Strona główna » Obyczajowe i romanse » Bóg nie mieszka w Hawanie

Bóg nie mieszka w Hawanie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-391-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bóg nie mieszka w Hawanie

Kiedy reżim castrowki dostaje zadyszki, Don Fuego nadal śpiewa w lokalach Hawany. Niegdyś jego wspaniały głos elektryzował tłumy. Czasy jednak się zmieniły i król rumby musi odejść. Sfrustrowany, błąkając się po mieście, spotyka Mayensi, płomienną rudowłosą piękność – i zakochuje się w niej bez pamięci. Ale otaczająca dziewczynę tajemnica jest zagrożeniem dla ich niewiarygodnej idylli. Bóg nie mieszka w Hawanie to pieśń dedykowana ludziom, którym los nie sprzyja, lecz zarazem wyprawa do krainy paradoksów i wielkich marzeń. Łącząc mistrzostwo i inspirację współczesnego Steinbecka, Yasmina Khadra snuje nostalgiczną refleksję na temat młodości, która minęła bezpowrotnie naznaczona radością śpiewania i tańczenia oraz wiarą w szczęśliwe jutro.

Polecane książki

Myszka Podróżniczka wyrusza w daleką podróż. Co ją do tego skłoniło? Jakie czyni przygotowania? Jak wygląda jej wędrówka? Kogo spotka na swej drodze? Niewątpliwie Myszka przeżyje niezwykłe przygody, zawrze ciekawe przyjaźnie, a jednocześnie dojdzie do ciekawych wniosków.Książka ma swoje drugie dno –...
Powołaniem Jessiki jest pomoc innym. Jako pracowniczka społeczna swoje obowiązki wykonuje z oddaniem i satysfakcją. Kiedy więc odnajduje pod drzwiami porzucone niemowlę, chce zrobić wszystko, aby odnaleźć rodzinę dziecka. Pomaga jej w tym detektyw Sterling. Cyniczny i niechętny ludziom, w przeciwień...
Luśka to dziewczyna, jakich mało. Może nie ma figury modelki ani klasycznych rysów twarzy, może nie czeka na nią rodzinna fortuna i przyszłość w świecie show-biznesu, ale za to może się pochwalić nieprzeciętnym optymizmem, dystansem do siebie i szalonym poczuciem humoru. I mimo że Luśka co chwil...
Człowieku! czy umiesz urojenia odróżnić od rzeczywistego niebezpieczeństwa? to możesz i wyobrazić sobie wiatr! a nawet i sam zostać wiatrem! Jeśli dotąd nie miałeś niczego, nic nie stracisz, a zyskasz wiele! Bo człowiek mądry nie poprzestaje na tym, co dostał, on się potęgą, jak wiatr, stać potrafi....
Praktyczny poradnik, w którym znajdziesz pomysły na samodzielne wykonanie niebanalnej biżuterii, ciekawych zabawek i oryginalnych upominków z filcu. Przy każdym projekcie zamieszczono wykaz niezbędnych materiałów i narzędzi, instrukcję wykonania krok po kroku oraz liczne fotografie pomocnicze. Dowie...
Jak polubić samego siebie, jak odzyskać poczucie celu, jak nauczyć się w wiary w siebie, jak odzyskać siłę, jak nauczyć się być znów sobą, jak odnaleźć się wśród ludzi, jak nauczyć się myśleć pozytywnie, jak zaprzyjaźnić się z własnym ciałem, jak wyprostować poplątane emocj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yasmina Khadra

Tytuł oryginału:

DIEU N’HABITE PAS LA HAVANE

Copyright © Editions Julliard, Paris, 2013,

through arrangement with Renata de La Chapelle Agency

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Zdjęcie na okładce: © dreamstime.com/Danmir12

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Maria Zając, Emilia Grzeszczak

ISBN: 978-83-8110-391-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Daremnie na źdźble

Wylądować próbuje

Ważka ciężkawa

WĘDROWNY MNICH BASHŌ

(1644–1694)

1

„Kto za dużo marzy, zapomina żyć”, mawiał Panchito.

Jestem uosobieniem własnych marzeń, niemniej wgryzam się w życie wszystkimi zębami, nie roniąc ani okruszka.

We wszystkim szukam dobrych stron, bo na pewno jakieś są. Postrzegam szklankę w połowie pełną, formę uśmiechu za grymasem, a gniew jako wypaczony entuzjazm.

Świat nie musi być doskonały, do nas jednak należy znalezienie w nim sensu, który pomoże nam osiągnąć jakąś cząstkę szczęścia. Z każdej złej passy niezawodnie jest wyjście. Wystarczy w to wierzyć. Ja wierzę. Uprawiam ten swój optymizm we własnym ogródku.

Przebudziłem się do radości życia w wieku pięciu lat; wcześniejszych lat nie pamiętam – jestem pewien, że były wspaniałe, ponieważ wspaniali byli moi rodzice.

Matka była chórzystką. W Trinidadzie, jej rodzinnym mieście, nazywano ją Rudą Syreną. Była zjawiskowa, z cerą jak u niemowlęcia, płomiennymi włosami, które spływały poniżej pleców, i zielonymi oczami lśniącymi jak szmaragdy. Kiedy mój ojciec po raz pierwszy usłyszał jej śpiew, zachwycił się bez reszty. Poślubił ją, nie zwlekając. Gody powtarzały się każdej nocy, uściski związywały ich coraz mocniej; wystarczyło, że na siebie spojrzeli, by w miejsce oczu zajaśniały zorze polarne. Rzadko się zdarza tak wielka miłość. Była to miłość ludzi prostych, którzy wiedząc, że są dla siebie stworzeni, stają się nawzajem dla siebie światem.

