Strona główna » Styl życia » Blondynka na Orinoko

Blondynka na Orinoko

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7596-600-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Blondynka na Orinoko

Dwa miesiące samotnej wyprawy przez Amazonię w Ameryce Południowej. Mój plan był prosty: przedostać się po rzekach od Orinoko w Wenezueli przez Rio Negro aż do Amazonki w Brazylii. Półtora tysiąca kilometrów przez dżunglę. Czółnem, statkiem, motorówką wojskową z małpą na pokładzie i innymi przypadkowymi łodziami. Wśród tajemniczych głosów tropikalnej puszczy, przez zagubione na końcu świata wioski i nieoczekiwane zdarzenia. Wielka przygoda!

Polecane książki

Autorzy ujawniają mechanizm powszechnego uzależnienia od mięsa oraz obalają mity związane ze spożywaniem białka zwierzęcego. Udowadniają, że proteiny wcale nie pomagają spalić kilogramów, a węglowodany w naturalnej postaci stają się źródłem zdrowia, witalności i energii. Co więcej, testy laboratoryj...
"Zdrowie na talerzu, czyli co jeść, żeby się dobrze czuć" to doskonały poradnik pełen zaskakujących wskazówek na temat zdrowego odżywiania. Znajdziesz w nim 17 zaleceń żywieniowych, o których mało kto wie, a które mają przełomowe znaczenie dla naszego zdrowia. Dzięki tym unikalnym radom, sprawdz...
Obszerny zbiór aforyzmów, przysłów, sentencji zaczerpniętych z różnych kultur i epok. Podzielone według klucza tematycznego wypowiedzi sławnych ludzi dotyczą najistotniejszych spraw zajmujących człowieka od czasów najdawniejszych po współczesne: życie i śmierć, miłość i przyjaźń, mądrość i głupota, ...
„Detektyw. Przygody Stefana Mark'a” Marcina Litwiniuka to książka która łączy w sobie cechy kryminału, akcji oraz romansu. Główny bohater, Stefan Mark, jest obecnie prywatnym detektywem, a wcześniejszym policjantem, który na skutek ran odniesionych w akcji policyj...
W Atlasie gołębi barwnych zebrano opisy 85 szczególnie pięknie ubarwionych ras, które cechuje różnorodny rysunek. Gołębie wyhodowane głównie na terenie środkowych i południowych Niemiec, Szwajcarii, Austrii, Czech i Śląska zostały zakwalifikowane do grupy V. W opisach zawarto wskazówki dotycząc...
Emilio Suarez do wszystkiego doszedł sam. Jest teraz jednym z najbogatszych ludzi w Teksasie. Pewnego dnia składa mu wizytę Izzie Winthrop, jego pierwsza miłość. Przed laty odrzuciła oświadczyny Emilia – panna z dobrej rodziny nie chciała wyjść za syna służącej. Teraz role się odwróciły. Była ukocha...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Beata Pawlikowska

Blon­dyn­kana Ori­no­ko

Blon­dyn­kana Ori­no­ko

TEKST, ‌ZDJĘCIA ‌I RY­SUN­KIBe­ata Paw­li­kow­ska

Na krańce świa­ta

Na­tio­nal Geo­gra­phic

Roz­dział 1

Podróże i wol­ność

Świat ze mnie za­kpił. I właśnie so­bie uświa­do­miłam, że zro­bił to na moją wyraźną prośbę.

Stałam na pu­stym pla­cu. W pu­stym mieście. Z pustą głową. I za­sta­na­wiałam się jak to w ogóle jest możliwe.

Bo ja prze­cież znałam to mia­sto. Byłam tu kil­ka razy. Ostat­nio piętnaście lat temu. Wy­star­czyło wyjść na ulicę, żeby po­ja­wi­li się za­cie­ka­wie­ni tu­byl­cy, prze­wod­ni­cy szu­kający zajęcia i przed­sta­wi­cie­le agen­cji podróży. Oga­niałam się przed nimi jak przed upo­rczy­wy­mi ko­ma­ra­mi.

– Już mam, dziękuję! – od­po­wia­dałam.

– Może następnym ra­zem? – py­ta­li z na­dzieją.

– Może następnym ra­zem! – zga­dzałam się.

I oto właśnie nastąpił następny raz. A mia­sto jest ci­che, pu­ste i tak dziw­nie bez­lud­ne, jak­by przeszła tędy za­ra­za. Usiadłam na ławce, żeby ze­brać myśli.

Pu­er­to Ay­acu­cho. Sto­li­ca we­ne­zu­el­skiej części Ama­zo­nii. Mia­sto położone nad rzeką Ori­no­ko. To właśnie stąd kil­ka razy wcześniej wy­ru­szałam w głąb dżungli. To tu po uli­cach kręcili się In­dia­nie z po­bli­skich wio­sek i właści­cie­le miej­sco­wych biur podróży, które wy­ra­stały jak grzy­by po desz­czu. Można było wy­bie­rać jak w ko­szu z doj­rzałymi owo­ca­mi man­go. Wszy­scy chętnie obniżali ceny, pro­po­no­wa­li, że dołożą do­dat­ko­wy sil­nik albo za­pas pa­li­wa. Prze­ko­ny­wa­li, że mogą płynąć na­wet nocą, że są naj­bar­dziej god­ni za­ufa­nia i mają naj­większe doświad­cze­nie. Wypływałam z nimi na rzekę Ori­no­ko, a po­tem da­lej i da­lej po jej dopływach w głąb dżungli.

Spa­liśmy w maleńkich obo­zo­wi­skach roz­bi­tych na pia­sko­wej mie­liźnie. „Obo­zo­wi­sko” to wiel­kie słowo. W rze­czy­wi­stości mie­liśmy tyl­ko ogni­sko i kil­ka ha­maków. Ślady kaj­ma­na na pia­sku. Sza­lo­ne wy­cie małp przed świ­tem. Pi­ra­nie na ko­lację.

Wie­le razy tak właśnie wędro­wałam przez dżunglę ama­zońską. Kil­ka razy or­ga­ni­zo­wałam ta­kie wy­pra­wy w We­ne­zu­eli. Wiem jak się do tego przy­go­to­wać, co jest po­trzeb­ne, jak to zdo­być, jak wy­po­sażyć łódź, jak zna­leźć wia­ry­god­ne­go prze­wod­ni­ka. Tym ra­zem jed­nak chciałam to zro­bić in­a­czej.

Po­sta­no­wiłam za­miesz­kać na rze­ce. Wto­pić się w miej­sco­we życie. Spo­tkać tu­bylców, którzy ładują na łódź ba­na­ny i popłynąć z nimi do następnej wio­ski. Za­brać się z trans­por­tem ryżu dla mi­sjo­na­rzy albo z po­szu­ki­wa­cza­mi złota. Z każdym, kto sta­nie na mo­jej dro­dze i będzie zmie­rzał na południe, w stronę Bra­zy­lii.

Nie chciałam or­ga­ni­zo­wać luk­su­so­wej eks­pe­dy­cji. Oczy­wiście, tak byłoby najłatwiej. Już z Eu­ro­py, siedząc wy­god­nie przed ekra­nem mo­je­go kom­pu­te­ra, mogłam wszyst­ko załatwić. Wy­nająć łódź, kupić pa­li­wo i za­pa­sy, za­trud­nić doświad­czo­ne­go mo­to­ristę, czy­li człowie­ka, który po­tra­fi nie tyl­ko obsługi­wać sil­nik na łodzi, ale i go na­pra­wić w ra­zie po­trze­by. Wy­nająć prze­wod­ni­ka, który będzie dbał o moje bez­pie­czeństwo, go­to­wał mi rano kawę na ogni­sku i roz­wie­szał ha­mak.

