Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Biały kruk

Biały kruk

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-41-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Biały kruk

PIERWSZY TOM BESTSELLEROWEJ SERII FANTASY DLA MŁODZIEŻY!

Życie Piper i jej młodszego brata zmienia się w ciągu jednej nocy. Po tragicznej śmierci ich matki lądują na idyllicznej wyspie pod opieką nieprzyzwoicie bogatej babci, której nigdy wcześniej nie spotkali. Dziewczyna zaczyna się buntować, bo jedyne co można robić w Raven Hollow to zanudzić się na śmierć.

Biały kruk to pierwszy tom serii Raven, w której wątki paranormalne łączą się z romansem i tajemnicami! To idealna propozycja dla fanów książek fantasy, którzy zakochali się historiach takich jak Saga Zmierzch, Akademia Wampirów czy Dary Anioła!

Kiedy na drodze Piper staje zabójczo przystojny Zane Hunter, okazuje się, że życie na wyspie może być całkiem znośne. Między parą zaczyna iskrzyć, chłopak ma w sobie coś niezwykłego… coś nadprzyrodzonego i śmiertelnie niebezpiecznego. Dlaczego jednak trzyma ją na dystans?

Piper nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad przeszłością swojej rodziny i była przekonana, że jest zwykłą nastolatką,. Dlaczego wszyscy w Raven Hollow sprawiają wrażenie, jakby doskonale ją znali i co oznaczają niezwykłe tatuaże, które ożywają na jej oczach?

Kiedy ktoś próbuje zabić dziewczynę, staje się jasne, że ona i jej babcia muszą sobie dużo wyjaśnić. Kim jest Piper? Czym jest Zane? Czy ten cały nadprzyrodzony świat, który znała tylko z filmów może być prawdziwy?

__

Niezwykła historia! Uwielbiam ją!!! Kontrast pomiędzy światłem a ciemnością, dobrem i złem, siłą a słabością – to było najlepsze!

– Beyond the Pages, vlog recenzencki

__

O autorce

J.L. Weil – bestsellerowa autorka USA Today. Mieszka w Illinois i pisze książki z serii Young Adult i New Adult. Jej bohaterki to wygadane i zadziorne dziewczyny, które poradzą sobie w każdej sytuacji. Na każdą z nich czeka równie zadziorny chłopak! Weil przyznaje się, że Jensen Ackles i malinowa mocha to jej największe uzależnienia. Oprócz tego chętnie rozmawia ze swoimi fanami o pozostałych sprawach, do których ma słabość: książkach i serialu Supernatural.

Polecane książki

Na początku XXI wieku wykluczenie społeczne stało się jedną z podstawowych kwestii społecznych w krajach europejskich. Bierze się ono z wszelkiego rodzaju nierówności, a polega na swoistej izolacji z życia społecznego osób odbiegających od powszechnie przyjętych norm. Zjawisko to dotyczy wszystkich ...
Między sercem a rozumem – nawet sułtanka nie może mieć wszystkiego.Mihrimah nie potrafi znaleźć sobie miejsca w bezwzględnej pałacowej rzeczywistości. Czuje, że powinna stanąć u boku matki, którą zawsze podziwiała za jej odwagę i siłę, by bronić pozycji swojej rodziny na sułtańskim dworze. Wbrew wła...
.. Rosnace potrzeby zdrowotne spoleczenstwa zwiazane z wydluzaniem sie zycia oraz stosowanie nowoczesnych i kosztownych metod leczenia stanowia dzis problem wobec niewystarczajacych srodków w budzecie ochrony zdrowia. Kogo leczyc w pierwszej kolejnosci? Czyje potrzeby sa wazniejsze, a czyje mniej...
Auraya, jako opiekunka Siyee, musi sprawdzić, kim jest obcy przybysz, który pojawił się w ich krainie. Spotyka tajemniczą kobietę, która twierdzi, że jest przyjaciółką Mirara, i składa kapłance pewną propozycję. Auraya nie potrafi odmówić, jednak musi to ukrywać albo narazić się na gniew bogów. ...
REPRINT. Wiemy, jaką rolę anarchiczną odegrali Kozacy w Rzeczypospolitej, że z tej trzywiekowej prawie anarchii powstawały i organizowały się, wyszłe z łona ruskiego społeczeństwa, dwa jego odłamy, z których jedna nosiła nazwę Kozaczyzny, druga – Hajdamaczyzny. Historycy nasi dawniejsi, a szczególni...
Kolejna część cyklu „Klub outsiderów”. Nad pozornie idealnym związkiem Valerii i Raula gromadzą się czarne chmury. Przewrotny los zsyła dziewczynie pokusę w osobie przystojnego dziennikarza, a jej chłopak kryje pewien mroczny sekret, którego ujawnienie mogłoby przynieść wiele poważnych konsekwencji ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa J. L. Weil

Mojemu mężusiowi

Prolog

Wystarczyła jedna sekunda, by zmieniło się całe moje życie. Jeden mrożący krew w żyłach telefon w środku nocy.

Krzyki. Nigdy nie zapomnę tego przerażającego dźwięku, który wydzwaniał w mojej głowie jak gwizd lokomotywy obijający się o ściany podziemnego tunelu. Dopiero gdy TJ oplótł mnie ramionami, zrozumiałam, że to ja wydawałam z siebie te krzyki bólu i rozpaczy.

Nawiedzały moje sny przez większość nocy. Straciłam rachubę, ile razy budziłam się śmiertelnie przerażona i zlana zimnym potem. A wszystko dlatego, że moja mama została zabita.

To stanowiło torturę nie do zniesienia.

Mama była moją najlepszą przyjaciółką, całym moim światem, a gdy została zastrzelona z bliskiej odległości podczas, jak twierdziła policja, napadu na West Twenty-Fourth Street, moje życie legło w gruzach. Słowa „przykro mi, skarbie, ale twoja mama nie żyje”, które padły z ust zupełnie obcej osoby, sprawiły, że krew zastygła mi w żyłach.

Chinatown było jednym z ulubionych miejsc mamy w Chicago, głównie ze względu na jedzenie. Tamtego piątkowego wieczora wracała do domu z zamówionymi na wynos kurczakiem słodko-kwaśnym i wieprzowiną lo mein. Szła tą samą ulicą, którą przemierzałyśmy tysiące razy, jedyne pięć przecznic od naszego małego mieszkania.

Pięć marnych przecznic – tylko tyle stało między moją mamą a jej życiem.

Mieszkanie w mieście miało swoje zalety: komunikacja publiczna, muzea, sklepy. Dosłownie wszystko, czego się potrzebowało, było na wyciągnięcie ręki. Ale z drugiej strony każda rzecz miała swoją cenę.

Przekonałam się o tym na własnej skórze.

Rozpacz przychodziła falami – wzburzonymi, gwałtownymi i łamiącymi serce. Nadeszła już pora, żebym nauczyła się pływać, zanim naprawdę utonę, a fale pochłoną moją duszę.

Rozdział 1

Prom kołysał się na krystalicznie błękitnych falach, które uderzały o burty wielkiej białej łodzi, obryzgując je słoną wodą. Żołądek bujał mi się wraz z nimi i czułam, że moja twarz przybiera nieprzyjemną, zielonkawą barwę grochówki. Ohyda. Ja i morze byliśmy niedobraną parą. Ale na kim niby miałabym zrobić wrażenie? Na kapitanie? Raczej nie.

Imponowanie komuś było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. Miałam inne problemy, problemy wielkości Koloseum. Zanim tata oznajmił, że jedziemy z TJ-em „na wycieczkę”, przekułam sobie nos w przybytku o wątpliwej reputacji. Dzięki temu zarobiłam mnóstwo punktów u tatusia… Nie, wcale nie. Przyjrzał mi się smutnymi brązowymi oczami nad zapuszczonym zarostem, pokręcił głową i wrócił do swojej malarskiej jaskini, odcinając się od całego świata – w tym ode mnie. Nie, żebym się tym przejmowała, ostatnimi czasy bardzo mi to pasowało.