Ojciec był wysokim urodziwym Mulatem, cudownym owocem niemożliwego skrzyżowania litewskiego arystokraty na uchodźstwie i dziecka wyzwolonej niewolnicy – po jednym z rodziców odziedziczył dobre maniery, po drugim wytrzymałość. W starannie odprasowanym starym garniturze, w kapeluszu nasuniętym na oczy i świeżo wypastowanych półbutach mógłby uchodzić za księcia nocy. Nawet kiedy nie udawało mu się związać końca z końcem, niewiele nam odmawiał, mojej starszej siostrze i mnie. Powiadał: „Biedą nie jest brak pieniędzy; biedą jest brak wspaniałomyślności”. Ostatnią koszulę by oddał potrzebującemu. W dzień chwytał się drobnych prac, wieczorami dorywczo tyrał w knajpie za nędzne grosze, w końcu trafiła mu się stała praca w charakterze szofera. Woził Lucky’ego Luciana, który miał hotel nad samym morzem, później niejakiego Brutusa, jednego z największych bogaczy na Kubie, który musiał uciekać z wyspy nazajutrz po upadku Fulgencia Batisty.

Kiedy wybuchła rewolucja, ojciec na miesiąc zaszył się w domu. Nie ze strachu, lecz dla zasady. Dla niego poświęcenie siebie było największą krzywdą, jaką można sobie zadać. „Umrzeć dla idei – dowodził – to powierzyć tę ideę uzurpatorom; sieroty na próżno będą się jej domagały, nikt im jej nie zwróci”.

Mój ojciec nie wierzył w ideologie, które wiążą się raczej z hodowaniem umysłu niż z praniem go, ani w rewolucje, które zadowalają się wymianą tyranii, zamiast je obalać, ani w walki z ludźmi o krótkiej pamięci, którzy wmawiają innym, że istnieją sprawy cenniejsze niż życie, co ponad wszystko go oburzało. On kochał życie ze wszystkimi wzlotami i upadkami, z cudami i niedoskonałościami, z hucznymi zabawami i chwilami ciszy. Mój ojciec był zdolny wysnuć marzenie z jednego kłębka dymu; z każdej przyjemności korzystał, jakby była ostatnia, żywiąc przekonanie, że naszymi nielicznymi dobrymi uczynkami są chwile radości dzielone z istotami, które miłujemy, a cała reszta to tylko rezygnacja.

On mnie nauczył, jak robić ucztę z kanapki. On także mi wpoił, że kto chce być mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, nie powinien nawet próbować udawać kogoś innego – w ten sposób przynajmniej nikogo się nie oszukuje.

Jedyna rada, jakiej mi udzielił, brzmiała: „Żyj własnym życiem”. Według niego takie zalecenie miało sens.

W latach pięćdziesiątych XX wieku zabierał mnie na występy królów bolera, guajiry, charangi. I tak oto odkryłem najświętsze dobrodziejstwo, bez którego świat byłby jednym oszalałym wrzaskiem: muzykę, wspaniały dar, którego Bóg zazdrości ludzkości. Przez zatłoczone gospody przewijali się Celia Cruz, Eduardo Davidson, Pérez Prado i cała zgraja otrzaskanych bajecznych muzyków. W tamtych czasach Hawana nie trzeźwiała, knajpy wibrowały w rytmie cza-czy, mambo rzucało czar na hulaków, a na ulicach roiło się od klepiących biedę trovadores, pieśniarzy poszukujących sławy. Pamiętam, że po wyjściu z nocnych klubów wytworne podchmielone panie, zanosząc się śmiechem, dawały się zaprosić do wielkich aut; w kasynach z migotliwymi szyldami bogacze przepuszczali forsę, nawet jej nie licząc, a w ubogich dzielnicach, łącznie z najnędzniejszą, Santos Suárez, w drzwiach czy nawet wprost na chodniku przesiadywały natchnione nocne marki, bębniąc w skrzynki po dorszach. Hawana była rajem dla ważniaków z Florydy, dla „rodzin” z Baltimore, dla przemytników alkoholu, którym skończyły się zapasy, i dla ojców chrzestnych odbywających rekonwalescencję; kręgi towarzyskie miały się za niezdobyte warownie, do których przyjmowano jedynie białe konierzyki, niemniej mimo segregacji rasowej, dosięgającej także naszych władz, nam, Afrokubańczykom, nie zakazywano marzyć na peryferiach zakrapianych bibek. Wolno nam było zdychać z głodu, lecz nie mieliśmy prawa stronić od echa perkusji.

Pewnego wieczoru w sali pękającej w szwach wysłuchałem koncertu jedynego w swoim rodzaju Benny’ego Morégo zwanego el barbaro del ritmo.

Co za szok!

Wtedy trafiłem na swojego mistrza.

Miałem dziesięć lat, a więc całe życie przed sobą, aby z muzyki uczynić swoją wiarę i mszę z każdego śpiewanego kawałka.

