Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Bóg Nilu

Bóg Nilu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7659-441-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bóg Nilu

Starożytny Egipt pod rządami faraona Mamose jest państwem chylącym się ku upadkowi: bezlitośni bandyci pustoszą kraj, administrację toczy korupcja, w Delcie Nilu zagnieździł się uzurpator, tymczasem arystokracja pławi się w złocie i rozrywkach. Wielki wezyr Intef, faktycznie rządzący Egiptem, ma tylko jedną ambicję - zasiąść na tronie faraonów. Aby zrealizować ten cel, gotów jest poświęcić jedyną córkę, piękną księżniczkę Lostris...

Polecane książki

Gry przerastające najśmielsze marzenia i… najgorsze koszmary Ostatni tom trylogii doktryna śmiertelności dla fanów rzeczywistości cyfrowych Michael jest graczem, który bez wątpienia lepiej czuje się w świecie wirtualnym niż realnym. Jego gry nie przypominają jednak zupełnie nieszkodliwej formy rozry...
O sztuce dobrego życia dla najmłodszych Mała Hania od zawsze marzyła o tym, by zostać wróżką. Wesoła i bystra dziewczynka pragnęła opiekować się innymi, nieść pomoc potrzebującym i sprawiać, by świat stał się lepszym miejscem. Spotkanie z wilkiem Albertem – stuletnim mędrcem i opiekunem lasu, któ...
Ostatnie 15-lecie to okres intensywnego rozwoju rynku reklamowego w Polsce. Dziś po reklamę publiczną sięgają już nie tylko przedsiębiorcy dysponujący wysokim kapitałem. Rozwój technologii pozwala na dotarcie z reklamą niewymagającą wysokich nakładów finansowych do niemal każdego miejsca na ziemi. N...
Czy na czele zbrodniczej instytucji mogą stanąć dobrze wykształceni inteligenci? Paweł Sztama pokazuje drogę wysokich funkcjonariuszy UB od przedwojennych uniwersytetów do powojennych pokojów przesłuchań.   Komunistyczny aparat bezpieczeństwa odpowiada za najgorsze zbrodnie okre...
Dlaczego  uczniowie się rozpraszają? Czy dziewczynki uczą się szybciej? Jak zapamiętujemy informacje? Czy dzieci potrzebują rówieśników? Dlaczego gwiazdor kinowy staje się autorytetem, a nauczyciel nie?   Memy są „genami kultury”. Ich przykładami są idee, melodie, plotki, teorie naukowe czy elementy...
Taka była Polska Ludowa! W pełnej absurdów rzeczywistości, gdy picie alkoholu było niemal obowiązkowe, a posiadanie samochodu czy dobrej pralki świadczyło o luksusie, wzajemne zależności w zdobywaniu deficytowych towarów stanowiły spoiwo społeczeństwa. Kiedy więc 8 marca 1986 roku w pociągu rel...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wilbur Smith

Tytuł oryginału:

RIVER GOD

Copyright © Wilbur Smith 1993

All rights reserved

First published in 1993 by Macmillan, a division of Pan Macmillan Publishers Ltd., London

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2000

Polish translation copyright © Marcin Krygier 1995

Redakcja: Anna Calikowska

Ilustracje na okładce:

AWL Images/Getty Images/Flash Press Media (front)

Axiom Photographic Agency/Getty Images/Flash Press Media (tył)

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7659-441-5

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

2012. Wydanie elektroniczne

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Książkę tę dedykuję Mokhiniso,

ukochanej żonie, klejnotowi mojego życia,

której jestem ogromnie wdzięczny

za wszystkie cudowne lata naszego małżeństwa

Bóg Nilu

Rzeka płynęła ospale przez pustynię, błyszcząca niczym rozpryski płynnego metalu z hutniczego pieca. Niebo dymiło od upału, fale słonecznego żaru biły w ziemię z mocą kowalskiego młota. Pod wpływem ich uderzeń posępne wzgórza po obu stronach Nilu drżały w rozgrzanym powietrzu.

Łódź mknęła tuż przy kępach papirusu, wystarczająco blisko, by skrzypienie wiader szadufów, chyboczących się na długich, obciążonych przeciwwagą ramionach, ponad wodą dochodziło z pól do naszych uszu. Ten klekot towarzyszył śpiewowi dziewczyny siedzącej na dziobie łodzi.

Lostris miała czternaście lat. Ostatni wylew Nilu rozpoczął się tego samego dnia, gdy po raz pierwszy zakwitł czerwony kwiat jej kobiecości, co kapłani Hapi uznali za okoliczność wysoce pomyślną. Lostris, kobiece imię wybrane wówczas dla niej miało zastąpić odrzucone już imię dziecięce i oznaczało Córkę Wód.

Jakże wyraźnie pamiętam ją tamtego dnia. Z upływem lat stała się jeszcze piękniejsza, nabrała powagi i królewskich manier, lecz nigdy już nie otaczała jej tak przemożna aura dziewiczej kobiecości. Wszyscy mężczyźni na pokładzie, nawet wojownicy zasiadający na ławkach dla wioślarzy, byli tego świadomi. Żaden z nas nie potrafił oderwać od niej wzroku. Lostris wyzwalała we mnie poczucie mej własnej ułomności, a także głębokie i bolesne pragnienie, bo chociaż jestem eunuchem, zanim mnie wykastrowano, poznałem rozkosz kobiecego ciała.

– Taito – zawołała do mnie – zaśpiewaj ze mną!

Gdy usłuchałem, jej uśmiech był pełen radości. Głos stanowił jeden z wielu powodów, dla których trzymała mnie przy sobie, gdy tylko było to możliwe – mój tenor znakomicie dopełniał jej uroczy sopran. Śpiewaliśmy jedną ze starych chłopskich pieśni, której ją nauczyłem i którą wciąż lubiła najbardziej.

Me serce trzepoce niczym ranna przepiórka,

gdy widzę twarz mego ukochanego,

a moje policzki płoną niczym niebo o świcie,

rozpalone słonecznym blaskiem jego uśmiechu…

Kolejny głos przyłączył się do nas od strony steru. Był to głos mężczyzny, głęboki i mocny, lecz brakowało mu jasności i czystości mojego tenora. O ile mój śpiew brzmiał jak pieśń witającego poranek drozda, ten był rykiem młodego lwa.

Lostris obróciła głowę i jej uśmiech rozbłysnął niczym promienie słońca na powierzchni Nilu. Chociaż mężczyzna, dla którego przeznaczony był ten uśmiech, był moim przyjacielem, być może jedynym prawdziwym przyjacielem, poczułem palącą gardło gorycz zazdrości. A jednak przemogłem się, by podobnie jak Lostris posłać Tanusowi uśmiech pełen miłości.

Ojciec Tanusa – Pianki, książę Harrab – należał w swoim czasie do egipskiej arystokracji, lecz matka mego przyjaciela była córką wyzwolonego niewolnika Tehenu. Jak wielu z jej ludu, miała jasne włosy i błękitne oczy. Umarła na gorączkę bagienną, gdy Tanus był jeszcze dzieckiem, więc niezbyt dobrze jąpamiętam. Ale stare kobiety mówią, że rzadko spotykało się w obu królestwach podobną urodę.

Znałem i podziwiałem ojca Tanusa, zanim jeszcze utracił całą olbrzymią fortunę i rozległe majątki, które w swoim czasie dorównywały posiadłościom samego faraona. Był mężczyzną o ciemnej skórze i egipskich oczach koloru wypolerowanego obsydianu, więcej w nim tkwiło fizycznej siły niż piękna, lecz serce miał szlachetne i hojne. Niektórzy rzekliby, że aż zanadto hojne i zbytnio ufne, gdyż umarł w nędzy, z sercem złamanym przez tych, których uważał za swoich przyjaciół, samotny wśród mroków, odcięty od słonecznego blasku przychylności faraona.

Tanus odziedziczył po swych rodzicach wszystko co najlepsze, z wyjątkiem ziemskiego majątku. Z natury i siły przypominał swego ojca, urodę wziął po matce. Dlaczego więc miałbym nieprzychylnie spoglądać na miłość mej pani? Ja, nędzna, bezpłciowa istota, jaką jestem, także go kochałem i wiedziałem, że nawet gdyby bogowie wynieśli mnie ponad stan niewolnika, nigdy nie będę miał jej dla siebie. Lecz człowiecza natura jest już tak pokrętna, że pragnąłem tego, czego nigdy nie będę mógł posiąść, i marzyłem o niemożliwym.

Lostris siedziała na poduszce na dziobie łodzi z niewolnicami u swych stóp. Były to dwie drobne czarne dziewczyny z Kusz, gibkie jak pantery, nagie, jeśli nie liczyć złotych obręczy wokół ich szyi. Miała na sobie jedynie spódniczkę z wybielonego płótna, szeleszczącą i białą jak skrzydło czapli. Jej skóra, pieszczona przez słońce, miała kolor impregnowanego drewna cedrowego z gór wokół Byblos, a piersi przypominały kształtem i rozmiarami dojrzałe, gotowe do zerwania agi, przybrane różowymi granatami.

Perukę używaną podczas uroczystości odłożyła na bok i włosy, związane w długi warkocz, spadały grubym, czarnym sznurem na jedną pierś. Skośność oczu podkreślała srebrzysta zieleń sproszkowanego malachitu, wprawnie nałożonego na górne powieki. Jej oczy również były zielone ciemną, czystą zielenią. Taki odcień przybiera Nil, gdy już opadną jego wody, pozostawiwszy na polach ładunek cennego mułu. Między piersiami na złotym łańcuchu wisiała statuetka Hapi, bóstwa Nilu, wykonana ze złota i drogocennego lapis-lazuli. Było to niewątpliwe dzieło sztuki, jako że sam ją dla niej zrobiłem.

Nagle Tanus uniósł zaciśniętą prawą dłoń. Wioślarze jak jeden mąż zamarli w pół ruchu, zatrzymując w powietrzu migoczące w słońcu i ociekające wodą pióra wioseł. Wtedy Tanus z całej siły przerzucił wiosło sterowe w bok, a ludzie przy lewej burcie zanurzyli swoje głęboko, napierając wstecz i tworząc całą serię drobnych wirów na powierzchni zielonej wody. Na sterburcie pociągnięto wiosłami energicznie do przodu. Łódź skręciła tak ostro, że pokład przechylił się niebezpiecznie. Wtedy wioślarze po obu stronach zaczęli pracować równym rytmem i łódź wystrzeliła przed siebie. Ostry dziób, na którym płonęły namalowane błękitne oczy Horusa, rozgarnął gęste zarośla papirusu, wdzierając się z głównego biegu rzeki na nieruchome wody zakola.

Lostris urwała pieśń i, osłoniwszy oczy, spojrzała przed siebie.

– Tam są! – zawołała, pokazując pełnym gracji ruchem drobnej dłoni.

Pozostałe łodzie z flotylli Tanusa rozrzucone były niczym sieć w południowej części zatoki, przegradzając główne połączenie z wielką rzeką i odcinając jakąkolwiek drogę ucieczki w tym kierunku.

Tanus oczywiście wybrał dla siebie stanowisko północne, wiedząc, że tam zabawa będzie najlepsza. W duchu żałowałem tego. Nie żebym był tchórzem, lecz moim obowiązkiem jest w pierwszym rzędzie troska o bezpieczeństwo mojej pani. Na pokład „Oddechu Horusa” dostała się jedynie dzięki skomplikowanej intrydze, w samo serce której jak zwykle wciągnęła i mnie. Gdy jej ojciec się dowie – a to nieuniknione – ojej udziale w łowach, będzie ze mną krucho, lecz jeżeli dowie się też, że dopuściłem do tego, by przez cały dzień przebywała w towarzystwie Tanusa, nawet uprzywilejowana pozycja nie uchroni mnie przed jego gniewem. W kwestii tego młodego człowieka otrzymałem jednoznaczne instrukcje.