Im mniej się widywaliśmy, tym lepiej.

On chyba miał tak samo.

I teraz byłam tu, setki mil od Chicago, a wiatr owiewał mi twarz w drodze do miejsca, gdzie, jak uważałam, spędzę lato skazańca. Byłam pewna, że mnóstwo siedemnastolatek zabiłoby za szansę spędzenia wakacji na wyspie u brzegów Nowej Anglii. Może nawet czekałaby je jakaś wakacyjna miłość.

Ale ja nie przypominałam większości dziewczyn, ani trochę. Nie miałam pewności, co sprawiało, że jestem inna. Po prostu to wiedziałam, tak jak wiedziałam, że moim ukochanym kolorem jest fiolet, a ulubionym jedzeniem chińszczyzna.

Wzdychając, wpatrywałam się w przejrzysty błękit wody i obserwowałam skaczące w kilwaterze ryby. Momentalnie zatęskniłam za naszym ciasnym, zakurzonym mieszkaniem w Chicago. Zatęskniłam za najlepszym przyjacielem, Parkerem. A najbardziej zatęskniłam za ożywczą obecnością mamy, zapachem jej perfum, jej śmiechem. Śmiechem, którego już nigdy więcej nie usłyszę, bez względu na to, jak mocno bym tego pragnęła. Ta rana wciąż była otwarta, tak bardzo, że aż zapiekły mnie oczy.

– Muszka wpadła ci do oka, Piper? – zakpił mój młodszy brat, TJ, widząc, jak zbiera mi się na łzy.

Były między nami tylko dwa lata różnicy, ale zwykle czułam, jakby było ich ze dwadzieścia. Urządził mi prawdziwe piekło na ziemi. Bo do czego innego nadawali się młodsi bracia? Spojrzałam na TJ-a z odrazą. Wciąż nie mogłam przeboleć, że w tym roku zdołał mnie przerosnąć. Nie znosiłam konieczności zadzierania głowy, żeby na niego spojrzeć.

– To przez wiatr, smarku.

Parsknął śmiechem, a silniejszy podmuch zmierzwił jego rozczochrane, rudawozłote włosy.

– Skoro tak mówisz.

Przetarłam powieki grzbietem wolnej dłoni. Oboje wiedzieliśmy, że to nie słone powietrze tak mi doskwiera. Doskwierało mi wszystko.

Utrata naszej mamy.

Zesłanie do babci, której nawet nie znaliśmy.

Ciągłe wkurzenie na świat.

Lista była nieskończona.

To miało być pierwsze lato bez niej i chyba żadne z nas, a najbardziej tata, nie miało pojęcia, jak dalej żyć.

I tak oto płynęłam teraz na odludną wyspę Raven Hollow z łaski babci, kobiety, którą ledwo pamiętałam. Babcia Rose była mamą naszej mamy i należy zaznaczyć, że miała obrzydliwie dużo pieniędzy. Pieniądze nie stanowiły dla mnie żadnej wartości, zwłaszcza że przez większość życia ich nie miałam, a byłam szczęśliwa… Do tamtej nocy. Wcześniej Rose była tylko czekiem w skrzynce pocztowej na urodziny i wakacje. Hurra! Niespecjalnie kochająca babcia. Gdyby nie to zdjęcie w ramce, które mama powiesiła na ścianie, nie wiedziałabym nawet, jak ta kobieta wygląda.

A wyglądała jak mama.

I to mnie dobijało.

Po… hm, wypadku, jak to określałam, Rose w końcu udało się złamać tatę i przekonać go, że powinniśmy do niej przyjechać, przynajmniej na lato.

Błee. Co za poroniony pomysł: zabierać nam wszystko, co znaliśmy, naszych przyjaciół, nasz dom, nasze życie. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby przekonanie taty do tego pomysłu sprawiło babci dużo trudu. Moja obecność przypominała mu ciągle, że stracił miłość życia.

Babcia Forsa uznała, że najlepiej będzie, jeśli z TJ-em wyjedziemy i zaczniemy nowe życie, z dala od bolesnych wspomnień o stracie mamy.

Według mnie to była totalna bzdura.

Ale co ja tam mogłam wiedzieć? Byłam tylko dzieckiem. A jednak przez te ostatnie miesiące to ja się wszystkim zajmowałam. Cholera, gdyby nie ja, pomarlibyśmy z głodu. Nie mielibyśmy czystych ubrań. Rachunki nie byłyby opłacone. No i ktoś musiał dopilnować, żeby TJ naprawdę chodził do szkoły. Aż tu nagle w tej jednej sprawie nie miałam nic do powiedzenia; nawet nie zapytano mnie, gdzie chcę spędzić lato. To jakiś absurd.

Tata był w totalnej rozsypce, ale kto by go winił? Stracił żonę. Moi rodzice bardzo się kochali, a on po wypadku mamy stracił rozum. I w końcu się poddałam. Wiadomość z ostatniej chwili: nie tylko on tu cierpiał. Możliwe, że razem z TJ-em doprowadziliśmy go do ostateczności. Przez kilka ostatnich miesięcy nie byliśmy do końca dziećmi idealnymi – TJ z jego podejrzanymi kolegami, ja z kolczykiem w nosie i imprezami w klubach do późnej nocy. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że i tata powoli gaśnie. Tylko że nawet jeśli nie zarabiał dużo, a właściwie nic, to co z tego? Malarze na dorobku, bez względu na to, jak utalentowani, zwykle niekoniecznie spali na pieniądzach, jeśli nie sprzedawali swoich prac.

A on nie sprzedał ani jednego obrazu od tamtej nocy.

Jednak jakim prawem nas oddawał? W jaki sposób wysłanie dzieci do zupełnie obcej osoby miało cokolwiek naprawić? Pewnie wrócę z tych wakacji jeszcze bardziej rozbita niż wcześniej, bo taka się właśnie czułam: rozbita.

To było lato przed ostatnią klasą. Jeszcze niedawno marzyłam o wyjeździe do college’u. Teraz pragnęłam tylko odzyskać mamę.

Jak, na miłość boską, miałam przeżyć na wyspie, na której nie było nawet centrum handlowego? TJ próbował zgrywać twardziela, ale miał pokój sąsiadujący z moim, a ściany w naszym starym mieszkaniu były cienkie. Choć jego nocne krzyki łamały mi serce, to ten sekret zabiorę ze sobą do grobu. Im mniej dawałam mu amunicji przeciwko sobie, tym lepiej się dogadywaliśmy.

Po raz pierwszy od zarania dziejów oboje byliśmy w czymś zgodni. Żadne z nas nie chciało tu być, wykorzenione.

Prom przecinał wzburzone wody i uderzył w wielką falę, przez co straciłam równowagę. Zatoczyłam się na burtę łodzi, a włosy opadły mi na twarz. Przeklęta łajba. Nie mogłam się już doczekać, kiedy opuszczę tę rozklekotaną łódkę i przestanę się bać, że lada chwila wypadnę za burtę, robiąc z siebie głupa.

TJ nigdy nie pozwoliłby mi o tym zapomnieć.

I wtedy ją zobaczyłam. Z lewitującej nad wodą mgły wyłonił się cień: Raven Hollow. Widok był słodko-gorzki. Moje glany chciały dotknąć suchego lądu, ale ściśnięty żołądek mówił, żebym wskoczyła w następny samolot powrotny do Wietrznego Miasta.

– Dzięki Bogu, jesteśmy już prawie na miejscu – szepnęłam do siebie, ignorując kotłowaninę w brzuchu.

– To tam płyniemy? – zapytał oburzony TJ, zwężając brązowe oczy. – Ale dziura.

Z prawej strony można było dostrzec zarysy najbliższych domów, latarnię i pierwsze oznaki cywilizacji. Zacisnęłam dłoń na relingu.

– Tak.

I szczerze mówiąc, ta dziura nie przypominała wcale dziury. Linia brzegowa wyspy zapierała dech w piersiach.