I tak zostałem pieśniarzem.

Nazywam się Juan del Monte Jonava i mam pięćdziesiąt dziewięć lat. Mój pseudonim artystyczny to Don Fuego, ponieważ rozpalam żywym ogniem knajpy, w których występuję.

Ze śpiewem zapoznała mnie matka, kiedy jeszcze rosłem w jej brzuchu. Po urodzeniu moje krzyki słychać było w każdym zakamarku szpitala; podobno pielęgniarki szczypały mnie w paluszki u nóg, żebym płakał, tak były oczarowane czystością mojego głosu. Sceptycy uznają, że trochę naciągam fakty. Mają prawo tak myśleć. Tutaj powtarzam tylko, co mi opowiadano.

W swojej karierze miałem i mam w repertuarze jedynie standardy, czyli piosenki, które sobie pożyczam od innych, bo mimo swojej wirtuozerii nie zdołałem zainteresować żadnego tekściarza ani kompozytora. Odnoszę sukcesy w rumbie i muzyce son, interpretując je po mistrzowsku, ale nikt nie obdarował mnie tekstem, który byłby mój, tylko mój, z moim nazwiskiem wytłoczonym na płycie. Oczywiście chciałbym wydać hit ze swoim zdjęciem na kopercie, występować w knajpach z  w ł a s n y m i  piosenkami albo z roztargnieniem słuchać  s w o j e j  muzyki w taksówce, gdy kierowca przestaje widzieć drogę, tak mocno się głowi, czy to ja z nim jadę, czy jakiś sobowtór – niestety, sprawy się dzieją wedle woli śpiewek, które nam umykają. Gdybym powiedział, że jest mi to obojętne, skłamałbym bezwstydnie. Jestem urodzonym artystą; status naśladowcy frustruje mnie okrutnie, gdy przeglądając się w lustrze, stwierdzam, że mam „ładny pysk”, który zasługuje na prawdziwe laury. Opanowuję się jednak. Chociaż moje nazwisko nie widnieje na górze żadnego afisza, w żaden sposób nie umniejsza to mojego talentu. Kiedy trzymam mikrofon w ręce, automatycznie dostępuję nirwany – nie liczy się to, kim jestem, zanim wejdę na scenę, ani kim się staję, gdy sala opustoszeje. Wracam do domu tak wyczerpany i szczęśliwy, że zasypiam, nim przyłożę głowę do poduszki.

Zaznałem euforycznych okresów w młodości, było parę wzmianek w prasie – zresztą jednemu z dziennikarzy zawdzięczam przezwisko. Wykonałem La Era está pariendo un corazón Silvia Rodrígueza przed Fidelem Castro, dwa razy śpiewałem na urodzinach Gabriela Garcíi Márqueza, a także przed wieloma sowieckimi szychami składającymi oficjalną wizytę na wyspie; wystąpiłem nawet w filmie u boku boskiej Mirthy Ibarry, lecz w montażu wycięto mnie z niewiadomego powodu.

Dzisiaj, choć nie przyciągam tłumów, siłę mam niezmniejszoną ani o decybel.

Pracuję w Buena Vista Café – dawniej Buena Vista Palace, lokalu szczególnie cenionym przez graczy z Cincinnati i po rewolucji castrowskiej zdegradowanym do rangi „kawiarni” dla dobra proletariackiej sprawy. W miejscu tym przetrwały echa niegdysiejszej świetności: pyszna fasada wykładana marmurem, kolumny od frontu, trawnik ocieniony palmami kokosowymi, rozległy hol wyłożony lustrami. Tylko porządek i obsługa pozostawiają sporo do życzenia.

Publiczność, rzecz jasna, się zmieniła; teraz składa się z dawnych groupies, leciwych turystów, amatorów grubych cygar i bezwstydnych nastolatek. Ale to nic! Ja pozostaję świętym patronem roznamiętnionych wieczorów, zaklinaczem starych demonów. Wystarczy, że odchrząknę, a ludzie odrywają się od wszelkich trosk i spieszą na parkiet.

Trzeba mnie zobaczyć na scenie w panamie obwiązanej krwistoczerwoną wstążką, z końskim ogonem, zachowującego się tak osobliwie. Kiedy w rozpiętej koszuli odsłaniającej runo na muskularnym torsie, oparty na jednej nodze pochylam tułów, wybijając rytm czubkiem stopy, bywa, że panie mdleją.

Ludzie nadal przychodzą do tej „kawiarni” wyłącznie dzięki mnie, Don Fuegowi, buntowniczemu tchnieniu Karaibów.

Śpiewanie to całe moje życie.

Ja  j e s t e m  głosem – głowa, nogi, ręce, serce, brzuch są tylko przypadkowymi dodatkami do niego.

Tego wieczoru, podobnie jak we wszystkie przeszłe i z pewnością w te, które dopiero nadejdą, czuję się w pełni sił.

Jak na tę porę roku nie jest za gorąco, zachód słońca to istny cud, a sądząc po sznurach taksówek na parkingu Buena Vista Café, będą przepychanki w światłach rampy.

Z zadowolenia aż mnie przechodzi dreszcz.

– Dyrektor cię wzywa p o  występie – oznajmia Luis, odźwierny.

Zwykle dyrektor przyjmuje mnie  p r z e d  występem, ot, żeby uciąć sobie pogawędkę, tak się nudzi w tej swojej klitce.

