­mi miłościa­mi, tym ra­zem pol­ski­mi, a też było ich kil­ka. Wspo­mniałem aku­rat o tych trzech, po­nie­waż one były pierw­sze, w czym jest nie­mała zasługa mego ta­tu­sia, który dzięki par­tyj­nym ko­nek­sjom załatwiał mi wy­jaz­dy na obo­zy do de­mo­ludów. To w brat­nich kra­jach de­mo­kra­cji lu­do­wej po­zna­wałem smak miłości. Sma­ku go­rzały wte­dy jesz­cze nie znałem.

Ale tak na­prawdę nie od nich i nie od tego chciałem zacząć. Za­cznę od Ani Bla­dej Twa­rzy.

Ania Bla­da Twarz

Za­cznę więc od Ani Bla­dej Twa­rzy, której prze­cież nig­dy nie po­ko­chałem, ale która dużo dla mnie zna­czyła, po­nie­waż wy­ty­czyła mi drogę przy­najm­niej na dzie­sięć lat.

Po­znałem ją dwa lata wcześniej niż moją przyszłą, a po­tem już eksżonę. Na­zwałem Bladą Twarzą nie tyl­ko dla­te­go, że miała ho­pla na tle ja­snej kar­na­cji i raz w ty­go­dniu cho­dziła do so­la­rium, żeby po­pra­wić opa­le­niznę, która per­ma­nent­nie wy­da­wała jej się zbyt słaba, aby po­ka­zy­wać się w to­wa­rzy­stwie. Ania nie była ani brzyd­ka, ani ładna, ale gdy­bym mu­siał wy­brać jed­no z dwóch określeń, po­wie­działbym, że była ładna. Pocho­dziła z małego mia­stecz­ka w Górach Święto­krzy­skich, co było po­wo­dem jej skry­wa­nych kom­pleksów, a Kiel­ce wy­da­wały jej się dużym mia­stem i pępkiem świa­ta Przy­najm­niej początko­wo, gdy roz­poczęła stu­dia na bi­blio­te­ko­znaw­stwie, na którym to kie­run­ku po­zna­wała taj­ni­ki pra­widłowe­go usta­wia­nia książek na półkach oraz równie przy­dat­ne w co­dzien­nym życiu za­sa­dy sporządza­nia bi­blio­gra­fii. Była am­bitną dziew­czyną. Chciała naj­pierw zo­stać panią bi­blio­te­karką w szko­le albo miej­skiej bi­blio­te­ce, a po­tem awan­so­wać i pra­co­wać w bi­blio­te­ce wo­jewódzkiej.

Kie­dy ją po­znałem, była jesz­cze stu­dentką, a ja początkującym i ciągle do­brze ro­kującym dzien­ni­ka­rzem, który właśnie zbie­rał ma­te­riał do poważnego, tak mi się wy­da­wało, ar­ty­kułu o życiu kul­tu­ral­nym młodzieży aka­de­mic­kiej. Ania Bla­da Twarz stała na ko­ry­ta­rzu, pod pachą trzy­mała ja­kieś książki, w tym swoją ulu­bioną po­wieść „Mistrz i Małgo­rza­ta”, paliła śmierdzącego pa­pie­ro­sa, a ja za­py­tałem ją, jak ona, stu­dentka, spędza wol­ny czas w pięknym mieście Kiel­ce.

– Roz­ryw­ko­wo – od­po­wie­działa, strze­pując nie­dba­le popiół do po­piel­nicz­ki. – Przyjdź wie­czo­rem do aka­de­mi­ka, to zo­ba­czysz.

Niektóre ko­bie­ty po­py­chają w nałóg, inne z nie­go wyciągają. Ania Bla­da Twarz należała do tych pierw­szych. W jej mia­stecz­ku bim­ber pędzo­no od za­wsze, nie tyl­ko za Niem­ca, i nie za­prze­sta­no tego robić na­wet wte­dy, gdy wóda stała się to­wa­rem ogólno­dostępnym, jak chleb i mle­ko w prosz­ku. Chla­nie go­rzały i wina do­mo­wej ro­bo­ty było ro­dzinną tra­dycją kul­ty­wo­waną od po­ko­leń również przez ko­bie­ty; z od­wie­dzin w ro­dzinnym domu stu­dent­ka Ania wra­cała zwy­kle na kacu i z bu­telką bim­bru w tor­bie. Cza­sa­mi z dwie­ma bu­telkami, które roz­pi­jała ze zna­jo­my­mi, gdyż była niezwy­kle to­wa­rzyską osobą.

Kie­dy przy­szedłem do aka­de­mi­ka, im­pre­za w po­ko­ju Ani Bla­dej Twa­rzy i jej dwóch koleżanek z roku trwała w naj­lep­sze. Dziew­czy­nom to­wa­rzy­szy­li dwaj stu­den­ci z po­li­tech­ni­ki, przyszły inżynier bu­dow­nic­twa i przyszły inżynier elek­tro­ni­ki. Obaj chłopcy byli już do­brze tra­fie­ni i kon­takt z nimi był utrud­nio­ny, Ania na­wet nie próbowała nas so­bie przed­sta­wić. Leżeli na tap­cza­nie obok sie­bie jak przed­szko­la­ki pod­czas po­obied­nie­go leżako­wa­nia i wszyst­ko wska­zy­wało, że mu­sie­li spożyć coś moc­niej­sze­go, za­nim zja­wi­li się w po­ko­ju Ani Bla­dej Twa­rzy, albo wykończyło ich szyb­kie tem­po, na­rzu­co­ne przez Anię. Albo jed­no i dru­gie.

– Myślałam, że odpuściłeś – po­wie­działa, po­dając mi szklankę wypełnioną do połowy czystą wódką i nie po­tra­fiłem od­gadnąć, czy jest roz­cza­ro­wa­na, czy za­do­wo­lo­na, że jed­nak przy­szedłem.

– Poczęsto­wałabym cię bim­brem, ale się skończył.

Z wy­pi­ciem kar­nia­ka nie poszło mi łatwo, nie byłem jesz­cze wte­dy za­pra­wio­ny w bo­jach. Za­my­kając oczy, szyb­ko prze­piłem wódę bu­sko­wianką, lecz i tak mnie cofnęło, z tru­dem złapałem od­dech. Ania Bla­da Twarz spoj­rzała na mnie z po­li­to­wa­niem; jej twarz rze­czy­wiście była bla­da, ale tak było za każdym ra­zem, gdy Ania spożywała al­ko­hol. W prze­ci­wieństwie do swych kra­ja­nek z Gór Święto­krzy­skich, które w cza­sie po­pi­ja­wy na­bie­rały bu­ra­cza­nych ru­mieńców, Ania w po­dob­nych sy­tu­acjach bladła i wówczas żadne so­la­rium by nie po­skut­ko­wało. I to był właśnie dru­gi powód, dla którego na­zwałem Anię tak, jak na­zwałem.

W tym sa­mym po­ko­ju w aka­de­mi­ku obu­dziłem się rano