Strona główna » Obyczajowe i romanse » Bingo

Bingo

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63841-37-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bingo

Paweł Sieniawski, bohater „Bingo”, najnowszej książki Szczygielskiego, jest prezenterem telewizyjnego serwisu informacyjnego. Ma żonę i córkę, a także... kochanka. Postać ta została zainspirowana obserwowanymi przez autora sytuacjami z życia kilku prawdziwych prezenterów telewizyjnych. Anna, mająca niespełnione literackie ambicje żona Pawła, jest scenarzystką popularnej telenoweli "Okna miłości. Pewnego dnia przypadkiem odkrywa prawdę o swoim mężu, a to odkrycie przekreśla sens całego jej małżeństwa i popycha do zemsty.

Polecane książki

W magazynie „Zarządzanie Placówką Medyczną” znajdziesz praktyczną wiedzę dla menedżerów i kadry zarządzającej placówkami medycznymi, aktualne zagadnienia, sprawdzone porady, konkretne wskazówki, dobre praktyki do wdrożenia w prowadzonej jednostce. Eksperci magazynu doradzają, jak utrzymać równowagę ...
Książka – świadectwo. Książka – wspomnienie. Książka – testament. Wojna zarejestrowana oczami dziesięcioletniego Krzysia, który – osierocony przez rodziców i odłączony od dalszej rodziny – tuła się i pracuje na utrzymanie, by przetrwać wśród obcych. Walcząc o życie chłopiec zagrzebie się w gnijący...
RICHARD DAWKINS miał piętnaście lat, gdy sam wyrósł z religii. Napisał tę książkę, by pomóc tym wszystkim, którzy podobnie jak on w tym wieku mają coraz więcej wątpliwości, ale obawiając się reakcji rodziny, środowiska, nie chcąc zrywać z tradycją albo urazić najbliższych i w...
Liczne obserwacje, odkrycia oraz doświadczenia autora uzupełnione jego przemyśleniami i spostrzeżeniami stały się kanwą tej książki. Autor stara się przybliżyć i opisać sferę materialno-duchową i towarzyszące jej zjawiska w sposób jak najbardziej czytelny i zwięzły. Podejmuje trud przedstawienia pra...
Uwodząca melodia zdań Marii Konopnickiej niesie w sobie kilka emocjonalnych tonów: ludowy zaśpiew, ton parnasistowski, sceptycyzm, ironię, sarkazm, gorycz, ale też ton sowizdrzalski. Wszystko to tworzy z poezji Marii Konopnickiej niezwykle bogaty, wciągający koncert. Tom Złotniejący świat otwiera se...
Na ulicy Miodowej co dzień około południa można było spotkać jegomościa w pewnym wieku, który chodził z placu Krasińskich ku ulicy Senatorskiej. Latem nosił on wykwintne, ciemnogranatowe palto, popielate spodnie od pierwszorzędnego krawca, buty połyskujące jak zwierciadła — i — nieco wyszarzany cyli...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Szczygielski

Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracje

Marcin Szczygielski

Redakcja

Anna Nastulanka

Korekta

Agata Nastula

© Copyright by Marcin Szczygielski, 2015

© Copyright by Oficyna Wydawnicza AS, 2015

© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2015

Zdjęcie autora:Tomasz Raczek

Projekt typograficzny i skład komputerowy

Oficyna Wydawnicza AS

ISBN 978-83-63841-37-9

INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK

IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO

Warszawa, ul. Cypryjska 89

zamówienia telefonicze: 22 614 28 34

zamówienia internetowe:sklep@latarnik.com.pl

e-mail:latarnik@latarnik.com.pl

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej

www.latarnik.com.pl

oraz na nasz profil na portalu Facebook

www.facebook.com/iwlatarnik

Warszawa 2015

Wydanie I

Skład wersji elektronicznej

Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Marcin Szczygielski

Debiutował w 2003 r. bestsellerową powieścią PL-BOY, potem ukazały się: Wiosna PL-BOYa, Nasturcje i ćwoki, Farfocle namiętności.

W 2007 r. do księgarń trafił Berek, historia geja i przedstawicielki moherowych beretów, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Książka natychmiast stała się bestsellerem, a autorska adaptacja teatralna wyreżyserowana przez Andrzeja Rozhina z Ewą Kasprzyk i Pawłem Małaszyńskim w rolach głównych od kilku lat przyciąga tłumy widzów do warszawskiego teatru Kwadrat. Wiosną 2010 r. ukazały się Bierki, druga część cyklu Kroniki nierówności zapoczątkowanego przezBerka. Siódmą skierowaną do dorosłych czytelników powieścią Szczygielskiego jest opublikowany w 2011 r. Poczet Królowych polskich. Książka, której fabułę autor oparł na wątkach z życiorysu polskiej gwiazdy przedwojennego kina Iny Benity, w 2012 r. otrzymała nominację do nagrody literackiej Srebrny Kałamarz.

Odrębnym rozdziałem literackiej twórczości Szczygielskiego są powieści dla dzieci i młodzieży. Kolejno ukazywały się: Omega, Za niebieskimi drzwiami, Czarny Młyn, Czarownica piętro niżej i Arka Czasu. Każda z nich doczekała się licznych nagród i wyróżnień w konkursach literackich, przynosząc autorowi między innymi dwukrotnie Grand Prix w konkursie im. Astrid Lindgren organizowanym w ramach akcji społecznej „Cała Polska czyta dzieciom”, a także nagrodę Donga (wcześniej Dziecięcy Bestseller Roku), tytuł Książki Roku 2010 przyznany przez polską sekcję IBBY oraz nagrodę Zielona Gąska 2013 Fundacji im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Omega, Za niebieskimi drzwiami i Arka Czasu zostały także wpisane na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej. Arka Czasu została przetłumaczona na język niemiecki i nakładem wydawnictwa S. Fischer ukazała się w Niemczech, Austrii i Szwajcarii w 2015 r. pod tytułem Flügel aus Papier. Sztuki teatralne autora (Wydmuszka, Furie, Single i remiksy, Kallas, Kochanie na kredyt) z powodzeniem wystawiane są na scenach teatrów miejskich i komercyjnych w całym kraju – jesienią 2012 r. w Warszawie w czterech teatrach (Kwadrat, Komedia, Capitol i Kamienica) jednocześnie wystawianych było pięć komedii Szczygielskiego.

W 2013 r. ukazała się rozbudowana, bogato ilustrowana monografia zespołu wokalnego Filipinki. Książka Filipinki – to my! Historia pierwszego polskiego girlsbandu stanowi w dorobku autora wyjątkową pozycję – jedną z wokalistek grupy była matka pisarza Iwona Racz-Szczygielska.

W 2014 r. ukazały się dwie powieści autora: rozgrywający się w zakopiańskim sanatorium dla chorych na gruźlicę horror Sanato orazTuczarnia motyli – kontynuacja przygód bohaterów książki Czarownica piętro niżej. Jesienią tego samego roku rozpoczęły się też zdjęcia do ekranizacji powieści Za niebieskimi drzwiami. Film reżyseruje Mariusz Palej, a występują w nim m.in. Ewa Błaszczyk, Michał Żebrowski, Teresa Lipowska i Adam Ferency.

Tegoż autora:

książki dla dorosłych:

• PL-BOY (2003)

• Wiosna PL-BOYa (2004)

• Kuchnia na ciężkie czasy (2004)

• Nasturcje i ćwoki (2005)

• Farfocle namiętności (2006)

• Berek (2007)

• Bierki (2010)

• Furie i inne groteski (2011)

• Poczet Królowych polskich (2011)

• Kallas (2012)

• Filipinki – to my! (2013)

• Sanato (2014)

książki dla młodzieży:

• Omega (2009)

• Za niebieskimi drzwiami (2010)

• Czarny Młyn (2011)

• Czarownica piętro niżej (2013)

• Arka Czasu (2013)

• Tuczarnia motyli (2014)

sztuki teatralne:

• Berek, czyli upiór w moherze (2008)

• Wydmuszka (2009)

• Furie (2010)

• Kallas (2011)

• Single i remiksy (2012)

• Kochanie na kredyt (2013)

Dedykuję tę książkę okłamywanym żonom polskich kryptogejów

– w szczególności tych oglądanych codziennie na ekranach

naszych telewizorów, na deskach scen naszych teatrów,

na murawach boisk, w fotelach naszego Sejmu

oraz w internetowych portalach i w celebryckich

rankingach.

Dedykuję ją także zakłamanym pedziom,

którzy umierają ze strachu przed ujawnieniem,

którzy oszukują swoje żony i dzieci, udając macho i

gorliwych konserwatystów.

Rozdział 1

I

– Przecież chciałeś! – mówię, ze wszystkich sił starając się stłumić irytację.

– Ale już nie chcę.

– Dlaczego nie chcesz? Jest za duży? Przecież nie jest za duży! – odwarkuję. – Nie jest większy od twojego. Musisz się po prostu rozluźnić…

– Nie chcę – Paweł wysuwa dolną wargę i rzuca mi spojrzenie krnąbrnego urwisa, zarówno irytujące, jak i rozbrajające.

Członek na moim podbrzuszu kołysze się lekko na boki, diody zamontowane pod zagłówkiem łóżka zmieniają kolor na różowy. Tandetny pomysł, nie trzeba się było na to godzić. W tym świetle sypialnia przypomina tani klubik go-go. Róż zmienia się w fiolet, który odbija się w powoli spływającym żelu. Tłusta kropla zawisa na czubku okrągłej żołądzi, w ostatniej chwili podsuwam dłoń. Wokół nas robi się niebiesko.