Byłem jednak chyba jedyną osobą na pokładzie „Oddechu Horusa”, którą dręczył niepokój. Pozostałe drżały z podniecenia. Tanus ledwo dostrzegalnym gestem zatrzymał wioślarzy i łódź wyhamowała ślizg, kołysząc się łagodnie na zielonej wodzie tak spokojnej, że gdy wyjrzałem za burtę i zobaczyłem własne odbicie, jak zawsze zdziwiłem się, że moja uroda przetrwała w tak doskonałej formie przez wszystkie te lata. Odniosłem wrażenie, że moja twarz jest piękniejsza od okalającego ją modrego kwiecia lotosu. Z powodu gorączkowej krzątaniny załogi miałem wszakże niewiele czasu, by podziwiać ten widok.

Jeden z oficerów wciągnął na szczyt masztu osobistą chorągiew Tanusa. Widniał na niej wizerunek błękitnego krokodyla o wyprostowanym grzebieniastym ogonie i rozwartych szczękach. Tylko oficerowie w randze dowódcy dziesięciu tysięcy mieli prawo do własnych chorągwi. Tanus otrzymał ten stopień przed ukończeniem dwudziestego roku życia i powierzono mu dowództwo pułku Błękitnych Krokodyli, elitarnej gwardii samego faraona.

Chorągiew na szczycie masztu stanowiła sygnał rozpoczęcia polowania. Z tej odległości stojące w głębi zatoki pozostałe łodzie flotylli wydawały się maleńkie. Teraz ich wiosła zaczęły uderzać rytmicznie, podnosić się i opadać, połyskując w słońcu jak skrzydła dzikich gęsi w locie. Niezliczone drobne fale powstające za rufami pomknęły po spokojnej wodzie i przez długi czas pozostały na powierzchni jak utoczone z gliny.

Tanus opuścił gong za rufę. Była to długa tuba z brązu. Jeden jej koniec zanurzył pod wodę. Gdy zostanie uderzona młotkiem z tego samego metalu, ostre, przenikliwe dźwięki poniosą się przez wodę i spłoszą naszą zwierzynę. Mój spokój mąciła świadomość, że niepewność zwierząt łatwo może się przerodzić w morderczą furię.

Tanus roześmiał się. Mimo swego podniecenia zdołał wyczuć moje obawy. Jak na żołnierza obdarzony był niezwykłą spostrzegawczością.

– Wejdź na wieżę rufową, Taito! – rozkazał. – Będziesz bił w gong. Przynajmniej choć na chwilę przestaniesz zaprzątać sobie głowę strachem o swoją delikatną skórę.

Zabolał mnie ten brak powagi, lecz wezwanie przyniosło mi ulgę, jako że wieża rufowa wznosiła się wysoko nad wodą. Ruszyłem powolnym, pełnym godności krokiem, by wykonać polecenie. Mijając Tanusa, zatrzymałem się i upomniałem go surowo:

– Weź pod uwagę bezpieczeństwo mojej pani. Słyszysz, chłopcze? Nie zachęcaj jej do nierozwagi, bo jest tak samo lekkomyślna jak ty.

Mogłem sobie pozwolić na zwracanie się w ten sposób do prześwietnego dowódcy dziesięciu tysięcy, bo niegdyś był moim uczniem i nieraz zmierzyłem trzciną szerokość jego żołnierskich pośladków. Uśmiechnął się teraz do mnie krzywo – jak w owych dniach – bezczelnie i zuchwale.

– Pozostaw tę panią pod moją opieką, zaklinam cię, stary druhu. Zaręczam ci, że nic nie sprawi mi większej radości.

Nie skarciłem go za pozbawiony szacunku ton, gdyż spieszyłem się nieco, by zająć miejsce na wieży. Stamtąd patrzyłem, jak Tanus podnosi swój łuk.

Łuk ten zyskał już sławę w armii na całej długości rzeki, od katarakt do morza. Zaprojektowałem go, gdy Tanusowi przestało wystarczać nędzne uzbrojenie, jakim się dotąd posługiwał. Zasugerowałem wtedy, że powinniśmy spróbować sporządzić łuk z jakiegoś nowego materiału, innego niż mizerne drzewa rosnące w naszej wąskiej rzecznej dolinie – być może z egzotycznego drewna, takiego jak pień oliwki z krainy Hetytów lub kuszycki heban czy z dziwniejszych jeszcze materiałów; rogu nosorożca, czy słoniowych kłów.

Zaledwie podjęliśmy pracę, natrafiliśmy na tysiące kłopotów, z których pierwszym była kruchość tych egzotycznych tworzyw. W stanie naturalnym wszystkie łamały się przy zginaniu i jedynie największe, a zatem i najdroższe, słoniowe kły pozwalały na wycięcie z nich kompletnego łęczyska. Oba te problemy rozwiązałem, rozszczepiając mniejszy kieł i sklejając tak uzyskane fragmenty tak długo, dopóki nie uzyskałem wystarczającej wielkości. Niestety łuk okazał się o wiele za sztywny, by mógł go naciągnąć jakikolwiek człowiek.

Niemniej później łatwo już było skleić warstwami wszystkie cztery rodzaje materiału – drewno oliwne, heban, róg oraz kość słoniową. Oczywiście wiele miesięcy pochłonęły próby znalezienia właściwej kombinacji tych materiałów i eksperymenty z przeróżnymi typami kleju, który miał związać je w całość. Nigdy nie udało nam się znaleźć wystarczająco mocnego. W końcu usunąłem tę ostatnią przeszkodę, obwiązując całe łęczysko drutem z elektrum, by uchronić je przed rozpadnięciem się na kawałki. Gdy klej był jeszcze gorący, dwóch silnych mężczyzn pomagało Tanusowi w okręcaniu łęczyska tym drutem. Kiedy łuk ostygł, wytworzył prawie idealną kombinację siły i giętkości.

Wówczas wyciąłem pasma z jelit wielkiego, czarnogrzywego lwa wytropionego i upolowanego przez Tanusa na pustyni za pomocą dzidy o grocie z brązu. Następnie wygarbowałem je i skręciłem z nich cięciwę. W końcu powstał ten lśniący łuk o tak nadzwyczajnej mocy, że jeden tylko człowiek z setek, którzy tego próbowali, był w stanie w pełni go naciągnąć.

Przepisowy styl strzelania, jakiego nauczają łuczników armijni instruktorzy, nakazuje zwrócić się ku celowi i przyciągnąć do mostka nałożoną na cięciwę strzałę, wytrwać w tej pozycji przez chwilę i wystrzelić na rozkaz. Ale nawet Tanus nie dysponował wystarczającą siłą, by naciągnąć swój łuk i utrzymać nieruchomo. To zmusiło go do wypracowania zupełnie odmiennej metody. Stając bokiem do celu, zwracając się ku niemu ponad lewym ramieniem, podrywał łuk ku górze wyprostowaną lewą ręką i gwałtownym szarpnięciem naciągał cięciwę, dopóki upierzone lotki nie dotknęły warg, a mięśnie ramion i piersi nie nabrzmiały od wysiłku. W tym momencie cięciwa była całkowicie napięta i wtedy, pozornie bez mierzenia, zwalniał ją.

Początkowo strzały mknęły we wszystkich kierunkach niby dzikie pszczoły opuszczające gniazdo, lecz Tanus ćwiczył dzień za dniem i miesiąc za miesiącem. Palce prawej dłoni pokryły się otwartymi, krwawiącymi ranami od ocierającej się cięciwy, lecz z czasem zagoiły się i stwardniały. Wewnętrzną stronę lewego przedramienia zdobiły sińce i otarcia od uderzeń cięciwy po zwolnieniu strzały, wymyśliłem więc skórzaną osłonę. Tanus stał na strzelnicy i ćwiczył bez końca.

Nawet ja straciłem wiarę w jego zdolność opanowania tej broni, lecz on się nie poddawał. Wolno, boleśnie wolno, zdobywał nad nią pełną kontrolę i w końcu potrafił wystrzelić trzy strzały tak szybko, że wszystkie znajdowały się jednocześnie w powietrzu. Przynajmniej dwie trafiały w cel – ustawiony w odległości pięćdziesięciu kroków miedziany dysk wielkości ludzkiej głowy – z takim impetem, że bez trudu przebijały warstwę metalu grubości mojego małego palca.

Tanus nadał tej potężnej broni imię Lanata. Całkowity zbieg okoliczności sprawił, że było to odrzucone dziecięce imię mojej pani. Teraz stał na dziobie łodzi z kobietą u boku i jej imiennikiem w lewej dłoni. Stanowili tak wspaniałą parę, że nie mogłem spoglądać na nich bez niepokoju.

– Pani! Przyjdź tutaj natychmiast! Tam, gdzie stoisz, jest niebezpiecznie – krzyknąłem ostro.

Lostris nie raczyła nawet spojrzeć przez ramię, lecz za plecami wykonała lekceważący gest. Widziała to cała załoga, a najśmielsi parsknęli rubasznym śmiechem. Tego gestu, pasującego raczej do dam z nadrzecznych tawern niż do wysoko urodzonej córki Domu Intef, musiała się nauczyć od jednej z tych małych czarnych lisic, jej służebnic. Zastanawiałem się, czy zrobić jej z tego powodu wymówkę, lecz natychmiast odrzuciłem to nieroztropne rozwiązanie, jako że moja pani zdolna jest do powściągliwości jedynie w niektórych nastrojach. By ukryć moje rozdrażnienie, oddałem się energicznemu biciu w brązowy gong.

Przenikliwy, dźwięczny ton poniósł się po szklistej wodzie zatoki i natychmiast powietrze wypełniło się szumem skrzydeł. Olbrzymia chmura wodnego ptactwa wzbiła się w niebo z kęp papirusu, ukrytych stawów i otwartej toni, zasłaniając słońce. Były tam setki najprzeróżniejszych gatunków: poświęcone bóstwu rzeki czarne i białe ibisy o sępich głowach, hałaśliwe stada rdzawo upierzonych gęsi o rubinowych plamkach na piersiach, zielonkawobłękitne albo czarne mrokiem nocy czaple o dziobach jak miecze, ociężale bijące powietrze skrzydłami, wreszcie kaczki w takiej obfitości, że ich liczba wystawiała na próbę oko i wiarę obserwatora.

Szlachetnie urodzeni Egipcjanie oddają się łowom na ptaki z wielką żarliwością, lecz tego dnia interesowała nas inna zwierzyna. Daleko przed nami na gładkiej powierzchni wody dostrzegłem plamę. Była masywna, przemieszczała się ospale, więc moje serce zadrżało, gdyż wiedziałem, co za potworna bestia tam się poruszyła. Tanus także ją zauważył, lecz jego reakcja całkowicie różniła się od mojej. Szczeknął niczym pies myśliwski, a jego ludzie krzyknęli wraz z nim i pochylili się nad wiosłami. „Oddech Horusa” wystrzelił w przód, jakby był jednym z ptaków zaciemniających niebo nad nami, moja pani zaś zapiszczała z podniecenia i uderzyła drobną piąstką w umięśnione ramię Tanusa.

Woda zmąciła się raz jeszcze i Tanus zasygnalizował sternikowi, by podążał w tamtą stronę, podczas gdy ja łomotałem w gong, by przywołać i utrzymać odwagę. Dotarliśmy na miejsce, w którym ostatnio dostrzegliśmy ruch, i okręt powoli stanął, a każdy człowiek na jego pokładzie rozglądał się pilnie dookoła.

Ja jeden spoglądałem prosto za rufę. Woda pod naszym kadłubem była płytka i nieomal równie przejrzysta jak niebo nad głowami. Krzyknąłem tak głośno i piskliwie jak przed chwilą moja pani, a potem odskoczyłem od barierki, gdyż potwór znajdował się bezpośrednio pod „Oddechem Horusa”.

Hipopotam to domownik Hapi, bóstwa Nilu. Tylko za specjalną zgodą mogliśmy na niego polować. Aby ją uzyskać, tego ranka Tanus, z moją panią u boku, modlił się i składał ofiarę w świątyni. Oczywiście Hapi jest jej patronem, lecz wątpiłem, czy tylko z tego powodu Lostris tak chętnie wzięła udział w ceremonii.

Zwierzę, które ujrzałem pod nami, było olbrzymim starym samcem. Wydawał mi się równie wielki jak nasza łódź. Gigantyczny kształt stąpający ciężko po dnie zatoki, spowolniany oporem wody poruszał się niczym stworzenie z nocnego koszmaru. Nogami unosił kłęby mułu podobnie jak dzika antylopa wzbijająca kurz podczas biegu przez pustynne piaski.

Tanus obrócił łódź wiosłem sterowym i podążyliśmy w ślad za samcem. Lecz on tym swoim statecznym i miarowym truchtem oddalił się od nas. Ciemny kształt rozpłynął się w zielonej głębi zatoki.

– Wiosłować! Na zgniły oddech Setha, wiosłować! – wrzasnął Tanus do swoich ludzi.

Gdy jednak jeden z oficerów potrząsnął zakończonym węzłami rzemieniem bicza, Tanus zmarszczył brew i pokręcił głową. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, by uciekał się do tego środka, jeśli nie było to potrzebne.

Nagle samiec wyłonił się przed nami na powierzchnię, wypuszczając z płuc wielką chmurę cuchnącej pary. Smród doleciał nas, chociaż wciąż znajdowaliśmy się od bestii dalej niż na odległość strzału z łuku. Przez moment grzbiet zwierzęcia tworzył lśniącą granitową wyspę na zatoce, a później hipopotam nabrał tchu i wśród zawirowań wody ponownie zniknął nam z oczu.

– Za nim! – krzyknął Tanus.

– Tu jest! – zawołałem, wskazując za burtę. – Zawraca!

– Brawo, stary druhu – zaśmiał się Tanus. – Jeszcze zrobimy z ciebie wojownika.

Ten pomysł był śmiechu wart, gdyż jestem pisarzem, mędrcem i artystą preferującym heroiczne czyny umysłu. Niemniej, poczułem dreszcz zadowolenia, jak zwykle na dźwięk pochwały z ust Tanusa, i mój niepokój przynajmniej na chwilę rozmył się w podnieceniu wywołanym pościgiem.

Na południe od nas pozostałe łodzie przyłączyły się do łowów. Kapłani Hapi prowadzili ścisłą ewidencję liczby hipopotamów żyjących w zatoce i wyrazili zgodę na zabicie pięćdziesięciu dla potrzeb związanych z nadchodzącym świętem Ozyrysa. W ten sposób w świątynnej zatoce pozostanie będące własnością bóstwa stado złożone z prawie trzystu sztuk. Tę liczbę kapłani uważali za najwłaściwszą, by drogi wodne były wolne od wodorostów, papirus nie zarastał uprawnej ziemi, a świątynia miała zapewnione regularne dostawy mięsa. Poza dziesięciodniowym okresem obchodów święta Ozyrysa tylko kapłanom wolno było spożywać mięso hipopotama.

Łowy trwały w zatoce niczym jakiś skomplikowany taniec, w którym łodzie flotylli tworzyły figury i wykonywały piruety, podczas gdy spłoszone bestie umykały przed nimi, nurkując, prychając i chrząkając lub wynurzały się, by zanurkować raz jeszcze. Lecz za każdym razem okres przebywania pod wodą był krótszy od poprzedniego, a wirujące rozpryski na powierzchni coraz częstsze. Zwierzętom brakowało tchu, lecz ścigające je łodzie zmuszały bestie do powtórnego zanurzenia, zanim te zdążyły zaczerpnąć powietrza. Na wieży rufowej każdej łodzi przez cały czas dźwięczały brązowe gongi, ich dźwięk zlewał się z okrzykami wioślarzy i ponagleniami sterników. Panował tak dziki zgiełk i zamieszanie, iż stwierdziłem, że sam krzyczę i dopinguję myśliwych na równi z najbardziej żądnymi krwi spośród nich.

Tanus całą uwagę skupił na pierwszym, największym samcu. Na samice i młodsze zwierzęta wynurzające się w zasięgu strzału nie zwracał uwagi i śledził wszystkie manewry wielkiej bestii, nieubłaganie zbliżając się do niej za każdym razem, gdy wyłaniała się na powierzchnię. Nawet w stanie podniecenia, w jakim się znajdowałem, nie mogłem nie podziwiać wprawy, z jaką manewrował „Oddechem Horusa”, i sposobu, w jaki załoga reagowała na jego sygnały. Ale cóż, Tanus zawsze miał talent do wykorzystywania w pełni umiejętności tych, którymi dowodził. Jakże w przeciwnym razie, bez majątku i potężnego protektora, który by go otaczał opieką, mógłby zdobyć tak szybko równie odpowiedzialne stanowisko? To, co osiągnął, zawdzięczał własnym zasługom, i to pomimo złośliwych intryg ukrytych wrogów, którzy stawiali na jego drodze najprzeróżniejsze przeszkody.

Nagle samiec wyrwał się na powierzchnię nie dalej niż trzydzieści kroków przed dziobem. Wyłonił się, błyszcząc w słońcu, wielki czarny i przerażający, a chmury pary tryskały z jego nozdrzy. Wyglądał jak owo stworzenie z zaświatów, pożerające serca tych, których bogowie uznają za niegodnych.

Tanus trzymał strzałę nałożoną na cięciwę, teraz więc poderwał wielki łuk i posłał ją w mgnieniu oka. Lanata zagrała swą złowieszczą, burkliwą melodię, a strzała pomknęła prawie niewidoczna dla oka. Świszczała jeszcze w locie, a już podążała za nią następna i jeszcze jedna. Cięciwa brzęczała niczym struny lutni, a groty uderzyły jeden po drugim. Samiec czując, jak wchodzą głęboko w jego szeroki grzbiet, ryknął i zanurkował ponownie.

Zaprojektowałem te strzały specjalnie na tę okazję. Usunięto z nich pierzaste lotki i zastąpiono małymi pływakami z baobabu, jakich rybacy używają przy swych sieciach jako bojek. Zamocowano je w ten sposób, że podczas lotu trzymały się strzały, lecz wyczepiały się, gdy trafiona bestia nurkowała, toteż wlokła je za sobą po wodzie. Z grotem z brązu wiązała je cienka lniana nitka owinięta wokół brzechwy, która powinna się rozplątać wraz ze zwolnieniem pływaków. Teraz więc, gdy samiec pędził pod wodą, trzy drobne pływaki wyskoczyły na powierzchnię, podskakując na falach w ślad za nim. Pomalowałem je na jaskrawożółty kolor, tak że przyciągały wzrok i natychmiast zdradziły pozycję hipopotama, chociaż krył się w głębinach zatoki.

Dzięki temu Tanus mógł przewidzieć każdą dziką szarżę bestii i tak pokierować „Oddechem Horusa”, by przeciąć mu drogę i umieścić następną garść strzał w połyskuj ącym czarnym grzbiecie, gdy ten wynurzał się z odmętów. Teraz samiec wlókł już za sobą wianuszek zgrabnych żółtych pływaków, a po wodzie snuły się za nim smużki krwi. Chociaż byłem bardzo podekscytowany łowami, nie mogłem nie żałować ranionego stworzenia za każdym razem, gdy rycząc, wynurzało się na powierzchnię tylko po to, by napotkać następny deszcz zabójczych, świszczących strzał. Moja pani nie podzielała tego współczucia. Pochłonięta wirem walki, pokrzykiwała piskliwie czarująco wystraszona starciem.

Raz jeszcze samiec wynurzył się prosto przed dziobem, lecz tym razem zwrócony ku gnającemu nań „Oddechowi Horusa”. Jego szczęki rozwarły się tak szeroko, że mogłem zajrzeć mu głęboko w gardziel. Był to tunel o ścianach z jasnoczerwonego ciała, mogący bez trudu pochłonąć całego człowieka. Szczęki wyposażone zostały w takie uzębienie, że wstrzymałem oddech, czując nagły chłód. W dolnej szczęce widniały wielkie sierpy, przeznaczone do zbierania opornych i mocnych łodyg papirusu. W górnej tkwiły połyskliwe białe kolumny grubości mego nadgarstka, mogące przebić się przez drewno kadłuba „Oddechu Horusa” równie łatwo jak moje zęby przez placek z pszennej mąki. Niedawno miałem możliwość przyjrzenia się ciału wieśniaczki, która zbierając papirus nad rzeką spłoszyła samicę hipopotama, chroniącą ledwie co urodzone małe. Kobieta została rozcięta na połowy tak czysto, jakby uderzyło ją najlepsze ostrze z brązu.

I teraz ten rozwścieczony potwór o pysku wypełnionym błyszczącymi zębiskami gnał ku nam i, chociaż znajdowałem się wysoko na wieży, tak daleko od niego, jak to tylko było możliwe, stwierdziłem, że niczym świątynny posąg z przerażenia niezdolny jestem do wykonania jakiegokolwiek ruchu czy wydania dźwięku.

Tanus wypuścił jeszcze jedną strzałę, która pomknęła wprost w rozwarte gardło, lecz stworzenie cierpiało już straszliwie, więc chyba nawet nie zauważyło kolejnej rany, choć ostatecznie musiała się okazać śmiertelna. Hipopotam szarżował bez wahania pełną szybkością wprost na dziób „Oddechu Horusa”. Z obolałej gardzieli wydarł się przerażający ryk wściekłości i potwornej męczarni, gdzieś w jej głębi pękła arteria i strumień krwi chlusnął wachlarzem spomiędzy rozwartych szczęk. Tryskająca krew w słońcu przemieniła się w obłoki czerwonej mgły, tyleż piękne co straszne.

Potem samiec z impetem uderzył w dziób naszej łodzi.

„Oddech Horusa” rozcinał wodę z prędkością biegnącej gazeli, lecz rozszalały hipopotam był jeszcze szybszy, a na dodatek tak masywny i ciężki, iż odniosłem wrażenie, że weszliśmy na skalistą mieliznę. Wioślarzami cisnęło, pospadali z ławek, ja poleciałem do przodu, uderzyłem o balustradę wieży, co odebrało mi dech w piersiach i napełniło ciężkim kamiennym bólem.

A jednak nawet mimo cierpienia obawiałem się jedynie o moją panią. Przez łzy bólu ujrzałem, jak siła zderzenia popycha ją naprzód. Tanus wyciągnął rękę, starając się uratować Lostris, lecz on także pod wpływem uderzenia stracił równowagę, a ponadto przeszkadzał mu łuk, który ciągle dzierżył w lewej dłoni. Zaledwie przez moment zdołał przytrzymać moją panią. Potem Lostris zatoczyła się na balustradę, wymachując desperacko ramionami, i mocno przechyliła się przez burtę.

– Tanusie! – krzyknęła, wyciągając ku niemu rękę.

Tanus odzyskał równowagę ze zwinnością akrobaty i spróbował chwycić jej dłoń. Przez mgnienie oka ich palce stykały się, a potem, jakby popchnięta niewidzialną siłą, Lostris wypadła za burtę.

Z mojego wysoko umieszczonego stanowiska widziałem, jak spadała. Obróciła się w powietrzu niczym kot i białe spódniczki zatrzepotały, odsłaniając niezrównaną długość ud. Wydawało mi się, że ten upadek trwa całą wieczność, i mój pełen boleści okrzyk zmieszał się z jej rozpaczliwym wrzaskiem.

– Moja dziecinka! – zawołałem. – Moja maleńka!

Byłem przekonany, że ją utraciłem. Całe jej życie, tak jak je pamiętałem, przesunęło mi się przed oczyma. Zobaczyłem ją ponownie jako kroczącego niepewnie berbecia, usłyszałem dziecinne czułe słówka, jakimi obdarzała mnie, pełnego uwielbienia piastuna. Ujrzałem ją wyrastającą na kobietę, przypomniałem sobie wszystkie radości i strapienia, jakich mi przysporzyła. W tym momencie kochałem ją bardziej niż przez te długie czternaście lat.

Spadła na wielki, zbryzgany krwią grzbiet rozwścieczonego samca i przez mgnienie oka leżała z rozpostartymi ramionami niczym ludzka ofiara złożona na ołtarzu jakiejś plugawej religii. Hipopotam okręcił się w miejscu, wychylając się mocno ponad wodę, i przegiął swój wielki niekształtny łeb do tyłu, by jej dosięgnąć. Gdy olbrzymie szczęki zatrzasnęły się głośno, z nabiegłych krwią świńskich oczu biła szaleńcza furia.

Jakimś sposobem Lostris zdołała otrząsnąć się z szoku i złapać dwie brzechwy wystające niczym uchwyty z szerokiego grzbietu samca. Leżała z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami. Nie krzyczała już, bo cała siła i zręczność potrzebna jej była do utrzymania się przy życiu. Zakrzywione zębiska biły dźwięcznie o siebie jak tnące powietrze ostrza pojedynkujących się wojowników. Za każdym uderzeniem chybiły jedynie o włos i spodziewałem się, że w każdej chwili mogę ujrzeć jedną z ślicznych kończyn mojej pani odciętą niczym delikatny pęd winorośli, jej słodką młodą krew mieszającą się z posoką spływającą z ran samca.

Stojący na dziobie Tanus szybko oprzytomniał. Przez moment ujrzałem jego twarz i był to przerażający widok. Odrzucił bezużyteczny w tej chwili łuk, złapał rękojeść miecza i wyrwał go z pochwy z krokodylej skóry. Lśniący brąz długości jego ramienia wyostrzony był tak dalece, że mógł ścinać włoski z dłoni.

Tanus wskoczył na okrężnicę i stanął na niej, przez moment przyglądając się dzikiemu wirowaniu śmiertelnie rannego samca. Potem rzucił się do przodu i opadł niczym nurkujący sokół ze skierowanym w dół, trzymanym w obu dłoniach mieczem.

Wylądował w rozkroku na grubym karku samca, jakby zamierzał wjechać na nim do świata umarłych. Z całym impetem tego szaleńczego skoku uderzył mieczem, przelewając nań wagę swego ciała. Ostrze na pół długości zanurzyło się w karku hipopotama u nasady czaszki, a Tanus, usadowiony na nim jak jeździec, wkręcał i wpychał ostrą klingę głębiej i głębiej, używając obu rąk i siły szerokich ramion. Samiec wpadł w szał. Jego poprzednie wysiłki były niczym w porównaniu z tą świeżą eksplozją. Wystawił nad powierzchnię większość swej olbrzymiej masy, ciskając łbem z boku na bok i wyrzucając wysoko w powietrze strugi wody, które spadały na pokład łodzi, tworząc kurtynę prawie kompletnie przesłaniającą mi widok.

Przez cały ten czas przyglądałem się rzucanej bezlitośnie na boki parze na grzbiecie potwora. Z trzaskiem złamała się jedna brzechwa i Lostris o mało nie spadła. Gdyby tak się stało, samiec bez wątpienia by ją zmasakrował i rozszarpał na skrwawione kawałki. Tanus sięgnął za siebie, chwycił ją, przytrzymał, a prawą ręką bezustannie wpychał brązowe ostrze w kark hipopotama.

Nie mogąc ich dosięgnąć, hipopotam uderzał we własne boki, zadając sobie straszliwe, głębokie rany, tak że woda na pięćdziesiąt kroków od łodzi zarumieniła się od posoki, a bryzgająca krew od stóp do głów pokryła purpurą Lostris i Tanusa. Ich twarze zmieniły się w groteskowe maski o pałających bielą oczach.

Gwałtowne przedśmiertne podrygi samca przeniosły ich daleko od burty. Ja pierwszy spośród znajdujących się na pokładzie odzyskałem rozsądek.

– Za nimi! – wrzasnąłem do wioślarzy. – Nie pozwólcie im się oddalić!

Skoczyli ku swoim stanowiskom, rzucając „Oddech Horusa” w pogoń.

W tejże chwili ostrze miecza Tanusa musiało chyba sięgnąć szczeliny między kręgami w karku potwora. Olbrzymie cielsko zesztywniało i zamarło. Hipopotam przekręcił się na grzbiet, prostując sztywno wszystkie cztery nogi, i zniknął w wodach zatoki, pociągając ze sobą w głębinę Lostris i Tanusa.

Zdusiłem wzbierający w gardle jęk rozpaczy i wykrzyknąłem rozkaz ku pokładowi:

– Cała wstecz! Nie staranujcie ich! Pływacy na dziób!

– Nawet mnie samego zaskoczyła moc i władczość mego głosu.

Łódź została zatrzymana i, zanim zdążyłem zastanowić się nad roztropnością moich czynów, znalazłem się na czele gnających po pokładzie niezdarnych wojowników. Bez wątpienia przyglądaliby się bez żalu, jak tonie każdy inny oficer, lecz nie Tanus.

Zrzuciłem już spódniczkę i zostałem nagi. Nawet groźba stu biczów nie zmusiłaby mnie do uczynienia tego w innych okolicznościach, gdyż tylko jednej osobie pozwoliłem ujrzeć rany zadane mi tak dawno temu przez państwowego kata. Ujrzał je ten, kto polecił użyć na mnie kastrującego noża. Lecz teraz choć raz byłem kompletnie nieświadomy potwornego okaleczenia mej męskości.

Jestem dobrym pływakiem i chociaż z perspektywy czasu taka nieroztropność przyprawia mnie o dreszcze, niezachwianie wierzę, że skoczyłbym za burtę i zanurkował w skrwawioną wodę, próbując uratować moją panią. Gdy jednak szykowałem się do skoku z balustrady, woda rozstąpiła się i na powierzchnię wyskoczyły dwie głowy, tak blisko siebie jak para kopulujących wydr. Jedna była ciemna, druga zaś jasna, lecz od obu dobiegał najmniej oczekiwany dźwięk, jaki w tego rodzaju okolicznościach zdarzyło mi się słyszeć. Śmiech. Tanus i Lostris rechotali, piszczeli i parskali śmiechem, brnąc ku burcie okrętu tak ciasno spleceni ramionami, że w moim przekonaniu poważnie groziło im, że się nawzajem potopią.

Cały mój niepokój momentalnie przemienił się w gniew na ich lekkomyślność i moją horrendalną głupotę, jakiej o mały włos nie popełniłem. Niczym matka, której pierwszym odruchem po odnalezieniu zagubionego dziecka jest złojenie mu skóry, usłyszałem, że mój głos traci swą uprzednią głęboką władczość i staje się piskliwy i pełen irytacji. Wymyślałem mojej pani, używając całej swojej sławnej elokwencji, gdy tuzin pomocnych dłoni wyciągał ją i Tanusa z wody na pokład.

– Ty nierozważna, nieokrzesana dzikusko! –pomstowałem.

– Ty bezmyślna, samolubna, niezdyscyplinowana łobuzico! Przyrzekłaś mi! Złożyłaś przysięgę na dziewiczość bóstwa…

Lostris podbiegła do mnie i zarzuciła mi ręce na szyję.

– Och, Taito! – zawołała, wciąż trzęsąc się ze śmiechu. – Widziałeś to? Widziałeś, jak Tanus skoczył mi na ratunek? Czyż nie był to najszlachetniejszy czyn, o jakim słyszałeś? Zupełnie jak bohater twoich najlepszych opowieści.

Na to, że ja byłem o krok od dokonania podobnie heroicznego czynu, nie zwróciła najmniejszej uwagi, co jedynie powiększyło moją irytację. W dodatku nagle zorientowałem się, że Lostris zgubiła spódniczkę i że jej chłodne, mokre ciało przyciśnięte do mojego jest kompletnie nagie. Na prostackie spojrzenia oficerów i żołnierzy wystawiała najzgrabniejszą, najjędrniejszą parę pośladków w całym Egipcie.

Porwałem najbliższą tarczę i osłoniłem nią nasze ciała, jednocześnie wołając na jej niewolnice, by znalazły swej pani inną spódniczkę. Ich chichoty jedynie podsyciły moją złość, toteż gdy tylko Lostris i ja byliśmy ponownie przyzwoicie okryci, napadłem na Tanusa:

– Co do ciebie, lekkomyślny zbóju, doniosę na ciebie księciu Intefowi! On każe wybatożyć cię do kości!

– Nic takiego nie zrobisz – zaśmiał się Tanus i objął me barki mokrym, umięśnionym ramieniem, ściskając tak mocno, że uniósł mnie w powietrze – bo równą radość sprawiłoby mu wybatożenie ciebie. Niemniej jednak, dziękuję ci za troskę, stary druhu.

Rozejrzał się szybko, wciąż obejmując mnie ramieniem, i zmarszczył czoło. „Oddech Horusa” oddzielił się od reszty flotylli, lecz łowy były już skończone. Każda łódź z wyjątkiem naszej zdobyła swoją część usankcjonowanego przez kapłanów łupu.

Tanus potrząsnął głową.

– Nie wykorzystaliśmy naszej szansy, prawda? – mruknął i rozkazał jednemu z oficerów podnieść na maszt proporzec stanowiący sygnał zbiórki dla flotylli. Potem zmusił się do uśmiechu. – Napocznijmy wspólnie dzban piwa, jako że musimy teraz chwilę poczekać, a była to powodująca pragnienie praca.

Odwrócił się i przeszedł na dziób, gdzie niewolnice krzątały się wokół Lostris. Początkowo byłem nadal tak rozzłoszczony, że postanowiłem nie przyłączać się do zaimprowizowanego posiłku na pokładzie. Zamiast tego z wyniosłą godnością pozostałem na rufie.

– Och, pozwól mu się trochę podąsać – usłyszałem sceniczny szept Lostris do Tanusa, gdy napełniała jego puchar pienistym piwem. – Staruszek porządnie się przestraszył, ale minie mu to, kiedy zgłodnieje. Przecież tak uwielbia jeść.

Moja pani to uosobienie niesprawiedliwości. Nigdy się nie dąsam, nie jestem żarłokiem, a miałem wówczas zaledwie trzydzieści lat, choć dla czternastolatki każdy człowiek powyżej dwudziestki to starzec. Przyznaję, że w sprawach jedzenia posiadam wyrafinowane podniebienie smakosza. Dobrze o tym wiedziała, pieczona dzika gęś z figami, którą mi ostentacyjnie pokazała, była jednym z moich ulubionych dań.

Pozwoliłem im cierpieć jeszcze przez chwilę. Dopiero gdy Tanus osobiście przyniósł mi dzban piwa, używając całego swego uroku, by mnie ułagodzić, raczyłem nieco ustąpić i dałem mu się zaprowadzić na dziób. Mimo to wciąż traktowałem ich dość chłodno, dopóki Lostris nie pocałowała mnie w policzek, mówiąc tak głośno, by wszyscy słyszeli:

– Moje dziewczęta powiadają, że przejąłeś dowództwo łodzi niczym weteran i że skoczyłbyś za burtę, by mnie ratować. Och, Taito, co ja bym bez ciebie zrobiła?

Wówczas uśmiechnąłem się do niej i przyjąłem plaster gęsiny, który mi wciskała. Smakował wybornie, a piwo było trzypalmowej jakości. Niemniej jednak, jadłem oszczędnie, gdyż muszę zważać na figurę, a poza tym wcześniejsza uwaga na temat moj ego apetytu wciąż jeszcze trochę bolała.

Flotylla Tanusa rozrzucona była szeroko po zatoce, lecz teraz poczęła się przegrupowywać. Zauważyłem, że kilka innych łodzi, tak jak nasza, również zostało uszkodzonych. Dwa okręty zderzyły się w trakcie gorączkowego pościgu, a cztery inne zostały zaatakowane przez zwierzynę. Mimo to łodzie skupiły się szybko i zajęły pozycje bojowe. Później w szyku torowym przeszły obok nas z trzepoczącymi na masztach sznurami kolorowych proporców, obwieszczającymi wielkość zdobyczy. Załogi wznosiły okrzyki, mijając „Oddech Horusa”. Tanus pozdrawiał je zaciśniętą pięścią, a sztandar Błękitnych Krokodyli powiewał na szczycie masztu, zupełnie jakbyśmy dopiero co odnieśli wiekopomne zwycięstwo nad przeważającym liczebnie przeciwnikiem. Był to być może chłopięcy popis, lecz wciąż jest we mnie dość z chłopca, by bawił mnie wojskowy ceremoniał.

Gdy tylko zakończyła się ta parada, okręty powróciły na stanowiska bojowe, mimo lekkiej bryzy wprawnym użyciem wioseł i sterów utrzymując pozycje. Oczywiście nie było jeszcze śladu złowionych hipopotamów. Chociaż każda łódź zabiła przynajmniej jednego, a niektóre upolowały dwa, a nawet i trzy, wszystkie padła zatonęły w zielonej głębinie zatoki. Wiedziałem, że w skrytości ducha Tanus rozpaczał nad tym, iż to nie „Oddech Horusa” miał najwięcej szczęścia i że długie starcie ze starym samcem spowodowało, że upolowaliśmy tylko tę sztukę. Tanus przyzwyczajony był do górowania nad innymi. Tak czy owak, zniknęła gdzieś jego zwykła porywczość i wkrótce, oddaliwszy się, by nadzorować naprawę kadłuba „Oddechu Horusa”, pozostawił nas na dziobie.

Szarża samca zerwała poszycie poniżej linii zanurzenia, więc nabieraliśmy tyle wody, że konieczne było ciągłe czerpanie jej z dna skórzanymi wiadrami. Była to niezwykle mało wydajna procedura, odrywająca wioślarzy i wojowników od ich obowiązków. Pomyślałem sobie, że z pewnością można by ją ulepszyć.

Tak więc gdy czekaliśmy na wynurzenie się cielsk martwych bestii, posłałem jedną z niewolnic po koszyk z moimi przyborami do pisania. Potem po krótkim namyśle zacząłem przelewać na papirus ideę mechanicznego wybierania wody z dna bojowego okrętu podczas akcji, metodę niewymagającą wysiłku połowy załogi. W swym założeniu opierała się na tym samym pomyśle co wiadra szadufów. Uważałem, że do obsługi urządzenia wystarczyłoby dwóch ludzi zamiast tuzina wybierających wodę wiadrami, jak dotychczas.

Kiedy ukończyłem szkic, rozważać począłem przebieg zderzenia, które doprowadziło do powstania uszkodzeń.

Z historycznego punktu widzenia taktyka stosowana w bitwach flotylli rzecznych okrętów była identyczna z tą wykorzystywaną w bojach lądowych. Okręty ustawiały się równolegle, a wojownicy strzelali do siebie z łuków. Potem podchodziły bliżej, sczepiały się bosakami i dochodziło do abordażu, by zakończyć starcie przy użyciu mieczy. Kapitanowie łodzi zawsze z wielką ostrożnością unikali kolizji, gdyż uważane to było za dowód kiepskiego opanowania sztuki nawigacji.

A gdyby tak… – zastanowiłem się nagle i zacząłem szkicować okręt o wzmocnionym dziobie. Gdy pomysł zakorzenił się pewnie w mojej wyobraźni, na wysokości linii zanurzenia dodałem jeszcze pożyczony od nosorożca róg. Można by go wyciosać z twardego drewna i okuć brązem. Skierowany do przodu i lekko ku dołowi, przebijałby się przez kadłub wrogiego okrętu, wypruwając mu wnętrzności. Tak mnie to pochłonęło, że nie słyszałem podchodzącego od tyłu Tanusa. Szybkim ruchem wyrwał mi papirus i przyjrzał mu się chciwie.

Oczywiście natychmiast pojął, do czego zmierzałem. Gdy jego ojciec utracił majątek, zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, by wyszukać bogatego protektora, który opłaciłby przyjęcie Tanusa do którejś ze świątyń jako początkującego skryby, by mógł tam kontynuować studia i naukę. A to dlatego, że szczerze wierzyłem, iż pod moją kuratelą mieć będzie wszelkie możliwości stania się jednym z wybitnych umysłów Egiptu, z czasem być może porównywalnym z Imhotepem, który przed tysiącem lat zaprojektował owe przecudne pierwsze piramidy w Sakkarze.

Jak można się było spodziewać, nie powiodło mi się, gdyż ten sam wróg, którego niechęć i knowania zniszczyły ojca Tanusa, postawił sobie za zadanie zamknąć wszystkie drzwi przed jego synem. Nikt w całym kraju nie mógł przeciwstawić się tym fatalnym wpływom. Dlatego też pomogłem Tanusowi zaciągnąć się do wojska, gdyż pomimo mego rozczarowania i złych przeczuć, wybrał karierę w armii, kiedy po raz pierwszy stanął na dwóch nogach, atakując drewnianym mieczem inne dzieci na placu zabaw.

– Na pryszcze na pośladkach Setha! – wykrzyknął teraz, przestudiowawszy moje rysunki. – Ty i twój pędzel jesteście dla mnie więcej warci niż dziesięć flotylli.

Swobodne bluźnierstwa Tanusa na temat wielkiego boga Setha zawsze mnie niepokoją. Choć obaj jesteśmy ludźmi Horusa, nie należę do zwolenników jawnego obrażania któregokolwiek z członków panteonu egipskich bogów. Nigdy nie przechodzę obok świątyni bez modlitwy czy drobnej ofiary, niezależnie od tego jak niewielkiemu czy mało znaczącemu bóstwu jest poświęcona. Uważam to za objaw zdrowego rozsądku i przezorności. Człowiek ma dosyć wrogów wśród ludzi, by nie musiał szukać ich wśród bogów. Szczególnie pokorny jestem w stosunku do Setha, gdyż jego straszna reputacja mnie przeraża. Podejrzewam, że Tanus wie o tym i bluźni celowo, by się ze mną drażnić. W każdym razie mój niepokój szybko rozpłynął się w cieple jego pochwał.

– Jak ty to robisz? – zapytał. – Jestem żołnierzem i widziałem dziś to co ty. Dlaczego ten pomysł nie przyszedł mi do głowy?

Bezzwłocznie pogrążyliśmy się w ożywionej dyskusji nad moimi projektami. Oczywiście Lostris niezbyt długo pozostała na uboczu i szybko przyłączyła się do nas. Służebnice wysuszyły i ułożyły na nowo jej włosy, poprawiły też makijaż. Uroda mej pani rozpraszała uwagę, zwłaszcza że Lostris stanęła przy mnie, nonszalancko wspierając się ręką na moim ramieniu. Nigdy nie dotknęłaby publicznie mężczyzny w ten sposób, gdyż byłoby to naruszenie zasad skromności i obyczajności. Lecz ja nie jestem mężczyzną, a poza tym chociaż opierała się o mnie, ani na chwilę nie odrywała wzroku od twarzy Tanusa.

Jej zauroczenie Tanusem pochodziło z czasów, gdy dopiero co nauczyła się chodzić. Kroczyła w uwielbieniu za dziesięcioletnim, wyniosłym chłopcem, potykając się co chwila i starając się wiernie naśladować każdy jego ruch i słowo. Gdy on splunął, spluwała i ona. Gdy on klął, i ona wyrzucała z ust to samo przekleństwo, aż wreszcie Tanus poskarżył mi się z goryczą: „Tafto, czy nie mógłbyś sprawić, by zostawiła mnie w spokoju? To przecież dzieciak”. Zauważyłem wszakże, że teraz już przestał się na to uskarżać.

W końcu przerwał nam okrzyk obserwatora na dziobie i wszyscy pospieszyliśmy tam, rozglądając się po zatoce. Pierwsze hipopotamie cielsko wynurzało się na powierzchnię. Najpierw wyłonił się brzuch, jako że gazy w jego wnętrznościach rozprężyły się i rozdęły jelita niczym dziecięcy balonik z koziego pęcherza. Podskakiwał teraz na powierzchni ze sztywno wyprostowanymi nogami.

Któraś łódź pomknęła ku niemu, by zabezpieczyć zdobycz. Żeglarz przelazł na cielsko i przywiązał linę do łapy. Gdy tylko to uczynił, łódź poholowała zwierzę ku odległemu brzegowi.

Teraz wielkie cielska wynurzały się wszędzie. Łodzie zbierały je i odciągały na bok. Tanus przyczepił dwa do naszej cumy rufowej, a wioślarze natężyli się przy wiosłach, by pociągnąć je po wodzie.

Kiedy zbliżyliśmy się do brzegu, osłoniłem oczy przed ostrymi promieniami słońca i spojrzałem przed siebie. Zdawało się, że nad rzeką czekali wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci w Górnym Egipcie. Zebrał się tam olbrzymi tłum, który na powitanie nadpływającej flotylli tańczył, śpiewał i wymachiwał palmowymi liśćmi. Niespokojne ruchy białych szat przypominały sztormowy przybój rozbijający się na skraju zacisznej zatoki.

Gdy łodzie podeszły do brzegu, zespoły mężczyzn odzianych jedynie w najbardziej skąpe przepaski biodrowe weszły do wody aż po pachy, by przymocować liny do skrwawionych cielsk. W ferworze zapomnieli o wszechobecnym zagrożeniu ze strony czających się pod mętną zieloną powierzchnią krokodyli. Te dzikie smoki co roku pożerają setki ludzi. Czasami są tak śmiałe, że zapuszczają się na stały ląd, by porwać bawiące się nad wodą dziecko czy wieśniaczkę piorącą bieliznę albo nabierającą wody dla swej rodziny.

W tej chwili gnani niezmiernym głodem mięsa ludzie zaprzątnięci byli tylko jednym. Pochwycili liny i wywlekli cielska z wody. Padła ślizgały się po mulistym brzegu, a dziesiątki drobnych srebrzystych rybek pożywiających się w otwartych ranach spóźniły się z wypuszczeniem zdobyczy i wyciągnięte zostały razem z hipopotamami. Rzucone w nadbrzeżny szlam, trzepotały się i podskakiwały niczym strącone z nieba gwiazdy.

Mężczyźni i kobiety, wszyscy wymachujący nożami i toporami, opadli hipopotamy jak mrówki. Wyli i warczeli jeden na drugiego jak sępy i hieny wokół upolowanej przez lwa zwierzyny, kłócili się o każdy kąsek, rąbali gigantyczne padła. Pryskała krew i odłamki kości, a ostrza uderzały i cięły. Wieczorem przed świątyniami ustawią się długie kolejki rannych, w oczekiwaniu, by kapłani opatrzyli odrąbane palce i sięgające do kości rany zadane źle wymierzonymi uderzeniami ostrzy.

Ja także będę zajęty do późna w nocy, gdyż w pewnych kręgach cieszę się reputacją lekarza lepszego od kapłanów Ozyrysa. Z całą skromnością muszę przyznać, że reputacja ta nie jest całkowicie bezpodstawna, a Horus wie, że pobierane przeze mnie opłaty są znacznie rozsądniejsze od tych, których domagają się owi święci mężowie. Książę Intef zezwala mi zachować dla siebie trzecią część moich zarobków. W ten sposób mimo statusu niewolnika jestem człowiekiem dość zamożnym.

Z wieży rufowej „Oddechu Horusa” przyglądałem się odgrywanej w dole pantomimie ludzkich słabości. Zgodnie z tradycją ludność ma prawo jeść upolowane mięso, dopóki łupy pozostają na miejscu. Lud nasz jest dobrze odżywiony, ponieważ żyje w krainie pokrytej zielenią, użyźnianej i nawadnianej przez wielką rzekę. Niemniej podstawową strawę ubogich stanowi zboże i nierzadko miesiące upływają, zanim ponownie mają okazję skosztować mięsa. W dodatku zaś podczas święta zapominano o codziennej wstrzemięźliwości. Był to czas przyzwolenia na nieograniczone folgowanie potrzebom ciała, jedzeniu, piciu i cielesnej rozkoszy. Rankiem wiele będzie dokuczających żołądków, bolących głów i rodzinnych kłótni, lecz dziś był pierwszy dzień święta i nie obowiązywały ograniczenia żadnej żądzy.

Uśmiechnąłem się, obserwując nagą do pasa i oblepioną od stóp do głów posoką i tłuszczem, wyłaniającą się z jamy brzusznej hipopotama matkę, która trzymała okrwawiony kawał wątroby, a potem rzuciła zaraz swemu dzieciakowi, wrzeszczącemu i skaczącemu w otaczającym padło tłumie dzieciarni. Kobieta zniknęła z powrotem we wnętrzu bestii, podczas gdy dziecko, przyciskając do piersi łup, pomknęło ku jednemu z setek ognisk płonących wzdłuż brzegu. Tam starszy brat wyrwał mu kawał wątroby i cisnął na węgle, podczas gdy banda młodszych łobuziaków stłoczyła się przy nim niecierpliwie, śliniąc się jak szczeniaki.

Najstarsze dziecko, używając zielonej gałęzi, wyciągnęło ledwie przypieczoną wątrobę z ognia, a jego bracia i siostry rzucili się na nią i pożarli. Gdy tylko została zjedzona, zaczęli wrzeszczeć o więcej, a tłuszcz i sok ociekał po ich twarzach i skapywał z bród. Wiele młodszych spośród nich zapewne nigdy przedtem nie jadło wyśmienitego hipopotamiego mięsa. Jest soczyste, kruche i delikatne, ale przede wszystkim bardziej tłuste od wołowiny czy mięsa dzikiego pasiastego osła, a kości szpikowe stanowią przysmak zaiste godny samego wielkiego boga Ozyrysa. Nasz lud głodny jest zwierzęcego tłuszczu i jego smak doprowadza go do szaleństwa. Wszyscy obżerali się nieprzytomnie, lecz dzisiaj mieli do tego pełne prawo.

Odpowiadało mi pozostawanie z dala od tego niesfornego tłumu, jako że byłem spokojny, iż rządcy mojego pana, księcia Intefa, zatroszczą się o to, by najlepsze kawały mięsa i kości szpikowych trafiły do pałacowych kuchni, gdzie kucharze dopracują do perfekcji moją prywatną porcję. Znaczeniem na dworze wezyra przewyższam wszystkich innych, nawet majordomusa i dowódcę straży przybocznej, choć obaj są wolno urodzeni. Oczywiście nigdy się o tym nie mówi wprost, lecz wszyscy milcząco uznają moją uprzywilejowaną i nadrzędną pozycję, a jedynie nieliczni odważyliby się ją zakwestionować.

Obserwowałem pracę rządców, którzy egzekwowali należności mego pana, namiestnika i wielkiego wezyra wszystkich dwudziestu dwóch nomów Górnego Egiptu. Wymachiwali długimi laskami z wprawą świadczącą o długotrwałej praktyce, uderzali w każde nagie plecy lub pośladki, jakie im się nadstawiały, i wykrzykiwali swe żądania.

Zęby zwierząt należały do wezyra i rządcy zebrali je co do jednego. Miały wartość równą kłom słoniowym, zdobywanym przez handel z położoną za kataraktami krainą Kusz. Ostatni słoń w Egipcie ubity został prawie tysiąc lat temu za panowania j ednego z faraonów czwartej dynastii, choć może były to tylko przechwałki spisane hieroglifami na steli w jego świątyni. Mój pan powinien oczywiście zapłacić dziesięcinę od plonu łowów kapłanom Hapi, nominalnym pasterzom boskiego stada hipopotamów. Niemniej jednak, wysokość dziesięciny pozostawiono do uznania memu panu, a ja, któremu powierzono ogólny nadzór nad finansami pałacu, wiedziałem, gdzie wyląduje lwia część tego majątku. Mój pan, książę Intef, nawet w stosunku do bóstwa nie ulega porywom niepotrzebnej hojności.

Jeśli chodzi o skóry hipopotamów, te należały do wojska i wkrótce miały zostać przerobione na tarcze dla oficerów z pułków gwardii. Armijni kwatermistrze nadzorowali już zdzieranie i zabezpieczanie skór, z których niemal każda dorównywała rozmiarami beduińskiemu namiotowi.

Mięso, jeśli nie zdoła się go skonsumować na brzegu, zostanie zapeklowane w solance, uwędzone lub wysuszone. Oficjalnie zostanie wykorzystane do wykarmienia armii, sędziów, kapłanów i innych urzędników państwowych. W praktyce jednakowoż znaczna jego część będzie dyskretnie sprzedana, a dochody w całkiem naturalny sposób przesączą się do szkatuł mego pana. Jak już zaznaczyłem, mój pan był najbogatszym po faraonie człowiekiem w Górnym Królestwie, a jego bogactwo wzrastało każdego roku.

Za moimi plecami na nowo rozległ się zgiełk, obróciłem się więc pospiesznie. Flotylla Tanusa wciąż pozostawała w akcji. Okręty stały w szyku bojowym, dziób w rufę, równolegle do linii brzegowej, pięćdziesiąt kroków od niej, na granicy głębszej wody. Przy burtach czyhali harpunnicy z gotową do ciosu bronią wymierzoną w powierzchnię zatoki.

Woń krwi i pozostających w wodzie odpadków zwabiła krokodyle. Przybywały teraz rojnie na ucztę nie tylko z całej zatoki, lecz nawet z głównego nurtu Nilu. Harpunnicy byli gotowi na ich przyjęcie. Każdy długi harpun zwieńczony był względnie niedużym, zabójczo haczykowatym grotem z brązu. Mocną lnianą linę przepleciono przez oko w metalowym grocie.

Umiejętności harpunników rzeczywiście robiły wrażenie. Gdy tylko jeden z wielkich, pokrytych łuską gadów nadpływał pod powierzchnią zatoki i rozcinając zieloną wodę, przemieszczał się niczym długi, ponury cień, cichy i śmiertelnie groźny, oni już na niego czekali. Pozwalali krokodylowi przepłynąć pod łodzią, a gdy wyłaniał się po drugiej stronie, zasłonięty przed wzrokiem gada kadłubem okrętu harpunnik przechylał się przez burtę i uderzał.

Nie był to gwałtowny cios, wręcz delikatne trącenie długą tyczką. Brązowy grot, równie ostry jak igła chirurga, zagłębiał się na całą długość pod grubą, łuskowatą skórę. Harpunnik celował w nasadę czaszki, a ciosy wymierzał tak zręcznie, że wiele przebijało rdzeń kręgowy, momentalnie zabijając zwierzę.

Kiedy wszakże uderzenie nie było tak dokładne, woda wybuchała pod wpływem dzikich konwulsji rannego krokodyla. Jeden obrót tyczki harpuna wystarczał, by metalowy grot oddzielił się i pozostał głęboko w opancerzonym karku gada. Czterech mężczyzn chwytało wówczas za lnianą linę, by unieruchomić miotające się wściekle zwierzę. Jeżeli krokodyl był dużym okazem – a niektóre mierzyły cztery długości człowieka – zwoje liny dymiąc wystrzeliwały za burtę, paliły dłonie starających się ją utrzymać ludzi.

Gdy do tego dochodziło, nawet głodne tłumy na plaży robiły chwilę przerwy, dopingując i wywrzaskując słowa zachęty, by przyglądać się zmaganiom kończącym się albo przełamaniem oporu krokodyla, albo zerwaniem pękającej z suchym trzaskiem liny i efektownymi koziołkami żeglarzy po pokładzie. Zazwyczaj mocny lniany postronek wytrzymywał napięcie. Gdy tylko ciągnącym udało się odwrócić łeb gada ku sobie, nie dał już rady odpłynąć na głęboką wodę. Mogli wtedy przyciągnąć go przez kipiel do burty okrętu, gdzie inny zespół czekał już z pałkami, by rozbić twardą jak skała czaszkę.

Gdy wyciągnięto na brzeg martwe krokodyle, zszedłem z łodzi, by się im przyjrzeć. Oprawcy z pułku Tanusa już zabrali się do pracy. To pradziad naszego obecnego króla obdarzył pułk zaszczytnym mianem „Błękitnych Krokodyli” i nadał mu sztandar Błękitnego Krokodyla. Zbroje jego żołnierzy wykonane są ze zrogowaciałej skóry tych smoków. Odpowiednio wyprawiona i zakonserwowana staje się dość twarda, by zatrzymać strzałę i odbić ostrze wrogiego miecza. Jest znacznie lżejsza od metalu i nie nagrzewa się tak w pustynnym słońcu. Tanus w hełmie z krokodylej skóry ozdobionym rozetami z brązu stanowi widok budzący przestrach w sercu wroga i chaos w łonie każdej panny, której wzrok na nim spocznie.

Gdy tak mierzyłem i spisywałem długość i obwód każdego zewłoka, przypatruj ąc się pracy oprawców, inaczej niż w przypadku zarżniętych hipopotamów nie czułem żadnego współczucia dla tych ohydnych potworów. Uważam, że nie ma w przyrodzie bardziej odrażającej bestii od krokodyla, może poza jadowitą żmiją.

Moja odraza wzrosła stukrotnie, kiedy oprawca rozpruł brzuch jednego z największych spośród tych groteskowych zwierząt i w błoto wyślizgnęły się na wpół strawione szczątki małej dziewczynki. Krokodyl połknął całą górną połowę jej ciała, od talii w górę. Choć ciało wytrawione zostało na ziemiście blady kolor przez soki żołądkowe, a skóra odchodziła płatami od czaszki, kokarda dziewczynki nadal pozostawała nietknięta, warkocz precyzyjnie ułożony i zwinięty ponad upiorną, zdeformowaną twarzą. Kolejnym makabrycznym szczegółem był naszyjnik na jej szyi i ładne bransoletki z czerwonych i błękitnych ceramicznych paciorków wokół zżartych do kości nadgarstków.

Gdy tylko ukazały się te ponure pozostałości, przez wrzawę tłumu przebił się wysoki, przejmujący krzyk i jakaś kobieta roztrąciła łokciami żołnierzy, opadając na kolana przy nędznych szczątkach. Rozdarłszy swoje odzienie, poczęła zawodzić przygnębiającą żałobną lamentację.

– Moja córeczka! Moja dziewczynka!

Była to ta sama kobieta, która przyszła poprzedniego dnia do pałacu, by zgłosić zaginięcie córki. Urzędnicy oznajmili jej, że dziecko zostało prawdopodobnie porwane i sprzedane w niewolę przez oddział bandytów terroryzujących rejony wiejskie. Bandy te stały się potęgą w kraju, w biały dzień dopuszczały się bezczelnych rozbojów nawet u bram miejskich. Pałacowi urzędnicy powiedzieli kobiecie, że nic nie mogą uczynić dla odzyskania jej córki, jako że władza państwa żadną miarą nie rozciągała się na bandy.

Tym razem te ponure przewidywania okazały się bezpodstawne. Matka rozpoznała ozdoby wciąż jeszcze przystrajające żałosne zwłoki. Serce krajało mi się na widok jej nieszczęścia, posłałem więc niewolnika po pusty dzban po winie. Choć kobieta i jej dziecko byli mi obcy, nie byłem w stanie powstrzymać łez, gdy pomagałem jej pozbierać szczątki i umieścić je w dzbanie, by w nim oczekiwały przyzwoitego pogrzebu.

Gdy przyciskając dzban do piersi i potykając się zniknęła w nieczułym tłumie biesiadników, pomyślałem, iż mimo wszelkich obrzędów i modlitw, jakich matka nie poskąpi swej córce, nawet jeżeli stać ją będzie na opłacenie zawrotnych kosztów najbardziej elementarnej mumifikacji, co i tak wydawało się mało prawdopodobne, cień dziecka nigdy nie uzyska nieśmiertelności w życiu pozagrobowym. Aby tak się stało, przed zabalsamowaniem zwłoki muszą być całe. Z całego serca współczułem tej matce. Jedną z moich słabości, której tak często przychodzi mi żałować, jest przyjmowanie na siebie trosk i niedoli każdego napotkanego nieszczęśnika. O ileż łatwiej byłoby żyć z twardszym sercem i bardziej cynicznym usposobieniem.

Tak jak się to zwykle dzieje, gdy smucę się lub troskam, sięgnąłem po pędzelek i zwój papirusu, po czym zacząłem rejestrować wszystko to, co działo się wokół mnie, od harpunników, pogrążonej w rozpaczy matki, sprawiania oraz dzielenia martwych hipopotamów i krokodyli na plaży, po nieskrępowane zachowania ucztującej, hulającej ludności.

Niektórzy, obżarci mięsem i opici piwem, chrapali już tam, gdzie padli, nieświadomi tego, że inni, trzymający się jeszcze na nogach, kopali ich i deptali po nich. Młodsi i bardziej bezwstydni tańczyli, obejmowali się i wykorzystywali nadchodzące ciemności oraz wątpliwą osłonę rzadkich krzewów i wydeptanych kęp papirusu, ale wszystko to nie wystarczało, by ukryć nieskrępowaną kopulację. Rozpusta stanowiła jedynie symptom choroby trapiącej cały kraj. Nie doszłoby do tego, gdybyśmy mieli silnego faraona oraz etyczną i sprawiedliwą administrację w nomie Górnych Teb. Prosty lud bierze przykład z tych, którzy stoją wyżej.

Choć zupełnie tego nie pochwalałem, opisywałem wszystko wiernie. Tak minęła godzina, a ja siedziałem ze skrzyżowanymi nogami na pokładzie rufowym „Oddechu Horusa” całkowicie zaabsorbowany, robiąc notatki i szkice. Słońce zaszło, zgasło w wielkiej rzece, pozostawiając miedziany poblask na wodzie i dymną łunę na zachodnim niebie, jakby zaprószyło ogień w zaroślach papirusu.

Tłum na brzegu stawał się coraz bardziej swawolny i rozhukany. Nierządnice zbierały obfite żniwo. Przypatrywałem się, jak pulchna, stateczna kapłanka miłości z charakterystycznym niebieskim amuletem swej profesji na czole wiedzie w cienie z dala od światła ognisk kościstego, o połowę od niej mniejszego żeglarza z łodzi. Tam zrzuciła spódniczki i uklękła w kurzu, ukazując mu parę monumentalnych pośladków. Z okrzykiem radości człowieczek wskoczył na nie niczym pies na sukę i po paru sekundach kobieta stękała równie głośno jak on. Począłem szkicować ich wyczyny, lecz światło gasło szybko, musiałem więc skończyć pracę.

Gdy odkładałem papirus na bok, uświadomiłem sobie z przerażeniem, że od czasu incydentu z martwym dzieckiem nie widziałem mojej pani. W popłochu skoczyłem na równe nogi. Jak mogłem być równie niedbały? Moja pani otrzymała surowe wychowanie, sam tego dopilnowałem. Była dobrym i przyzwoitym dzieckiem, w pełni świadomym obowiązków i powinności nakładanych na nią przez prawo i obyczaje. Była też świadoma honoru wysokiego rodu, do którego należała, oraz swojego miejsca w społeczeństwie. Co więcej, na równi ze mną lękała się władzy i temperamentu swego ojca. Ufałem jej, rzecz jasna.

Ufałem na tyle, na ile zaufałbym każdej innej młodej istocie o silnej woli, istocie znajdującej się w pierwszym rozkwicie kobiecości, w noc taką jak ta, samej w ciemnościach z przystojnym i równie namiętnym młodym żołnierzem, w którym była totalnie zadurzona.

Mój popłoch nie był spowodowany obawą o kruchą dziewiczość mojej pani – ten złudny talizman, którego utratę rzadko się opłakuje – lecz raczej znacznie bardziej wymiernym zagrożeniem mojej własnej skóry. Rankiem mieliśmy wrócić do Karnaku i do pałacu mojego pana, księcia Intefa, gdzie znajdzie się wiele chętnych języków gotowych zrelacjonować mu każdą niedyskrecj ę czy potknięcie z naszej strony.

Szpiedzy mego pana obecni byli we wszystkich warstwach społeczeństwa i wszystkich rejonach kraju, od doków i pól do samego pałacu faraona. Liczebnie przewyższali nawet moich, gdyż miał on do dyspozycji więcej pieniędzy na opłacenie swych agentów, choć wielu z nich służyło bezstronnie nam obu i nasze sieci przecinały się na wielu poziomach. Gdyby Lostris okryła hańbą nas wszystkich – ojca, rodzinę i mnie, jej wychowawcę i opiekuna – mój pan, książę Intef, dowiedziałby się o tym przed świtem, podobnie jak ja.

Szukając jej, przebiegłem okręt wzdłuż i wszerz. Wspiąłem się na wieżę rufową i w rozpaczy przepatrywałem brzeg. Nie dostrzegłem ani jej, ani Tanusa, co tylko podsyciło me najgorsze obawy.

Nie mogłem się zdecydować, gdzie powinienem ich szukać w tę szaloną noc. Przyłapałem się na tym, że załamuję ręce w mękach bezsilności i natychmiast kazałem sobie przestać. Zawsze dokładam wszelkich starań, by uniknąć okazywania pozorów zniewieściałości. Jakże nie znoszę tych opasłych, mizdrzących się i krygujących istot, które zostały okaleczone podobnie jak ja. Zawsze staram się zachowywać jak mężczyzna, a nie jak eunuch.

Opanowałem się siłą woli i przybrałem tę samą chłodną, pełną zdecydowania pozę, jaką tyle razy widziałem u Tanusa w ogniu bitwy. Wtedy powróciła mi zdolność logicznego rozumowania i ponownie zacząłem myśleć racjonalnie. Począłem rozważać, jak mogła się zachować moja pani. Oczywiście znałem ją bardzo dobrze. Obserwowałem ją w końcu przez czternaście lat. Pojąłem, że jest za bardzo wybredna i świadoma swego szlachetnego pochodzenia, by mieszać się z pijanym, nieokrzesanym motłochem na plaży lub by wślizgnąć się w krzaki i zabawiać się w stwora o podwójnym grzbiecie tak jak widziani przeze mnie żeglarz i tłusta stara nierządnica. Wiedziałem, że nie wolno mi brać nikogo do pomocy w poszukiwaniach, gdyż wtedy z pewnością wieść o tym dotarłaby do uszu mojego pana, księcia Intefa. Musiałem sobie radzić sam.

Do jakiegoż sekretnego miejsca pozwoliłaby się zaprowadzić Lostris? Jak większość młodych dziewcząt w jej wieku opętana była ideą czułej miłości. Wątpiłem, iż mimo niewątpliwych starań jej czarnoskórych dziewek, które chciały oświecić ją w tej materii, choć raz poważniej zastanawiała się nad bardziej przyziemnymi aspektami kontaktu fizycznego. Gdy podjąłem próbę ostrzeżenia w takiej przynajmniej mierze, by ochronić ją przed samą sobą, co należało do moich obowiązków, nie okazała nawet zbytniego zainteresowania szczegółami technicznymi tej czynności.

Uświadomiłem sobie, że szukać jej należy w miejscu, jakie odpowiadałoby sentymentalnym wyobrażeniom o miłości. Gdyby na pokładzie „Oddechu Horusa” znajdowała się kabina, popędziłbym do niej, lecz nasze okręty rzeczne to niewielkie, zwykłe okręty bojowe, ogołocone ze wszystkiego, co zbędne, by osiągnąć maksymalną szybkość i manewrowość. Załoga śpi na gołym pokładzie, a kapitanowi i jego oficerom za schronienie przed nocą służy zasłona z trzciny. Tej zaś jeszcze nie rozstawiono, tak więc tutaj nie mieli gdzie się ukryć.

Karnak i pałac odległe były o pół dnia drogi. Niewolnicy dopiero rozbijali nasze namioty na jednej z małych przybrzeżnych wysepek, wydzielonej, by zapewnić naszej grupce odosobnienie od mas prostej ludności. Opóźnienie było efektem opieszałości niewolników, których wciągnęły świąteczne uroczystości. W świetle pochodni widać było, że paru z nich zmagając się z linami z największym trudem trzyma się na nogach. Nie wznieśli jeszcze osobistego namiotu Lostris, więc luksusowa wygoda dywanów, haftowanych draperii, puchowych materacy i lnianej pościeli nie była kochankom dostępna. Gdzież więc mogli być?

W tejże chwili moją uwagę przykuł bladożółty blask pochodni na zatoce. Momentalnie doszła do głosu intuicja. Zrozumiałem, że zważywszy na związek mojej pani z bóstwem Hapi, świątynia na malowniczej granitowej wysepce na środku zatoki była miejscem, które przyciągnęłoby Lostris z nieodpartą mocą. Przepatrzyłem brzeg w poszukiwaniu sposobu dotarcia tam. Choć do plaży przycumowały flotylle drobnych stateczków, większość przewoźników waliła się z nóg z przepicia.

Wtedy na brzegu dostrzegłem Kratasa. Strusie pióra na hełmie sterczały wysoko nad tłumem, a jego dumna postawa rzucała się w oczy.

– Kratasie! – wrzasnąłem ku niemu, on zaś spojrzał na mnie ponad wodą i pokiwał dłonią.

Kratas był pierwszym zastępcą Tanusa i, poza mną, najpewniejszym z ciżby jego przyjaciół. Mogłem mu zaufać w sprawie, której nie śmiałem powierzyć nikomu innemu.

– Przyprowadź mi łódź! – krzyknąłem. – Byle jaką łódź!

Byłem tak oszalały ze zdenerwowania, a mój głos tak piskliwy, że nie miał kłopotu ze zrozumieniem mych słów. Ten człowiek nie miał zwyczaju tracić czasu na pytania czy wahanie. Podszedł do najbliższej wyciągniętej na brzeg feluki. Przewoźnik leżał na jej dnie niczym kłoda. Kratas wziął go za kark i podniósł, po czym rzucił na brzeg. Przewoźnik nawet się nie poruszył, leżał odurzony tanim winem, w takiej pozycji, w jakiej cisnął go Kratas. Oficer własnoręcznie zepchnął łódź na wodę i kilkoma ruchami wiosła popchnął ją pod „Oddech Horusa”. Tak się spieszyłem, że stoczyłem się z wieży i wylądowałem na dziobie stateczka.

– Do świątyni, Kratasie – poprosiłem, podnosząc się z dna łodzi – i oby słodkie bóstwo Hapi sprawiło, byśmy nie przybyli za późno.

Wieczorna bryza wypełniająca żagiel feluki przeniosła nas przez mroczne wody do kamiennego nabrzeża poniżej świątyni. Kratas przymocował cumę do pierścienia i najwyraźniej chciał zejść za mną na brzeg, lecz go powstrzymałem.

– Dla dobra Tanusa, nie mojego – powiedziałem mu – nie idź za mną, błagam.

Zawahał się przez moment, po czym skinął głową.

– Poczekam, aż zawołasz. – Obnażył swój miecz i podał mi go rękojeścią do przodu. – Przyda ci się?

– To nie ten rodzaj niebezpieczeństwa. A gdyby nawet, mam sztylet. Lecz doceniam twoje zaufanie.

Pozostawiłem go w łodzi i pospieszyłem granitowymi schodami ku wejściu do świątyni Hapi.

W czerwonym, pulsującym świetle pochodni z sitowia umieszczonych w obejmach na wysokich kolumnach po obu stronach wejścia naścienne płaskorzeźby zdawały się ożywać i tańczyć. Hapi jest jednym z moich ulubionych bóstw. Dokładnie rzecz ujmując, nie jest ani bogiem, ani boginią, lecz dziwaczną, brodatą, hermafrodytyczną istotą wyposażoną w masywny członek i w odpowiednio przepastną pochwę oraz obfite piersi, obdarzające wszystkich mlekiem. Jest deifikacjąNilu oraz bóstwem żniw. Dwa królestwa Egiptu i wszyscy ich mieszkańcy są całkowicie uzależnieni od niej i cyklicznych wylewów wielkiej rzeki – jej alter ego. Hapi potrafi zmieniać płeć, a także, jak wielu innych bogów Egiptu, przybierać postać dowolnego zwierzęcia. Ulubionym przebraniem Hapi jest kształt hipopotama. Mimo niejednoznacznej płciowości tego bóstwa, Lostris zawsze uważała je za istotę żeńską, tak jak i ja. Kapłani Hapi mogą mieć odmienny pogląd na tę sprawę.

Wizerunki na ścianach przedstawiały postać o obfitych kształtach, uosobienie macierzyństwa. Namalowane ognistą czystą czerwienią, żółcią i błękitem Hapi spogląda statecznie z góry. Łagodnie pochylona głowa hipopotamicy zachęcała całą naturę do owocowania i rozmnażania. Ta zachęta przyprawiała mnie o jeszcze większy niepokój. Obawiałem się, że moja bezcenna podopieczna w tej właśnie chwili korzysta w pełni z pobłażliwości bogini.

Przy bocznym ołtarzu klęczała kapłanka, podbiegłem więc do niej, chwyciłem za skraj szaty i szarpnąłem niecierpliwie.

– Święta siostro, powiedz, czy widziałaś panią Lostris, córkę wielkiego wezyra?

Niewielu obywateli Górnego Egiptu nie znało z widzenia mojej pani. Wszyscy kochali ją za jej urodę, radosne i słodkie usposobienie, toteż z okrzykami entuzjazmu tłoczyli się wokół niej na ulicach i targowiskach, kiedy opuszczała pałac.

Bezzębna i pomarszczona kapłanka uśmiechnęła się do mnie i kościstym palcem dotknęła swego nosa z tak szelmowską i znaczącą miną, że potwierdziła moje najgorsze obawy.

Szarpnąłem nią ponownie, tym razem mniej łagodnie.

– Gdzie ona jest, szacowna matko? Zaklinam cię, mów!

Ale ona nic nie powiedziała, potrząsnęła jedynie głową i wskazała oczyma na portale wewnętrznej świątyni.

Pognałem po granitowych płytach. Serce galopowało mi szybciej od stóp. Mimo strapienia zadziwiłem się śmiałością mojej pani. Choć należała do najdostojniejszej arystokracji i miała dostęp do największych świętości, to czy znalazłby się w całym Egipcie ktoś inny, kto miałby czelność wybrać takie miejsce na miłosną schadzkę?

Zatrzymałem się przed wejściem do sanktuarium. Mój instynkt mnie nie zawiódł. Tak jak się obawiałem, byli tam oboje. Byłem do tego stopnia pewien, co się dzieje, że omal nie wrzasnąłem, by przestali. Ale się pohamowałem.

Moja pani stała w pełni odziana, bardziej nawet niż zazwyczaj, bo piersi okryła zarzuconym na głowę niebieskim szalem z wełny. Klęczała przed gigantycznym posągiem Hapi. Okryta wieńcami z błękitnych lilii wodnych statua bóstwa górowała nad nią.

Tanus klęczał przy niej. Jego broń i zbroja leżały z boku, przy wejściu do sanktuarium. Miał na sobie jedynie lnianą koszulę i krótką tunikę, a na nogach sandały. Młoda para trzymała się za ręce, stykając się nieomal twarzami i szeptała razem z powagą.

Moje nikczemne podejrzenia rozwiały się, ogarnęły mnie wstyd i skrucha. Jak mogłem choć przez moment zwątpić w moją panią? Zacząłem się po cichu wycofywać, lecz zamierzałem pójść tylko do bocznego ołtarza, aby podziękować bóstwu za opiekę. Stąd też mogłem dyskretnie obserwować dalszy rozwój wydarzeń.

Ale w tejże chwili Lostris powstała i nieśmiało zbliżyła się do posągu. Byłem tak oczarowany jej dziewczęcym wdziękiem, że przystanąłem jeszcze na chwilę, by się jej przyjrzeć.

Lostris zdjęła z szyi figurkę z lapis-lazuli, którą dla niej zrobiłem. Z żalem zrozumiałem, że ma zamiar podarować ją bogini jako ofiarę. W ten klejnot włożyłem całą miłość do mej pani i bolało mnie, że ona zdejmuje go z szyi. Lostris wspięła się na palce, by zawiesić figurkę na posągu. Potem przyklęknęła i pocałowała kamienną stopę, Tanus przypatrywał się temu, wciąż klęcząc tam, gdzie go pozostawiła.

Lostris wstała, odwróciła się, by wrócić do Tanusa, i dostrzegła mnie przyczajonego w wejściu. Usiłowałem wycofać się w cień, gdyż krępowało mnie szpiegowanie tak intymnej chwili. Twarz wszakże rozjaśniła się radością i, zanim zdołałem się wymknąć, podbiegła do mnie, po czym chwyciła moją dłoń.

– Och, Tafto, tak się cieszę, że tu jesteś… Właśnie ty! To takie odpowiednie. Teraz wszystko jest idealne.

Wprowadziła mnie do sanktuarium, a Tanus podniósł się i podszedł do nas z uśmiechem, po czym ujął moją drugą rękę.

– Dziękuję, że przyszedłeś. Wiem, że zawsze możemy na ciebie liczyć.

Chciałem, by moje intencje były tak czyste, jak im się wydawało, więc swe zbrukane serce ukryłem pod pełnym miłości uśmiechem.

– Klęknij tutaj! – rozkazała Lostris. – Tu, skąd będziesz słyszał każde słowo, jakie między nami padnie. Będziesz za nas świadczyć przed Hapi i wszystkimi bóstwami Egiptu.

Pchnęła mnie na kolana, a potem oboje wrócili na dawne miejsce przed boginią i ujęli się za ręce, patrząc sobie głęboko w oczy.

Lostris odezwała się pierwsza.

– Jesteś moim słońcem – wyszeptała. – Mrok spowija me dni bez ciebie.

– Jesteś Nilem mego serca – odrzekł cicho Tanus. – Wody twej miłości karmią mą duszę.

– Jesteś moim mężczyzną w tym świecie i wszystkich przyszłych światach.

– Jesteś moją kobietą i ślubuję ci miłość. Klnę się na oddech i krew Horusa – powiedział wyraźnie i głośno Tanus, a jego głos odbił się echem po kamiennych komnatach.

– Przyjmuję twoje ślubowanie i zwracam ci je po stokroć – krzyknęła Lostris. – Nikt nie jest w stanie wejść pomiędzy nas. Nic nie jest w stanie nas rozdzielić. Jesteśmy jednym na wieki.

Pochyliła swą twarz ku niemu, a on pocałował ją mocno i długo.

O ile mi było wiadomo, był to pierwszy pocałunek tej pary. Poczułem się zaszczycony możnością uczestniczenia w tak intymnej chwili.

Gdy się objęli, nagły chłodny powiew wiatru znad laguny wdarł się do słabo oświetlonych komnat świątyni, przyduszając płomienie pochodni, tak że przez moment twarze kochanków rozmyły się przed moimi oczyma, a postać bóstwa zdała się poruszać i dygotać. Wiatr ucichł tak szybko, jak się zerwał, lecz jego szept wśród wielkich kamiennych kolumn brzmiał niczym odległy sardoniczny śmiech bogów i zadrżałem, ogarnięty przesądną bojaźnią.

Wzbudzanie ciekawości bogów wymyślnymi żądaniami jest zawsze rzeczą niebezpieczną, a Lostris poprosiła właśnie o niemożliwe. Oto nadeszła chwila, której zbliżania świadom byłem od lat i której obawiałem się bardziej niż dnia mojej własnej śmierci. Ślubowaniu, jakie złożyli sobie Tanus i Lostris, nie mogli dochować wierności. Nieważne jak bardzo w nie wierzyli, nie mogło ono stać się rzeczywistością. Gdy wreszcie przerwali pocałunek i odwrócili się oboje ku mnie, poczułem, że serce mi pęka.

– Skąd ten smutek, Taito? – zapytała Lostris, a na jej twarzy malowała się najczystsza radość. – Ciesz się wraz ze mną, bo jest to najszczęśliwszy dzień mego życia.

Zmusiłem me usta do uśmiechu, lecz nie byłem w stanie znaleźć żadnego słowa pociechy czy gratulacji dla tych dwojga, dla tych, którzy byli mi najdrożsi na tym świecie. Trwałem więc na klęczkach z idiotycznym uśmiechem przylepionym do warg i rozpaczą w duszy.

Tanus postawił mnie na nogi i objął ramieniem.

– Przemówisz w moim imieniu przed księciem Intefem, prawda? – zapytał, ściskając mnie.

– Och, tak, Taito – przyłączyła się do jego prośby Lostris. – Mój ojciec cię wysłucha. Ty jeden możesz to dla nas zrobić. Nie zawiedziesz nas, Taito? Nigdy mnie nie zawiodłeś, nigdy przez całe moje życie. Zrobisz to dla mnie, powiedz, że tak.

Cóż miałem im rzec? Nie mogłem być tak okrutny, by wyjawić im nagą prawdę. Nie potrafiłem znaleźć słów, by zniszczyć ich świeżą i delikatną miłość. Czekali na moją odpowiedź, na wyraz radości z powodu tego, co uczynili, na obietnicę pomocy i wsparcia. Lecz ja stałem sparaliżowany, w ustach miałem sucho, jakbym ugryzł niedojrzały owoc granatu.

– Taito, o co chodzi? – Widziałem, jak radość znika z twarzy mej pani. – Dlaczego się z nami nie cieszysz?

– Wiesz, że kocham was oboje, ale… – nie byłem w stanie kontynuować.

– Ale?