To byłoby możliwe. I ko­smicz­nie kosz­tow­ne. Oczy­wiście mogłabym po­szu­kać spon­so­ra, ale na sam dźwięk tego słowa coś się we mnie bu­rzy.

Spon­sor to jest ktoś, kto jest w sta­nie mi coś umożliwić, praw­da? Coś, cze­go w inny sposób, bez jego łaska­wej po­mo­cy, nie mogłabym zdo­być.

O nie!

Ja tak nie chcę!

Podróżowa­nie to wol­ność. To szu­ka­nie, od­kry­wa­nie i znajdowa­nie, ale nie dla­te­go, że ktoś coś dla mnie wcześniej przy­go­to­wał do od­kry­cia, na­ry­so­wał trasę i za­pro­wa­dził mnie za rączkę do celu.

Podróżowa­nie to wol­ność, w której dzieją się niesłycha­ne rze­czy. To szu­ka­nie i od­kry­wa­nie, ale nie cho­dzi o to, żeby wie­dzieć cze­go się szu­ka. Cho­dzi o to, żeby to zna­leźć.

I to jest naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­te.

I dla­te­go właśnie naj­bar­dziej lubię podróżować sama i za własne pie­niądze. Wy­ru­szam i jadę, płynę, idę przed sie­bie. A dro­ga od­kry­wa przede mną swo­je ta­jem­ni­ce. Tego nie da się za­pla­no­wać.

Roz­dział 2

Gdzie nie ma dróg

Mój po­mysł był pro­sty. Chciałam wy­ru­szyć z Pu­er­to Ay­acu­cho w We­ne­zu­eli i do­trzeć do Ma­naus w Bra­zy­lii podróżując po rze­kach. Naj­pierw po Ori­no­ko, po­tem jej dopływach, aż do Rio Ne­gro, które wpływa do Ama­zon­ki.

Pro­ste. Teo­re­tycz­nie możliwe.

Zo­bacz sam jak to wygląda na ma­pie.

Jest właści­wie tyl­ko je­den maleńki od­ci­nek, gdzie rze­ki się nie łączą – między osa­da­mi Yavi­ta i Ma­roa. Na ma­pie wyraźnie widać tam kreskę ozna­czającą drogę. A jeśli jest dro­ga, to i znaj­dzie się sa­mochód, który po tej dro­dze jeździ.

Wy­obraź so­bie dżunglę. Nie ma żad­nych dróg. Spójrz jesz­cze raz na mapę – dro­ga pro­wa­dzi tyl­ko do Sa­ma­ria­po poniżej Pu­er­to Ay­acu­cho. I tej dro­gi by nie było, gdy­by nie ko­niecz­ność, dla­te­go że tuż za Pu­er­to Ay­acu­cho na rze­ce jest kil­ka nie­bez­piecz­nych wo­do­spadów, których nie można przepłynąć żadną łodzią. Dla­te­go trze­ba było zbu­do­wać kawałek dro­gi i dru­gi port w Sa­ma­ria­po. I w prak­ty­ce właśnie stamtąd odpływają wszyst­kie lo­dzie.

Ob­szar na ma­pie to po­nad 176 899 km2. Nie ma żad­nej dro­gi z wyjątkiem tego małego od­cin­ka między dwie­ma wio­ska­mi. Za­zna­czo­ne prze­ry­waną linią – to zna­czy, że to jest trakt wy­kar­czo­wa­ny przez dżunglę, po którym można prze­je­chać tyl­ko wte­dy, kie­dy nie pada zbyt dużo desz­czu. Bo kie­dy leje, to zie­mia za­mie­nia się w gęste, lep­kie i głębo­kie błoto.

I jesz­cze jed­no.

Ta maleńka dro­ga między dwie­ma osa­da­mi po­wstała dla­te­go, że po­trze­bo­wa­li jej tu­byl­cy. A to zna­czy, że ktoś na pew­no po niej jeździ. Nie wiem jak często – być może raz na ty­dzień albo raz na mie­siąc, ale byłam go­to­wa po­cze­kać.

Wszyst­kie inne tra­sy pro­wadzą po rze­kach.

Dżungla jest zbyt trud­nym, nie­bez­piecz­nym i nie­prze­wi­dy­wal­nym miej­scem, żeby bu­do­wać tam dro­gi. To praw­da, niektórym się uda­je – na przykład Bra­zy­lij­czy­kom – ale nie chciałbyś spraw­dzić jak się po tej dro­dze podróżuje.

To opo­wieść na inną książkę.

W we­ne­zu­el­skiej Ama­zo­nii nie ma dróg. Są rze­ki i jest to naj­bar­dziej oczy­wi­sty i na­tu­ral­ny sposób prze­miesz­cza­nia się dla lu­dzi, którzy miesz­kają tam od wieków. I to jest następny powód, dla którego nie bu­du­je się szos. Bo po co?

Podróżowa­nie po rze­kach ma same za­le­ty.

Można czółnem płynąć z nur­te­mi wte­dy szyb­ko, bez żad­nych kosztów i bez wysiłku do­cie­ra się do celu. Żaden sa­mochód tego nie po­tra­fi.

Można załado­wać na łódź to­wa­ry, a ona lek­ka jak piórko uno­si się na fa­lach. Żaden sa­mochód nie jest w sta­nie odjąć ciężaru swo­je­go ładun­ku.

Można własnoręcznie zro­bić so­bie czółno z pnia drze­wa i wy­stru­gać wiosło. Nie da się własnoręcznie z na­tu­ral­nych ma­te­riałów zro­bić sa­mo­cho­du.

Na rze­ce nig­dy nie ma śli­skie­go błota ani ku­rzu, które utrud­niają podróż. Kie­dy jest gorąco, w wo­dzie można się ochłodzić, a na ko­niec dnia po wie­lu go­dzi­nach podróży w rze­ce można się po pro­stu wykąpać.

W żad­nej dro­dze nie byłoby to możliwe.

Dla­te­go lubię podróżować po rze­kach.

I dla­te­go wy­da­wało mi się, że mój po­mysł jest pro­sty do zre­ali­zo­wa­nia.

Rze­czy­wiście był.

A ra­czej byłby. Gdy­by nie kil­ka trud­nych do prze­wi­dze­nia oko­licz­ności.

Roz­dział 3

Wiel­ka przy­go­da

Uwiel­biam ten mo­ment, kie­dy w środ­ku nocy za­my­kam za sobą drzwi i za­czy­nam przy­godę.

Za­czy­nałabym ją chętniej w środ­ku dnia, ale sa­mo­lo­ty do Ame­ry­ki Południo­wej od­la­tują zwy­kle około siódmej rano. Na lot­ni­sku trze­ba być o piątej. W stycz­niu to jest jesz­cze naj­czar­niej­sza noc. Mi­nus dwa­dzieścia stop­ni mro­zu. Ja w lek­kich bu­tach i po­la­rze, roz­grza­na myślami. Wsia­dam do taksówki i mówię:

– Na lot­ni­sko, proszę. Od­lo­ty.

I tak się to za­czy­na.

Tym ra­zem po­sta­no­wiłam wy­ru­szyć na dwa mie­siące. Tak, oczy­wiście, mogłabym podać sto po­wodów dla­cze­go nie mogę so­bie po­zwo­lić na dwumie­sięczną nie­obec­ność w Pol­sce, wy­mie­nić wszyst­kie książki, które mam w tym cza­sie na­pi­sać, wszyst­kie au­dy­cje, które muszę po­pro­wa­dzić, wszyst­kie fe­lie­to­ny, tek­sty i re­por­taże, ry­sun­ki, które mu­siałabym na­ry­so­wać i wie­le in­nych ważnych rze­czy.

Ale w życiu nie cho­dzi o to, żeby wy­dzier­gać so­bie faj­nie do­pa­so­waną pętlę, którą człowiek nałoży na szyję i będzie posłusznie nosił.

Cho­dzi o to, żeby być wol­nym i móc po­dej­mo­wać nowe de­cy­zje.

Myślę, że wol­ność nie ozna­cza bra­ku przy­wiąza­nia ani swo­je­go miej­sca. Wprost prze­ciw­nie. Wol­ność to taki stan, kie­dy de­cy­du­jesz gdzie chcesz być i co chcesz robić. Masz wybór. Nie czu­jesz się spętany żad­nym, na­wet naj­bar­dziej wy­god­nym łańcu­chem.

A kie­dy ma­rzysz o tym, żeby wy­ru­szyć w podróż, to tak or­ga­ni­zu­jesz swo­je życie, żeby to so­bie umożliwić.

Przy­go­to­wałam nową książkę do dru­ku. Na­grałam osiem au­dy­cji do nada­nia w cza­sie mo­jej nie­obec­ności. Na­pi­sałam kil­ka­naście obie­ca­nych fe­lie­tonów z fo­to­gra­fia­mi i ry­sun­ka­mi.

Spa­ko­wałam czarną podróżną torbę i wy­ru­szyłam.

Obu­dziłam się w Ca­ra­cas o ósmej rano. Słońce do­ty­kało sza­rych be­to­no­wych ścian, jak­by było zdzi­wio­ne, że są ta­kie gład­kie i twar­de.

Wyj­rzałam przez okno i uśmiechnęłam się.

Czy wie­cie, że są na świe­cie rze­czy, które nig­dy się nie zmie­niają?

To za­baw­ne.

Świat pędzi do przo­du. Wszyst­ko się zmie­nia. Na­wet sposób ko­rzy­sta­nia z te­le­fo­nu i obsługi­wa­nia pral­ki. Je­dze­nie dostępne w skle­pach i da­nia w re­stau­ra­cjach. Po pro­stu wszyst­ko ewo­lu­uje, zo­sta­je udo­sko­na­lo­ne, uprosz­czo­ne albo zjeżdża go­to­we z fa­brycz­nej taśmy. W mia­stach bu­du­je się nowe wieżowce i osie­dla. W wio­skach po­wstają nowe dro­gi i skle­py. Po pro­stu wszyst­ko ciągle się zmie­nia.

Ale nie ten bar na rogu uli­cy.

Jadłam w nim śnia­da­nie piętnaście lat temu. I wyglądał iden­tycz­nie jak dzi­siaj. Biała mar­ki­za w pa­ski, sto­li­ki na zewnątrz i sala w środ­ku. Wiel­ka szkla­na lada, w której stoją po­jem­ni­ki z na­dzie­niem do wy­bo­ru. I gorące, gru­be plac­ki z mąki ku­ku­ry­dzia­nej, które sprze­daw­ca roz­kra­wa w po­przek i nakłada do środ­ka wy­bra­ny farsz. Jest wszyst­ko, co lu­bisz: różne ro­dza­je mięs od sie­ka­nej wołowi­ny przez pul­pe­ty aż po pie­czo­ne­go i go­to­wa­ne­go kur­cza­ka, jaj­ka ku­rze i prze­piórcze w różowym so­sie, tuńczyk z pusz­ki, tar­ty żółty ser i wie­le in­nych, cza­sem trud­nych do od­gad­nięcia spe­cjal­ności.

I jest też mój ulu­bio­ny, fan­ta­stycz­ny, pysz­ny, naj­lep­szy na świe­cie qu­eso lla­ne­ro, czy­li biały, twar­dy ser o lek­ko słonym sma­ku. Wygląda jak twaróg, ale jest zupełnie inny. Można go kroić w pla­ster­ki, bo jest ścisły i dość twar­dy. Ma dziur­ki w środ­ku, ale inne niż w żółtym se­rze. I sma­kuje cu­dow­nie – szczególnie w taki tro­pi­kal­ny we­ne­zu­el­ski po­ra­nek, po krótkiej nocy, po kil­ku­na­stu go­dzi­nach lotu sa­mo­lo­tem i ośmiu go­dzi­nach zmia­ny cza­su.

Kie­dy po­przed­nie­go wie­czo­ru przy­le­ciałam do Ca­ra­cas, w Pol­sce był śro­dek nocy. W We­ne­zu­eli do­pie­ro wcze­sny wieczór.

– Una are­pa, por fa­vor – mówię do sprze­daw­cy. – Con qu­eso lla­ne­ro. Y nada mas1.

Pa­trzy na mnie spod oka. Lubię to spoj­rze­nie. Skąd ona jest? Dla­cze­go mówi tak do­brze po hisz­pańsku? Czy tu miesz­ka? Ma męża We­ne­zu­el­czy­ka? Czy ja ją już tu wcześniej wi­działem? Jest sama? Dla­cze­go jest sama?

– Algo mas? – pyta sprze­daw­ca i rzu­ca mi następne spoj­rze­nie. – Coś jesz­cze?

– No, gra­cias2 – uśmie­cham się tak sze­ro­ko, jak tyl­ko po­tra­fię.

Je­stem taka szczęśliwa!!!

Tak się za­czy­na moja wiel­ka przy­go­da!!!

Po­przed­nie­go wie­czo­ru po­pro­siłam taksówka­rza, żeby przy­wiózł mnie na ulicę Las Aca­cias.

– Szu­kasz ho­te­lu? – domyślił się.

– Tak.

– Do którego ho­te­lu mam cię za­wieźć?

– Nie wiem do którego – od­rzekłam zgod­nie z prawdą. – Ale wiem, że w oko­li­cach Las Aca­cias jest dużo ho­te­li. Znajdę jakiś.

Po­ki­wał głową i spoj­rzał na mnie we wstecz­nym lu­ster­ku.

– Tak, wiem – od­po­wie­działam mu spoj­rze­niem. – Las Aca­cias to oko­li­ce ta­nich ho­te­lików wy­naj­mo­wa­nych na go­dzi­ny, gdzie nie­zbyt wy­ma­gający tu­byl­cy mogą po­sma­ko­wać za­ka­za­nych ran­dek z przy­pad­ko­wy­mi dziew­czy­na­mi.

Miesz­kałam tam już parę razy. I wiem, że można tam też nor­mal­nie wy­nająć pokój na dni. I nie być za­cze­pianą przez ni­ko­go.

– Las Aca­cias – mruknął kie­row­ca

Uzgod­ni­liśmy cenę i po­je­cha­liśmy.

Taksówkarz za­trzy­mał się przy sza­rym bu­dyn­ku. Na­tych­miast go roz­po­znałam. Miesz­kałam w tym ho­te­lu wie­le lat temu.

Wciągnęłam na górę torbę, wzięłam prysz­nic i poszłam spać.

A rano z okna zo­ba­czyłam mój ulu­bio­ny bar na rogu.

Zjadłam arepę z białym słonym se­rem, który przy­jem­nie skrzy­pi w zębach.

– Ach! – pomyślałam. – To do­bry znak!

Pew­nie wszyst­ko będzie tak, jak było kie­dyś.

Wszyst­ko było jed­nak zupełnie in­a­czej.

Wte­dy jed­nak jesz­cze o tym nie wie­działam.

Za­mknęłam torbę, wy­mel­do­wałam się z po­ko­ju i ru­szyłam na południe.

„Are­pe­ria” to bar, gdzie sprze­da­je się are­py, czy­li gru­be plac­ki uzu­pełnio­ne wy­bra­nym na­dzie­niem.

Are­pa z ja­je­cze­nicą.

Roz­dział 4

Ja­mes Dean też miał taki sa­mochód

Jest wie­le spo­sobów podróżowa­nia. Można wy­nająć sa­mochód, usta­wić na­wi­gację i do­je­chać pro­sto do celu. Można w go­dzinę do­le­cieć sa­mo­lo­tem. Można w tro­pi­kal­nym upa­le kupić bi­let do kli­ma­ty­zo­wa­ne­go au­to­bu­su i zo­stać do­wie­zio­nym w ci­chym chłodzie. Można też zro­bić to, co ja zro­biłam.

Z Ca­ra­cas do Pu­er­to Ay­acu­cho jest da­le­ko. Około dwu­dzie­stu go­dzin jaz­dy au­to­bu­sem. A ja prze­cież do­pie­ro spędziłam cały dzień w sa­mo­lo­cie. Nie chciałam dać się za­mknąć w następnym kli­ma­ty­zo­wa­nym, zim­nym wnętrzu. Chciałam na­cie­szyć się tro­pi­ka­mi i Ame­ryką Południową.

Otwo­rzyłam mapę. Szu­kałam miej­sca od­ległego o kil­ka go­dzin dro­gi od sto­li­cy. Mam. Val­le de la Pa­scua, czy­li Do­li­na Wiel­ka­no­cy. W tak ład­nie na­zy­wającym się mieście przy­jem­nie będzie spędzić noc, a następne­go dnia ru­szyć da­lej.

Ha.

Ale czym?

Miałam na­dzieję, że do Do­li­ny Wiel­ka­no­cy podróżuje lo­kal­ny au­to­bus. Taki zwy­czaj­ny, bez kli­ma­ty­za­cji, gdzie można otwo­rzyć okna i przyglądać się lu­dziom, wio­skom i po­lom.

Po­je­chałam więc me­trem na dwo­rzec au­to­bu­so­wy. Uwiel­biam te dwor­ce, bo są naj­bar­dziej przy­ja­zny­mi dla podróżnika miej­sca­mi, ja­kie można so­bie wy­obra­zić! To praw­da, że najczęściej nie ma rozkładu jaz­dy i nie wia­do­mo o której au­to­bus od­je­dzie. Ale wia­do­mo też, że w po­pu­lar­nych kie­run­kach tych au­to­busów jest bar­dzo dużo, a odjeżdżają w po­rze naj­większe­go ru­chu. Wy­star­czy więc przyjść na dwo­rzec od­po­wied­nio wcześnie – bo naj­większy ruch jest wte­dy, kie­dy lu­dzie jadą rano na targ, czy­li około szóstej.

W każdym au­to­bu­sie oprócz kie­row­cy jest do­dat­ko­wa oso­ba, która przyj­mu­je pie­niądze za bi­le­ty i szu­ka pasażerów. Cho­dzi po dwor­cu i krzy­czy:

– Ma­ra­kaj­ma­ra­kaj­ma­ra­kaj!

– San­hu­an­san­hu­an­san­hu­an!

Ma­ra­cay i San Juan to na­zwy miej­sco­wości. Wy­star­czy przyjść na dwo­rzec i posłuchać z której stro­ny do­bie­ga na­zwa mia­sta, do którego chcesz je­chać. A po­moc­nik kie­row­cy już pew­nie z da­le­ka sam cię zo­ba­czył i idzie w twoją stronę, żeby pomóc z bagażem. Tak, tak, to na­prawdę tak działa.

Już przed dwor­cem stało kil­ku mężczyzn z na­zwa­mi miast na ustach, ale na hasło Val­le de la Pa­scua tyl­ko kręcili przecząco głowa­mi. Weszłam do środ­ka, tam gdzie jest naj­większy gwar i zgiełk, rzu­ciłam nazwę mo­je­go mia­sta w po­wie­trze, w ocze­ki­wa­niu, że za chwilę od­po­wied­ni kie­row­ca albo jego po­moc­nik sami mnie znajdą i za­pro­wadzą do od­po­wied­niego au­to­bu­su – bo wie­le razy tak to się właśnie od­by­wało. Ale nie dzi­siaj.

– Tam – je­den z kie­rowców wska­zał za dwo­rzec. – Tam, na par­kin­gu są car­ros.

Ha!

Car­ros? Czy­li po pro­stu sa­mo­cho­dy?

Przeszłam przez dwo­rzec i ciem­ny ko­ry­tarz i na­gle zna­lazłam się na ko­smicz­nym lądo­wi­sku, gdzie przez szcze­linę w cza­so­prze­strze­ni na Zie­mię powróciły sza­lo­ne krążowni­ki szos sprzed sie­dem­dzie­sięciu lat. Albo i więcej.

Ja­mes Dean miał taki sa­mochód. Elvis Pre­sley miał taki sa­mochód. Mar­lon Bran­do miał taki sa­mochód. I ja właśnie za­mie­rzałam taki mieć!

Na kawałku ubi­tej zie­mi za dwor­cem stały sta­re krążowni­ki szos z lat pięćdzie­siątych. Ca­dil­la­ki, che­vro­le­ty i różne inne ta­jem­ni­cze mar­ki, o których świat już dzi­siaj za­po­mniał. Rozłożyste, kwa­dra­to­we, z sze­ro­ki­mi ma­ska­mi, które kołysały się na miękkich re­so­rach. Zdo­bio­ne eg­zo­tycz­nym drew­nem, z do­piesz­czo­ny­mi de­ta­la­mi i nad­gry­zio­ne zębem cza­su. Pęki ka­bli ster­czały spod zde­rza­ka, z drzwi ktoś daw­no zdjął ta­pi­cerkę, może żeby zro­bić so­bie z niej gar­ni­tur. Zo­stała sama bla­cha ze śla­da­mi kle­ju, plam po spa­wa­niu i kleksów hi­sto­rii.

Niektóre były w fan­ta­stycz­nej kon­dy­cji. Lśniące w słońcu, non­sza­lanc­ko roz­par­te na czte­rech kołach, z przy­tul­ny­mi ka­na­pa­mi w środ­ku.

To były sa­mo­cho­dy do Val­le de la Pa­scua.

Aaaaaa!!!! Gdy­bym miała so­bie wy­ma­rzyć naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­ty trans­port tego ran­ka, to byłby właśnie taki!

Sta­re ame­ry­kańskie krążowni­ki szos, o których świat już daw­no za­po­mniał i zastąpił je no­wo­cze­sny­mi mo­de­la­mi. A one żyją do dziś w We­ne­zu­eli jak di­no­zau­ry w Par­ku Ju­raj­skim. Wol­ne, dum­ne i swo­bod­ne. Przy­sa­dzi­ste, roz­sze­rzające się ku dołowi, ze sta­lo­wy­mi lamówka­mi. W środ­ku prze­stron­ne, mi­ni­ma­li­stycz­ne, kla­sycz­ne. Piękne. Bo­ga­te w przeszłość i wspo­mnie­nia za­pi­sa­ne w każdej naj­mniej­szej ry­sie na ka­ro­se­rii, pęknięcie skóry na kie­row­ni­cy i krop­ce rdzy na de­sce roz­dziel­czej.

Dziel­ni­ca dla nie naj­bo­gat­szych na wzgórzach nie­da­le­ko Ca­ra­cas.

– Val­le de la Pa­scua? – upew­niłam się na wi­dok kie­row­cy.

Wyglądał tak samo jak jego sa­mochód. Jak di­no­zaur z po­przed­niej epo­ki. Wy­so­ki, chu­dy, w ko­szu­li i ka­pe­lu­szu.

– Si – po­twier­dził i sięgnął po moją torbę.

Za­pa­ko­wał ją do bagażnika i po­wie­dział, że je­stem czwar­ta. Po­przed­ni sa­mochód z kom­ple­tem pasażerów nie­daw­no od­je­chał. Mu­si­my cze­kać aż zbie­rze się nowy kom­plet, czy­li sześć osób. Jesz­cze dwie beze mnie.

Po półto­rej go­dzi­nie po­ja­wił się gość w nie­bie­skim T-shir­cie.

Pół go­dzi­ny później na za­ku­rzo­nym par­kin­gu po­ja­wiła się ko­bie­ta z dwójką dzie­ci, za­pa­ko­wa­liśmy się do dum­nej kor­we­ty sprzed lat i ru­szy­liśmy.

Roz­dział 5

Kie­row­ca zwa­ny prze­zna­cze­niem

Czy pisałam już, że lubię podróżować tam, gdzie po­py­cha mnie prze­zna­cze­nie? Dla­te­go nie lubię zbyt szczegółowych planów, nie re­zer­wuję ho­te­li ani miejsc w au­to­bu­sach. Chcę być wol­na. Chcę po­czuć, że idę po naj­bar­dziej nie­zwykłej ścieżce, która roz­wi­ja się pod sto­pa­mi i sama pro­wa­dzi mnie naprzód.

To jest właśnie prze­zna­cze­nie.

Gdy­bym miała na­pi­sać sce­na­riusz fil­mo­wy do tej wy­pra­wy, to pew­nie sta­rałabym się tak do­brać miej­sca, żeby były w jakiś sposób znaczące i żeby żadne z nich nie po­ja­wiło się w fil­mie bez przy­czy­ny. Niby przez przy­pa­dek wpa­dam do mia­stecz­ka Do­li­na Wiel­ka­no­cy, mi­jam na uli­cy ob­ce­go człowie­ka, a po­tem nie­spo­dzie­wa­nie pod ko­niec fil­mu oka­zu­je się, że tego właśnie człowie­ka szu­kałam, ale kie­dy spo­tkałam go po raz pierw­szy, zupełnie nie zda­wałam so­bie z tego spra­wy. Tak byłoby w fil­mie, praw­da?

I tak właśnie zda­rzyło mi się w życiu.

Bo ta wy­pra­wa była jak film kręcony przez prze­zna­cze­nie.

Ale wte­dy jesz­cze oczy­wiście o tym nie wie­działam.

Val­le de Pa­scua to małe mia­stecz­ko z dużym par­kin­giem na­zy­wa­nym przez tu­bylców ter­mi­nal, czy­li „dwo­rzec”. Ale nie wy­obrażaj so­bie dwor­ca. Ra­czej duży plac udep­ta­nej zie­mi, po której chodzą bez­dom­ne psy. I cza­sem po­ja­wiają się sa­mo­cho­dy. Ale tyl­ko cza­sem.

Było późne popołudnie. Pust­ka. Dwóch zdzi­wio­nych We­ne­zu­el­czyków przy pla­sti­ko­wym sto­li­ku z bu­tel­ka­mi piwa. To była je­dy­na „re­stau­ra­cja”. Piszę to w cu­dzysłowie, bo przy­po­mi­nała bar­dziej wiej­ski bar w pu­styn­nej oko­li­cy, z której większość miesz­kańców uciekła z oba­wy przed smo­kiem. Zo­sta­li tyl­ko ci, którzy nie mie­li ni­cze­go do stra­ce­nia albo za­po­mnie­li już co to zna­czy strach.

Uli­ce były sza­re, za­ku­rzo­ne i pu­ste.

Ogro­dy były sza­re, za­ku­rzo­ne i pu­ste.

Dwo­rzec był sza­ry, za­ku­rzo­ny i pu­sty.

Był też ho­tel. Sza­ry, za­ku­rzo­ny i pu­sty.

Świat się za­trzy­mał.

Naj­wy­raźniej wpadłam w czarną dziurę hi­sto­rii. Do­okoła nie działo się nic.

Je­dyną żywą istotą był pies. Ale on też znaj­do­wał się w czar­nej dziu­rze.

Chu­dy jak szkie­let, kuśtykał na trzech no­gach unosząc nad zie­mią tułów po­zba­wio­ny sierści, tak jak­by jego or­ga­nizm po­sta­no­wił nie pro­du­ko­wać więcej zbędne­go fu­tra. Usiadł i kręcił się w kółko. Tak jak­by chciał wy­trzeć ze skóry coś, co go boli. Praw­do­po­dob­nie miał pod skórą pasożyty i w ten sposób chciał się od nich uwol­nić.

Spoj­rzał na mnie.

Położył się na ple­cach i znów kręcił się w kółko, tak jak­by chciał się wkręcić w zie­mię.

A może to nie pasożyty, tyl­ko sposób na powrót do przyszłości?

Może za­miast wzbi­jać kurz ude­rze­nia­mi stóp ubra­nych w klap­ki po­win­nam położyć się i wkręcić w zie­mię jak żywa śruba i dokręcić się na drugą stronę świa­ta, gdzie wszyst­ko jest in­a­czej, piękniej, le­piej, gdzie żywi po pro­stu są wciąż żywi??

Dziew­czy­na w pu­styn­nej re­stau­ra­cji spoj­rzała na mnie jak na du­cha. Zjadłam ryż ze smażony­mi ba­na­na­mi i poszłam spać.

Rano z pewną nieśmiałością wyj­rzałam na świat. Pust­ka nie­co ożyła. Pies bez sierści dokręcił się na dru­gi ko­niec świa­ta, bo znikł. A na pla­cu zwa­nym dwor­cem stał naj­praw­dziw­szy sa­mochód!

Mój sa­mochód!

To zna­czy zma­te­ria­li­zo­wa­ny tam spe­cjal­nie dla mnie srebr­ny krążownik sprzed stu lat.

– Bu­enos días! – po­wie­działam radośnie.

– Bu­enos días! – od­po­wie­dział kie­row­ca. W ko­szu­li, kow­boj­skich bu­tach i ka­pe­lu­szu.

– Ca­ica­ra de Ori­no­co? – za­py­tałam z na­dzieją.

To miej­sco­wość pra­wie w sa­mym środ­ku We­ne­zu­eli, gdzie jest prom, którym trze­ba przepłynąć na drugą stronę rze­ki.

Tak wygląda prze­ciętny „port” nad Ori­no­ko. Kawałek zie­mi lub be­to­nu, de­ska i woda.

– Ca­bru­ta – rzu­cił w od­po­wie­dzi inną nazwę mia­sta, a ja na­gle usłyszałam dzwon w mro­kach mo­jej pamięci.

Ca­bru­ta! To brzmiało jak taj­ne hasło do pie­cza­ry, gdzie ukry­wa się Ja­mes Bond ze wszyst­ki­mi naj­bar­dziej bru­tal­ny­mi wy­ra­za­mi twa­rzy, na ja­kie może so­bie po­zwo­lić w fil­mach. Tak! Ze dwa­dzieścia lat temu je­chałam tą trasą po raz pierw­szy. I wte­dy od­kryłam, że Ca­bru­ta to jest…

– Ca­bru­ta to jest port po dru­giej stro­nie rze­ki – wpadł mi w myśl kie­row­ca. Naj­wy­raźniej na mo­jej twa­rzy zo­ba­czył cień myśli śmi­gających po moim umyśle.

– Właśnie! – zawołałam. – To jest tuż przed Ca­ica­ra de Ori­no­co!

– Po dru­giej stro­nie rze­ki – powtórzył spo­koj­nie.

– Cu­dow­nie!

Je­dy­ny sa­mochód. Je­dy­ny kie­row­ca. I je­dzie dokład­nie tam, gdzie ja chciałabym po­je­chać.

– Je­steś pierw­sza – ostu­dził mój zapał. – Bra­ku­je troj­ga.

A rze­czy­wiście. Je­stem tu na ra­zie sama jak pa­lec. Jeśli nie li­czyć be­to­no­wej ławki, z którą będę nawiązywać bliską przy­jaźń przez następne go­dzi­ny. Usiadłam i pomyślałam ja­kie to nie­sa­mo­wi­te, że ten kie­row­ca przy­szedł na pu­sty par­king w ocze­ki­wa­niu na pasażera, a ja przyszłam w to samo miej­sce w ocze­ki­wa­niu na kie­rowcę z sa­mo­cho­dem – i spo­tka­liśmy się tak, jak­byśmy byli so­bie prze­zna­cze­ni. Pasażer dla kie­rowcy i kie­row­ca dla pasażera. A prze­cież żadne z nas nie mogło li­czyć na to, że tak się sta­nie. Ja jesz­cze dwa dni temu byłam dwa­dzieścia tysięcy ki­lo­metrów stąd, w za­sy­pa­nej śnie­giem Pol­sce.

Krążowni­ki szos jeżdżące po We­ne­zu­eli jako mniej­sze au­to­bu­sy – tyl­ko wte­dy, kie­dy zbie­rze się pięcio­ro chętnych pasażerów.

A dzi­siaj je­stem tu­taj, siedzę na ławce i ma­cham no­ga­mi. Moja czar­na tor­ba już leży za­pa­ko­wa­na w bagażniku.

I wiesz jak to jest. Mogłoby się zda­rzyć tysiąc różnych rze­czy. Kie­row­ca mógłby wbiec do sa­mo­cho­du i od­je­chać przed sie­bie. Albo mógłby po­wie­dzieć, że nie chce dłużej cze­kać, po­je­dzie z jed­nym pasażerem, za­trzy­mać się na polu i odciąć mi głowę. Właści­wie wszyst­ko było możliwe tam­te­go po­ran­ka.

Ale świat podążał w do­brze zna­nym so­bie kie­run­ku, a mnie nie po­zo­sta­wało nic in­ne­go jak mu za­ufać i dać się po­pro­wa­dzić.

Roz­dział 6

Podróż wszyst­ko zmie­nia

Dzie­wiąta rano. Gorąco. Be­ton. Rozglądam się.

Hen, po dru­giej stro­nie za­ku­rzo­ne­go pla­cu jest kil­ka bu­dek. Wy­da­je się, że ktoś rozkłada w nich krzesła, może na­wet pa­rzy kawę. Oooo. Czuję drgnięcie w oko­li­cach ser­ca. Kawa!

Nie, nie żebym była wiel­bi­cielką tego na­po­ju. W Pol­sce właści­wie piję tyl­ko kawę zbożową. Ale w podróży dzieją się z człowie­kiem dziw­ne rze­czy. Ma ochotę na coś, cze­go zwy­kle nie lubi. Robi coś, co wcześniej nie przyszło mu do głowy. I znaj­du­je w so­bie taką siłę, z ja­kiej wcześniej nie zda­wał so­bie spra­wy.

Podróż wszyst­ko zmie­nia.

I to właśnie lubię w niej naj­bar­dziej.

Także to, że nie mam pojęcia jaka to będzie zmia­na i do cze­go mnie za­pro­wa­dzi.

Tam­te­go ran­ka jed­nak na be­to­no­wej ławce dokład­nie wie­działam cze­go chcę. Kawy!!! Gorącej, moc­nej, czar­nej, dokład­nie ta­kiej ja­kiej nie lubię pić!!! Bo dzi­siaj właśnie na taką kawę mam naj­większą ochotę!!!

Mój srebr­ny krążownik stoi sa­mot­nie na par­kin­gu. Kie­row­ca gdzieś znikł. Za­rzu­cam podręczny ple­cak na ramię i nie oglądając się za sie­bie, idę do bud­ki z kawą.

Pach­nie! Nęci!

– Un cafe por fa­vor3! – mówię z ulgą i od razu do­daję: – Con mu­cha agua4.

– Gu­ay­oyo? – domyśla się ku­char­ka.

– Gu­ay­oyo? – po­wta­rzam po niej trochę bez­rad­nie.

– Gu­ay­oyo to jest kawa z dużą ilością wody. Roz­wod­nio­na. Taką podać?

– Tak! – mówię z radością. – Gu­ay­oyo!

Port nad Ori­no­ko.

Wyj­muję no­tat­nik i za­pi­suję to nowe słowo. Nie byłam w We­ne­zu­eli po­nad dzie­sięć lat i całkiem mi to określe­nie umknęło z pamięci.

Gu­ay­oyo jest pysz­ne. Tak gorące, że pa­rzy w język. Tak czar­ne, jak ama­zońska noc. I tak po­bu­dzające, że czuję jak w mo­ich żyłach po­ja­wia się rze­ka świeżej ener­gii.

Ku­puję jesz­cze kil­ka ba­nanów, które w We­ne­zu­eli – w odróżnie­niu od większości krajów świa­ta – na­zy­wają się wca­le nie ba­na­na, tyl­ko cam­bur.

I wra­cam na be­to­nową ławkę.

Zda­je się, że po­ru­szyłam nurt zda­rzeń. Moje kro­ki i głośne sior­ba­nie gorącej kawy prze­bu­dziło świat na jed­nym ze swo­ich naj­bar­dziej za­ku­rzo­nych końców, bo nie­spo­dzie­wa­nie roz­legło się war­cze­nie sil­ni­ka i na par­king wto­czył się dru­gi sa­mochód! A z nie­go wy­siadły dwie pa­nie! I one też chcą je­chać do Ca­bru­ta!

Cze­ka­my ra­zem.

Bra­ku­je jesz­cze jed­ne­go pasażera.

Następna kawa.

Dwa ba­na­ny zwa­ne cam­bu­ra­mi.

Kil­ka­naście stron z książki o Be­atle­sach, którą za­brałam ze sobą do czy­ta­nia.

Dwu­na­sta w południe.

Ostat­ni pasażer.

Ru­sza­my!

Wąska szo­sa, z na­prze­ciw­ka pędzą ciężarówki. Kie­row­ca trzy­ma kie­row­nicę jedną ręką, wiatr łopo­cze kołnie­rzy­kiem jego ko­szu­li. Sa­mochód jest chy­ba sprzed stu lat, ale ma sil­nik jak słoń. Albo ra­czej jak dzi­ki mu­stang. Mu­sku­lar­ny i za­wsze na prze­dzie sta­da. Prześci­ga­my wszyst­kie inne sa­mo­cho­dy na dro­dze.

Ze­ga­ry nie działają. De­ska roz­dziel­cza zasnęła snem wiecz­nym daw­no temu o godz. 7:30. Tak za­pa­miętał ze­gar.

Ka­na­py wy­tar­te od do­tknięć tysięcy osób, ja­kie się przez nie prze­winęły. Za­gad­ko­we ślady na drzwiach, wyłama­ne klam­ki i abs­trak­cyj­na lamp­ka pod su­fi­tem. Czter­dzieści stop­ni gorąca, tro­pi­kal­ne słońce, kurz i smu­gi obec­ności in­nych po­jazdów na dro­dze, które mi­ja­my z prędkością około 150 km/godz. Tak sądzę, bo urządze­nia po­mia­ro­we są prze­cież ze­psu­te.

Dro­ga z Val­le de Pa­scua jest su­cha i płaska. Roz­pa­lo­na sa­wan­na, pra­wie żad­nych drzew, zero cie­nia. Na gorących pa­stwi­skach stoją białe gar­ba­te kro­wy. Pu­sta zie­mia porośnięta krza­ka­mi. Y nada mas5.

O, prze­pra­szam. Fa­ta­mor­ga­na?

Nad drżącą z gorąca zie­mią na­gle uka­zu­je się drew­nia­ny sto­lik. A na sto­liku ter­mos. Obok na de­sce leżą bryły białego sera. I pust­ka. Cha­ta z gli­ny sto metrów da­lej.

Mój srebr­ny stu­let­ni che­vro­let sta­je. Z cha­ty wy­bie­ga dziew­czy­na o roz­wia­nych włosach. Ku­pu­je­my gorącą kawę z ter­mo­su, ser na wagę i ciast­ka na­dzie­wa­ne mar­mo­ladą z pa­pai. I je­dzie­my da­lej.

Roz­dział 7

Em­pa­na­da z mięsem

Jeśli nie umiesz cze­kać, nie wy­bie­raj się do Ame­ry­ki Południo­wej. Tam wszy­scy cze­kają. Za­wsze. Na wszyst­ko. Cze­ka­nie jest częścią życia. Jest tak samo oczy­wi­ste i na­tu­ral­ne jak od­dy­cha­nie. I trze­ba się tego na­uczyć.

Ja już umiem cze­kać.

Siedzę i patrzę. Za­wie­szam się wzro­kiem na lu­dziach, na chmu­rach, na drze­wach albo na pta­kach. Nie myślę, nie po­na­glam, nie przyśpie­szam ni­cze­go. Bo wszyst­ko musi się to­czyć swo­im ryt­mem, a je­dy­ne, co możesz zro­bić, to spo­koj­nie cze­kać na swoją ko­lej – aż będziesz mógł włączyć się w ten rytm i zo­stać z nim unie­sio­ny da­lej.

Nie zdzi­wiłam się, że muszę cze­kać aż łódź się napełni. Stanęłam nad brze­giem Ori­no­ko i witałam się ze srebr­ny­mi fa­la­mi. Tak ją za­pa­miętałam – srebrną, łagod­nie fa­lującą jak wstążka na wie­trze.

Ca­bru­ta to port nad Ori­no­ko. Czy wi­dzisz już na­brzeże, łodzie, skle­py i bary? To za­po­mnij o nich.

Wy­obraź so­bie ra­czej lek­ko na­chy­lo­ny, sze­ro­ki brzeg rze­ki z brązo­wym pia­skiem i ka­mie­nia­mi. Na skra­ju stoją bud­ki z pa­tyków i bla­chy. W wo­dzie cze­kają czer­wo­ne i nie­bie­skie łodzie o długich dzio­bach. Niektóre świeżo po­ma­lo­wa­ne, inne z obłupaną farbą, prze­rdze­wiałe, pamiętające cza­sy Krzysz­to­fa Ko­lum­ba. Gdzie­nieg­dzie stoją bla­sza­ne becz­ki z pa­li­wem, wy­sta­je drew­nia­ne wiosło albo gru­by sznur. War­czy mo­tor. Taksówki tu ra­czej nie dojeżdżają, bo grunt jest zbyt nierówny. Ale za­wsze można dosiąść taksówki mo­to­cy­klo­wej, która ostrożnie wta­cza się na pia­sek na dwóch kołach. Pasażer. Pasażer. Pasażerka.

Cze­kam cier­pli­wie aż zapełni się cała łódź. Sta­rusz­ka z miską świeżo usmażonych em­pa­nad, czy­li dużych smażonych pie­rogów z na­dzie­niem. Zda­je się, że chce je sprze­da­wać w mieście po dru­giej stro­nie rze­ki.

Cze­kam. Cze­kam. Cze­kam.

Spraw­dzam czy w bla­sza­nych bud­kach jest coś, co mogłabym zjeść. To nie jest kraj dla zdro­wych lu­dzi. Tyl­ko buły i pie­ro­gi smażone w głębo­kim tłuszczu.

Muszę cze­kać aż zapełni się łódź, wyjaśnię więc co to jest em­pa­na­da.

To spe­cjal­ność Ame­ry­ki Południo­wej, nie tyl­ko We­ne­zu­eli. Cia­sto roz­wałko­wa­ne na pla­cek wiel­kości małego ta­le­rzy­ka i złożone na pół z na­dzie­niem z mięsa albo kur­cza­ka. Cza­sem tra­fi się na­dzie­nie z sera, ale i wte­dy najczęściej w to­wa­rzy­stwie szyn­ki. We­ge­ta­ria­nie jesz­cze tu nie przy­by­li. Za­le­pio­ny pieróg ma wiel­kość dłoni. W nie­licz­nych wyjątkach pie­cze się w pie­cu na złoto. W 99% przy­padków wrzu­ca się go do gorącego ole­ju i smaży. Cia­sto może być pszen­ne albo ku­ku­ry­dzia­ne – to dru­gie jest grub­sze, bar­dziej so­czy­ste. To pierw­sze – kru­che i nasączo­ne tłuszczem.

Okrop­ne!

Ale kie­dy nie masz tego, co lu­bisz, to uczysz się lubić to, co masz.

Powąchałam unoszący się w po­wie­trzu za­pach sta­re­go tłuszczu i mięsa. Pomyślałam, że odłożę tę naukę na później.

Smażona are­pa z ryb­nym na­dzie­niem, ku­pio­na od ku­char­ki w por­cie.

Naj­bar­dziej po­pu­lar­ne je­dze­nie w We­ne­zu­eli – smażone pa­ste­les z pszen­nej mąki z mięsnym na­dzie­niem (na górze) i em­pa­da­nas, też smażone z mięsnym na­dzie­niem, ale z mąki ku­ku­ry­dzia­nej.

Roz­dział 8

Au­to­bus pełen myśli

Obu­dził mnie świerszcz. Wy­da­wał z sie­bie po­je­dyn­cze brzęknięcie, ta­kie jak ude­rze­nie w in­stru­ment z dzwon­ka­mi. Głośno. Co se­kundę. Była czwar­ta rano.

O piątej dołączył do nie­go dru­gi, bar­dziej nieśmiały i z inną mu­zyką.

O szóstej otwo­rzyłam oczy. Gdzie ja je­stem?… War­sza­wa, Ca­ra­cas, dro­ga przez spie­czoną sa­wannę, prze­pra­wa przez rzekę… Już wiem. Ca­ica­ra de Ori­no­co.

Kie­row­ca taksówki po­wie­dział mi wczo­raj, że to jest naj­bar­dziej roz­ciągnięte w prze­strze­ni mia­sto w We­ne­zu­eli. I leży pra­wie dokład­nie pośrod­ku kra­ju. Stąd muszę złapać au­to­bus do Pu­er­to Ay­acu­cho.

Wstałam. O 6.30 byłam na ter­mi­na­lu. Au­to­bus już cze­kał. Właści­wie na­wet dwa – je­den do Ay­acu­cho, dru­gi do Ciu­dad Bolívar na wscho­dzie.

Śnia­da­nie?

Ro­zej­rzałam się.

Za­pa­ko­wałam torbę do bagażnika, cze­ka­liśmy jesz­cze na kil­ku pasażerów, pew­nie zdążę po­biec do je­dy­nej otwar­tej bud­ki po dru­giej stro­nie par­kin­gu.

Nie li­czyłam na wie­le.

We­ne­zu­ela rano po­si­la się pra­wie wyłącznie tymi nasiąkniętymi tłuszczem wy­pie­ka­mi, które występują najczęściej w dwóch, równie okrop­nych po­sta­ciach. Em­pa­na­da ma kształt dużego pie­ro­ga i grub­sze cia­sto, pa­stel jest kwa­dra­to­wy zro­bio­ny z cien­kiej, chru­piącej mąki pszen­nej.

Z własnej woli na­wet nie spoj­rzałabym na ta­kie śnia­da­nie, ale kurczę, nie miałam wyjścia. Nie było ab­so­lut­nie nic in­ne­go.

– Hola, bu­enos días6! – po­chy­liłam się nad okien­kiem.

– Bu­enos días – od­po­wie­dział mi nie­spo­dzie­wa­nie mały chłopiec. Miał naj­wyżej sześć lat.

Na dwor­cu au­to­bu­so­wym w Ca­ra­cas.

Spoj­rzał na mnie dużymi czar­ny­mi ocza­mi.

Za­wa­hałam się.

Prze­cież nie będę roz­ma­wiała z dziec­kiem o tym, że się śpieszę i chcę kupić coś do je­dze­nia. Ale wyraźnie czułam za­pach smażenia i wy­da­je mi się, że w drew­nia­nej skrzyn­ce z prze­szklo­ny­mi drzwicz­ka­mi leżały świeże em­pa­na­dy.

– Que hay de co­mer? – za­py­tałam więc, licząc na to, że chłopiec po­bie­gnie po kogoś do­rosłego. – Co jest do je­dze­nia?

– Em­pa­na­das de car­ne – od­rzekł chłopiec poważnie i nie ru­szył się z miej­sca. – Em­pa­na­dy z mięsem. I pa­ste­le z kur­cza­kiem.

Jęknęłam.

– Czy jest coś bez mięsa? Może z se­rem?

– Nie ma.

Obej­rzałam się czy au­to­bus wciąż stoi. Stał, ale jak­by bar­dziej nie­cier­pli­wie. Nie było cza­su do stra­ce­nia. De­cy­zja.

– Po­proszę jedną em­pa­nadę i je­den pa­stel – mówię i wciąż cze­kam na to, że chłopiec zawoła mamę.

Ale on bie­rze szczyp­ce, wkłada moje za­ku­py to pa­pie­ro­wej to­reb­ki, która na­tych­miast nasiąka tłuszczem, po­da­je mi ją przez okien­ko i mówi ile mam zapłacić. Daję mu bank­not, on mi wy­da­je resztę, mówi „Dziękuję” i za­cho­wu­je się jak do­rosły człowiek. Po do­rosłych ani śladu.

– Dziękuję bar­dzo – mówię jak do do­rosłego.

– Proszę bar­dzo – od­po­wia­da chłopiec. Stoi nie­ru­cho­mo po dru­giej stro­nie okien­ka i pa­trzy mi pro­sto w oczy.

Już czas! Biegnę do au­to­bu­su, zaj­muję miej­sce przy oknie. Otwie­ram nieśmiało prze­siąkniętą pla­ma­mi z tłuszczu to­rebkę. Je­stem głodna. Ale nie jem mięsa. Ale je­stem głodna. Ale nie jem mięsa!!!

Em­pa­na­da jest grub­sza i bar­dziej ciężka. Ciepła, świeżo usmażona. Kie­dy wy­sty­gnie, będzie nie­do­bra. Wyciągam ją z wa­ha­niem i od­gry­zam naj­mniej­szy możliwy kęs na sa­mej górze.

Kie­row­ca za­my­ka drzwi. To jest zwykły lo­kal­ny au­to­bus. Nie ma kli­ma­ty­za­cji, hur­ra!!! Mam mo­kre włosy po zim­nym po­ran­nym prysz­ni­cu, te­raz czuję jak roz­wie­wa je ciepły wiatr. Cu­dow­nie! Uwiel­biam ta­kie podróżowa­nie.

Przy­sa­dzi­sty, trzęsący się i skrzy­piący au­to­bus pełen lu­dzi z po­bli­skich wio­sek i mia­ste­czek, którzy prze­mie­rzają kraj w tyl­ko so­bie zna­nym celu. Chciałabym kie­dyś za­trzy­mać taki au­to­bus w cza­sie. Wyjąć go z tej podróży tak jak się wyj­mu­je za­baw­ko­wy wa­gon pociągu z mi­nia­tu­ro­we­go składu pędzącego po maleńkich szy­nach. Za­trzy­mać go poza upływem cza­su tak długo, żebym mogła na spo­koj­nie po­roz­ma­wiać z każdym pasażerem. Za­py­tać dokąd je­dzie, po co, ja­kie ma ma­rze­nia, cze­go się spo­dzie­wa, cze­go się boi. Au­to­bus pełen myśli. Taką na­pi­sałabym książkę.

Ale na ra­zie nie mam ta­kiej mocy, żeby unieść au­to­bus w prze­strzeń poza cza­sem, więc tyl­ko siedzę i patrzę. Na In­dia­ni­na ubra­ne­go w czer­woną prze­paskę bio­drową z pom­po­na­mi. I dwie In­dian­ki, które mu to­wa­rzyszą. Kow­bo­ja w bu­tach z ostro­ga­mi. Sta­ru­szeczkę z si­wym war­ko­czem i torbą pełną ziół. Pulch­ne dziew­czy­ny w ob­cisłych bluz­kach, spod których na wol­ność wy­ry­wają się ich bar­dzo ściśnięte biu­sty. Na małe dzie­ci z zaśli­nio­ny­mi za­baw­ka­mi w rękach. I na kie­rowcę, który oprócz trzy­ma­nia kie­row­ni­cy wy­ko­nu­je dziw­ne ru­chy.

O, o! Na­gle słyszę w głowie dzwo­nek alar­mo­wy.

Jezu! Mam na­dzieję, że to nie to, co myślę!

Nie wiem czy kie­dy­kol­wiek mie­liście okazję doświad­czyć cze­goś po­dob­ne­go. Jeśli nie, to nie czuj­cie się z tego po­wo­du po­krzyw­dze­ni 🙂