Zawracam i z uniesioną jedną brwią szukam spojrzenia odźwiernego, który ucieka wzrokiem.

– Na pewno powiedział, że „po”, a nie „przed”?

– Kilka zębów nie melduje mi się na apelu, ale uszy mam jeszcze dobre.

– Zwykle w połowie przedstawienia szef się ulatnia. Czemu dzisiaj musi siedzieć do końca? Myślisz, że jest jakiś problem?

– Nic nie wiem i mam to gdzieś – burczy Luis i biegnie do podjeżdżającej taksówki.

Luis od dwudziestu dwóch lat czuwa przy wejściu do Buena Visty. Na Kubie odźwierni czasem pozwalają sobie na galony szersze od swoich ramion. Luis jest doskonałym tego przykładem. Oprócz zadań służbowych, takich jak rozłożenie parasola nad gościem albo przenoszenie bagaży, przypisuje sobie prerogatywy agenta ochrony: kontroluje napływ gości, wyrzuca dziwki, które przychodzą podrywać nadzianych grubasów o obcym akcencie, donosi także szefowi, aby mu się podlizać, lecz jego ulubionym zajęciem jest dobieganie do taksówek dowożących grupy turystów. Kiedy jakaś podjeżdża, oczy mu się zapalają, a minę pitbulla zastępuje słodziutki uśmiech, który rozcina mu gębę na dwoje. Jednym susem pokonuje podest i w chwili gdy otwiera drzwi auta, drugą rękę wyciąga po napiwek. W knajpie nazywamy go Magik. Otrzymane do ręki drobne chowa tak zręcznie, że nikt nie zdąży zauważyć, do której kieszeni je wsunął.

Stoję na ostatnim stopniu schodów wejściowych, obserwując Luisa. Kiedy widzę, jak zgarnia pieniądze zręczniej niż prestidigitator, dochodzę do wniosku, iż rzeczone „po” to na pewno fałszywy alarm.

Na dziedzińcu, gdzie odbędzie się fiesta, wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Zainstalowano mikrofony, wokół estrady ustawiono reflektory, podłączono kable; technicy jeszcze się biedzą nad wyregulowaniem dźwięku.

Moje tancerki przebrały się już w obcisłe kostiumy, które podkreślają legendarne krągłości ich bioder; paplają w garderobie z muzykami. Witam się z nimi, po czym spieszę do swojej garderoby, gdzie mam do dyspozycji metalową szafę przywiezioną z koszar i kanapę, na której mogę odpocząć. W zamkniętej na kłódkę szafie trzymam panamę, kupioną w Paryżu marynarkę Diora, którą w dowód przyjaźni podarowała mi ongiś żona belgijskiego dyplomaty, jedwabną koszulę, prezent od pewnej Kanadyjki, flanelowe spodnie i włoskie buty z okutymi czubkami. Odzieży takiej jakości nie da się kupić w Hawanie. Często swoje kostiumy sceniczne znajduję starannie poskładane na łóżku podrywu na jedną noc, na ogół młodej sześćdziesięciolatki przybyłej z dalekich krain w poszukiwaniu wyspiarskiej egzotyki, której czynną smakowitość ja czasami uosabiam. Nie sypiam z kobietami dla przyjemności, a tym bardziej dla pieniędzy, lecz po to, aby znaleźć się we wspomnieniach majętnych podróżniczek na podobnej zasadzie jak muzeum albo pomnik. Dzięki temu mam wrażenie, że jeżdżę z nimi po świecie – ja, który nigdy w życiu nie opuściłem Kuby.

Zaraz po zapadnięciu nocy orkiestra przygrywa Marię Bonitę, aby spóźnialscy mogli się wprawić w dobry nastrój. Przez uchylone drzwi garderoby zerkam na dziedziniec. Około sześćdziesięciu turystów siedzi na krzesłach postawionych na trawniku. Kelnerzy wciąż proponują napoje chłodzące, podając je z tacy utrzymywanej w równowadze na jednej ręce. Nieco na uboczu sparaliżowany starzec na wózku inwalidzkim drzemie z rozchylonymi ustami, strumyczek śliny spływa mu na podbródek. W głębi dwie panie w krótkich spodenkach już zaczynają kręcić biodrami wpatrzone w urodziwego czarnego ogiera wyraźnie czułego na uwagę, którą się go obdarza.

Mam ochotę wybiec na scenę, nie tracąc ani minuty. Moje ciało drży, jakby próbowało się wyswobodzić z odzieży i nagie wybiec na powietrze. Serce mi wali w piersi, omal jej nie rozsadzając. Od trzydziestu pięciu lat tak bije, ilekroć szykuję się do wyjścia na scenę. To chwila naznaczona cudowną intensywnością. Ogarnia mnie uczucie, że mogę teraz czynić cuda, że zaraz zdołam toksyny przemienić w iskry, dreszcze w orgazm. A potem jakąż dumą napawa mnie widok starego dziadka, który dzięki mnie znajduje siłę, by poruszać zesztywniałymi kośćmi w rytmie wybijanym na tumbadorach, par objętych w tańcu jak w pierwszych dniach idylli i cnotek o obwisłych piersiach zamieniających swoją przesadną rezerwę na taneczny krok. To moje osobiste szczęście, a żadne szczęście nie jest pełne, jeśli nie ma z kim go podzielić.