TJ wcisnął ręce do kieszeni.

– Ale żenada.

Co ty nie powiesz.

– Mam nadzieję, że jest zasięg, bo inaczej odpływam stąd następną łodzią – powiedział TJ, wyjmując telefon.

Nawet bym się z nim zgodziła.

– Ba!

– Nie rozumiem, dlaczego tata nie pojechał z nami. – Po raz setny powtórzył zdanie, którym od wielu dni się przerzucaliśmy.

Wzruszyłam ramionami.

– Powiedział, że musi sobie wszystko poukładać.

Źrenice TJ-a natychmiast zapłonęły.

– To słaby wykręt i dobrze o tym wiesz.

Miał rację. To był szyfr, który należało odczytywać jako: „Muszę znaleźć sposób, żebyśmy nie wylądowali na ulicy”.

– Wiem. – Westchnęłam, opierając brodę na dłoniach. – Chodźmy do jeepa. Chyba zaraz będziemy przybijać do brzegu.

– Tak jest, Kapitanie Despoto – odpowiedział kpiąco.

Rąbnęłam go w ramię.

– Daj sobie siana. Możesz być ode mnie wyższy, a ja i tak skopię ci tyłek.

Na jego ustach zagościł lekki uśmiech.

– Chyba w snach.

Mój jeep cherokee był dokładnie tam, gdzie go zostawiliśmy, obok innych samochodów przepływających ocean. Josie lata świetności miała już za sobą. Czerwony lakier odpryskiwał, a pod ramą pojawiła się rdza. Siadając za kółkiem, cieszyłam się z odrobiny cienia. Jeszcze pięć minut w tym palącym słońcu i spiekłabym się na węgiel.

TJ klapnął na miejscu pasażera, trzaskając drzwiami. Zamek nie chwycił, co było już dla nas normą. Drzwi zgrzytnęły i znowu się otworzyły. TJ zaklął pod nosem, po czym pociągnął mocniej, aż cały samochód się zakołysał.

– Hej, nie tak ostro. Z Josie trzeba się obchodzić delikatnie – przypomniałam mu po raz enty i pogłaskałam deskę rozdzielczą. – Prawda, mała?

TJ pokręcił głową.

– Naprawdę potrzebujesz pomocy, Pipe. Mówienie do samochodów nie jest normalne.

– Tak jak twoja twarz, a jednak cię toleruję.

– Zabawne. – Pokazał mi głupią minę.

Właśnie tak zazwyczaj wyglądały nasze rozmowy.

Czekaliśmy, aż prom zakotwiczy przy nabrzeżu. Ze wszystkich stron bryzgała woda, a duża łódź kołysała się z boku na bok. Gdy kapitan w końcu dał sygnał syreną okrętową, odpaliłam silnik. Rozrusznik obrócił się parę razy, a po chwili zaczął mruczeć jak kociak. No cóż, jak bardzo smutny, chory na umyśle kociak.

– Ten samochód to jedna wielka kupa złomu. Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy – powiedział TJ i osunął się na siedzeniu.

Przewróciłam oczami.

– Przecież nie znasz tu nikogo, a ja przynajmniej jeżdżę samochodem.

Chwycił leżącą na tylnym siedzeniu czapkę z daszkiem i naciągnął ją sobie na oczy.

– Co jeszcze nie znaczy, że jesteś w tym dobra.

Znowu się zaczyna.

Założyłam okulary przeciwsłoneczne i ruszyłam. Gdy tylko przednie opony dotknęły ziemi, przeszedł przeze mnie prąd. Wzdrygnęłam się. Co to było? Czułam, jakby poraził mnie piorun. Wrażenie powoli ustąpiło, gdy trzymałam nogę na gazie.

Dziwne.

Jechaliśmy w milczeniu, każde zatopione we własnych skotłowanych myślach. Na tylnym siedzeniu i w każdym wolnym zakamarku jeepa wiozłam całe swoje życie. Jadąc, napawałam się nowymi widokami. Tu było naprawdę pięknie – piękniej, niż chciałam przyznać. TJ udawał obojętnego, ale kilka razy przyłapałam go na zerkaniu spod daszka czapki Cubsów.

Gdy wjeżdżaliśmy w ostatni zakręt, jedynym, co czułam, był strach.

Zatrzymałam Josie przed podjazdem z dwoma białymi kolumnami po obu stronach. Na jednej z nich widniały cyfry 1-1-8-5. To na pewno jakaś pomyłka. To nie mógł być jej dom. Sięgnęłam do schowka i wyszperałam pomiętą kartkę, szukając wzrokiem adresu. I znalazłam: numer 1185.

Cholera.

Silnik cicho pracował, a ja siedziałam z rozdziawioną buzią. Mogłam przy okazji połknąć jakąś muszkę albo dwie.

Czy to był dom (wróć: rezydencja), w którym miałam spędzić następne trzy miesiące? Niech ktoś mnie uszczypnie, i to mocno. Nie wiedziałam, czy zapytać, który pokój posprzątać najpierw, czy wykonać żenujący taniec radości na środku drogi.

Wybrałam trzecią możliwość: siedziałam dalej jak matoł z otwartymi ustami, łapiąc muchy.

– Ja pieprzę – powiedział TJ, przyglądając się posiadłości z szeroko otwartymi oczami.

– Nie przeklinaj – zbeształam go.

– To miejsce jest naprawdę wywalone w kosmos – dodał, jak zrobiłby to każdy piętnastolatek na jego miejscu.

Jeszcze nigdy nie widziałam takiego domu – nie licząc może MTV Cribs. Był śnieżnobiały i lśnił na tle połyskującego oceanu. Z różnych poziomów ciemnografitowego dachu wznosiły się trzy ceglane kominy. Werand i balkonów było tyle, że straciłam rachubę. Podwórko idealnie wypielęgnowano, a przed domem stał lśniący, czerwony sportowy samochód. Z każdego kąta wyzierało niesamowite bogactwo. Bałam się oddychać, żeby nie uruchomić alarmu.

– Pipe – odezwał się wyszczerzony TJ – po raz pierwszy widzę, że nie wiesz, co powiedzieć.

– Niech ci będzie – odparłam, zaciskając usta.

Wysiedliśmy z Josie i stanęliśmy obok siebie, wlepiając wzrok w ten przerośnięty pałac. Jeszcze nigdy nie czułam się tak niepewnie i nieswojo. To miejsce do nas nie pasowało. Wyglądaliśmy oboje jak para odmieńców wyrzucona na brzeg. Przestąpiłam z nogi na nogę i spojrzałam w dół na swoje obszarpane czarne legginsy i biały bezrękawnik. O rany. Babcia dozna zaraz największego szoku w swoim życiu.

Mam nadzieję, że nie wykituje na nasz widok.

To dopiero byłby pech.

– Zdenerwowana? – zapytał TJ.

Przygryzłam usta. Oczywiście, że się denerwowałam. Byłam jednym wielkim kłębkiem nerwów.

– Chodźmy przywitać się z Jej Książęcą Mością – zażartowałam i zanotowałam sobie w myślach, żeby zapytać babcię, czy nie należy przypadkiem do jakiegoś królewskiego rodu albo czegoś w tym stylu. Wiedziałam, że mama pochodziła z bogatej rodziny, ale między byciem bogatym a byciem miliarderem jest jednak pewna różnica. Przerzuciwszy przez ramię jeden ze swoich czarnych worków marynarskich, ruszyłam w stronę masywnych dwuczęściowych drzwi. TJ szedł tuż za mną, szurając sneakersami po betonie.

W głównym hallu powitała nas kobieta o długich, biało-srebrnych włosach. Podchodząc, stukała obcasami po okrągłych płytkach, którymi pokryta była podłoga. W jej postawie, w tym, jak przechylała głowę, była pewna siła, a gdy szła, falowały za nią miękkie, zwiewne falbany szmaragdowego materiału.

Biła od niej władza i coś jeszcze, coś, czego nie potrafiłam ubrać w słowa. Nagle znienawidziłam to, jaka sama czułam się nieważna. To była moja babcia, moja krew, a jednocześnie obca osoba.

