Strona główna » Obyczajowe i romanse » Biurwa

Biurwa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-481-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Biurwa

Zaczęło się od ufarbowania długich włosów na rudo. Potem była trwała. Potem znów farbowanie. Potem cięcie. Kolejne ciecie i kolejna farba. Cięcie. Farba. Cięcie. Farba. Coraz krótsze cięcie. Coraz jaskrawsza farba.

Aż wreszcie powiedziałam wczoraj po południu, po pięciu latach pracy, po tygodniu uspokajania się winem, po miesiącu nierozmawiania z dzieckiem, powiedziałam do tej miłej pani fryzjerki:

– Proszę obciąć mi głowę.

Polecane książki

Hrabia Monte Christo. Tom III to  powieść Aleksandra Dumasa ojca z 1844 roku, uważana za najwybitniejsze dzieło w jego ogromnym dorobku. Akcja toczy się pomiędzy 24 lutego 1815 a 5 października 1838, z przerwą na okres wrzesień 1829 – wiosna 1838. Miejscem akcji są wyspa Monte Christ...
Dla Claya LeGranda życie skończyło się tego dnia, kiedy po powrocie do domu stwierdził, że jego ukochana żona zniknęła bez śladu. Co się stało? Czy ktoś ją porwał? A może po prostu zostawiła go dla innego mężczyzny? Dwa lata później wciąż zadawał sobie te same pytania. Własnym oczom nie wierz...
Umiejętności Kinsey Millhone poddane zostaną ciężkiej próbie. Pani detektyw otrzymała nietypowe zlecenie – rozwikłuje tajemnicę bez morderstwa, szuka skarbów bez mapy. Bystra i pełna energii, wygadana i przemądrzała, znów wpycha nos w nie swoje sprawy. Do spółki z duetem przestępców rodem z klasyczn...
16 kwietnia 2014 r. zmieniła się ustawa Prawo zamówień publicznych. Pojawiły się nowe definicje, regulacje i zapisy prawne. "Prawo zamówień 2014.  Rozporządzenia z komentarzem" to praktyczny i wygodny w korzystaniu zestaw tekstów rozporządzeń wydanych do ustawy Prawo zamówień publicznych z omówienie...
Jedna z najważniejszych pozycji społeczno-filozoficznych, zajmująca się nie tylko problematyką stricte narkotykową, ale też historyczną, społeczną i polityczną uzależnień Usłyszałem szum morza i rozpocząłem wędrówkę. Obrazy były mocne i bezpośrednie: pozbawione refleksji. Do tej pory lśniły jak św...
Przeciętniaki to uniwersalna historia o wchodzeniu w dorosłość - czasie, kiedy w życiu młodego człowieka wiele rzeczy jest „pierwszych”: pierwsza miłość, pierwsze ważne wybory, pierwszy alkohol czy pierwsze imprezy. Żywy, szkolny język opowieści oraz szerokie spektrum wydarzeń i emocji towarzysz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sylwia Kubryńska

Copyright © Sylwia Kubryńska, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Katarzyna Gwincińska

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Aleksandra Płocińska

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-481-5

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Każdy urząd w Polsce ma swoje motto. Hasło

przewodnie codziennej pracy setek urzędników.

Co dziwne, motto jest uniwersalne, niezmienne

dla wszystkich magistratów. Brzmi ono:

„Nie da się”.

MALIK JAN KAZIMIERZ, SYN STANISŁAWA

Ten list był inny niż wszystkie. Napisany odręcznie, na nieco sfatygowanym papierze w kratkę. Wpięty razem z innymi pismami urzędowymi, trafił pewnego dnia na moje biurko i z automatu został przesunięty do rozpatrzenia „na później”. Czyli nigdy. Leżał w stercie jakichś nikomu niepotrzebnych informacji o spotkaniach zamkniętych grup, o przedsięwzięciach założonych w nagłym zrywie kółek, o jubileuszach, o rozpoczęciach, o zakończeniach i diabli wiedzą, o czym jeszcze. Na wszystkich tych wydarzeniach miał się pojawić burmistrz. Były tam więc prośby o patronaty nad biegami, marszami, konkursami, roszczenia o dofinansowanie, wsparcie, promocję i nie wiem, co jeszcze, bo najzwyczajniej w świecie tego nie czytałam. Nie czytałam, bo już we mnie nie było miejsca na czytanie tych pism, na rozumienie tych słów, na energię, która by rozszyfrowywała te zawiłości, te skomplikowane akrobacje słowne, których znaczenie, najczęściej ukryte skrzętnie, zawierało się w jednym, nigdy niewyartykułowanym wprost zdaniu.