Jeszcze trochę, a padnę z niecierpliwości, w końcu jednak reflektory przenoszą się na garderoby, zapowiadając mnie; wychodzę z hukiem w chwili, gdy muzycy zaczynają Oye como va.

Po kilku hitach słuchaczy ogarnia rozgorączkowanie, później, gdy przechodzimy na salsę, letnicy wkraczają na parkiet, aczkolwiek uważają, aby nie przeszkadzać moim tancerkom. Niektórzy wyjmują iPady, żeby mnie sfilmować, inni telefony komórkowe i miniaturowe kamery. Rosła ruda kobitka, wyższa ode mnie o głowę, wchodzi na estradę, by jej cherlawy towarzysz w kapeluszu polowym sfotografował ją ze mną.

Około północy bawiących się ogarnia trans. Na parkiecie tłoczą się spoceni ludzie, depczą sobie po stopach w plątaninie nóg, bo nie dość pewnie się na nich trzymają, by nadążyć za oszalałym rytmem melodii. Wokół mnie krążą groupies z płonącym spojrzeniem i chętnymi ustami, muskają mnie rozedrganymi biodrami, po czym wracają na swoje miejsce zadyszane i upojone, by pożerać mnie wzrokiem.

Pod koniec zabawy jakiś pan w kwiecistych krótkich spodniach prosi, żebym mu zaśpiewał La negra tiene tumbao Celii Cruz – później mi wyzna, że śmierć kubańskiej diwy, za którą jeździł wszędzie tam, gdzie dawała występy, zostawiła pustkę w jego świecie.

W finalnym okrążeniu moje tancerki zapraszają wszystkich obecnych na scenę, a ja korzystam z tego, by zakończyć wieczór Guantanamerą, którą letnicy podejmują chórem, poruszając się w chwytającym za serce tańcu.

2

Jeszcze nie skończyłem się przebierać, a Luis już puka palcem w swój zegarek na znak, że dyrektor zaczyna się niecierpliwić. Przeczesuję włosy grzebieniem, zawiązuję koński ogon i zerknąwszy na swoje odbicie w lustrze, ruszam po schodach na piętro.

Biuro dyrektora mieści się w końcu korytarza. To nieduże surowe pomieszczenie o zakratowanych oknach, ze stołem jadalnianym o porysowanych kantach, dwoma żelaznymi krzesłami, minilodówką w kącie, przedpotopową szafą pancerną i zwisającą pod sufitem starą żarówką upstrzoną odchodami komarów. Pedro Parveras zarządza Buena Vistą od dobrych dwudziestu lat. Tyle czasu spędza na siedząco, pogryzając coś i kręcąc młynka palcami, że z tego się roztył. Jego urodziwa śniada twarz o delikatnych rysach nie pasuje do nalanego ciała, które poszerza się do dołu i na wysokości bioder rozlewa w postaci niekształtnych wałków. Pedro nie bardzo lubi się podnosić, bo jest niski i ma pałąkowate nogi. Na siedząco, z rękami założonymi na wydatny brzuch medytującego buddy, czuje się komfortowo. Choć dobił już do pięćdziesiątki, ani jeden siwy włos nie narusza czerni jego kędzierzawej czupryny.

To przyzwoity gość, trochę ociężały, ale wyrozumiały i wielkoduszny. Mimo że Luis ciągle mu znosi na temat personelu sensacje i sensacyjki wymieszane z plotkami, Pedro ani razu nikogo nie ukarał; z roztargnieniem wysłuchuje tylko kapusia, kiwa głową, przygryzając wargę, następnie obiecuje konsekwencje, których nie wyciągnie, i prosi, aby pozwolono mu się zająć sprawą tak banalną jak instrukcje wywieszane na ścianach korytarza.

Od pierwszego rzutu oka nie podoba mi się jego mina.

Wskazuje mi krzesło, proponuje piwo, lecz odmawiam, stojąc.

– Padasz z niewyspania – mówię. – To nie może poczekać do jutra?

– Jutro będzie nowy dzień, Juan. – Wtyka w zęby ogryzek cygara, zapala i odwraca głowę, by nie wydmuchnąć mi dymu w twarz. – Wszystko ma swój kres – mamrocze enigmatycznie.

– Nie lubię owijania w bawełnę, Pedro. Wal prosto z mostu. Chodzi o incydent z Marcusem, tak?

– A co ten kretyn znowu zmalował? O niczym nie wiem.

– W takim razie czemu trzymasz mnie tu po występie? Muszę odpocząć. Widziałeś, jak rozgrzałem publikę?

– Tak, patrzyłem przez okno.

– No to w czym problem?

Pedro ze złością pociąga resztkę cygara, po czym zgniata ją w popielniczce.

– Nasza stara buda będzie miała nowego właściciela, przyjacielu. Dziś o północy zmienia się jej status. – Spogląda na zegarek. – A mamy pierwszą trzydzieści jeden.

– Co proszę?

– Buena Vista zaczyna nowe życie, Juan. Jakaś pani z Miami kupiła ją w ramach prywatyzacji ogłoszonej przez partię.

Odnoszę wrażenie, że na plecy wylano mi kubeł lodowatej wody.

Ściska mnie w gardle.