– Witajcie w Raven Manor. – Wyciągnęła do nas ręce, brzęcząc bransoletkami przy każdym ruchu. – A teraz chodźcie uściskać babcię.

Zapadła niezręczna cisza, podczas której nikt się nie poruszył. W końcu zrobiłam krok w jej stronę i nagle znalazłam się w ramionach babci, zaskakująco silnych jak na jej wiek. Pachniała drogimi kwiatowymi perfumami. Za tymi wszystkimi oznakami bogactwa kryło się w niej coś ekscentrycznego.

Zawstydzona, przeczesałam palcami potargane wiatrem włosy.

– Miło cię… widzieć, babciu – powiedziałam, przypominając sobie dobre maniery, które mi wpajano. Chyba nie zagrzebałam ich wystarczająco głęboko.

Uśmiechnęła się, a jej irlandzkie oczy zaczęły błyszczeć.

– Proszę, mówcie mi Rose. Nigdy nie przepadałam za tytułami.

Parsknęłam, może odrobinę za głośno, ale po prostu trudno mi było w to uwierzyć. Przecież mieszkała w domu, w którym z powodzeniem zmieściłoby się pół mojego sąsiedztwa i który był pewnie zaopatrzony w cały zespół służby, od kamerdynera po szofera. Oglądałam przecież Żony Beverly Hills.

TJ szturchnął mnie w ramię. Pewnie nie chciał, żeby nas eksmitowano, zanim jeszcze zobaczymy swoje pokoje. Rose uścisnęła go, a on odchrząknął.

– Niezła chałupa.

Chałupa? Miałam ochotę walnąć się w czoło.

Na szczęście Rose nie mrugnęła nawet okiem.

– Dziękuję, TJ, to miłe… chyba. Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że będę mogła was bliżej poznać. Nareszcie.

Dokładnie tak, nareszcie.

Już miałam zapytać, czemu poznajemy się dopiero teraz, ale TJ spiorunował mnie wzrokiem, więc ugryzłam się w język.

– Za wami długa i wyczerpująca podróż i pewnie chcielibyście się rozgościć. – Podeszła do panelu w ścianie i nacisnęła jakiś guzik.

– Thomasie, pomóż, proszę, Piper i TJ-owi z bagażami.

Odwracając się do nas, uniosła rękę, a mnie oślepił blask jej pierścionka.

Rety, ile karatów!

Dziadek umarł, kiedy mama była nastolatką, a Rose nigdy ponownie nie wyszła za mąż. I chyba już nie wyjdzie, bo nikt nie przebije tego wielkiego pierścienia. Można rzec – sentymentalna babcia.

– Nie trzeba – odparł TJ, ruszając w stronę drzwi. – Nie mamy dużo rzeczy. Sam dam radę je zanieść.

Nie byłam w stanie opanować szoku, który odmalował się na mojej twarzy. TJ i propozycja pomocy? Do czego to doszło!

– Nonsens. Chodźmy do waszych pokoi. – Babcia objęła szczupłymi palcami moją twarz. – Ty, moja droga, wyglądasz zupełnie jak matka.

Ścisnęło mnie w gardle i zaczęłam bawić się naszyjnikiem.

W ruchach tej kobiety nie było nic ociężałego. Okazała się najenergiczniejszą staruszką, jaką kiedykolwiek widziałam.

– Kazałam zaprojektować pokoje specjalnie z myślą o was. Chcę, żebyście dobrze się tu czuli. To wasz dom.

Nie byłam pewna, czy zdołam kiedyś nazwać to mauzoleum swoim domem. I jak, do diabła, ta kobieta znalazła czas, żeby urządzić nasze sypialnie? Decyzja o przyjeździe zapadła dopiero tydzień temu. Co, miała na usługach wróżki i krasnoludki?

– Piper.

Na dźwięk swojego imienia odwróciłam gwałtownie głowę.

Spotkałyśmy się wzrokiem, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dobrze znałam te oczy, jeśli nie liczyć zmarszczek w ich kącikach.

– Umieściłam cię w zachodnim skrzydle, kochanie. Myślę, że ci się spodoba.

Przełknęłam ślinę.

Co, u licha, pocznę z całym skrzydłem tylko dla siebie?

Już czułam tę samotność. Ale z drugiej strony od TJ-a będzie mnie oddzielało całe skrzydło, co było wspaniałą wiadomością, bo mój brat chrapał jak smok.

– Chodźcie za mną. Zaprowadzę was do waszych pokoi – powiedziała, krztusząc się z radości. Gdy ruszyła, gąszcz okrągłych bransoletek na jej nadgarstkach rozdzwonił się jak u Cyganki.

Wykręciłam szyję i rzuciłam ostatnie spojrzenie przez otwarte drzwi wejściowe. Nagle poczułam, jakbym miała już nigdy nie wrócić do dawnego życia. Jeśli się nie zatrzymam, jeśli zapuszczę się głębiej w ten dom, mój świat nigdy już nie będzie taki sam – wszystko się zmieni.

Westchnęłam i poszłam za TJ-em.

Rozdział 2

Dwa skręty w prawo i jeden w lewo później wiedziałam już, że będę potrzebowała mapy albo GPS-a. Zgubienie się w tym domu było nie do uniknięcia, korytarze ciągnęły się i ciągnęły. Wszystkie halle powinny być opatrzone nazwami jak ulice.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić mamy mieszkającej w tym zimnym, nieskazitelnie czystym labiryncie pełnym kruchych przedmiotów. Ona była kolorowym ptakiem, ruchliwą niezdarą. Nasze mieszkanie wypełniały rzeczy, które sama zrobiła albo wyszperała na pchlich targach. Gdy próbowałam fantazjować o mamie mieszkającej tutaj, widziałam ją tonącą w tej wolnej przestrzeni. Uwielbiała nasze ciasne, miejskie mieszkanko. Nic dziwnego, że powiedziała „adios, Raven Manor” i nigdy się nie obejrzała.

Kręte schody były zdobione marmurem i kutym żelazem. Wspinając się po nich, przebiegłam palcem po poręczy. Żadnego kurzu. Ani odrobiny.

To było nienaturalne.

Oniemiała podciągnęłam na ramieniu swój worek, gdy dotarliśmy do szczytu schodów. Na moment zabrakło mi tchu. To, że babcia zdołała pokonać te schody bez jednej kropli potu, było naprawdę imponujące, a ja pomyślałam, że przydałaby mi się siłownia. Nie mogłam pozwolić, by miała lepszą kondycję ode mnie.

To było po prostu żałosne.

Rose i TJ gawędzili po drodze, jednak ja milczałam i tylko obserwowałam. Mój brat nie miał w sobie ani odrobiny nieśmiałości. Był z natury ciekawski i zadawał więcej pytań niż detektyw. Odziedziczył to po tacie. Przyzwyczaiłam się go nie słuchać.

Ocknęłam się dopiero, gdy Rose podeszła do dwuskrzydłowych drzwi ze srebrnymi gałkami.

– TJ-u, to twój apartament – powiedziała, otwierając na oścież oba skrzydła.

Apartament?

Żartowała, prawda?

Jedno spojrzenie na pokój TJ-a i wiedziałam, że nie zobaczę już mojego brata do końca wakacji. I któż mógłby mieć mu to za złe? Pokój był wyposażony we wszystko, o czym chłopak w jego wieku marzy: ogromny telewizor, xbox z biblioteką gier, a w rogu bulgoczące akwarium z neonami i miniaturowymi nurkami.

– Nie wierzę, że będę tu mieszkał – powiedział rozpromieniony TJ. Już od bardzo dawna nie widziałam na jego twarzy takiego banana. Może i przez większość czasu był utrapieniem, ale cieszyłam się, że chociaż jedno z nas będzie miało tego lata radochę. A przynajmniej do końca wakacji, byłam pewna, że po powrocie do Chicago nie stać nas będzie nawet na zegar ścienny.