Tak więc, ten odręcznie napisany list na papierze kratkowanym leżał jak owo zakodowane znaczenie, sens życia, wbity w stertę papierzysk, zarzucony Arialem dwunastką, Timesem New Romanem dziesiątką, herbami gmin, pieczątkami osobistości, numerami pism w urzędowym e-obiegu i spinaczami.

Leżał i czekał na wicher, przeciąg, który zdmuchnąłby z niego ciężar nicości. Ale nicość ma ciężar niezdmuchiwalny. Nie ma wiatru, który by ją przegonił. Ona siada ciężko na szafkach, półkach, klawiaturach, fotelach, ramionach, powiekach – siada i rozkłada się ze swoimi torbami pustki-przekupki, wypchanymi tysiącem słów bez znaczenia, spraw bez celu, działań bez potrzeby. A im dłużej siedzi, tym jest cięższa, tym więcej w jej siatach robi się zapętlonych gałganów, jakby jej pęczniało to nic coraz bardziej i więcej.

Każdego dnia spraw przybywa. Każdego dnia drzwi się uchylają, wchodzi Natalia i przynosi kolejne sterty pism, a ja odkładam je na półkę, przygniatając kratkowany papier z odręcznie napisanymi słowami. I znów przychodzi Natalia, albo jeszcze lepiej: Monika, i przynosi mi kolejną stertę pism, a ja bez słowa, bez komentarza nawet jednego, albo może i z komentarzem, może i mówię coś machinalnie, coś w rodzaju: „O rany, znowu?” albo: „Ile jeszcze?”, po wyjściu Natalii, Moniki, Agnieszki, kogokolwiek, odkładam te papiery. Odkładam, bo po latach pracy w urzędzie nic innego nie mam już siły zrobić przywalona pustką. Gdy przestaje się ta gruba bela mieścić na mojej półce, otwieram szafę i wrzucam w pizdu, zbitą w wyrzut sumienia obowiązków służbowych. I pierdolę.

Przestało to być proste, bo w szafie zostało już tylko miejsce na dole, a tam są moje buty, cała masa uzbieranych przez lata butów: na szpilkach, zielone, sandały z lakierowanej skóry, z klamerkami brzęczącymi podczas chodzenia. Przecież trzeba mieć w pracy buty na zmianę, trzeba jakoś wyglądać, kiedy przyjedzie delegacja z Warszawy, z Rygi, z Południowej Frankonii, z Biedaszek. Albo z Moskwy, jak wtedy, gdy rano zadzwonił burmistrz i powiedział, że na sali konferencyjnej jest delegacja notabli moskiewskich, ja na kacu hiper level, bez makijażu i w trampkach. Więc heja, w pięć minut tapeta, koszula i te buty pieprzone, co łamią mi kręgosłup, wchodzę z mdłościami, ale wygląd jak z taśmy produkcyjnej, patrzę, a panowie z Moskwy w garniturach, pod krawatami, choć twarze też jakieś skacowane, w dodatku znajome. Czyżby z wczorajszej imprezy w Polskim Busie, trasa Warszawa – Gdańsk, żubrówka i czysta? Poznajemy się po chwili, chociaż każdy w gajerze, zasznurowany i poważny, poznajemy się, bo świat się skurczył do maleńkich grup notabli, którzy w podróży obalają flaszkę, a na drugi dzień na kacu rozstrzygają losy świata.

Ja mam tego od cholery, od cholery takich zdarzeń, od cholery takich butów. Jakieś dziesięć par w służbowej szafie, najeżonych przeciwko mnie, przeciwko mojemu dobremu samopoczuciu, wreszcie: przeciwko mojej uldze, jaką bym odczuła, gdyby zamiast nich na dnie spoczęły papiery. Tymczasem łubudu, papiery trafiają na opór, dźgane protestem pantofli wylewają się z szafy na podłogę. Próbuję je zebrać z powrotem na kupę, ale to się nie udaje. Papiery lecą, buty lecą, leci mi przez ręce nicość. Zaraz, kurczę, ktoś wejdzie, zaraz wejdzie burmistrz i zobaczy, co ja robię z urzędowymi pismami, że do szafy z butami je wciskam. Na wieczne zapomnienie, niebyt, czeluść nieważności. A przecież to takie ważne, patronat nad biegiem Danfossu, patronat nad sprzątaniem świata, patronat nad wozem strażackim.