– Buena Vista należy do państwa, to dobro narodowe…

– Wszyscy należymy do państwa. Do państwa należą nasze domy, kariery, troski, forsa, psy, żony i kurwy, a nawet sznur, na którym kiedyś nas powieszą. I kiedy państwo postanawia, że się bez nas obejdzie, jest w swoim prawie.

Pedro się wściekł. Denerwują go moje pytania, lecz rozgniewał się własnymi słowami. Nerwowym gestem przeczesuje sobie włosy.

– Też jestem wkurzony, Juan, ale to nie ma znaczenia.

– Ci nowi właściciele… co to za ludzie?

– Nie widziałem ich i nie wiem, czy zatrzymają część personelu, czy wszystkich wyleją. Szczęśliwa właścicielka przeprowadzi remont, więc przedstawienia są zawieszone do odwołania.

– Ile potrwa ten remont?

– Może pół roku, może rok.

Wreszcie dociera do mnie, do czego Pedro zmierza, i zwalam się na krzesło.

– To gdzie ja będę występował przez te pół roku?

– Na pewno nie tutaj.

– Ale, Pedro, znasz mnie. Umrę, jak nie będę śpiewał.

– Każdy kiedyś umrze.

– No przecież nie mogą mi tego zrobić. Jestem Don Fuego, rozpalam publikę.

– Wiesz co, Juan? Pozbądź się tego „Don”. To się kłóci z rewolucją.

Mam ochotę krzyknąć, że chociaż rewolucja formuje umysły, nie potrafi oczyścić naszych genów z tysiącletniego dziedzictwa ludzkości, że mój „Don” nie zawiera wywrotowych odniesień feudalnych, lecz jest w pełni zasłużonym tytułem szlachty artystycznej – mam ochotę to wszystko wykrzyczeć mu jednym tchem, ale historia z remontem gnębi mnie bardziej niż każda przykra uwaga.

– Zaraz, zaraz, Pedro, chyba nie rozumiesz. Oznajmiłeś mi właśnie, że przez jakieś pół roku mogę nie wejść na scenę. W życiu tyle nie wytrzymam. Pół roku to dla mnie wieczność.

– Powiedziałem: pół roku albo rok. A może nawet dłużej. I nie powiedziałem, że po remoncie nowi szefowie przyjmą cię z powrotem. Teraz to prywatny lokal. Nowa ekipa przyniesie własne zabawki i sprowadzi swoich artystów do zabawiania gości. Jak wieść niesie, Buena Vista będzie teraz przeznaczona wyłącznie dla raczej młodych turystów i dla złotych pociech naszej nomenklatury. A wieczorami będą grali reggaeton.

– Reggaeton w Buena Viście? – Aż mnie zatyka z oburzenia. – Reggaeton, tę kocią muzykę chuliganerii, w naszym lokalu?

– Ano tak, mój drogi, reggaeton w Buena Viście.

– Nie wierzę własnym uszom.

– Ja nie wierzę w anioły ani w raj, a mimo to dzwony w kościołach dzwonią.

Wychodzę z siebie, choć nie potrafię powiedzieć, czy z powodu prywatyzacji lokalu, czy dlatego, że reggaeton ma wyprzeć muzykę, która jest dumą Kubańczyków.

Kręcę głową oburzony.

– Nikt nie ma prawa dopuścić do tego, żeby taki skundlony zdegenerowany jazgot wykosił rumbę.

– Każde pokolenie, Juan, słucha muzyki, która mu odpowiada. Nie zakażemy modnych melodii.

– To wstyd, świętokradztwo. Kuba jest ojczyzną rumby. To nasz fundament, nasza tożsamość, kulturowa specyfika w świecie.

Pedro jest zmęczony. Z kciukiem pod brodą i palcem wskazującym na policzku wpatruje się we mnie zaczerwienionymi oczami.

– Mówiłeś o mnie tej pani? – pytam.

– Nie zatrudni cię. Mnie zresztą też nie.

– Ty jesteś kadra kierownicza. Szybko dostaniesz nową posadę.

– Przykro mi, Juan. Ale to nie koniec świata. Masz pensję gwarantowaną przez państwo, kartki żywnościowe i dość czasu, żeby znaleźć robotę w jakimś klubie albo w hotelu.

– Tu chodzi o Buena Vistę. Miejsce nieodłącznie związane z Hawaną. Nikt nie ma prawa oddawać go karierowiczom. Jesteś dyrektorem, powinieneś się sprzeciwić oddaniu budy i przywołać do porządku decydentów. To wbrew naturze.

Pedro wali w stół tak mocno, że popielniczka spada i roztrzaskuje się na podłodze.

– Dosyć! – Jego twarz przybiera szarosiną barwę, usta się rozchylają w dzikim grymasie. – Nie życzę sobie, żeby mi dyktowano, co mam robić, co jest dobre, a co złe, co jest słuszne, a co nie. Mam swój rozum i mogę wierzyć albo nie w zły los, bo kiedy boli mnie dupa, nikt tego bólu ze mną nie dzieli.

Nigdy wcześniej Pedro nie reagował tak przy mnie.

Bierze się w garść.

– Oburzanie się nic tu nie da – stwierdza chrapliwym głosem. – Jestem tak samo wściekły jak ty, Juan. Buena Vista to ponad dwadzieścia lat mojego życia, ale to nie jest samo życie. Żyjemy w kraju, gdzie decyzje się wykonuje, a nie dyskutuje.