Bo przecież wrócimy.

Oparłam się o futrynę, krzyżując ramiona, i przypatrywałam się, jak TJ wszystkiego dotyka.

– Cieszysz się na myśl o swobodzie w to lato? – zapytała Rose, stając obok mnie.

Uniosłam brwi, trochę niepewna, co ma na myśli, bo „swoboda” z całą pewnością nie była tym, co w tym momencie czułam. „Uwięzienie” byłoby trafniejszym określeniem.

Jak na sześćdziesięciolatkę babcia wyglądała niesamowicie dobrze. Barwa sukienki wydobywała głębię jej oczu, a mimo swojego cygańskiego stylu wyglądała na niej elegancko.

– Wiem, że wzięłaś na własne barki cały ciężar odpowiedzialności za rodzinę. Pora teraz, żebyś dla odmiany pozwoliła komuś innemu zatroszczyć się o siebie.

Hm. Miałam w tym względzie mieszane uczucia. Lubiłam swoją niezależność, nawet bardzo, i nie byłam przyzwyczajona, żeby ktoś mi usługiwał.

– Czy w tym… przybytku obowiązuje godzina policyjna? – zapytałam.

Nie miałam pewności, ale wydawało mi się, że widzę przelotny uśmiech na różowych ustach Rose.

– Nie. Proszę tylko, żebyście dzwonili i dawali znać służbie, że was nie będzie. Macie komórki?

Phi. Czy ona ma nas za jaskiniowców?

– Tak, oboje posiadamy telefony – odpowiedziałam sucho.

Miałam wrażenie, że ją bawię, co wcale nie było moim zamiarem. Odkąd tata zrzucił na nas bombę, informując o wyjeździe do babci, powzięłam szatański plan, że będę niemiła, nieznośna i stanę się dla niej takim utrapieniem, by odesłała nas do domu. Ale teraz… widząc, jak była szczęśliwa, goszcząc nas w swoim gigantycznym pałacu, moja żądza sabotażu zaczęła słabnąć.

– To dobrze. Twój pokój jest tam. – Wskazała brodą w lewo.

Naprzód, kapitanie!

Poszłyśmy dalej szerokim korytarzem, a moje buty uderzały ciężko o marmurową podłogę. Długie, srebrne włosy babci kołysały się na jej plecach w rytm pełnych gracji ruchów. Była kobietą ważną, co mnie onieśmielało. Przemierzając te długie korytarze, podziwiałam wiszące na ścianach obrazy. Tata zaszyłby się tu na całe tygodnie, godzinami przypatrując się każdemu z nich. Często zatracał się nie tylko w swojej pracy, ale i w dziełach innych.

Byłam tak zaprzątnięta podziwianiem wnętrz, że nie zauważyłam, kiedy babcia się zatrzymała. A w każdym razie dostrzegłam to dopiero, gdy na nią wpadłam. Dzięki Bogu jej nie przewróciłam.

– Przepraszam – wymamrotałam. – Tyle tu pięknych rzeczy do oglądania.

Odgarnęła mi niesforny blond kosmyk za ucho.

– Cierpliwości. Zanim się obejrzysz, wszystko przestanie być takie przytłaczające. Twoja mama i jej siostra… – Przerwała i wzięła głęboki oddech. W jej przenikliwym spojrzeniu pojawił się płomyk emocji, który natychmiast zgasiła.

Chciałam poprosić babcię, żeby dokończyła. Mama rzadko mówiła o swojej rodzinie, a wzmianka o siostrze zbiła mnie z tropu. Nagle zapragnęłam uczepić się kurczowo jakiegokolwiek wspomnienia o mamie, choćby należało do kogoś innego. Zatęskniłam za kontaktem z nią, nawet poprzez kobietę, która ją wychowywała, a która dla mnie była kimś obcym.

Rose przechyliła dłonią brodę, po czym przesunęła palcami po krawędzi biodra, wygładzając niewidzialne zmarszczki i uspokajając się.

– Jesteśmy w zachodnim skrzydle – oznajmiła, a delikatny uśmiech podkreślił zarys jej kości policzkowych.

Po raz drugi tego dnia moja szczęka walnęła o podłogę, a razem z nią worek, który miałam na ramieniu. Wszystkie myśli o przyciśnięciu babci w temacie mamy i jej tajemniczej siostry momentalnie wywietrzały mi z głowy.

Zajrzałam do środka i kamień spadł mi z serca, bo nie zobaczyłam ani śladu różu. Co nie znaczyło, że to był kropka w kropkę mój styl. Trzy ściany miały barwę mlecznobiałą, z biegnącym pośrodku pasem w kolorze lawendy. Ściana, przy której stało królewskie łoże, miała ten sam odcień, co bordiura. Na środku sufitu wisiał kryształowy żyrandol, połyskując w świetle. Materac przykryto białym prześcieradłem, a w nogach łóżka leżał złożony fioletowy dziergany koc. Wnękę okienną zajmowało głębokie, obite aksamitem siedzenie, z którego rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na ocean, a przy przeciwległej ścianie stało białe biurko z laptopem. Do sypialni przylegała łazienka z kabiną prysznicową wielkości całej naszej łazienki w Chicago i wanna z hydromasażem, która miała więcej dysz niż Pippi Pończoszanka piegów na nosie.

Pewnie, mój pokój był królewski, ale ja czułam się jak przeklęta księżniczka; nie było we mnie nic anielskiego czy monarszego. Mogłabym być co najwyżej księżniczką ciemności. Lubiłam głośnego rocka, czarny lakier do paznokci, kolczyki w ciele i ciemny eyeliner, a nie żadne diademy czy koronki.

Mimo to świerzbiły mnie palce w srebrnych pierścionkach, żeby odcisnąć swoje piętno na całym tym pokoju, czego się nie spodziewałam. Myślałam, że jedynym uczuciem, jakim obdarzę sypialnię, którą mi przydzielono, będzie pogarda. Wróciłam do głównego pokoju i zaczęłam obracać się w miejscu, chcąc objąć wszystko wzrokiem.

– Jesteś zadowolona?

Podskoczyłam, zapominając, że nie jestem sama. Rose stała w drzwiach, przypatrując się wachlarzowi emocji, jakie odmalowywały się na mojej twarzy.

– Może być – odpowiedziałam.

Sięgnęła dłonią do klamki. Bransoletki na jej nadgarstkach zabrzęczały, odbijając się echem od ścian.

– Cieszę się. Dziś pozwolę ci się w spokoju rozpakować i rozgościć. A jutro oprowadzę cię po domu i miasteczku.

Pozwoli mi. Nie byłam pewna, czy to był nakaz, ale zdenerwowałam się. Nie lubiłam, gdy ktoś mi mówił, co mam robić. Byłam już dorosła, choć nie z wyboru. To ten ostatni rok wepchnął mnie w objęcia dorosłości.

– Super – bąknęłam oschle. Zaczynałam odczuwać zmęczenie długą podróżą i zrobiłam się marudna, więc szukałam dla siebie usprawiedliwienia. Tak już działały na mnie przeprowadzki, które wywracają życie do góry nogami.

Babcia puściła mimo uszu mój niezbyt miły ton.

– Jeśli będziesz czegoś potrzebować, to ten panel jest podłączony do każdego pomieszczenia w domu, w tym do pokoju TJ-a.

Superowo. Teraz będzie mógł mnie dręczyć, naciskając nędzny guzik.

– Dzięki – odpowiedziałam i znowu poczułam się dziwnie. Stałam pośrodku pokoju, oniemiała i z szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć.

Babcia stanęła naprzeciwko, taksując mnie wzrokiem.

– Czekałam na tę chwilę siedemnaście lat, Piper. Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa, widząc cię przy sobie w Raven Manor.

I z tymi absolutnie niespodziewanymi słowami zamknęła za sobą drzwi, zostawiając mnie sam na sam z rozbieganymi myślami. Klapnęłam na łóżko, a pościel natychmiast zmarszczyła się pod moim ciężarem. Zaczęłam ją wygładzać, ale przerwałam. Jeśli chcę mieć barłóg na łóżku, to jak mi Bóg miły, będę miała barłóg na łóżku. Wcale nie musiałam się zmieniać. Skoro Rose pragnęła mnie poznać, to pozna. Pozna każdy z moich bajecznie złych nawyków, a było w czym przebierać.

Leżałam w samotności, gapiąc się na porcelanowy sufit i rozmyślając, w co też wkopał nas kochany tatuś. Miałam w sobie taką kotłowaninę myśli, że zdawało mi się, jakby lada chwila miała mi pęknąć głowa. Straciłam poczucie czasu, aż w końcu z zamyślenia wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi.

Wzdrygnęłam się i usiadłam, potrząsając włosami.

– Proszę! – zawołałam.

Za drzwiami stał niski, ciemnowłosy mężczyzna o oliwkowej karnacji i czarnych oczach. W rękach trzymał resztę mojego nędznego dobytku. Ble. Ani trochę nie ucieszyła mnie perspektywa zadania, które przede mną stało: rozpakowania rzeczy. Nic a nic.

Jęknęłam głośno jak szafa grająca. A tak w ogóle to kto przy zdrowych zmysłach lubi się rozpakowywać? Przyznaję, że moje umiejętności organizacyjno-porządkowe mogły być trochę kiepskie. Okej, okej. Były bardzo kiepskie.

Wciągnęłam na łóżko swój worek marynarski, rozpięłam go, powyjmowałam ubrania i porozrzucałam je bezładnie wokół siebie. W całym tym chaosie mój wzrok przykuł okrągły czarny kształt. Chwyciłam stary podkoszulek z Myszką Minnie, który dostałam na piętnaste urodziny. Schowałam twarz w miękkim bawełnianym materiale i wciągnęłam głęboko powietrze. Materiał pachniał domem, jabłkami z cynamonem, ciepłem w mroźne zimowe dni, śmiechem. Moje serce przepełniła tęsknota i zapragnęłam na zawsze zatrzymać te drogocenne wspomnienia. Chciałam żyć przeszłością, bo teraźniejszość bez mamy była nie do zniesienia.

Pospiesznie dusząc ból, zanim zdołał wypłynąć na powierzchnię, podeszłam do jednej z szuflad i wepchnęłam podkoszulek na samo dno.

– Trzy miesiące – szepnęłam.

Przez następną godzinę wieszałam i układałam resztę rzeczy. Po tym czasie zostało mi tylko jedno małe pudełko, do którego podeszłam z takim samym entuzjazmem jak do pozostałych, czyli zrzędząc i złorzecząc. Cóż mogę powiedzieć? Byłam dobra w marudzeniu i kręceniu nosem.

Na dnie pudełka znajdowały się moje kredki ołówkowe. Kiedyś uwielbiałam rysować, głównie mangę, ale nie miałam pojęcia, czemu teraz je ze sobą zabrałam. Od miesięcy niczego nie narysowałam, choć być może to miejsce będzie tak nudne, jak to sobie wyobrażałam. Nuda jest najlepszą inspiracją.

Gdy kładłam na miejsce ostatni przedmiot – fotografię mamy – znowu usłyszałam pukanie. Byłam zła, że ktoś mi przeszkodził, więc otworzyłam drzwi z większym impetem, niż było trzeba. Do diabła, to miejsce przypominało dworzec kolejowy.

– Czego jeszcze… – zaczęłam, ale przerwałam na widok niewiele starszej ode mnie dziewczyny z tacą jedzenia. – O cholera, przepraszam… – Znowu ugryzłam się w język, uświadamiając sobie, że nie znam jej imienia i że przeklęłam. Zerknęłam na jej koszulkę polo w poszukiwaniu identyfikatora.

– Estelle – powiedziała, wybawiając mnie z kłopotu. W jej orzechowych oczach pojawił się błysk. – Pani Rose pomyślała, że możesz być głodna.

Na widok jedzenia zaburczało mi w brzuchu. Szybko pozbyłam się skwaszonej miny, uświadamiając sobie, że wciąż miałam ściągnięte kąciki ust.

– Dzięki Bogu. Umieram z głodu. – Przestąpiłam z nogi na nogę, bo nikt nigdy nie przynosił mi jedzenia i nie wiedziałam, jak się zachować. – Eee…

Na szczęście dla Estelle to nie była pierwszyzna. Weszła do pokoju tanecznym krokiem, kołysząc biodrami, i postawiła tacę na biurku. Powietrze wypełniło się smakowitymi zapachami, docierając do mojego żołądka. Pomyślałam o bracie.

– Czy TJ…

– Już jadł – odpowiedziała, zanim dokończyłam pytanie.

TJ był jak studnia bez dna. Nieważne, co się przed nim postawiło – zjadał wszystko. Mimo że był irytującym młodszym bratem, czułam się za niego odpowiedzialna.

Odetchnęłam i rozluźniłam ramiona. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak bardzo byłam spięta.

– I naprawdę zostało coś dla mnie? – zażartowałam.

Roześmiała się, ale szybko umilkła, jakby zrobiła coś złego.

Czyżby śmiech był tu zakazany?

Odnalazłam coś kojącego w tej dziewczynie. Teraz, gdy wiedziałam, że jest tu ktoś w moim wieku, te ściany przestały wydawać mi się takie puste. Bardzo chciałam poprosić ją, żeby została, dotrzymała mi towarzystwa. Samotny posiłek to smutna perspektywa, ale bałam się, że taką prośbą złamałabym reguły panujące w tym domu.

Nie chciałam od razu zaczynać trząść nim w posadach.

Stwierdziłam, że dam sobie tydzień, zanim wprowadzę tu chaos.

Kiedy ja zatopiłam się w wewnętrznej dyskusji, Estelle wyszła cicho z mojego pokoju, podjąwszy decyzję za mnie. Gapiłam się na zamknięte drzwi, a w brzuchu znowu zaczęło mi burczeć – żołądek przypominał, że od wielu godzin nic nie jadłam. Zdołałam wchłonąć połowę tego, co dostałam.

Najedzona, powędrowałam do łazienki w nadziei, że prysznic pomoże mi zasnąć. Uderzył mnie szeroki strumień ciepłej wody i rozluźnił całe moje ciało. Poddałam mu się, pozwalając, by woda masowała moje zmęczone mięśnie, i myśląc sobie, że jeśli nie wychodziłabym spod tego prysznica przez całe lato, byłabym przeszczęśliwa.

O rany, ale ze mnie lamus.

Gdy skończyłam, cała łazienka zdążyła już zaparować. Wzięłam ręcznik i przetarłam zamglone lustro, z którego zaczęło na mnie patrzeć moje własne odbicie. Zielone oczy, zazwyczaj duże i okrągłe, były teraz przymknięte. Maleńki pieprzyk nad górną wargą mrugał do mnie. Tak jak większość nastolatek miałam swoje kompleksy. Byłam zbyt szczupła i brakowało mi krągłości, a moje włosy nigdy nie robiły tego, czego od nich oczekiwałam. Marzyłam o zabójczych nogach, a miałam dwa patyki. I między moimi ustami a mózgiem brakowało komunikacji. Wysuszyłam długie blond włosy, spięłam je w niedbały koczek i wskoczyłam w piżamę z napisem „Kawa to moja najlepsza przyjaciółka”. Wróciwszy do pokoju, zatrzymałam wzrok na miejscu przy oknie. Wyglądało zbyt zachęcająco, żeby z niego nie skorzystać. Usiadłam na miękkiej aksamitnej poduszce, po czym podciągnęłam kolana pod brodę, szukając wygodnej pozycji. Oparłam się czołem o chłodną szybę i wpatrzyłam się w ogrom błękitnego oceanu. Teraz, po zachodzie słońca, fale były dużo ciemniejsze; nawet pod gwiaździstym niebem woda wydawała się niemal czarna.

Ogarnęło mnie uczucie, do którego nie chciałam się przyznać: smutek. Łzy przesłoniły mi oczy, zanim zdążyłam je przełknąć, i zaczęły płynąć po policzkach.

Otarłam je gniewnie wnętrzem dłoni. Przecież obiecałam sobie nigdy więcej nie uronić ani jednej daremnej łzy. Przenigdy. Przez żadnego idiotę, który złamie mi serce. Przez żaden rozdzierający ból, od którego chce mi się wyć. Przez żadne poczucie zagubienia i osamotnienia.

Wypłakałam już tyle łez, że wystarczyłoby ich na dwa życia, ale dzięki temu byłam silniejsza. Na zawsze zakazałam sobie wchodzenia na tamtą mroczną ścieżkę.

Nagle jak przez mgłę zobaczyłam w mroku piękny stalowoniebieski błysk. A przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam jak zahipnotyzowana. Zmrużyłam oczy i mogłam przysiąc, że tam coś jest, że porusza się w ciemności. Wyciągnęłam szyję i uderzyłam czołem o szybę.

– Cholera – przeklęłam.

Rozcierając bolące miejsce, podniosłam wzrok w poszukiwaniu błękitnego błysku.

Zdezorientowana, zamrugałam.

Nic.

To coś zniknęło.

I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że balansuję na skraju szaleństwa. Przeprowadzka do Raven Manor była kroplą przepełniającą czarę goryczy. W tym miejscu, w tym domu było coś, przed czym moja mama uciekła i nigdy nie wróciła, a ja chciałam wiedzieć dlaczego. Musiała mieć bardzo ważny powód, skoro odcięła się od rodzinnego domu i matki… Tylko jaki?

Po ramionach przebiegł mi dreszcz.

Tajemnice. W tym domu aż się od nich roiło.

Rozdział 3

Podniosłam się gwałtownie NA łóżku, oszołomiona i zdezorientowana, z włosami przysłaniającymi twarz. Zasnęłam dopiero tuż przed trzecią w nocy, a teraz nie miałam pojęcia, co mnie obudziło. Opadłam na plecy i wbiłam wzrok w kasetonowy sufit, wiedząc, że gdy raz coś wyrwie mnie ze snu, nie ma nadziei na ponowne zaśnięcie.

Bzz… Bzz… Bzz…

Zmarszczyłam brwi. Co to za denerwujący dźwięk? Czy ten cholerny dom się palił? Powinnam zacząć szukać wyjścia awaryjnego? Ściągając z siebie kołdrę w dzikiej panice, zrzuciłam stopy na podłogę. Jeden z palców zaplątał się w pościel i upadłam twarzą do przodu, prawie wybijając sobie górne siekacze.

– Cholera – zaklęłam. – Było blisko.

– Piper – usłyszałam w niewielkim głośniku przy drzwiach.

Podniosłam głowę, spoglądając w kierunku źródła głosu.

To była Rose.

– Życzę sobie, żebyś przyszła do błękitnego pokoju – poinformowała mnie.

Jęknęłam i stuknęłam czołem o drewnianą podłogę.

Na rany Chrystusa. Nie zdążyłam nawet wypić pierwszej kawy i przetrzeć zaspanych oczu, a ona już mnie do siebie wzywała. Nie nadawałam się do żadnych rozmów, zanim nie dostarczę organizmowi przynajmniej jednej dawki kofeiny. Wszyscy w mojej rodzinie wiedzieli, że jeśli obudzi się mnie przed południem, staję się największą zołzą, jaką widział świat. Wszyscy z wyjątkiem Rose. Nocami więcej się działo i było więcej zabawy; całe miasto ożywało, a ja razem z nim. Tęskniłam za długimi godzinami w klubach, do których wymykaliśmy się z Parkerem. Brakowało mi naszych latte o północy w kawiarence naprzeciwko mojego domu, przy których obgadywaliśmy jego najnowszą mangę.

Czy już wspominałam, że Parker był geekiem? Ale takim uroczym. Jego potargane brązowe włosy zawsze wchodziły mu do oczu, a on nie wyściubiał nosa z komiksów.

Wpełzłam z powrotem do łóżka i zagrzebałam się pod kołdrą, mamrocząc coś w niesłyszalnej odpowiedzi. Drugi dzień i Rose już zaczęła stawiać żądania. Poleżałam jeszcze kilka minut, zastanawiając się, czy wstać, czy może jednak przez cały dzień nie wychodzić z łóżka. Gdy przypomniałam sobie, że Rose mówiła wczoraj o wycieczce, moja ciekawość domu i miasteczka w końcu wzięła górę.

Przekręcając się na drugi bok, spojrzałam na niebieskie neonowe światełko budzika na stoliku nocnym. Czy ona robiła sobie jaja? Dziewiąta rano! Karygodna godzina. Miałam za sobą ciężką noc. Byłam w nowym miejscu, umierałam z tęsknoty za domem, a sen nie przyszedł tak szybko, za co teraz moje ciało płaciło wysoką cenę.

Przeczesując palcami skołtunione włosy, dźwignęłam się i przerzuciłam nogi przez krawędź łóżka. Zamrugałam. Wciąż półprzytomna, musiałam jeszcze kilka razy zatrzepotać rzęsami, żeby dotarło do mnie, że nie jestem w swoim pokoju. Ściany nie miały koloru czerwonego wina, ja nie obudziłam się na swojej przytulnej sofie z widokiem na niebo, a nad moją głową nie dyndały czakrowe kryształki. To nie był sen.

O, dzwony piekieł!

Przez drzwi balkonowe wpadła lekka morska bryza, poruszając koronkowymi firankami. Przeszłam przez pokój i pospiesznie przejrzałam szafę, prawie bojąc się, że do niej wpadnę i nigdy nie wyjdę albo znajdę się w Narnii. Na szczęście nie miałam wielu rzeczy, więc wyglądało to tylko żałośnie. Jeszcze nigdy nie udało mi się gdzieś nie spóźnić. Czemu miałam to zmieniać akurat dziś?

Wciąż w trybie zombie ściągnęłam z wieszaka koszulkę, założyłam ją i wcisnęłam się w swoje ulubione dżinsowe szorty.

Przeczesałam palcami włosy, aby je choć trochę rozplątać, i związałam w kucyk na czubku głowy. Zważywszy, że było przed południem, na nic więcej nie mogły ode mnie liczyć.

Podeszłam boso do drzwi prowadzących na korytarz, otworzyłam je i rozejrzałam się. Gdzie są schody?

Jeśli mam się jakoś poruszać po tym domu, to będę potrzebowała dokładniejszych współrzędnych, takich jak długość i szerokość geograficzna. Zlokalizowanie „błękitnego pokoju” zabrało mi całe dwadzieścia minut. Nie miałam pojęcia, czemu nie nazwą go po prostu salonem, bo zasadniczo tym właśnie był. Gdyby nie dochodzące z niego głosy, być może wciąż tułałabym się po korytarzach.

Ściany błękitnego pokoju faktycznie okazały się błękitne, a punktem centralnym pomieszczenia był śnieżnobiały ceglany kominek biegnący od podłogi aż po sufit. Gdy wreszcie niemal wtoczyłam się do środka, zastałam TJ-a i Rose siedzących na kobaltowej sofie w tureckie wzory. To była najbrzydsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Jeśli bogactwo wiązało się z okropnym gustem, to dziękowałam Bogu, że dorastaliśmy w rodzinie, która ledwo wiązała koniec z końcem. Zawsze będę woleć naszą podniszczoną kanapę z second-handu od tego sztywnego czegoś.

Nad ich głowami wisiał wielopoziomowy kryształowy żyrandol. Na moje wejście smoka oboje odwrócili głowy. Zaczerwieniłam się z zażenowania i zaczęłam nerwowo bawić się łańcuszkiem.

– Przepraszam za spóźnienie.

– Ona zawsze się spóźnia – prychnął TJ.

Siadając obok na podwiniętych nogach, pacnęłam go w potylicę.

Mój braciszek posłał mi ponure spojrzenie.

Z elegancko złożonymi na podołku rękami Rose zaczęła przedstawiać plan dnia.

– Lunch zjemy w country clubie i pomyślałam sobie, że potem pokażę wam wyspę.

Lunch w country clubie? W głowie zaroiło mi się od obrazów spódniczek tenisowych, koszulek polo i spodni khaki. Nie miałam żadnej z tych rzeczy; co więcej, nigdy bym ich na siebie nie założyła.

Mimowolnie zrobiłam marudną minę.

– Przepraszam, że psuję imprezę, ale wszystkie sukienki koktajlowe zostawiłam w Chicago – odpowiedziałam.

TJ mocniej zmarszczył brwi. Wkurzało go wszystko, co mogłoby mu zniszczyć wakacje w luksusach.

Ale Rose pomyślała o wszystkim.

– Nie ma problemu. Kazałam Estelle wybrać dla ciebie parę rzeczy. Już na ciebie czekają w pokoju.

Miałam na końcu języka pytanie, skąd niby znała mój rozmiar. Czyżby myszkowała w moich szufladach, gdy spałam, i przeglądała mi bieliznę?

Fuj. Ohyda.

Teraz to ja się nachmurzyłam.

TJ zeskoczył z sofy, gotowy do działania.

– Umieram z głodu. O której wychodzimy?

– Za godzinę… Punktualnie – odpowiedziała babcia, posyłając mi znaczące spojrzenie.

W myślach przewróciłam oczami.

Według mnie TJ za szybko przystosowywał się do nowej sytuacji i był nazbyt uległy. Czułam się trochę zdradzona. Dlaczego tak bardzo pragnął poznać kobietę, której nigdy nawet nie chciało się nas odwiedzić?

Spojrzałam na swój strój z rosnącą irytacją. Czemu niby miałam w nim coś zmieniać? Podobał mi się sposób, w jaki się ubierałam, mówiłam i siedziałam na sofie. Czy nie mogłam po prostu być sobą? To mnie wkurzało. I już po raz drugi tego dnia musiałam podjąć decyzję bez łyka kawy. Możliwości były dwie: pójść za instynktem, czyli być krnąbrna i nic w sobie nie zmieniać, albo dla dobra TJ-a podnieść tyłek, pójść na górę i przebrać się w jedną ze śmiesznych sukienek Rose. Westchnęłam i wybrałam trudniejszą drogę, co nieczęsto mi się zdarzało.

– Będzie fajnie. – Rose próbowała otoczyć lunch nimbem zabawy, ale poniosła spektakularną porażkę.

„Fajnie” było określeniem subiektywnym.

Wyprostowałam nogi i poczłapałam na górę, ale przedtem posłałam TJ-owi zabójcze spojrzenie, a po drodze raz czy dwa weszłam do złego pokoju. Gdy wreszcie znalazłam swoją sypialnię, otworzyłam z impetem drzwi i prychnęłam na widok leżącej na moim łóżku różowej letniej sukienki. Na tle białej pościeli wyglądała jak różowa nakrapiana żyrafa z zoo.

Róż! Prawie zwymiotowałam.

Czemu ze wszystkich kolorów tęczy to musiał być akurat cukierkowy róż?

Stojąc na środku pokoju ze wzrokiem wlepionym w ten najbardziej dziewczyński z materiałów, zaczęłam jeszcze raz rozważać wszystkie możliwości.

Opcja numer 1: Pojawię się na lunchu w koszulce i dżinsowych szortach.

Opcja numer 2: W ogóle nie pójdę do żadnego country clubu.

Opcja numer 3: Przełknę dumę i założę tę cholerną sukienkę.

Ja naprawdę nie miałabym problemu z jakimkolwiek innym kolorem, ale różowy? Nie zależało mi na zrobieniu dobrego wrażenia na snobistycznych przyjaciołach babci. Nie zależało mi na tym, co myślą o mnie inni. Ale zależało mi na TJ-u. Ostatnie, czego chciałam, to utrudnianie mu całej tej sytuacji. Nie żeby było mu ciężko, ale miał za sobą traumatyczny rok. Zasługiwał na moje jak najgrzeczniejsze zachowanie u babci. Może i był wrzodem na tyłku, ale jeśli on zdoła przeżyć jakoś te wakacje, to i mnie się uda.

Ech. Zacisnę zęby i jakoś to przetrwam. W końcu chodziło tylko o jeden dzień, jeden posiłek. To nie może być takie trudne. Przecież nie roztopię się jak Zła Czarownica z Zachodu, jeśli przywdzieję róż.

Sześćdziesiąt pięć minut później siedziałam na tylnym siedzeniu czarnej osobówki i jechałam do country clubu na lunch w drapiącej różowej sukience. Tak. Spóźniłam się.

To kara za zmuszenie mnie do założenia sukienki.

Rose upięła włosy w misterny koczek, z którego nie wydostał się ani jeden niesforny kosmyk. Rudawozłota czupryna TJ-a była uczesana i elegancko przylizana, co w domu nigdy jej nie spotykało. Mieliśmy szczęście, jeśli raz na tydzień brał prysznic. No i byłam jeszcze ja. Zdążyłam tylko przeczesać swoje długie blond włosy – na więcej zabiegów zabrakło czasu.

Zagłębiając się w miękkim, pluszowym siedzeniu, bez końca powtarzałam w myślach jedno pytanie: Co ja, u licha, będę robić w sztywniackim country clubie?

Zawierać znajomości? Wątpię.

Delektować się egzotyczną kuchnią? Tylko bez takich.

Grać w tenisa? Nie ma mowy.

Kluby, które lubiłam, mieściły się w podziemiach, miały kolorowe, migoczące światła, muzyka w nich dudniła i tańczyli półnadzy ludzie. A ten „klub” nazywał się Czarna Wrona. Dla mnie brzmiało to jak nazwa lokalu ze striptizem, ale co ja tam wiedziałam o snobistycznych zwyczajach.

Przez krótką drogę z rezydencji do klubu Rose wymieniała wszystko, co Czarna Wrona miała w swojej ofercie, od tenisa po lekcje pływania łodzią, a ponieważ wpisała nas oboje na listę gości, mogliśmy z całego pakietu korzystać na jej koszt.

Już widziałam ten symbol dolara w oczach TJ-a i posłałam mu surowe spojrzenie.

– Czy to obejmuje też otwarty rachunek w barze? – zapytałam sprytnie.

TJ kopnął mnie w kostkę.

– Ona tylko żartuje – powiedział, widząc niezadowoloną minę Rose.

Tak naprawdę to wcale nie żartowałam, ale co tam, niech myślą inaczej.

Nie wiedziałam dlaczego, ale wszystko w Raven Hollow mnie denerwowało, nawet Rose. Tak, była miła, ale nie zapomniałam, że nigdy wcześniej nie widziałam tej kobiety na oczy. W przeciwieństwie do taty i TJ-a na moje zaufanie trzeba było sobie zapracować. Nie dostanie u mnie kredytu tylko dlatego, że ma gruby portfel. Nie cierpiałam czuć się jak żebraczka. Mama naprawdę musiała mieć powód, żeby nigdy nie wracać do Raven Hollow, i byłam zdeterminowana, by go odkryć.

Czarna Wrona okazała się nie taka obskurna, jak wskazywała nazwa. Otoczone wysokimi białymi filarami schody prowadziły do ogromnej werandy okalającej czarny, drewniany budynek jak w dawnych plantacjach, idealnej na leniwe popołudnia i spokojne wieczory. Zza budynku dobiegał szum fal, które uderzały o skalisty brzeg, i dźwięk syreny okrętowej w oddali. Klub mieścił się na przystani, a jego gładkie szyby skrzyły się w słońcu.

Zostaliśmy posadzeni za tylnej werandzie z niesamowitym widokiem na nadbrzeże. Złociste promienie odbijały się od wody zmarszczonej przez wypływające i cumujące łódki, którym wiatr dął w żagle. Kochałam wodę, a tu czułam się jak nad brzegiem jeziora.