Jezu, szybciej! Kartki się ślizgają, na podłodze burdel, wchodzi Iwona, ja jej mówię coś w rodzaju: „kurwa mać”, Iwona podbiega, próbuje pomóc, dłońmi ogarnia rozrzucone papiery, spod nich wymyka się tamta niesforna kartka w kratkę, Iwona ją wyciąga, podnosi ze zdumieniem i mówi:

– A to co?!

I na świat przychodzi moje nowe dziecko, moja nowa inspiracja do czegoś, o czym jeszcze nie wiem. Poród odbiera Iwona, ja jestem zaskoczoną matką. Pokaż co to? Chłopak czy dziewczynka?!

Chłopak. Całkiem spory. Dwadzieścia jeden lat. Nazywa się Malik Jan Kazimierz, syn Stanisława. Kto tak podpisuje listy? Patrzymy z Iwoną na podpiętą kopertę. Zakład Karny we Wronkach.

Malik Jan Kazimierz, syn Stanisława, drżącą, niepewną ręką pisze o sobie. Jego opowieść zajmuje jedną stronę A4 papieru akademickiego, w kratkę. Nie chce patronatów, nie chce dofinansowania ani żadnego specjalnego wsparcia. Jest po trepanacji czaszki, odbywa karę za coś, czego żałuje. Co zrobił? Tego nie pisze. Pisze, że chce kredki. I ryzę papieru. Zawsze chciał malować. Niestety, tak się w życiu porobiło, że trafił za kratki.

Wyobrażam sobie szczupłego jasnowłosego, krótko ostrzyżonego zagubionego chłopca, którego ojciec Stanisław tłucze za to, że chce rysować zamiast robić w polu. Wyobrażam sobie, jak się chowa w stodole i po ciemku węglem szkicuje horyzont pól. Wyobrażam sobie, jak ucieka przed pijanym ojcem Stanisławem i – kto wie? – może też pijaną matką, pijanym wujkiem, kimś tam jeszcze pijanym, nie wiem – ucieka w zboże. Serce mu wali od tego biegu, od tej ucieczki, od ciężaru życia. Kiedy to się zaczęło, Janku? Kiedy twoje dłonie zapragnęły ściskać kredki? Pędzle maczane w baśniowych barwach tęczy, która oddzielała twój delikatny błękit od brutalnej czerni kosmosu?

Kiedy to się skończyło? Kiedy twoje dłonie chwyciły za nóż? Butelkę ojca Stanisława, bezimiennej matki, którą dziś, tym niepojętym przypadkiem, zastąpiłam?

Czuję, że coś mnie łączy z tym chłopcem. Razem dzielimy nieosiągalne marzenie. Największym naszym marzeniem jest srebrny proszek, który należy wsypać do szklanki z wodą i wypić. Wtedy się znika. Wtedy się staje niewidzialnym. Wtedy się kładzie w kłosach i patrzy w niebo. A tam chmury, całe stada pędzących pegazów chmur, których galopu nie sposób nie pragnąć uwiecznić nieistniejącymi farbami na nieosiągalnym płótnie.

BIURWA

Zawsze jest ten moment w życiu, gdy dociera do ciebie, że dalej już się nie da. Że ojciec twoich dzieci nie przyniesie już ani złotówki do domu, korporacja wysłała ci wypowiedzenie poleconym, facet zerwał z tobą SMS-em, a na śmieciówce zarabiasz tysiąc brutto minus ZUS. To koniec. No, może nie koniec, bo jednak żyjesz w środku Europy i może jest jakaś szansa na to, żebyś nie zginęła. Jeszcze Polska nie zginęła. Dycha. Ty też dychasz, ciągniesz swoje ciało przez to życie, robiąc co chwila samej sobie reanimację. Wychodzisz z domu i krążysz po firmach, po urzędach, po znajomych. Zaglądasz do biur jak akwizytor, wciskasz zakłopotaną głowę między drzwi i z miejsca masz ochotę się wycofać.

– Pani ma za wysokie wykształcenie.

– Za dużo kwalifikacji.

– Znalezienie pracy dla pani graniczy z cudem. My nie jesteśmy cudotwórcami.

– Absolutnie nic dla pani nie mamy.

– Nie da się.

Trzy miesiące chodziłam do urzędu pracy.

W tym czasie, od dwóch miesięcy na stronie BIP urzędu Gminy wisiało ogłoszenie o naborze na stanowisko dokładnie z takimi kwalifikacjami jak moje. Oba urzędy dzieli kilka przecznic w tym samym mieście.

Matka była referentem. Ja jestem inspektorem. Jestem inspektorem, bo psim swędem wywęszyłam to ogłoszenie na BIP-ie. Przepraszam! Nie ja! Ja bym niczego nie znalazła, ja do dziś bym tak chodziła bez sensu i wybierała tylko takie miejsca, skąd by mnie przepędzali.

To moja przyjaciółka Magda, dziennikarka, która za codzienne poranne zadanie ma przerzucić całą prasę lokalną i krajową w piętnaście minut – to ona wywęszyła i zadzwoniła do mnie z nowiną, że urząd na mnie czeka. A jak już zadzwoniła i powiedziała, z miejsca zapragnęłam tej posady. Człowiek musi bardzo uważać na swoje życzenia, bo jeszcze się, nie daj Boże, spełnią. I nie dość, że się spełnią, to w żaden sposób nie będą chciały się odspełnić.

Początek nie zapowiadał katastrofy. Początek raczej zapowiadał gnuśną nudę na grzędzie w wielkim kurniku. Ktoś powie kiedyś o nim: MORDOR. Uznam to za wielce zabawną, nad wyraz przesadzoną nobilitację. Tymczasem, zmobilizowana przez Magdę, idę na rozmowę kwalifikacyjną z wielką nadzieją i powbijanymi w mózg paragrafami z KPA. I jak się okazuje, pytania są całkiem proste, przechodzę więc z poziomu dygającej kandydatki w pewną siebie profesjonalistkę od spraw urzędowych. Niesamowite, swoją drogą, jak to się szybko dzieje. Szast-prast i dziesięć lat upokarzającego wyszarpywania chleba w korporacjach przekuwa się w ogromne doświadczenie. Nędzna dłubanina w krwawym kapitalizmie staje się żelazną zbroją w realiach budżetówki. Wiesz, jak się składa tekst do druku. Znasz telefon do drukarni. Wiesz, gdzie się idzie, gdy trzeba załatwić tablicę informacyjną. I wiesz, że nie powinna kosztować czterysta tysięcy złotych. Nie wiesz, co prawda, że do rozliczenia rachunku za nożyczki do przecinania wstęgi potrzeba siedemnastu podpisów, ale i tak twoje pozornie cenne umiejętności na rozmowie wstępnej brzmią jak ciężkiego kalibru kwalifikacje. Już po kilku miesiącach przestają być komukolwiek potrzebne, po kilku miesiącach osłupienia i walenia głową w zamknięte drzwi z napisem „nie da się” będziesz udawać, że o tym wszystkim zapomniałaś. Dla świętego spokoju.

Święty spokój tospiritus movens każdego urzędu w Polsce.

Święty spokój jednak to stan zupełnie mi obcy.

Jestem samotną matką dwójki dzieci, których ojciec przez długi czas nie mógł się zdecydować, czy dać mi święty spokój, czy absolutnie nie. Samo to zawieszenie, zatrzymanie w drzwiach, wychodzenie na niekończącą się chwilę i wracanie po tygodniu stanowi atrakcje tak silne, że o spokoju nie może być mowy.

Już na studiach, gdy pozornie mną niezainteresowany wpadał do mojego pokoju w akademiku, kładł nogi na klawiaturę komputera i wołał przez całą długość holu: „Ewka! Kurwa, ile mam czekać?! Browar!”, już wtedy mogłam wysnuć wniosek, że spokoju z nim nie będzie. Ale człowiek nie ma logicznej konstrukcji psychicznej. Tam nic z niczego nie wynika. Tam się opierają o siebie pijane neurony, przypadkowe synapsy palą swoje styki w zwarciu głupoty. Ewka, ten gościu cię nie kocha. Bardzo dobrze o tym wiesz, powiedziała ci to twoja intuicja jakieś dwa tysiące razy. I chociaż dobrze to wiesz, trwasz w tym zawieszeniu, w stanie żadności, bo ani z nim nie jesteś, ani z nim jesteś. Ani się nie rozstaliście, ani razem nie żyjecie. On ma swoje kochanki, całą komórkę kochanek, ty szukasz miłości rozpaczliwie, jak laboratoryjna mysz, która szuka wyjścia ze słoika. Szukasz czegoś, co znów zakłóci spokój, którego przecież tak bardzo ci brakuje. I takie to – nie wiadomo, co. A lata lecą. A czas leci. Ile mam czekać, żebyś to zrozumiała? Kurwa?!

Nie ma spokoju, jest tylko jego pozór. Ten pozór jest bardzo bolesny, bo polega na napiętym czekaniu, czekaniu w skuleniu przed komputerem na ciąg wydarzeń, które poniosą mnie w jakąś stronę, bez mojej woli. W pewnym stopniu przypomina to moje życie, które, jak się głęboko zastanowić, składa się głównie z biernego czekania, co przyniesie los. Kiedy wróci Rafał, kiedy wyjdzie Rafał, kiedy zechce wypić browar, kiedy zechce zobaczyć dziecko (które zresztą za nim przepada i z tęsknotą wygląda go przez okno, a gdy on się pojawia, piszczy z radości przez godzinę, a mnie wtedy łzy ściskają gardło i nie mogę oddychać!), kiedy wreszcie zadzwoni telefon, że na tym formularzu, proszę pani, brakuje KONTRASYGNATY. Cokolwiek to jest.

Prokrastynacja. Tego słowa szukałam w Wikipedii, bo ostatnio często je słyszę. Ostatnio, w przeciwieństwie do mnie, robi oszałamiającą karierę. Odkładanie na potem – czy to mnie dotyczy? Nie, ja nie odkładam na POTEM, żadne: potem. Ja odkładam na wieczność, bo jeśli się nikt nie zacznie awanturować, mogę przekiblować w szufladzie całe życie.

To ja. Nowa odsłona prokrastynacji do potęgi tysięcznej. Panta rhei to przeżytek. Heraklit się skończył. U mnie nic nie płynie, u mnie wszystko gnije. Stoi zatrzymane w bezruchu odwlekania. Fermentuje.

Tylko ten paniczny strach na plecach, że ktoś tę fermentację odkryje, że ktoś się zorientuje, że gdzieś tam wygrzebie, zajrzy do szafy, przekopie stertę butów i wtedy mi udowodni, że w drugiej klasie liceum nie odrobiłam pracy domowej.

Ten sen śni mi się cyklicznie. Matematyka. Matematyka kontra ja. Na dodatek – ja w negliżu. Dwa rzędy ławek, czarna tablica. Znajome twarze sprzed lat. Skrzypienie parkietu takie samo jak wtedy, gdy – aby mnie skupiony i podejrzliwy wzrok nauczycielki nie złowił – skrzętnie ukrywam się za plecami kolegi Mirka. A Mirek, w odróżnieniu ode mnie, zawsze wszystko wie doskonale. Trzyma w górze rękę i wyrywa się do odpowiedzi, a ja nieruchomieję jak jaszczurka. Zastygła, skulona w nadziei, że jeszcze tym razem się uda, że jeszcze nie dziś nastąpi zagłada, jeszcze nie dziś się dowiem, jak pusto i głucho w mojej głowie, że chaotycznie poplątane zwoje mojego umysłu przez lata nauki zdołały przyswoić tylko fiu-bździu, trele-morele i duby smalone.

Łypiąc wokół, rejestruję panicznie, ilu jest jeszcze mądrzejszych ode mnie uczniów, którzy tę tajemną wiedzę rozumieją, którzy tę czarną magię rozszyfrowali. Krzychu – mózg na tranzystorach, nieomylny jak diabeł – rozumie zawiłości trygonometrii i traktuje je jak średniej trudności krzyżówkę. Bawi się moją zmorą, moim koszmarem. Kpi z czarnego szeregu cyfr, igra włóczniami wykresów. On i Mirek, i ruda Gośka, i Kaśka pryszczata, i długowłosy Michał, i harcerka Aśka – wszyscy mają matematyczne umysły, więc patrzą na mnie z politowaniem, podczas kiedy ja drżę i truchleję, marząc jedynie o czapce niewidce, o srebrnym proszku z Purpurowej róży z Kairu, dzięki któremu stanę się niewidzialna, bezpieczna, żadna.