Oczy mu błyszczą od łez. Zaciska pięści, aby powstrzymać szloch. Zasmuca mnie jego gniew. Zauważam, że moja nieustępliwość tylko podsyciła w nim to, co próbował powściągnąć.

– Przepraszam, Pedro, jeśli cię uraziłem.

– Przepraszać powinni ci, którzy mieszają się do tego, co ich nie dotyczy. Późno już, muszę iść, czas się położyć.

Ogłuszony słyszę swój szept:

– Mogłeś mnie uprzedzić wcześniej.

– To by nic nie dało, Juan. Zupełnie nic. A tak przynajmniej dzsiaj skończyłeś w chwale.

– Mówisz o opuszczeniu kurtyny! – mamroczę, wstając.

Noga za nogą idę do łazienki, ochlapuję się wodą. Ściany wokół wirują. Muszę się oprzeć o umywalkę, by nie upaść. Pedro mógł poczekać do jutra, żeby mi oznajmić tę straszną nowinę; jak ja teraz zasnę?

Schodzę na dół, jakbym spadał z chmur. W ciągu trzydziestu pięciu lat po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Przez całe życie trwałem w przekonaniu, że przyszedłem na świat, aby umrzeć na scenie, i nigdy widmo emerytury – a tym bardziej zwolnienia – nawet nie przeszło mi przez myśl.

Historia z prywatyzacją wydaje mi się tak samo niejasna jak przyszłość czekająca na mnie za zakrętem. Nie wiem, co o tym myśleć ani jak się zachować.

Luis siedzi skulony na stopniu. Nie podnosi głowy, gdy przechodzę obok.

Mój kuzyn Félix czeka za rogiem w swoim starym dodge’u z 1954 roku, którym jeździ jako taksówką. W pocie czoła usiłuje wytłumaczyć grupce turystek, że jest zajęty, ale jego licha znajomość angielskiego jeszcze bardziej komplikuje sprawę.

Z ulgą zauważa, że nadchodzę.

– Juan, na pomoc! Powiedz tym paniom, że nie jestem wolny. Chcą jechać do Cojímaru, żeby zobaczyć chatę Ernesta Hemingwaya, i myślą, że robię schody, by wytargować lepszą cenę.

Panie w liczbie trzech, z towarzyszącym im gościem, wysokim i chudym jak słup szczęścia, rozpoznają, kim jestem, i rzucają się na mnie. Nie pytając o pozwolenie, tulą się do moich boków drżące z radości, aby zrobić sobie zdjęcie. Jedna, mówiąca z silnym akcentem skandynawskim, mówi mi, że byłem „boski”. Najniższa wsuwa mi się pod pachę i robi się jeszcze mniejsza. „Wstawię na Facebooka” szczebiocze. „Ale będą mi zazdrościli!” Flesze błyskają w ciemności niczym posrebrzone magiczne ognie. Staram się przywołać na usta swój uwodzicielski uśmiech, pewien, że na zdjęciach nie wyjdzie mój wzrok.

– Przyjdziemy posłuchać pana jeszcze raz w przyszłym tygodniu, po powrocie z Santiago de Cuba – obiecuje mężczyzna.

W przyszłym tygodniu? myślę. Według jakiego kalendarza?

Panie całują mnie w policzki, ich cmoknięcia słychać w nocnej ciszy. Wyjaśniam, że taksówka czeka na mnie. Nie nalegają, biegną zaraz ku innemu samochodowi, który właśnie przystanął przy chodniku po drugiej stronie.

– Zeszło ci dzisiaj – mówi Félix z porozumiewawczym mrugnięciem. – Kto cię zmobilizował tak późno? Rozpalona Włoszka czy pulchna norweska blondyna jak snopek słomy?

– Wracaj do domu – odpowiadam. – Przejdę się.

– Już prawie druga!

– Mam zegarek, wyobraź sobie.

Nachyla się do mnie ze zmarszczonym czołem.

– Masz kłopoty, Juan?

– Nic takiego.

– Jesteś pewny?

– Człowiek nigdy niczego nie jest pewny, bracie, inaczej nie warto by żyć.

Nie poznaję swojego głosu. Bo też nie pamiętam, żebym kiedyś czuł się tak nędznie. Nie wiem, jak sobie poradzić ze strachem. Tego rodzaju doświadczeń po prostu nie znam. Przez całe życie musiałem tylko „znosić” owacje i życzliwe poklepywania po ramieniu.

– Nie chcesz powiedzieć, co się dzieje?

On także nie pamięta, by widział mnie równie przybitego.

– Nie martw się, Félix. Przejdę się brzegiem morza i wrócę do Casablanki.

– Prom nie kursuje o tej porze. Jak przepłyniesz zatokę?

– Pójdę po wodzie.

Z chodnika po drugiej stronie panie zamaszyście machają do mnie, zanim wsiądą do gruchota, który rusza z klekotaniem sfatygowanych zaworów. Zapadła cisza zasmuca mnie jeszcze bardziej.

Przechodzę przez jezdnię i ruszam uliczką pnącą się w górę.

– Hej! Juan! Na pewno wszystko gra? – woła za mną Félix.

– No przecież trzymam się na nogach – burczę, nie odwracając się.