– Muszę go wytrzeć – mówię. – Bo będzie trzeba zmieniać pościel.

Paweł opuszcza wzrok i spogląda na penisa. Wyciąga rękę i dotyka go palcem.

– Okropnie twardy – mówi.

– Zdaje ci się.

– Mój nie jest taki twardy.

Rozchyla kolana i dotyka swojego członka. Kładę rękę na jego udzie, przesuwam ją wolno w stronę pośladków. Paweł rozsuwa szerzej nogi, nie patrzy na mnie. Sięgam niżej i powolutku wsuwam w niego wskazujący palec. Jest ciasno i gorąco. Paweł przymyka lekko oczy i wzdycha.

– Teraz już jest – mówię.

– Co jest? – odszeptuje.

– Twardy.

– Tak…

Przez chwilę masuję go wolno, rozsuwa nogi jeszcze szerzej.

– Podnieś wyżej kolana – mówię.

Po krótkim wahaniu posłusznie unosi stopy i przyciąga uda do brzucha. Nie patrzy na mnie, zaciska powieki. Światło przechodzi z zieleni w pomarańcz. Nakierowuję czubek członka i napieram lekko biodrami.

– Niżej – szepcze.

– Tu?

– T-tak… T… aaaach!

Wbijam się w niego zbyt szybko, wierzga nogami, konwulsyjnie podkurcza palce stóp i chwyta mnie za biodra.

– Nie tak!!!

– Przepraszam – pochylam się niżej. – Mam wyjść?

– Tak! Nie… Poczekaj chwilkę – odpowiada, odwracając głowę i przyciskając brodę do ramienia.

Pot występuje mu na czoło, oddycha przez usta, jakby brał udział w zajęciach w szkole rodzenia. Próbuję stłumić nagłe rozbawienie. Gdyby teraz otworzył oczy i zobaczył, że się uśmiecham, nigdy by mi tego nie wybaczył. Pochylam się nad nim, całuję go w spoconą, słonawą skroń, a potem znowu napieram lekko biodrami. Z głośnym westchnieniem wypuszcza z płuc powietrze i otwiera się przede mną całkowicie. Wjeżdżam do końca.

– Ooooo! Jezu! – jęczy.

– Dobrze?

– Nie wiem.

– Boli?

– Boli. Trochę. Ale… Już możesz. Jeśli chcesz.

– Co mogę? – w pierwszej chwili nie rozumiem, ale Paweł przyciąga do siebie moje biodra. – Poskakać?

– Yhm… – wciąż na mnie nie patrzy.

Sięgam po drugi, mniejszy ręcznik – ten większy leży pod biodrami Pawła, na wszelki wypadek. Wycieram starannie dłonie, poprawiam włosy, bo kilka kosmyków wysunęło się spod gumki. Podsuwam trochę wyżej skajowy pasek strapona – za takie pieniądze mogli staranniej to wykończyć. Cofam lekko biodra i wracam. Końcówka silikonowego dildo – ta część, która tkwi we mnie – wsuwa się głębiej, naciska dokładnie tam, gdzie powinna. Zagryzam dolną wargę. Nie sądziłam, że to będzie aż takie podniecające (zapamiętać).

– Mocniej? – pytam szeptem i nie czekając, aż odpowie, wysuwam się prawie do końca, a potem dobijam z powrotem.

– Oooo! Matko… – Paweł odchyla głowę i otwiera usta w wyrazie komicznego zdumienia.

Mięśnie mojej pochwy zaciskają się, prędzej poruszam biodrami. Mam go na widelcu, na palu. Jest mój. Mam władzę. Czy to właśnie czują mężczyźni? Popycham w przód biodra z całej siły. Jestem wielka, on mały. Mogę zrobić z nim, co mi się żywnie podoba. Wspaniałe uczucie, przyprawia o zawrót głowy, choć sama czynność okazuje się bardziej wyczerpująca, niż mi się zdawało. Szybko zaczynają mnie boleć uda.

– Anka! – Paweł popiskuje jak gumowa zabawka i wbija palce w moje biodro tak mocno, że aż posykuję z bólu.

– Chcesz mocniej? – pytam ochrypniętym głosem.

– Nie!

– Myślę, że chcesz – odpowiadam.

Odchylam się, chwytam nogi Pawła pod kolanami i zadzieram jego łydki jeszcze wyżej, a potem zaczynam go posuwać tak mocno i szybko, jak tylko potrafię.

– Nienienie… – skowycze, ale nie odpycha mnie, lecz przeciwnie – przyciąga do siebie mocniej.

Włosy wysuwają mi się spod gumki – długie jasne pasmo opada na lewą pierś. Odrzucam je na ramię i bardzo starannie gwałcę mojego męża. Otwiera szeroko oczy, jego tęczówki uciekają w górę, na policzkach rozkwitają krwiste rumieńce. Nigdy do tej pory nie widziałam, by miał taki wyraz twarzy. Płomień wybucha w moim podbrzuszu, rozlewa się wrzątkiem, pełznie wyżej.

– Oooch! – Paweł podrywa głowę z poduszki, spogląda w dół na swój członek.

Patrzę także – jest twardy i nabrzmiały, naprężony do granic, purpurowy… Ach nie, kolor jest zasługą światła, bo róż właśnie znów przechodzi w fiolet.

– Nie! Tak! Ja… zaraz… ach! – skomle Paweł.

Dobijam jeszcze raz i wtedy tryska. Sam z siebie. Strzela na swój brzuch, na piersi, nawet aż na policzek. Wije się pode mną, próbuje sięgnąć i chwycić swojego penisa, ale łapię go za nadgarstki i rozkładam mu ręce na boki. W tej pozycji jestem silniejsza, choć gdyby zechciał, łatwo mógłby odepchnąć mnie nogami. Ale nie chce.

– Nie dotykaj go!

– Przestań! – piszczy. – Proszę, nie…

Płomień rośnie, wybucha we mnie jak supernowa, mięśnie napinają się jak postronki, tracę nad nimi kontrolę. Moje plecy wyginają się w łuk. Zastygam tak na sekundę, a potem opadam na Pawła. Drży pode mną, czuję, jak jego serce tłucze się w klatce żeber.

II

– Ale ci serce wali – szepczę, próbując złapać oddech.

Czuję się, jakbym przebiegł sto metrów. Chciałbym, żeby się odsunęła. I żeby już to ze mnie wyjęła. Choć nie – tego nie chcę. Co za okropne i jednocześnie cudowne uczucie… Chciałbym, żeby się odsunęła, ale żeby on we mnie został. Robi mi się trochę niedobrze, to chyba przez perfumy. Dlaczego ona zawsze perfumuje się do łóżka? To idiotyczne. Sam kupiłem jej tę wodę na walentynki. Ale oczywiście wcześniej przysłała mi esemesa z ich nazwą.

– To tobie serce wali – odpowiada Anka.

Leży na mnie jak kłoda, jej oddech parzy ucho.

– Wyjmij go – mówię.

– Na pewno? – droczy się ze mną i porusza lekko biodrami. Wciągam głośno powietrze, moje pośladki zaciskają się odruchowo, a kutas podskakuje. Anka odchyla głowę i patrzy mi w oczy ze zdumieniem.

– Nie opadł ci?

– Opadł.

– No przecież czuję!

– To przez ucisk.

– No, nie wiem – uśmiecha się i znowu porusza biodrami. – A może trzeba cię jednak porządniej zerżnąć…

– Przestań! – próbuję ją odepchnąć.

– Cały czas ci stoi.

– Bo się przez ciebie nie spuściłem do końca.

– Ulałeś pół szklanki.

– Ale mi go nie pozwoliłaś dotknąć! Nie wszystko wyszło.

– No, to trzeba wypuścić resztę.

– Nie chcę!

– Mówisz „nie”, ale ja słyszę „tak” – odpowiada przekornie i wysuwa się ze mnie, a potem wraca.

– O, Jezus! – stękam.

– Ale ci się spodobało. Kto by pomyślał?

– Nie spo…

– Jesteście tam? – głos Gośki rozlega się tuż za drzwiami.

Kamieniejemy natychmiast, a mój kutas w ułamku sekundy kurczy się i wiotczeje.

– Wróciła już? – szepczę idiotycznie.

– Zamknąłeś drzwi na klucz?!

– No co się dzieje? Jesteście czy nie? Mama? Jak długo ona tam stoi?

– Zaraz!!! – Anka odkrzykuje histerycznym głosem. – Jestem zajęta!!! Zaraz wyjdę!

– Tata jest? – pyta Gośka.

Nie zamknąłem drzwi. Wystarczy, żeby nacisnęła klamkę. Anka przytomnieje i podrywa się nagle. Jednym gładkim ruchem wyrywa ze mnie gumowego kutasa, przykre to jak cholera. Zupełnie jakby wyrwała część mnie. Czuję się pusty. Czuję brak. Żal i ulgę.

– Nie wchodź! – woła. – Zaraz wyjdę.

– Co wy tam robicie? Jest tata?

– Tak! – odkrzykuję. – Idź do siebie! Zastygamy znowu w bezruchu, nasłuchujemy.

– Pewnie się pierdolą – mówi ktoś półgłosem.

Męski głos. Przyprowadziła kogoś? Nie uprzedziła nas. A może uprzedziła? Rzucam Ance pytające, spłoszone spojrzenie – kręci przecząco głową.

Chłopak mówi cicho, ale jego słowa można z łatwością rozróżnić. Jeżeli my tu słyszymy szept za drzwiami, co usłyszeli oni? Może nic, może dopiero przyszli…

– To moi starzy, pogięło cię? – odpowiada Gośka, a po sekundzie milczenia dodaje: – Nieeee…

Anka próbuje rozpiąć klamerkę strapona, ale jej ręce są śliskie od żelu, palce zsuwają się więc z plastikowych skrzydełek.

– Pomóż mi! – błaga rozpaczliwie.

– Zaraz – zeskakuję z łóżka, wycieram się starannie ręcznikiem i szepczę do Anki: – Ona nie jest sama!

Nogi drżą pode mną, lodowata strużka spermy ścieka po brzuchu.

– Weź to, kurwa! No, weź to! – moja żona szarpie pasek strapona, gumowy kutas podryguje z góry na dół.

Wciągam szybko spodnie od dresu, wycieram ręce.

– Nie miotaj się! – upominam ją cicho.

Wreszcie udaje mi się uchwycić klamerkę. Plastikowy zaczep ustępuje z cichym kliknięciem i uprząż spada na łóżko.

– Dlaczego już wróciła? – szepcze rozgorączkowanym głosem Anka, wciągając na tyłek dżinsy. – Miała być po jedenastej!

– To moje spodnie – mówię. Gośka puka do drzwi.

– Przestańcie się wygłupiać!

Wbijam się w T-shirt, Anka zakłada moją bluzę od dresu i jednym susem skacze do wyjścia. Kładzie rękę na klamce, nabiera tchu. Zerka na mnie, a gdy kiwam głową, otwiera drzwi i siląc się na spokojny ton, mówi:

– To ty już jesteś?

Gośka zaplata ręce na piersi i patrzy na nią spode łba.

– Co jest? – pyta.

– Nic – wzrusza ramionami Anka. – A co ma być?

– Dobry wieczór – z korytarza dobiega męski głos.

– To Kris – mówi Gośka. – Chcemy jeść.

– Zaraz wam coś zrobię. Chodźcie do kuchni.

Wychodzę z sypialni i prawie zderzam się z chłopakiem, którego przyprowadziła moja córka. Kris – co to za imię? Jest niższy ode mnie, barczysty. Jego włosy są tak czarne, że aż prawie granatowe, ale może to farba.

– Ups – mówi, łapiąc mnie za łokieć. – Bym pana rozdeptał.

– Bez przesady – bąkam pod nosem.

Przygląda mi się kpiącym, chłodnym wzrokiem. Ma brązowe oczy i ładnie wykrojone, wydatne usta – teraz ściągnięte w krzywym uśmieszku. Odwracam się i idę za dziewczynami.

– A co wyście właściwie robili? – dopytuje się Gośka.

– Nic – mówi Anka.

– Ćwiczyliśmy – odpowiadam.

– Właśnie – potakuje szybko Ania. – Ćwiczyliśmy. Jogę. Zerkam przez ramię pewny, że Kris idzie za mną, ale nie. Został w korytarzu, stoi w drzwiach do naszej sypialni i bez zażenowania uważnie lustruje pokój wzrokiem. W mgnieniu oka zalewają mnie jednocześnie wściekłość, strach i wstyd. Wściekłość znika pierwsza, wstyd blednie. Zostaje strach.

Chłopak odpycha się od futryny, zerka na mnie z ukosa.

– Fajnie – mówi. – Też to lubię.

Serce na sekundę zatrzymuje się w mojej piersi.

– Jogę – wyjaśnia.

Puszcza do mnie oko, a potem mija mnie w korytarzu i idzie do kuchni.

III

Zatrzymuje się przy lodówce. Splata ręce na piersi. Nie widziałam go wcześniej. Jej chłopak? Wolałabym nie. Wygląda na Cygana. Nie żebym miała coś przeciw Cyganom. Czy Żydom. On wygląda na Żyda. Nie żebym miała coś przeciw, oczywiście, ale…

– Dlaczego już wróciłaś? – pytam.

– To niedobrze? – odpowiada pytaniem.

– Czy ja mówię, że niedobrze?

– Wychodzę – źle, wracam – jeszcze gorzej – Małgosia wznosi oczy do sufitu i teatralnym gestem przykłada rękę do czoła. – Moje życie to pasmo udręki.

– Nie pieprz, kochanie – mówię.

Chłopak parska śmiechem.

– Wróciłam, gdyż było beznadziejnie – wyjaśnia Małgosia, podchodzi do lodówki i mówi do Krisa: – Weź się odsuń.

Chłopak odrywa plecy od stalowych drzwi, staje obok Pawła. Zerkam na męża – wciąż ma te wypieki na twarzy i… Nagle robi mi się słabo, bo dostrzegam mokry ślad na jego lewej kości policzkowej. Nie wytarł się. Kropla połyskuje w świetle halogenów, zrobiła się już wodnista, jednak można się domyślić, co to jest. Ja bym się domyśliła, a co dopiero oni. Te dzieciaki są teraz okropnie cwane.

– Co my tu mamy? – Małgosia zagląda do lodówki. – Ryż z bakłażanem. Może być.

Wyjmuje półmisek i stawia go na blacie wyspy kuchennej.

– Podgrzejesz nam? – pyta, spoglądając na mnie. – Mama, a co ty taka zielona jesteś?

– Zielona? Zdaje ci się – mówię szybko i zwracając się do Krisa, dodaję: – Może sobie usiądziesz?

– E, postoję sobie – mówi. – Wy wszyscy nie jecie mięsa?

– Nie, tylko ja – wyjaśnia Małgosia. – Oni żrą.

– Paweł, idź do łazienki i przynieś mi… – urywam, bo natchnienie mnie opuszcza.

– Co?

– No, wiesz co – patrzę na niego znacząco.

– Nie wiem – wzrusza ramionami.

– Ja pójdę – mówi Kris. – I tak muszę. To co to ma być?

– Eeee… Szczotka! Taka pomarańczowa. Leży na pralce. Do włosów.

Chłopak wychodzi, oddycham z ulgą i pokazuję na migi Pawłowi, żeby wytarł twarz. Zdejmuję folię z półmiska, wsuwam go do piekarnika i ustawiam temperaturę.

– Kto to? – pytam Małgosię półgłosem.

– Samiec – wzrusza ramionami. – Kola jest?

– Tak. Co to za chłopak?

– Normalny. Chyba. Nie wiem jeszcze na pewno.

– Czego nie wiesz na pewno? – Paweł wyjmuje z lodówki piwo i siada na krześle.

– Czy normalny. Dziś się poznaliśmy.

– I przyprowadziłaś go do domu? – zdumiewam się.

– A czemu nie? Przywiózł mnie.

– Samochodem? – upewnia się mój mąż.

– Nieeee… Rowerem.

– Rowerem? – dziwi się Paweł.

Zawsze się daje nabrać, przy Małgosi mózg mu się wyłącza. Jeszcze nie miała dwóch lat, a już robiła z nim, co jej się podobało.

– Zastanów się! – upominam go i spoglądam na Małgosię: – No i?

– Co: no i?

– Wiesz o nim w ogóle cokolwiek?

– Pewnie. Chodzi do liceum na Bednarskiej i ma saaba.

– A jego rodzice?

– Jego rodzice pewnie mają inny samochód, bo ten jest dosyć stary – odpowiada zgryźliwie, rzucając mi rozbawione spojrzenie.

– Nie wyprowadzaj mnie z równowagi – odzywam się ostrzegawczo. – Wiesz dobrze, o co mi chodzi.

– A o co ci chodzi?

– Chodzi mi o to, żebyś nie sprowadzała do domu jakichś dopiero co poznanych na imprezie chłopaków. Nie mówiąc już o wsiadaniu do ich samochodów! Nic o nim nie wiesz!

– No, trochę wiem – Małgosia unosi dłoń i zaczyna wyliczać na palcach: – Jeden. Na Bednarskiej jest wysokie czesne, więc ma bogatych starych. Dwa. Skończył dopiero dziewiętnaście lat, a jeździ saabem, który jest zarejestrowany na niego, więc ma bardzo bogatych starych. Ma też ajfona 6 i kameleony Adidasa, i zegarek Longines, więc ma bardzo, bardzo bogatych starych.

– Skąd wiesz, że samochód jest zarejestrowany na niego? – pyta Paweł.

– Bo mi pokazał dowód rejestracyjny i dowód osobisty.

– Po co? – dziwię się.

– Kazałam mu – wyjaśnia Małgosia. – Nie jestem idiotką. Czemu on tak długo nie wraca? Sprawdzę.

Wychodzi z kuchni, zaglądam do piekarnika. Czy w jej wieku zdobyłabym się na to, żeby poprosić dopiero co poznanego chłopaka o pokazanie mi dowodu osobistego? Wątpię.

– On mi wygląda na Cygana – rzuca półgłosem Paweł.

Gromię go wzrokiem i cedzę przez zęby:

– Nie bądź pieprzonym rasistą!

W tym liceum na Bednarskiej naprawdę jest bardzo wysokie czesne.

IV

– Rasistą! – wykrzykuję. – Doskonale wiesz, że nie jestem! Zresztą sama tak pomyślałaś.

– Jak pomyślałam? – pyta Anka, marszcząc brwi.

– Że wygląda na Cygana.

– Niczego podobnego nie pomyślałam.

– Owszem – uśmiecham się pod nosem. – Pomyślałaś. Bo gdybyś nie pomyślała, tobyś się tak nie wściekła.

– Nie wściekłam się – Anka odwraca się do mnie plecami i uchyla drzwiczki piekarnika. – I lepiej mnie nie wkurzaj, bo wiesz, że teraz mam sposób na ciebie.

– Jaki sposób? – pyta Małgosia, wchodząc do kuchni z Krisem.

– Mama coś plecie – mówię i pociągam solidny łyk piwa.

To nie był dobry pomysł. Niepotrzebnie się zgodziłem. Czuję obrzydzenie do niej i do siebie. Cierpnie na mnie skóra, gdy sobie przypominam, co mi zrobiła, a jednocześnie… Przymykam na moment oczy, coś łaskocze mnie w podbrzuszu. Mam wrażenie, że coś straciłem – nie fragment siebie, o czym często opowiadają ofiary gwałtów, ale jakiś rodzaj poczucia bezpieczeństwa. Jakbym znalazł się nagi na środku wypełnionej tłumem sali. Nie przypominam sobie, żeby moje ciało kiedykolwiek zareagowało tak silnie, żeby do tego stopnia wymknęło mi się spod kontroli – tym także jestem trochę przestraszony. Książka książką, ale wolałbym, żeby pomysły do tych swoich historyjek testowała na kimś innym. Choć w sumie… Kiedy był nasz ostatni raz?

V

Prawie rok temu. Kochaliśmy się w maju, zaraz po moich urodzinach i zresztą wcale dobrze tego nie wspominam. Był tak pijany, że przysypiał w trakcie. Gdyby nie to, że wziął pastylkę, pewnie wcale by mu nie stanął. A dziś? Jeszcze czegoś takiego nie widziałam.

– Posypać parmezanem? – pytam, wystawiając półmisek na blat.

– Może być – kiwa głową Małgosia.

– Dla mnie bez – mówi szybko chłopak. – Bo mi śmierdzi rzygowiną.

Kris. Zerkam na niego ukradkiem. No, ładny. Jeśli się lubi taki typ urody. Krew z mlekiem, jak mawiała babcia Stasia. Druga babcia powiedziałaby – jurny chłop. Podoba jej się? Spoglądam z ukosa na Małgosię. Nie umiem tego stwierdzić. Z tego, co wiem, nie ma teraz żadnego chłopaka. Ale co ja wiem? Tylko tyle, ile zechce mi powiedzieć, czyli w zasadzie nic. Założyła sobie w laptopie podwójne hasło, było mi przykro, gdy się o tym przekonałam. Żeby się zalogować, straciłam pół wieczora, ale i tak się nie udało.

VI

– W środku jest zimne – oznajmia Gosia, rozgrzebując widelcem ryż.

– Podgrzać w mikrofali?

– Nie. Mikrofala jest rakotwórcza.

– Nie opowiadaj głupstw! – Anka bierze w palce kawałek bakłażana z talerza Gośki i wkłada go do ust. – No, faktycznie zimne. Daj, podgrzeję jeszcze.

– Jestem już w połowie! Moje! – Gosia obronnym gestem przysuwa do siebie talerz i spogląda na matkę spode łba.

Szczupła, mocno wymalowana młoda kobieta znika, na krześle siedzi moja córka. Uśmiecham się mimowolnie pod nosem. Moje! – jej ulubione powiedzonko sprzed lat. Chyba nauczyła się go wcześniej niż słów „mama” i „tata”.

Poprawiam się na krześle, dres klei mi się do tyłka, mięśnie zaciskają się bezwiednie i przez sekundę czuję go znowu w sobie. Fala lekkich mdłości podjeżdża mi do gardła, a mój kutas twardnieje. Robi mi się gorąco. Szybko zakładam nogę na nogę.

VII

Ale się wierci. Jego policzki różowieją – wiem dobrze, o czym myśli. Opuszczam głowę, żeby ukryć uśmiech. Zdaje się, że odwrócenie ról jest właśnie tym, czego nam było trzeba. Strzał w dziesiątkę. Bingo. W końcu udany seks po dwudziestu latach małżeństwa to całkiem niezłe osiągnięcie. Ale czy chciałabym powtórzyć to, co dziś zrobiliśmy? Brak mi pewności.

– W której części Warszawy mieszkasz? – pytam chłopaka.

– Na Żoliborzu. Blisko Wilsona.

– Mają dom przy Felińskiego – wyjaśnia Małgosia.

– Skąd wiesz? – Kris patrzy na nią zdziwiony.

– Z twojego dowodu. Był adres.

– Ale… A, no tak – uśmiecha się krzywo. – To szeregówka.

Dom na Żoliborzu.

– Może napijesz się herbaty? – pytam go.

Małgosia przygląda mi się z ironicznym uśmieszkiem, a gdy chwyta mój wzrok, lekko unosi jedną brew.

– Fajnie, nie?

– Co fajnie?

– Dom na Żoliborzu – wyjaśnia. – Zawsze chciałaś mieć dom na Żoliborzu.

– Lubię tę dzielnicę. Ale dom to duży kłopot – mówię, sznurując usta.

– Tutaj też może być – wzrusza ramionami Kris. – Trochę upiornie co prawda, ale kasa kapie.

– Upiornie? – Paweł patrzy na niego ze zdumieniem.

– No, ta cała Marina kojarzy mi się trochę z więzieniem. Albo z koszarami wojskowymi – uśmiecha się chłopak i puszcza do niego oko. – Był pan w wojsku? Kiedyś chyba wszyscy musieli iść do wojska, nie?

– Mniej więcej – Paweł przechyla się lekko na krześle i ukradkiem wyciąga dres spod tyłka. – Ja nie byłem.

– Czemu?

– Bo udało mi się wybronić. Poszedłem na studia.

– To do wojska nie brali ludzi z wyższym wykształceniem?

– Brali, ale tylko do dwudziestego ósmego roku życia. Ja studiowałem dłużej.

– A co pan studiował?

– Dziennikarstwo. Co ty mi za przesłuchanie robisz?

– Dziennikarstwo pan tak długo studiował?

– Tata najpierw był na psychologii, ale po dwóch latach się przeniósł – wyjaśnia Małgosia.

– Psychologia? – Kris robi pełną uznania minę. – Fajnie. Zastanawiam się, czy samemu nie iść.

– Ludzie najczęściej wybierają te studia tylko po to, żeby poradzić sobie z własnymi problemami – stwierdza mój mąż.

– A to źle?

– Co? – pyta zbity z pantałyku Paweł. – No, niby nie źle, ale chyba nie po to idzie się na studia.

– Taaa… – wzdycha Kris, nabijając na widelec kawałek bakłażana i podnosząc go do ust. – No, mnie się to podoba, bo można się tam nauczyć, jak manipulować ludźmi. Kręci mnie to. A co pani o tym sądzi?

– Ja? Nie wiem, nie zastanawiałam się chyba… – patrzę na niego spłoszonym wzrokiem, ale szybko biorę się w garść, w końcu jestem dorosła, mogłabym być jego matką! – Ale wydaje mi się, że taka motywacja do studiowania psychologii nie jest zbyt chwalebna.

– Aha – kiwa głową Kris z taką miną, jakby usłyszał coś odkrywczego, po czym starannie przeżuwając bakłażana, zwraca się znowu do Pawła: – I nie żałował pan?

– Czego?

– Że nie poszedł pan do wojska.

– A ty byś chciał iść do wojska? – odpowiada Paweł pytaniem.

– Zależy – uśmiecha się do niego chłopak. – Pod niektórymi względami to mogłoby być ciekawe. Widziałem pana w telewizji.

– Och. No, tak – Paweł uśmiecha się z fałszywą skromnością, której u niego nienawidzę.

– W niusach, nie? – upewnia się chłopak.

– Tak.

– Ale tylko rano?

– Rano – kiwa głową Paweł, a jego uśmiech trochę blednie.

– Na żywo lepiej pan wygląda – oświadcza Kris, po czym najspokojniej w świecie sięga po puszkę z piwem stojącą przed Pawłem i podnosi ją do ust.

– Hej! No, może nie przesadzajmy! – zrywam się z krzesła i wyjmuję mu ją z ręki. – Zrobię jednak tę herbatę.

– Spoko – wzrusza ramionami zupełnie niezrażony Kris, a Małgosia parska śmiechem.

VIII

– No i z czego się śmiejesz? – spoglądam na Gośkę rozeźlonym wzrokiem.

Ten chłopak działa mi na nerwy. Skąd ona go wytrzasnęła?

– Z niczego – odpowiada i zaśmiewa się znowu.

Specjalnie, żeby zrobić mi na złość.

– Całkiem fajna praca – stwierdza Kris.

– Owszem.

– A, wie pan, bo mnie to ciekawi…

– Tak?

– Pan tam dużo mówi, nie?

– Na tym to polega.

– Ale mówi pan to, co myśli, czy to, co panu każą?

– Każą! – prycham lekko. – Nikt mi nie każe niczego mówić! Po prostu podaję wiadomości.

– Z pamięci?

– Nie. Z telepromptera, czyli z takiego moni…

– Wiem, co to jest – przerywa mi Kris. – Ale nie pan pisze to, co jest wyświetlane. Tylko pan czyta?

– Późno się robi – oznajmiam cierpko.

– Aha – kiwa głową Kris. – A ja mam daleko do domu, prawda?

Gośka znowu chichocze. Chłopak przygląda mi się bezczelnie kpiącym wzrokiem. Ma bardzo gęste i długie rzęsy, zupełnie jak dziewczyna. Odwracam oczy. W jego wieku chyba prędzej bym umarł, niż odezwał się w podobny sposób do któregoś z rodziców moich znajomych! Na dodatek w ich mieszkaniu!

– Wiesz, że jeśli postawiłeś auto w niedozwolonym miejscu, ochroniarze nakleją ci kartkę na szybę? – pytam. – U nas jest kłopot z parkowaniem.

– Zorientowałem się. Jeździliśmy w kółko piętnaście minut, zanim udało mi się stanąć w miarę sensownie. Ale woskowałem auto po ostatnim myciu, więc nie ma problemu. Nie przyklei się za mocno. No nic. To ja się zbieram.

– Już? – pyta zawiedziona Gosia. – Dopiero jedenasta.

– Tak. Ale jak chcesz, możemy jutro skoczyć na hummus przy Zbawicielu. Koło drugiej?

– Dobra. Wyślę ci esa.

– Jutro jedziemy do dziadka – mówię.

– To jedźcie – Gosia uśmiecha się do mnie słodko. – Czy ja wam bronię? Chodź, odprowadzę cię.

Anka opiera się o blat wyspy, światło halogenów pada na jej twarz. Uwypukla łuki brwiowe, kości policzkowe i nos. Nie widzę jej oczu.

– Tylko wróć szybko – mówi.

– Dzięki za papu – Kris podnosi się z krzesła, kiwa głową w stronę Anki, a potem wyciąga do mnie rękę. – Do widzenia.

Odruchowo wstaję i podaję mu dłoń. Jego palce są chłodne i suche. Zaciskają się na moich na sekundę, a potem wiotczeją nieoczekiwanie, jednak chłopak nie cofa ręki. Trwa to kilka sekund, nie więcej, ale w tym uścisku i jego nagłym braku kryje się przekaz. „Ocenił mnie” – pojawia się w mojej głowie bezsensowna myśl. A nawet nie myśl, bo brak w niej jasno sprecyzowanych słów. To raczej świadomość – przez dotyk pozyskał na mój temat jakąś kluczową informację, której nie zdobył wcześniej w rozmowie i podczas wymiany spojrzeń. Ta informacja spowodowała, że zaniechał uścisku, jakby nawet ten minimalny wysiłek wydał mu się wobec mnie zbędny. Ale ręki nie cofnął, pozostawił ją miękką i bierną w mojej dłoni. Bezkostną. To wydaje mi się znaczące, choć nie umiem określić, co właściwie oznacza. Trwające mgnienie oka zdarzenie odbieram jako skrajnie upokarzające. Puszczam jego rękę, jakby mnie parzyła. Opada bezwładnie.

– Cieszę się, że pana poznałem – mówi Kris i nie czekając, aż cokolwiek odpowiem, odwraca się i wychodzi z kuchni.

Można by ten odwrót odebrać jako ucieczkę z pola bitwy, ale wiem, że tak nie jest. To raczej odruch znudzonego klienta, który – zwabiony krzykliwą wystawą – wszedł do sklepu i przekonał się, że na półkach nie czeka na niego nic interesującego. Do widzenia. Zmarnowany czas.

Twarz mnie piecze, na krótką chwilę zaciskam powieki. Głupi, rozpieszczony, bezczelny gnój. Gnój, gnój, gnój. Gówniarz. Dlaczego tak przejmuję się jakimś gówniarzem?! Oczywiście wiem dlaczego. To nie ten dzieciak mnie ocenił, a ja sam siebie. Przez to, co zrobiliśmy w sypialni. Przez to, na co się zgodziłem.

– Już – mówi Anka.

– Co? – odwracam się do niej bokiem, by nie dostrzegła wyrazu mojej twarzy.

– Herbata. Napijesz się?

Kręcę przecząco głową i wyjmuję drugie piwo z lodówki. Nie muszę nawet na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że krzywi usta w wyrazie dezaprobaty.

– Chciałaś coś powiedzieć? – pytam, przełykając pierwszy haust lodowatego karlsberga.

– Nie, skąd – odpowiada cierpko, a po chwili milczenia mówi: – Ładny. Ale wolałabym, żeby się z nim nie spotykała.

– Ja też.

– Rzeczywiście wygląda na Cygana – dodaje półgłosem.

– Nie bądź pieprzoną rasistką – zdobywam się na kwaśnożartobliwy ton i wychodząc z kuchni, rzucam przez ramię: – Idę sobie trochę pograć na xboksie.

Rozdział 2

I

64. Dzień. Plener. Panorama Jeziorna. Maria i Wiktor wchodzą na pomost, idą, mijając zacumowane motorówki i jachty. Rozmawiają.

– Możesz mi to wyjaśnić? – pyta rozeźlonym głosem Bekon.

– Co mam ci wyjaśnić? – odpowiadam pytaniem, przyciskając ramieniem rozgrzanego ajfona do ucha.

– Jak mogłaś oddać swoje sceny w takiej formie? To jest totalna fuszerka!

– Jaka fuszerka? – cedzę przez zęby.

– O czym oni mają rozmawiać, do kurwy nędzy?!

– Ja cię proszę, ty panuj nad ozorem! – prawie krzyczę, nabieram tchu, odczekuję kilka sekund i ciągnę spokojniej: – Jakie to ma znaczenie, skoro ich nie słychać? Widzimy ich z daleka. Mewy krzyczą, wiatr wieje, muza łupie. Niech sobie rozmawiają, o czym chcą! Od dupy po zakupy, dowolnie!!!

– Zdajesz sobie sprawę, że ten serial oglądają ludzie…

– Naprawdę?!

– Anka, różni ludzie! Wśród nich są tacy, którzy potrafią czytać z ruchu warg! Nie pamiętasz, jakie były problemy po osiemsetnym odcinku? Jak Wąsowicz rozmawiał z Pokrzycką na imprezie? Muzyka waliła z offu, nawet dźwięku nie nagrywali! Czterdzieści mejli przyszło z protestami, bo się trzoda połapała, że zamiast opowiadać o remoncie klubu, ten debil szczegółowo objaśniał Pameli, co jej zrobi w hotelowym pokoju po zakończeniu zdjęć. I jak. I czym to zrobi!!!

– Pamiętam – odpowiadam słodko. – Ale tam oni siedzieli frontem, a kamera pokazywała ich na zbliżeniach. Tu widzimy tylko plecy tej dwójki ze sporej odległości!

– Gdzie to pisze? Skąd, do kurwy nędzy, oni mają wiedzieć, że idą daleko tyłem?!

– Bekon, ja zaraz wyjdę z siebie – mówię, z trudem panując nad sobą. – Jest napisane. Drugie zdanie. Panorama jeziora. Czy ty nie wiesz, co to jest panorama?

– Co? – Bekon milczy przez chwilę, słyszę, jak sapie do słuchawki. – Co ty mi pierniczysz? Gdzie jest napisane?

– W drugim zdaniu!

– Anka, tu jest napisane „Panorama Jeziorna”. Wielkimi literami!

– Słucham? – klikam szybko w ikonkę przybliżenia tekstu na monitorze. – Och, to literówka jest!

– Literówka?

– No tak. Word musiał mi poprawić.

– Ja się zabiję! Scenografka już zamówiła tablicę!

– Jaką tablicę?

– Z nazwą miejscowości! Panorama Jeziorna. Ma to ustawić przy drodze do pomostu.

– Czy wyście powariowali? Przecież w Polsce nie ma takiej miejscowości!

– Robimy serial, a nie dokument!!! Piętnaście odcinków temu jedna z bohaterek zaszła w ciążę po oralu, to się raczej nie zdarza. Ani w Polsce, ani nigdzie!

– Po pierwsze, nie wiemy, czy tylko po oralu – zaznaczam cierpkim głosem, bo to ja pisałam tamte sceny. – Mogli się też bzyknąć. Między ramkami, wiesz, jak w komiksie.

– Raczej nie mogli, bo ona nie straciła dziewictwa. Było to omawiane dziesięć odcinków w tył.

– I co z tego, że nie straciła? Mało było takich przypadków w historii, że babie wianek nie spadł z głowy, a z brzuchem latała? No, przynajmniej jeden mogę ci przytoczyć od ręki taki przypadek! A poza tym przestań mi truć dupę, tylko dzwoń i odwołuj tę tablicę! Zaraz ci doślę pedeefa z poprawioną literówką.

– Dopisz to.

– Co mam dopisać?

– Dialog. Żeby wiedzieli, o czym rozmawiać. Błagam. Ja już mam dosyć tych problemów.

– A ja ci za…!!! – zaczynam podniesionym głosem, ale urywam w pół słowa i kończę: – Dobrze.

– Dobrze? – zaskoczony Bekon odzywa się po dłuższej chwili.

– Tak. Ze mną jak z dzieckiem, mówisz – masz. Za pięć minut dosyłam wersję z poprawioną literówką i dialogiem.

– Kochana jesteś! Pa! – wykrzykuje Bekon i połączenie zostaje przerwane.

Uśmiecham się do siebie i otwieram okno przeglądarki. Hasło, szukaj. Jest. Zaznacz, kopiuj. Wklej.

Maria:

Litwo, ojczyzno moja!

Wiktor:

Ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie…

Przekopiowuję i wklejam dalej. Całkiem długi dialog wychodzi, co najmniej trzy minuty. Potrzebna tylko jedna, ale co tam.

Wysyłam pedeefa do Bekona z forwardem do reszty scenarzystów i idę sobie zrobić kawę. Dlaczego ja się tak przejmuję? Jakby było czym, tam nawet nie ma mojego nazwiska w tyłówce, dopilnowałam tego. Strata czasu, tyle że dobrze płacą.

Wsuwam kapsel z kawą do ekspresu, podstawiam kubek, a gdy się napełnia, idę z nim do gabinetu. Prawie dwunasta, Paweł wróci za dwie godziny, nic jeszcze nie zrobiłam. Przystaję przy oknie i popijając kawę, wyglądam na ulicę.

Koszary, powiedział. Może i tak. Wszystko pod kątem prostym, mało zieleni. Ale jak bogato wygląda. Beton, drewno i szkło. I prawie same drogie auta przy krawężnikach. Enklawa. A raczej eksklawa (zapamiętać). Albo nie. Nie zapamiętywać. Powinnam robić notatki.

Mój gabinet jest narożny. Okno obok biurka wychodzi na naszą Zamgloną, a drugie, to za fotelem, na Przejazd. W budynku naprzeciwko, w oknie na trzecim piętrze, tym bez zasłon, miga telewizor. Mamuśka ćwiczy. Związała tlenione włoski w koński ogon, nawet założyła opaskę frotté. Ma na sobie różowy tank top i szare szorty. Nóg nie widzę, niestety, ale idę o zakład, że założyła getry. Studiuję tę kolonię Pustaków od kilku miesięcy, zmartwiłabym się, gdyby któregoś dnia zamontowali rolety albo powiesili sobie firanki. Na całe szczęście niezmiennie żyją jak na wystawie. Okno z prawej to sypialnia. Potem salon z otwartą kuchnią – ma trzy szerokie okna, doskonale wyeksponowane wnętrze. Ostatni z lewej jest pokój Pustaczątka.

Mamuśka – zgrabna, trzydziestoparoletnia blondynka o płaskich, szarych oczach. Tatusiek – nawet niezły, przed czterdziestką, ciemny blondyn. I Pustaczątko płci żeńskiej, kopia mamusi w skali 1:3 mniej więcej. Analizuję ich, stali się prototypem moich bohaterów. Czy raczej ich zaczynem…

Przytłaczająco nudni i banalni. Prototypy zastygłe w sennym letargu, z którego wyrwać by ich mogła tylko jakaś spektakularna tragedia – apokalipsa, nowotwór albo zdemaskowana zdrada. Zapewne Tatuśka. Bardzo prawdopodobna, liczę na nią. Oczywiście Mamuśka też mogłaby dawać dupy na lewo, ale wiem, że tego nie robi – mam ją na oku non stop. Nie pracuje. Sporo czasu spędza w necie, znalazłam ją nawet na Instagramie i na Fejsie, poprosiłam o przyjęcie do grona znajomych i mnie przyjęła. Śledzenie jej tablicy jest nużące – zamieszcza fotki piesków i kwiatów, filmiki z kotami, od czasu do czasu pierdoły w rodzaju: „Szczęście przytrafia się tym, którzy dają z siebie wszystko, by je znaleźć, a nie tym, którzy biernie czekają, aż samo do nich przyjdzie”. Sama wierzy najwyraźniej, że swoje szczęście już znalazła, więc odpuściła sobie wysiłki. Ogląda telewizję – w tym mój serial, i to z zatrważającą regularnością. Zamawia obiady z restauracji, najczęściej z Batidy na dole, ale wykłada je na talerze, zanim Tatusiek wróci i starannie ukrywa w śmietniku opakowania. Rano odprowadza Pustaczątko do szkoły, odbiera je po lekcjach. Z grubsza całe jej życie. Obstawiam, że Tatusiek pokrywa ją mniej więcej co drugi dzień – niestety, bzykają się po ciemku, niekiedy włączają tylko małą lampkę przy łóżku, ale i tak nic nie widać. Mamuśka bierze potem tabletki „po”. Łyka je w kuchni – tak sądzę, bo zazwyczaj po wieczornym seansie w ciemnej sypialni maszeruje do salonu i wyjmuje piguły z szafki nad lodówką.

Tatusiek pracuje w korpo, do pracy wkłada garnitur, po pracy – bawełniany dres. Niekiedy gotuje coś wieczorami, ogląda z Pustaczątkiem jakieś kreskówki, kilka razy widziałam, jak włączył sobie grę na konsoli podłączonej do telewizora. Nuda.

Sprawiają wrażenie szczęśliwych. Ani razu nie widziałam, żeby się kłócili, ale nawet nie chodzi o konflikty, bo przecież ludzie potrafią skakać sobie do oczu z byle powodu, a i tak im ze sobą dobrze. Kiedy przyglądam się Pustakom przez okna, wyczuwam spokój i zadowolenie, które wyprowadzają mnie nieco z równowagi. Niekiedy miałabym ochotę pójść tam, złapać Mamuśkę za ramiona, potrząsnąć nią porządnie i wrzasnąć: „Kobieto, obudź się!”. Zestarzejesz się prędzej, niż podejrzewasz w najgorszych snach. Dziecko dorośnie błyskawicznie i się na ciebie wypnie. Temu twojemu raz-dwa wywali brzuchol od piwska i na pewno zacznie łysieć. Nie będziesz mogła patrzeć na niego, a on na ciebie!

E tam, jestem pewna, że ona coś bierze. On pewno też.

Mam na poniedziałek dwadzieścia scen do napisania, ale prostych – ponad połowa to czynności. Idzie tu, idzie tam. Jedzie, prasuje, płacze. Plus osiem dialogów, pestka z masłem. Nie będę się tym teraz zajmowała. Otwieram Książkę.

Jestem mniej więcej w jednej trzeciej. Niekiedy myślę, że napisałam mało, innym razem, że dużo. Trzydzieści procent w półtora roku, więc za trzy lata powinnam skończyć. Chcę tego i nie chcę. Dopóki piszę, mam cel. Co będzie, gdy skończę? Moje życie się zmieni, tego jestem pewna. Moje życie się zacznie. Ścieżka, którą podążam, stanie się pięciopasmową autostradą, a ja z szybkością dźwięku pomknę nią ku ostatecznemu celowi mojego istnienia i się spełnię.

Starannie przygotowuję grunt pod ten mój literacki debiut. Od ponad roku na przykład współpracuję z działem kulturalnym dziennika. Zaczynałam od redagowania notek o książkach, które prezentowali odpłatnie, a teraz już raz w miesiącu, a niekiedy i dwa, dają mi do napisania recenzję. Można powiedzieć, że jesteśmy niemal zaprzyjaźnieni. Dwa w jednym – zdobywam sojuszników, a zarazem rozeznanie w rynku, bo przecież muszę się dowiadywać, kto i co wydaje. Sama z siebie nigdy w życiu nie zmusiłabym się, żeby przeglądać ten chłam. Od czasu do czasu chodzę na ważniejsze premiery, poznaję odpowiednich ludzi. Każdy drobiazg liczy się na starcie, szczególnie dziś, gdy debiut wymaga naprawdę mocnego wsparcia, żeby się przebić. Byleby dotrzeć z informacją, tyle mi wystarczy.

Książka jest doskonała, choć przy każdym czytaniu trafiam na coś, co wymaga poprawki. Wciąż nie mam tytułu – na wszelki wypadek. Boję się, że gdy już go wymyślę i zapiszę, zapieczętuję drogę, którą prowadzę fabułę. Wszystko zostanie nazwane i określone, a dopóki nie jest, mogę z Książką robić, co mi się podoba. Tytuł wymyślę na końcu. Roboczo, i tylko roboczo, całość nazywa się „Powidoki z życia Pustaków”.

Ale czy to aby dobry kierunek? Małżeństwo jest przecież doszczętnie wyeksploatowane nie tylko jako temat, ale też jako instytucja. Może powinnam jednak wziąć się za Żydów czy pedałów? Holokaust albo seks homoseksualny to pewniaki, ewentualnie narkotyki do tego lub jakiś alkoholizm… W książce jest, co prawda, sporo momentów, ale czy są wystarczająco oryginalne i na tyle pornograficzne, aby były już artystyczne? Och, nie! Nie wolno mi myśleć w ten sposób. Wątpliwość jest iskrą, która może wywołać w duszy płomień, a ten spopieli we mnie twórcę! Książka jest i będzie doskonała.

Przesuwam dokument do dołu i wpisuję:

Rozdział XI

Strapon – owieczko utul mnie, bo nikt mnie nie kocha

– Przecież chciałeś! Zgodziłeś się! – Wiera z dużym wysiłkiem starała się zapanować nad irytacją.

– Ale zmieniłem zdanie – wymamrotał pobladły Makary, z zalęknioną fascynacją wpatrując się w zawieszony u jej podbrzusza sztywny sztuczny organ, rozmiarami niemal dwukrotnie przewyższający jego własny…

Z uwagą czytam, co napisałam. Niedobrze. Przewyższający? Przekraczający? Najlogiczniejsze byłoby „przedłużający”, ale to nie brzmi właściwie. Poza tym co z grubością? W końcu nie chodzi tu tylko o długość tego sztucznego prącia! Oj, i „zawieszony” też nie pasuje…

II

– Dobra, z głowy – z westchnieniem ulgi Agnieszka mówi do mojego ucha. – Pogmeraj jeszcze chwilę w ajpadzie, zaraz schodzimy.

Reflektory przygasają, posłusznie pochylam się nad tabletem i dotykam ekranu.

– Koniec! Przestawiać światła! – woła Michał, który dziś zastępuje producenta i najwyraźniej bardzo przejmuje się swoją rolą.

Zamykam etui tabletu i odchodzę od biurka. Wszyscy starannie unikają mojego wzroku – pomyliłem się dwa razy. Ale to nie moja wina, kto układa, do cholery, te teksty? Partykularne! Ciekaw jestem, które z nich z biegu wymówiłoby to słowo na wizji?!

Wychodzę ze studia i złażę po schodach do charakteryzatorni. Oczywiście Sebastian już tu siedzi, chociaż do wejścia ma jeszcze grubo ponad czterdzieści minut.

– Wyglądam blado – narzeka, przeglądając się w lustrze.

– Chcesz ciemniejszy podkład? – pyta Jolka.

– Pokaż? Ten? Nie! Jest pomarańczowy.

– Nie jest.

– Przecież widzę! Będę żółty.

– To co mam zrobić?

– Rumieńce mi zrób, takie, wiesz, zdrowe. Jedna lala z wosku na wizji wystarczy na dziś – mruga do mnie porozumiewawczo w lustrze.

Odwracam wzrok. Sebastian ma dwadzieścia trzy lata, jest ode mnie młodszy o osiemnaście. Na dobrą sprawę mógłbym być jego ojcem. Kornik. Uwielbiałem tę pracę, dopóki się nie pojawił. Miał robić setki do wiadomości, króciutkie rozmówki z terenu, na dodatek z offu. Jego rola polegała na zadawaniu trzech, czterech pytań, które i tak na ogół wycina się przy montażu, zostawiając same odpowiedzi bohatera materiału. Po niecałych sześciu miesiącach zaczął prowadzić czterdziestominutowy blok sportowy i dałbym sobie uciąć cokolwiek, że nie jest to jeszcze szczyt jego ambicji. Słoik pazerny z jakiejś śląskiej dziury, gdzie psy dupami szczekają! Co z tego, że ładny? No, owszem, wygląda dobrze. Ale nogi ma krzywe. Niezłe, ale krzywe. Przylukałem go parę razy, jak zmieniał spodnie. Na pewno chodzi na siłownię, bo takich mięśni żaden facet nie dostaje od Bozi w prezencie.

– Cześć – mówi. – Panie praktykuralny.

– A weź spierdalaj – odpowiadam niby na żarty i podchodzę do blatu przed lustrami. – Jolka, gdzie są chustki?

– Skończyły się.

– Jak się skończyły? Przecież muszę zmyć mordę!

– Weź ręcznik papierowy i krem do rąk.

– O, krem do rąk! – podchwytuje Sebastian. – Dawaj.

Wyciska z tubki potężną porcję i rozsmarowuje na rękach. Bezmyślnie wpatruję się w jego dłonie. Są szczupłe i mocne, zgrabniejsze od moich. Opalone – na pewno łazi na solarkę. Nagle zaciska lewą rękę w pięść i rytmicznie wsuwa i wysuwa z niej środkowy palec prawej. Znaczenie tego gestu dociera do mnie z kilkusekundowym opóźnieniem, podnoszę spłoszony wzrok i chwytam jego spojrzenie. Wykrzywia usta w bezczelnym uśmieszku i znowu puszcza do mnie oko. Odwracam się na pięcie i podchodzę do umywalki, przy której stoi rolka papierowych ręczników.

– Pawo, widziałeś już tę nową małą od pogody? – pyta, odchylając się na fotelu.

Zgięta nad nim Jolka nakłada mu pędzlem róż na policzki. Klaun.

– Nie widziałem – mówię.

– Fajna. Wąskie biodra. W moim guście, rozumiesz, nie?

– Nie bardzo – odpowiadam, próbując papierowym ręcznikiem zetrzeć z twarzy tapetę.

– Czego nie rozumiesz? – zaśmiewa się Sebastian. – Ja lubię dawać dziewczynom to, co one lubią. A jak pieśń głosi, dziewczyny lubią w brąz.

– O, Jezu! Weź się… – wyrywa się Jolce.

Przymyka na moment oczy i zastyga nad Sebastianem, jednak nie udaje się jej nad sobą zapanować. Z rozmachem ciska pędzel na blat pod lustrami i wychodzi z charakteryzatorni.

– Widzisz? Prawie zemdlała na samą myśl – zaśmiewa się Sebastian.

– Wierz mi, że nie był to przejaw zwierzęcego pożądania – cedzę przez zęby. – Powinieneś ją przeprosić.

– Myślisz? Może i masz rację. W końcu długie życie oznacza duże doświadczenie, więc na pewno wiesz, co mówisz – Sebastian przegląda się w lustrze. – No, całkiem wyszło.

On rzeczywiście lepiej wygląda z tym różem na gębie. Daję twarz do kamery od piętnastu lat, a nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby poprosić o taką charakteryzację. Ma rację, że wyglądam przy nim jak woskowy manekin.

– Paweł? – Agnieszka zagląda do nas przez uchylone drzwi. – O, dobrze, że jeszcze jesteś.

– Agniesia! – wykrzykuje z fałszywą radością w głosie Sebastian. – Świetnie wyglądasz!

– Och! – uśmiecha się półgębkiem; idiotka naprawdę to kupuje! – Dzięki, Sebciu.

Sebciu!

– Skoczymy na kofi? – Sebastian pokazuje w uśmiechu wszystkie swoje doskonale utrzymane, zawczasu naprostowane aparatem zęby.

Na moje oko ma ich znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Co najmniej sześćdziesiąt cztery. Może to implanty? Niewykluczone, że z tytanu. Konar pod moim tyłkiem trzeszczy ostrzegawczo, kornik wgryza się głębiej. Powinienem iść do dentysty. Ilu jest takich jak on w naszej stacji? Prawie cały marketing i promocja to element napływowy. Część dziennikarzy, nawet dźwiękowcy i kamerzyści też. Te słoiki-drapieżniki! Wszystkich nas zawekują i w końcu zeżrą.

– Bardzo chętnie. Tylko wiesz, muszę zamienić z Pawłem dwa słowa…

– No, wiem – niemożliwie szeroki uśmiech Sebastiana staje się jeszcze szerszy.

Wie. Gdyby teraz otworzył usta, mógłby mnie połknąć. Bez najmniejszego trudu.

– Nie przeszkadza mi to – ciągnie kornik. – Możemy iść na kawę we troje. Pogadacie przy okazji. Ja zapraszam.

– Nie bardzo mam czas i… – próbuję się wykręcić, ale Agnieszka wpada mi w słowo.

– Pomysł raczej nie najlepszy – stwierdza. – Ale zajmie mi to góra dziesięć minut. Spotkajmy się w bufecie o…

Sprawdza godzinę na komórce.

– O dwunastej trzydzieści.

– Spoko – Sebastian pochyla się w stronę lustra, ślini opuszek wskazującego palca i przygładza brwi. – Jakby co, Pawo, to pamiętaj, że naprawdę na ciebie liczę.

On na mnie liczy?

– Chodź – Agnieszka kiwa na mnie ręką i nie oglądając się za siebie, rusza korytarzem w stronę palarni.

Idę za nią, chociaż nie palę od ponad pół roku, ona dobrze o tym wie. I wie też, że ciągnie mnie do fajek jak cholera. Gdy Aga otwiera drzwi do tego cudownego, szesnastometrowego raju wypełnionego kłębami sinego tytoniowego dymu, wciągam go do płuc w niemal religijnej ekstazie.

Agnieszka rozsiada się na kanapie i poklepuje siedzenie obok siebie, dając mi do zrozumienia, żebym usiadł. – Musimy porozmawiać.

– O czym? – pytam, siadając ostrożnie, niczym fakir na najeżonej stalowymi szpikulcami desce.

– Jesteś przeciążony.

– Nie jestem!

– Pawełku, znamy się od ośmiu lat. Nie dyskutuj ze mną, proszę – mówi ze znudzeniem w głosie Agnieszka. – To nas prowadzi donikąd.

– A dokąd nas to w ogóle prowadzi?

– Widzisz, kochanie, ty jesteś profesjonalistą.

Rozluźniam się i wypuszczam wstrzymany oddech.

– Znasz ten zawód jak mało kto. Uśmiecham się blado i opieram wygodniej.

– Cóż… – bąkam pod nosem. – Być może mam pewną wprawę.

– Od jak dawna się tym zajmujesz?

– Och, ze dwanaście lat. A na wizji jestem od piętnastu. Osiem lat u nas, zresztą przecież wiesz.

– Właśnie – kiwa głową Agnieszka. – Osiągnąłeś wszystko.

– No, nie wszystko – mówię skromnie.

– Ale wiele.

– Można tak powiedzieć.

– Widzisz, Pawełku, w karierze każdego profesjonalisty musi nadejść wreszcie ten szczególny moment, gdy nie może on już myśleć tylko o sobie i swojej pozycji. Jeśli człowiek jest naprawdę dobry w tym, co robi, los niejako, nie wspominając o przyzwoitości, wymusza na nim, aby wyzbył się egoizmu i zajął pozycję mentora.

– Słucham?

– Obowiązkiem mistrza jest podzielenie się swoją wiedzą i doświadczeniem z tymi, którzy dopiero ruszają w jego ślady. Którzy pragną kroczyć drogą, którą on wytyczył.

– Ślady mistrza? – gapię się na nią jak sroka w gnat, próbując ze wszystkich sił pojąć, o czym właściwie rozmawiamy.

– Cieszę się, że się rozumiemy – Agnieszka poklepuje mnie po kolanie i wyjmuje z paczki papierosa, a potem podsuwa ją mnie. – Chcesz?

– Nie palę – mówię. – Mimo wszystko jednak nie całkiem wiem, do czego zmierzasz.

– Och, wiesz doskonale – zapala papierosa, zaciąga się i wydmuchuje cudownie toksyczny dym w moim kierunku. – Przecież nie chciałbyś zabrać swoich zawodowych sekretów do grobu?

– Do grobu? – mówię słabym głosem, w głowie trochę mi się kręci od dymu. – Mam dopiero czterdzieści dwa lata. Jestem młodszy o trzy od ciebie.

– A co to ma do rzeczy? – wydmuchuje kolejną porcję dymu prosto w moją twarz.

– Agnieszka, przestań! – nagle zaczynam czuć złość. – Wiesz dobrze, że niedawno rzuciłem palenie.

– No widzisz? – robi współczującą minę. – Jesteś zestresowany, łatwo tracisz kontrolę nad sobą, mylisz się na wizji. Jesteś przeciążony. Chcę ci pomóc.

– Nigdy nie tracę nad sobą kontroli! – prawie krzyczę. – I w jaki sposób niby chcesz mi pomóc?

– Odciążyć cię, oczywiście – Agnieszka uśmiecha się do mnie z niewinną miną. – Widzisz, Sebastian…

Sebastian!

– Zdolny młody człowiek – ciągnie z zadumą. – Ma przed sobą całe życie. I z pewnością szansę na naprawdę wielką karierę. Inteligentny, przystojny, wygadany. Ale co najważniejsze ma to co ty.

– Co ja? A co ja mam?

– To coś. Coś, co sprawia, że obaj umiecie trafić do ludzi. Że chcą was słuchać, oglądać. Że liczą się z wami. On jest taki jak ty, tyle tylko, że o połowę młodszy. I ma znakomite rejtingi. Wręcz zaskakujące. Czy wiesz, że na Fejsie każde jego wejście na wizję dostaje po dwieście, trzysta lajków?

Oczywiście, że wiem! Bo ten kutafon je sobie kupuje. Co to za filozofia? Sam mógłbym to zrobić, nawet o tym myślałem, ale to po prostu oszustwo, nigdy nie zniżyłbym się do czegoś takiego. Poza tym trzeba podać imię, nazwisko i numer karty kredytowej, to mogłoby wyciec. A może Anka… Nie, nie ma mowy, nie zgodzi się. Ale gdybym po kryjomu użył jej karty. Została przy panieńskim nazwisku, dałoby się może załatwić…

– Wiesz, że lajki można kupić? – pytam.

– Och, przestań – Agnieszka kręci głową i robi współczującą minę. – Paweł, przecież ty jesteś ponad takie tanie zagrania.

– No, nigdy nie kupiłem, fakt.

– Zajmiesz się nim. Zaopiekujesz. Wskażesz drogę.

– Słucham?

– Od 1 kwietnia poprowadzicie niusy we dwóch.

– Ja z nim? W prima aprilis? – wytrzeszczam oczy i zasycha mi w gardle. – Ale przecież… U nas się tak nie robi!

– Ale na świecie się robi! Popatrz na CNN, na BBC. Zawsze jest dwoje, a niekiedy troje prowadzących. Trzeba się apskejlować do światowych standardów.

– Apskejlować? My jesteśmy telewizją lokalną…

– W internecie można oglądać nas na całym świecie.

– Agnieszka, to… – nabieram tchu, w głowie kręci mi się jeszcze bardziej. – To jest wykluczone. Ja sobie nie wyobrażam…

– Wolałbyś się z nim podzielić? – pyta Aga, robiąc okrągłe oczy. – Rozważałam taką opcję. Żebyście prowadzili wydania na zmianę. Może to jest dobry pomysł? Jednego dnia ty, drugiego on. I Maryśka weekendy. Powiedzmy – Sebastian dostałby poniedziałki, środy i piątki na początek. Właściwie…

Odsuwa mnie! Ona naprawdę chce mnie odsunąć, jak mogło do tego dojść? Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że ten chytry słoik rozprzestrzenia się u nas jak pleśń, ale nie sądziłem, że to ja pierwszy padnę jego ofiarą. Jak to sobie załatwił? Bzyknął ją na pewno. Albo regularnie to robi.

– Mo-możemy spróbować… – udaje mi się wyjąkać.

– Podziału? – pyta Aga.

– Nie. We dwóch. A dlaczego on nie może z Maryśką prowadzić?

– W weekendy? Jeszcze za wcześnie, nie sądzisz? Przyjdzie na to czas. No, świetnie – uśmiecha się do mnie słodko i podsuwa mi znowu paczkę papierosów. – Może jednak?

Sięgam bez słowa i drżącymi palcami wyłuskuję ze srebrnego pudełka jednego L&M. Agnieszka podpala mi go swoim zippo. Wciągam dym do płuc z rozkoszą i przymykam na ułamek sekundy powieki. Tanio się sprzedałem…

– Chcę podwyżkę – mówię szybko.

– Oj, Pawełku – Agnieszka parska śmiechem. – Uwielbiam twoje poczucie humoru, ale przecież wiesz, jak jest, nie? W każdym razie bardzo się cieszę, że doszliśmy do porozumienia. Biegnę, bo Sebastian czeka, a zostało mu jeszcze tylko dwadzieścia minut do wejścia. No, to do jutra.

Podnosi się, pochyla nade mną i cmoka powietrze obok mojego policzka, a potem wychodzi. Zostaję sam na sam z papierosem.

– Chciałbym, żeby umarł – mówię do siebie i zaciągam się głęboko. – Niekoniecznie w boleściach, choćby i we śnie. I chciałbym przy tym być.

Ale co mogę zrobić?

III

– Po prostu coś zrób – mamroczę, przyciskając lornetkę do oczu.

Całkiem niezła, przyszła dzisiaj. Kupiłam ją w internetowym sklepie dla myśliwych, jestem zła, że nie wpadłam wcześniej na ten pomysł.

Mamuśka siedzi na kanapie pod oknem, widzę czubek jej głowy. Gapi się w telewizor, akurat lecą reklamy, więc nie wiem nawet, co ogląda. Ta kobieta żyje jak roślina. W sumie fascynujące, tyle że mało widowiskowe. Co powinno się zmienić w ich życiu, gdyby role się odwróciły i to ona zerżnęłaby swojego męża, a nie on ją?

Mój ajfon bzyczy krótko na biurku, wyłączyłam dźwięk. Odkładam lornetkę i biorę telefon. Esemes od Pawła:

Wrócę później. Problemy w robocie

W robocie! Problemy! Ten człowiek pojęcia nie ma o prawdziwej pracy. „OK” – odpisuję i rzucam telefon na biurko. Nie, no nic się u nich nie zmieniło. To przecież tylko seks. Zabawa. Jego znaczenie jest przeceniane. Owszem, bywa przyjemny, ale i defekacja niekiedy równa się satysfakcja. Nigdy specjalnie nie przywiązywałam wagi do seksu, choć oczywiście kiedy byłam młodsza, częściej o nim myślałam.

Ciekawe, swoją drogą, czy będzie chciał to powtórzyć? Muszę być cierpliwa, teraz jego kolej. Namawiałam go do tego eksperymentu przez dwa miesiące, na początku się wściekł, kiedy powiedziałam o swoim pomyśle. Dopiero gdy podesłałam mu kilka filmików z podobnymi akcjami, wreszcie podjął temat. Zrobiliśmy to, było zabawnie i tyle. Choć muszę wziąć pod uwagę, że nawet jeśli to, co zrobiliśmy, nie wpłynęło jakoś znacząco na mnie, mogło wpłynąć tak na Pawła. W końcu nasze nowe doświadczenie z mojego punktu widzenia było budujące, dla niego jednak może się okazać destrukcyjne. Ja znalazłam się w roli konkwistadora podbijającego dziewiczą krainę, zawłaszczającego ją niczym króliki Australię. On natomiast poddał się, otworzył i podporządkował, a następnie został podbity całkowicie. Przeżył samoistny orgazm niczym nastolatek. Oczywiście mogło to być efektem mechanicznego ucisku prostaty, szczególnie jeśli nie pozbywa się regularnie nasienia. A czy to robi? Nie wiem, czy regularnie, ale z pewnością tak. Oczywiście mnie nie zdradza, natychmiast bym się zorientowała, znam go lepiej, niż on sam siebie. Jednak na pewno gruchę wali.

Wracam do okna i podnoszę do oczu lornetkę. Mamuśka dalej gapi się w telewizor, ogląda jakiś realityszoł. Nie bardzo umiem sobie ją wyobrazić w straponie. Jest wygimnastykowana i trochę młodsza ode mnie, na pewno mniej by się zmachała, gdyby…

– Co robisz? – głos Gosi rozlega się tuż za moimi plecami.

Wyrywa mi się krótki wrzask przestrachu i odruchowo rzucam się w bok. Patrzę na moją córkę i próbuję coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle.

Małgosia przygląda mi się ze zdumieniem.

– Zwariowałaś? – pyta i dostaje ataku śmiechu.

– Prosiłam cię milion razy, żebyś się tak nie skradała! – mówię rozwścieczona, a to oczywiście rozśmiesza ją jeszcze bardziej.

Mam nadzieję, że nie zauważyła lornetki. Chowam ją za plecami i przesuwam się w stronę fotela. Gdy usiądę, może uda mi się niepostrzeżenie wepchnąć ją za poduszkę… Małgosia podchodzi do okna, wciąż chichocząc.

– Dawno się tak nie uśmiałam – mówi, odgarnia firankę i wygląda przez okno. – Kogo podglądasz?

– Nikogo – odpowiadam zbyt pospiesznie.

– Aha, jasne. Pojęcia nie miałam, że mamy lornetkę w domu. Kogo ty… – urywa i głośno wciąga powietrze. – O Jezu!