Napiętą jak cięciwa ciszę przerywa ostry głos. A głos ten – choć ma taki wybór wśród wytrawnych umysłów – pogardza wystrzelonymi rękami, zapalonymi erudytami, biegłością ich wypowiedzi. Żadnego geniusza trygonometrii nie zaprasza do naukowej debaty wcale. Nie, nie. Nauczycielka już wie, jak się sprawy za chwilę potoczą. Już zna moje niemrawe i fałszywe odpowiedzi, już je komentuje z drwiącym śmiechem. Gdy wywołuje moje nazwisko, długo patrzy mi w oczy, w których odnajduje bezdenną pustkę i, aby mnie do końca ośmieszyć: „Raz dwa!” – przynagla do tablicy.

– I niby gdzie ten przystojniak? – słyszę jadowity szept gospodyni klasowej, gdy mijałam ławki.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam szczerze, ale tak cicho, że ledwo mi wargi drgają.

Wstyd mnie paraliżuje, że taka goła i sama, z głową pustą jak mniszek lekarski, jak na skazanie, ostateczny szafot mojej godności, idę. Niby były w szafie jakieś ubrania, niby jakoś mogłam się odziać, ale nie wiedziałam, nie zdecydowałam się, jaki, u diabła, mam styl. Do dziś się nie zdecydowałam. Do dziś nie odrobiłam tej lekcji.

– Nie odrobiłaś, panna – nauczycielka akcentuje ostatnie słowo – nie odrobiłaś pracy domowej? Zadałam przecież na dziś: mąż i dwoje dzieci. A co my tu mamy? Staro – kochana – panieństwo? Kocia łapa? Rozwód? Samotność? Nieślubny dzieciak i biała trumna?!

– Nie… – jęczę, ale mi przerywała głośnym trzaskiem linijki o blat biurka.

– Nie pytam przecież o całki! – podnosi głos, a potem, łowiąc wzrok rozbawionych chłopców, śpiewnie dodaje: – Bo to nie ma sensu.

Klasa ryczy, nauczycielka ponownym trzaskiem linijki ją ucisza i wraca do mnie:

– Ale zdjęcia, zdjęcia! Dowody! Wakacje? Wyjazdy zagraniczne? Samochód? Dom? Gdzie to wszystko? Czy ktoś widział cokolwiek w internecie?

Klasa, niczym smok dwudziestogłowy zaprzecza zgodnie. Nikt nigdy tego nie widział. Nie ma dowodów. Nie ma żadnych choćby poszlak na moją obronę.

– A Kowalska ma dwanaście fotografii! A Iwański? O – pstryka palcami – pięknie! Samochód widzę duży, rodzinny, żona, wakacje w Alpach… To rozumiem! Co wy na to? Jakieś komentarze?

I klasa zgodnie z równym zachwytem pieje:

– Pięknie! Super! Cudownie! Nic a nic się, Iwański, nie zmieniłeś!

– Węgrzynowski: narty z rodziną. Bujak: wigilia z bobasem. Krupińska: Egipt, bliźniaki, mąż brzuchaty. A ty?!

Ja nic nie mówię, ja milczę i szarpię róg spódnicy, nic nie umiem, nie mam pracy domowej, nie mam stylu, nie mam męża, dziecko i biała trumna, nic. A ona bezlitośnie macha tą linijką, ja już ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnę się obudzić, ale jakoś ten sen nie przechodzi. On trwa ciągle, trwa w nieskończoność, do wiekuistych dni. Drwiny i wstyd mnie przepełniają do szpiku kości, w żyłach płynie sromota, w głowie szumi wiatr. Trzymam w dłoni zwinięty w rulon zeszyt, a w zeszycie pustka, bieda, gołe kartki w kratkę, niezaliczone jakieś sprawdziany, nieobecności, zaległości, wagary, ściśnięte na dnie szafy buty, wśród nich zgniecione papierzyska bez rozpatrzeń, bez odpowiedzi, bez wprowadzenia do e-obiegu. I dupa. Nie tylko unieważniają mi wszystko, wszystkie lata studiów, kursów, doświadczeń, ale nawet prawo jazdy mi zabierają. Nawet nie chcą mnie dopuścić do nowych egzaminów!

A ja przeżywam znów ten lęk, lęk oszustki, która myślała, że uda się zakopać w biurowej szafie swoją hiperprokrastynację i przyklejonym do smutnej twarzy uśmiechem przekonywać świat o tym, że wszystko w porządku, wszystko pod kontrolą. Oto kieruję swoim życiem z pełną świadomością i rozwagą, z matematyczną precyzją i bankowym zmysłem planowania.

Ha. Ha. Ha.

To chociaż mam teraz pracę! Mam! Magda mi załatwiła! Oto siedzę tu z tytułem inspektorki! Raczej: nie siedzę, tylko biegam po pokojach, bo wpieprzyłam się w jakąś akcję zbierania pieczątek z jakiegoś niejasnego powodu.

– Powiedziano mi w inwestycjach, że pani przystawi mi tu pieczątkę.

– Przystawię albo nie przystawię. Niech pokaże. No. Raczej to drugie.

– Dlaczego?

– A dlaczego tu nie ma KONTRASYGNATY?!

– Na kwicie o zakup nożyczek?

– A do czego nożyczki?

– Do przecinania wstęgi.

– No właśnie. Proszę nie lekceważyć spraw urzędowych!

Biegam po kolejnych pokojach, pytam urzędniczki, niektóre są przychylne, niektóre pomagają, oglądają papier, sprawdzają tabelki.

– To, to, to, dobra… ale musi pani się udać jeszcze do Sylwii.

– Kim jest Sylwia?

– Zamówienia publiczne.

– A gdzie siedzi Sylwia?

– Po drugiej stronie biurka.

Ośmielona zadaję pytania, badam problemy, chcę się z tym uporać, nie widząc jeszcze w swojej naiwności, że uporać z tym się NIE DA.

– „Podstawa wyboru kontrahenta”. Dziewczyny, co mam tu wpisać?

– Analiza rynku.

– A co to oznacza?

– Że zrobiłaś analizę rynku.

– Ale ja nie zrobiłam analizy rynku.

– Boże, skąd ty się urwałaś?! Nikt tego nie sprawdza.

– Co tu jest napisane?

– Analiza rynku.

– Proszę pokazać.

– Co?

– Wyniki analizy!

To mój pierwszy tydzień w pracy. Siedzę przy biurku i myślę, co robić. Cokolwiek nie zrobię, znów właduję się w łańcuch zależności, a raczej sprzeczności, bo w każdym minikrólestwie panują inne zasady, każdy resort ma swoje humory, swoje dzisiejsze „widzimisię”, swoje strzały na oślep, swoje upodobania albo ich brak. Ja zdecydowanie nie mieszczę się w upodobaniach, jako nowicjuszka przypominam kota z pęcherzem, który ku złośliwej uciesze znudzonej codziennością kadry biega po okienkach, próbuje coś załatwić, próbuje coś zdobyć, udowodnić, a jednak nie.

Doświadczenie, tak przydatne na rozmowie kwalifikacyjnej, w zderzeniu z papierologią można umieścić dokładnie tam, gdzie ten pęcherz. Ktoś ma doświadczenie z papierków? Może powinno się utworzyć taką specjalność, taki kierunek studiów. Jak bardzo można skomplikować kartkę A4? Ile pól do wypełnienia może się na niej znaleźć? Ile zdań bez znaczenia? Ile podpisów? Ile pieczątek? Kropek? Myślników? Kresek wyczekujących na odhaczenie kolejnymi kreskami? Jak daleko od siebie można umieścić pokoje, w których znajdują się urzędnicy z pieczątkami? Pytania są retoryczne. Na te pytania nikt odpowiedzi nie szuka. Na te pytania odpowiedzieć się NIE DA. Pozostaje bieganina, zdobywanie jak szczytów gór: podpisów i pieczątek, wikłanie się w pozornie nieskomplikowane, a jednak dramatycznie zawiłe problemy. Każda inicjatywa oznacza dramatycznie zawiłe problemy. Niekończące się działania generujące kolejne działania, bo każdy ruch ma swoje konsekwencje, każdy ruch obwarowany jest tuzinem formularzy, każdy formularz otwiera kolejną sprawę, każda sprawa ma swoją przestrzeń w systemie nazywanym e-urząd czy e-obieg, kurwa, nie wiem. Wiem tylko, że to jest puszka Pandory, a ja jej nie chcę otwierać, bo od jej zawartości nie zdołam uciec. Bo mnie dopadną, zjedzą, zagryzą, wysączą mój szpik. Bo sama sobie strzelę w kolano i z tym roztrzaskanym kolanem będę zmuszona rozpocząć niekończącą się krucjatę po labiryncie tego Mordoru, krucjatę z wymuszonym, przyklejonym uśmiechem służalczym, bo przecież każdego trzeba PROSIĆ, żeby zechciał POZWOLIĆ na realizowanie obowiązku pracy.

Ewentualnie można nie robić nic. Dobrze się zamaskować, przykryć papierami, zasłonić jakimś dokumentem z Excela i zasuwać cały dzień z Magdą na komunikatorze. Wtedy luz.

JARZĄBEK

– Przyszła, zajęła biurko i siedzi, nosa nawet nie wyściubi, na kawę nie przyjdzie, sernika nie zje. Myślicie, że wygrała jakiś konkurs? Konkurs był ustawiony pod nią. To znajoma Perkowskiego. Nawet z tej samej miejscowości. Ręki jej nie podam. Ona jest od NICH.

– Wiecznie się uśmiecha, jak głupia. Pewnie nic nie umie, bo skąd? Wiecie coś, gdzie wcześniej pracowała? Pojęcia nie ma o realiach urzędu.

– Jeszcze się zdziwicie. Przestanie się uśmiechać. Kwestia czasu, jak wam wejdzie za skórę.

– Na początku myślałam, że spotyka się z Jarząbkiem, ale on za mało może. To kochanka burmistrza. Swoją drogą to obrzydliwe, żeby taka młoda zadawała się ze starym dziadem. No ale, co trzeba zrobić, żeby dostać taki pokój?

Dostałam pokój z Mariuszem Jarzębiną, facetem o środowiskowym pseudonimie Jarząbek, który był tak seriozny, jakby połknął miotłę. Używał przedziwnych zwrotów przy określaniu najzwyczajniejszych czynności, np. idąc do szefa informował mnie oficjalnie:

– A teraz udaję się do Burmiszcza.

Wszyscy mówili na burmistrza Burmiszcz. Tak, z całą powagą i oddaniem, nazywała go kierowniczka inwestycji. I przylgnęło. Wszyscy, razem ze mną, tak na niego, i – co ciekawe, do niego – mówili. On sam chyba uwierzył, że jest Burmiszczem, jedynym w swoim rodzaju włodarzem, który ma władzę absolutną na kształt władzy Nerona i wszystko, razem z ksywą, musi być absolutne. Było.

Wracając do Jarząbka, udawał się on więc w różne miejsca, aby przeanalizować rozmaite sytuacje i nawet jak szedł do baru mlecznego na obiad, to jednak nie szedł do baru mlecznego na obiad, tylko udawał się na spożycie posiłku. Jak dzwonił, to nie dzwonił, tylko wykonywał telefon. Jak czytał, to nie czytał, tylko zapoznawał się z treścią. Jak mówił, to nie mówił, tylko wypowiadał się. Jak odpowiadał na pytanie, to nie odpowiadał, tylko udzielał odpowiedzi. Jak jechał samochodem, to nie jechał samochodem, tylko pokonywał trasę. Odbywał podróż. Realizował delegację.

Fascynował mnie ten język, który, jak potem zrozumiałam, jest obowiązującym w tym miejscu językiem urzędowym. Żaden szanujący się pracownik budżetówki nie zredaguje komunikatu prosto i zrozumiale. Nie tylko urzędnik, który nasiąka tym słowotwórstwem rok po roku. Ta moda też dotknęła inne resorty. Codziennie napływały do mnie potężne elaboraty od nauczycielek, pracowników oświatowych, komunalnych, infrastruktury drogowej etcetera, a tam, w zawiłych meandrach czaił się (lub nie!) sens merytoryczny. Że na przykład o osiemnastej we wtorek jest impreza z okazji dnia seniora. Że uczeń szóstej klasy wygrał konkurs recytatorski. Że pod pomnikiem złożono kwiaty. Że jakaś msza. Zmiana organizacji ruchu. Albo że nic.

Najczęściej: nic.