Duża chmura zasłania księżyc. Na końcu chodnika latarnia robi z siebie świętego za sprawą aureoli światła obleganej przez muszki. W drzwiach rozsiadła się rodzina, mężczyźni w gaciach i podkoszulkach bez rękawów, kobiety skulone na płóciennych krzesełkach. Pozornie życie toczy się dalej: ludzie i rzeczy są tym, czym zawsze byli, lecz ja naraz czuję się obcy sobie i temu, co mnie otacza.

W hotelu Nacional jest mnóstwo ludzi, prawdopodobnie jakiś ślub albo kongres przeniósł się do baru. Samochody zabierają biesiadników sprzed wejścia. Słyszę trzaskanie drzwi, nawołujące się głosy.

Idę ulicą aż do świateł, dochodzę do długiej balustrady wzduż brzegu morza. Tu i ówdzie, częstując się bimbrem, gawędzą grupki tych, co nie mogą zasnąć. W soboty wszyscy miejscowi młodzi zbierają się w tym miejscu. Siedzą na murku tyłem do wyspy, ich spojrzenie tonie gdzieś na pełnym morzu, podobnie jak marzenia o ucieczce. Później, kiedy fala się podnosi, przestają dryfować w myślach i wracają do upijania się, aby dodać sobie odwagi i zająć się dziewczyną, która wyczekuje obok.

Tego wieczoru nieliczne nocne marki twardo stawiają czoło morzu, mają za mocno w czubie, by wrócić do domu. W zgiełku fal jest coś ogłupiającego. Zazwyczaj lubię łoskot wody rozbijającej się o beton i mleczne snopy tryskające wśród skał. Wszystko jest dla mnie muzyką, nawet staccato moich butów na chodniku. Tego wieczoru każda melodia rozbrzmiałaby we mnie krzykiem. Odnoszę wrażenie, że ktoś mnie stąd wygania.

3

W nocy nie zmrużyłem oka.

Rano skoro świt postanawiam wrócić do Buena Visty pod pretekstem, że chcę zabrać rzeczy osobiste. A tak naprawdę żywię absurdalną nadzieję, że ta historia z prywatyzacją to tylko takie gadanie, że oficjalnie niczego nie podpisano. Po drodze wyobrażam sobie Pedra i Luisa, którzy wypatrują mnie przed lokalem z dłonią na ustach, aby ukryć śmiech. Widzę, jak wytykają mnie palcami, wołając: „Aleśmy cię wpuścili, co? Załatwiliśmy ci bezsenną noc”, a mnie ogarnia ulga i wyobrażam sobie, jak im dziękuję, że mnie nabrali, bo dzięki temu czuję radość większą niż ta, którą zawdzięczam publiczności… Ale przed Buena Vistą nie ma nikogo. Szlaban jest opuszczony, by nie wjeżdżano na parking, w budce zauważam nowego strażnika. Przed głównym wejściem stoją dwie ciężarówki, w pobliżu krząta się ekipa przeprowadzkowa.

Holem zawładnęły luźne kartki i pisk przesuwanych mebli. Smutek powala. Można by powiedzieć, że odbywa się ewakuacja zagrożonego budynku. Robotnicy kursują po schodach w obie strony przygięci pod brzemieniem, czasami zderzają się ze sobą i dalej idą bez słowa przeprosin, zbyt utrudzeni, by zawracać sobie głowę dobrymi manierami.

Mówię, że chciałbym się widzieć z dyrektorem.

– Nowego jeszcze nie ma, stary jest na tarasie – informuje mnie młoda pani o woskowej cerze nadzorująca przejmowanie lokalu z kartonową teczką, w której ma zapisane na maszynie kartki.

Taras znajduje się na końcu rozległego kwadratu trawnika. Pedro siedzi rozwalony w trzcinowym fotelu z jedną nogą opartą o balustradę i spojrzeniem zatopionym w oddali. Na widok jego smutku nawet katu ścisnęłoby się serce. U nas, na Kubie, dla urzędnika, który długo grzał jeden stołek, brutalne przebudzenie poparzeniem przez pokrzywy jest gorsze niż powolna agonia. A Pedro przebudził się wcześniej, niż przewidywał. Nie muszę mierzyć mu pulsu, by wiedzieć, że jego serce bije tylko ot tak, dla rozrywki. Słysząc moje kroki, ogląda się; jego twarz przypomina glinianą aztecką maskę. Poznawszy mnie, próbuje nogą zepchnąć do rowu butelki po piwie poniewierające się pod fotelem, ale wyraźnie widać, że jest wstawiony.

Witam się z nim i siadam w fotelu obok.

Patrzymy razem na morze – on rozparty z wywalonym brzuszyskiem, ja usiłując sprawiać wrażenie rozluźnionego.

Czekam, aż Pedro coś powie albo chociaż westchnie czy wykona jakiś gest. Pedro jednak trwa oklejony wałeczkami tłuszczu. Ręką zwieszoną z podłokietnika fotela sięga wreszcie do ziemi, po omacku szuka butelki, ostatecznie flaczeje zniechęcony.

– Piękny dzień, prawda?

– Co? – odpowiada były dyrektor ze wzdrygnięciem.

– Powiedziałem, że mamy piękny dzień.

– Taaa… – mamrocze.

Ośmielony ciągnę: