Strona główna » Obyczajowe i romanse » Bogowie Maorysów

Bogowie Maorysów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-682-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bogowie Maorysów

"Ostatni tom bestsellerowej sagi Sary Lark! Nowa Zelandia, 1899 r. Kevin, syn Lizzie i Michaela, wyrusza jako lekarz sztabowy na wojnę burską do Afryki. Dla Roberty, zakochanej w nim młodej dziewczyny, to poważny cios, ale decyduje się odważnie walczyć o ich wspólne szczęście. Także Atamarie, córka Matariki, staje przed wielkim wyzwaniem: jako jedyna kobieta zaczyna studia na wydziale nauk inżynieryjnych na uniwersytecie. Od dzieciństwa fascynują ją latawce Maorysów. I to właśnie dzięki swojej pasji poznaje pioniera lotnictwa Richarda Pearse’a… „Nostalgiczna sceneria to prawdziwy konik Sary Lark, która spędziła lata w podróży, pracując jako przewodnik”. Lisa „Wzruszające historie na tle zapierających dech w piersiach naturalnych krajobrazów – oto recepta na sukces Sary Lark, pisarki, której każda książka okazuje się bestsellerem”. Hörzu „Powieści Sary Lark są odpowiedzią na marzenia o podróżach jej czytelniczek”. Forum"

Polecane książki

Zbiór tekstów o najnowszej historii Polski. Autorzy książki to byli oficerowie tajnych służb i dziennikarze śledczy, którzy demaskują "białe plamy" nie zważając na poprawność polityczną. Hasłem przewodnim serii są słowa Józefa Mackiewicza: tylko prawda jest ciekawa....
Kaszuby potrzebują kolejnych opracowań, które na nowo i na różne sposoby będą przypominały coraz to młodszym czytelnikom zapomniane historie, zanikające na wsiach obrzędy oraz tradycje. A przede wszystkim staną się zaproszeniem do rozwiązywania zagadek, jakie układa tutaj dla nas codzienny bieg zdar...
Pierwsze  wydanie niemieckiego tłumaczenia polskiej ordynacji podatkowej, ukazujące się w nowej serii tłumaczeń polskich ustaw na języki europejskie, uwzględnia m.in. najnowsze zmiany w Ordynacji podatkowej, które obowiązują od 01.01.2013 r. Hiermit überreichen wir Ihnen die erste Auflage der deutsc...
Hrabina Cosel to najbarwniejsza postać saksońskiej historii. Król August II Mocny, usłyszawszy o jej wielkiej urodzie, spowodował, że przyjechała do Drezna, a wkrótce namówił młodą piękność, by stała się jego oficjalną metresą. Jednak Anna Cosel obwarowała swą zgodę twardy...
Każda organizacja to złożony system, na który powinno się patrzeć z wielu perspektyw. Najczęściej audyt organizacyjny oznacza albo spojrzenie z punktu widzenia ekonomicznego, albo z punktu widzenia operacji. Kiedy jednak trzeba dokonać poważnych zmian w organizacji, oznacza to najczęściej koniecz...
Każdy chce wyglądać szczupło, modnie i atrakcyjnie - słowem pięknie. I to bez względu na wiek. Jak to zrobić? To proste, wystarczy pozbyć się kilku zbędnych kilogramów. Kobiety zastanawiają się często, dlaczego nie potrafią zrzucić tego zbędnego tłuszczu mimo biegania po sklepach, sprzątania dom...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Lark

Tytuł oryginału:

DIE TRÄNEN DER MAORI-GÖTTIN

Copyright © 2012 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Mapy: © Reinhard Borner

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7999-682-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Podziękowanie

Jak zawsze do powstania tej książki przyczyniło się wielu ludzi, poczynając od mojego cudownego agenta Bastiana Schlücka, poprzez moją nie mniej cudowną lektorkę Melanie Blank-Schröder, a kończąc na wspaniałej redaktorce tekstu Margit von Cossart. Bez nich pogubiłabym się w gęstwinie dat i lat. Kierunki świata i liczby oznaczające kolejne lata były zawsze moją słabą stroną.

Dziękuję pięknie moim czytelnikom dokonującym wstępnego czytania tekstu, tym razem także moim rodzicom i przyjaciołom z Mojácar, którzy musieli znosić moją trwającą całymi tygodniami duchową nieobecność. Szczególnie wdzięczna jestem także parze moich dozorców domu, Joanowi i Annie Puzcas – którzy mogli przeczytać moje książki, teraz wydane również w języku hiszpańskim. Bez Was nie udałoby się nic – ani „czytelnicze podróże”, ani też zanurzenie się na wiele miesięcy w obcych kulturach!

Dziękuję oczywiście wszystkim tym, którzy pomogli udostępnić tę książkę czytelnikom, poczynając znów od pracowników działu marketingu, poprzez dział dystrybucji w Bastei Lübbe, kończąc na księgarzach. A największy udział w sukcesie Sarah Lark macie przede wszystkim Wy, czytelnicy! Wielu z Was dane mi było ostatnio poznać i możliwość osobistego kontaktu sprawiła mi ogromną przyjemność.

Sarah Lark

PROLOGNowa ZelandiaParihaka1894

Nad górami i morzem powoli zapadał zmrok. Niskie słońce na zimowym niebie osuwało się z wolna za horyzont, a blask jego pomarańczowych promieni oświetlał majestatyczny szczyt Mount Taranaki.

Wierzchołek góry pokryty był śniegiem i stanowił wspaniałe tło wsi Parihaka.

On jest jak strażnik, mawiała matka Atamarie, cieszy nas jego uroda, a zarazem czujemy się bezpieczni w jego cieniu. Atamarie te słowa wydawały się czasem osobliwe – w końcu uczyła się w szkole, że Mount Taranaki to wulkan, a one nigdy nie były bezpieczne! Ten wybuchł ostatni raz zaledwie sto pięćdziesiąt lat temu, teoretycznie więc w każdej chwili mógł zacząć zionąć ogniem i pluć lawą. Ale matka zawsze machała lekceważąco ręką, kiedy Atamarie jej to przedkładała. „Ależ nie, Atamarie – mówiła – bogowie będą teraz dbać o pokój, czas wojen już minął”. I potem opowiadała córce i innym dzieciom legendę o bogu góry Taranaki, który walczył z innym bogiem gór o miłość bogini lasu. Bogini Pihanga ostatecznie zdecydowała się na jego rywala i rozzłoszczony Taranaki po walce z innymi bogami gór wycofał się na wybrzeże. Ale ten spór sprowadził w świat bogów i ludzi wojnę. Jednak – pozostała nadzieja. Kiedyś Taranaki ustąpi, a gdy bogowie zaczną się nawzajem tolerować, także ludzie będą mogli liczyć na długotrwały pokój. Prawie wszystkie dzieci słuchały tej opowieści poważnie i z otwartymi buziami – tylko Atamarie interesowała się bardziej aktywnością wulkaniczną Mount Taranaki i skutkami jej działalności. Jej ulubionymi przedmiotami w Otago Girls’ School w Dunedin były matematyka, fizyka i geografia. Romantyczne opowieści były konikiem jej przyjaciółki Roberty. Dlatego też Atamarie również tego wieczoru nie za bardzo przysłuchiwała się opowieściom i pieśniom starych ludzi z Parihaka o gwiezdnej konstelacji, która miała się ukazać w czasie najbliższych nocy na niebie: o Matariki – oczach boga Tawhrimatea – albo o matce z sześcioma córkami pomagającej wyczerpanemu słońcu podnieść się po zimie… Dla Atamarie gwiazdozbiór ten nazywał się po prostu Plejady – i nie było nic nadzwyczajnego w tym, że jak co roku w zimie o tej porze był widoczny na niebie nad Nową Zelandią. Fakt ten był bardzo pomocny przy określaniu przesilenia zimowego, a dawniej widok Plejad pomagał także przy nawigacji na morzu między Hawaiki, pierwotną ojczyzną Maorysów, i Aotearoa, krajem, w którym mieszkali dziś, zwanym przez białych Nową Zelandią. I oczywiście gwiazdozbiór ten prezentował się bardzo pięknie na nocnym niebie. Jednak Atamarie nie ulegała magii gwiazd, niezbyt uważnie przysłuchiwała się też legendom i bajkom związanym z Matariki. Interesowało ją za to działanie ziemnych pieców, które mieszkańcy Parihaka wypełniali mięsem i warzywami. Należało to do ceremonii święta Nowego Roku, obchodzonego przez Maorysów w końcu maja lub początku czerwca wraz z ukazaniem się na nocnym niebie Plejad.

Atamarie zerknęła zaciekawiona do kilku gorących, rozżarzonych jam, które mężczyźni wykopali już przed południem. W hangiwykorzystywano wulkaniczną aktywność Taranaki do duszenia potraw. Mięso i warzywa zawijano w liście, wkładano do koszy, po czym stawiano je na gorących kamieniach. Kosze przykrywano mokrymi ścierkami i zasypywano dół ziemią. Potrawy miały się dusić przez najbliższe kilka godzin – powinny być gotowe dokładnie w chwili ukazania się gwiazdozbioru Matariki na niebie. Atamarie wypatrywała gwiazd tak samo pożądliwie jak inne dzieci. Cieszyła się na to święto – specjalnie dlatego przyjechała z Dunedin na Wyspę Północną. A przecież wcale nie było pewne, czy Plejady ukażą się na niebie w czasie krótkich ferii zimowych. Ale Matariki i Kupe, matka i ojczym Atamarie, bardzo chcieli, aby ona przyjechała właśnie teraz. „Musisz kiedyś przeżyć święto Nowego Roku w Parihaka!”, pisała Matariki, której imię pochodziło właśnie od nazwy gwiazdozbioru. Wiele maoryskich imion było jednocześnie określeniem jakiegoś fenomenu czy też zjawiska przyrody – imię Atamarie oznaczało wschód słońca. „To święto jest tutaj pełne czaru i wyjątkowego uroku” – pisała matka. Atamarie skrzywiła się sceptycznie. Zdaniem jej rodziców wszystko, co wiązało się z Parihaka, pełne było uroku i czaru. Oboje na długo przed narodzinami Atamarie mieszkali w słynnej wsi, jeszcze wtedy, kiedy prorok Te Whiti nauczał tutaj o pokoju, który miał zapanować między białymi, zwanymi pakeha, a Maorysami. Kupe znalazł się w więzieniu po inwazji Anglików na wieś i wywłaszczeniu jej mieszkańców. A Matariki uciekła z mężczyzną, który później został biologicznym ojcem Atamarie. Kilka lat później Te Whiti wrócił do Parihaka, a wraz z nim wielu jego najwierniejszych zwolenników. Odbudowali wieś, chcąc, aby znów stała się ona duchowym centrum pierwotnych mieszkańców Nowej Zelandii. Tym razem budowniczowie opierali się bardziej na umowach i wyraźnych uzgodnieniach, a nie na marzeniach – jak poprzednio. Kupe i Matariki kupili swój kawałek ziemi od zarządu regionu Taranaki, choć nadal uważali, że nie było słuszne dawać białym pieniądze za ziemię własnego kraju. Kupe, adwokat z zawodu, zaskarżał ten fakt kilkakrotnie. Było całkiem prawdopodobne, że Te Whiti i jego szczep dostaną odszkodowanie i na zawsze otrzymają swoje ziemie. Coraz więcej dawnych mieszkańców wsi wracało do swoich domów, znów rodziło się więcej dzieci, które Matariki uczyła w swojej szkole. Choć co prawda na razie nie było co myśleć o high school. Z tego powodu Atamarie uczęszczała do renomowanej szkoły dla dziewcząt w Dunedin i spędzała weekendy na zmianę u dziadków albo u rodziny swojej przyjaciółki Roberty. Parihaka mogła odwiedzać tylko w czasie ferii i uważała tę wieś za coś cudownego. Zawsze się cieszyła, że zobaczy rodziców, że w maoryskiej wsi będzie mogła wieść swobodne, radosne życie i nie będą mu towarzyszyły tak liczne zakazy i ścisłe zasady jak w Otago Girls’ School. Jednak kilka tygodni tkania lnu, tańców i nauki gry na tradycyjnych maoryskich instrumentach, łowienia ryb oraz pracy na polach w zupełności jej wystarczały. Motto Parihaka: „Chcemy zmienić świat, aby stał się on lepszym miejscem do życia!” bardzo jej wprawdzie odpowiadało, ale zmienianie świata wyobrażała sobie zupełnie inaczej niż ludzie, którzy uczyli w Parihaka tradycyjnych sztuk maoryskich. Zawsze kiedy dziewczyna próbowała rzeczywiście zmienić coś konkretnego – na przykład krosna do tkania lnu albo więcierze do łapania ryb – jej propozycje spotykały się z oburzeniem i były odrzucane. I czasami nawet padały niezbyt miłe słowa na temat jej pochodzenia pakeha, co bardziej irytowało Matariki niż jej córkę. Atamarie było zupełnie obojętne, ilu jej przodków pochodziło z tego czy innego ludu. Nie chciała tylko spędzać przy krosnach więcej czasu, niż było to rzeczywiście konieczne, i nie miała ochoty tracić złowionych ryb tylko dlatego, że więcierze nie zamykały się prawidłowo.

Pod koniec ferii cieszyła się, że wyjeżdża z Parihaka i wraca do Dunedin. Otago Girls’ School była szkołą na wskroś nowoczesną i nauczycielki wspierały inwencję i pomysłowość swoich uczennic.

Teraz jednak Maorysi czekali na święto nadejścia Nowego Roku – kiedyś wreszcie Plejady musiały pojawić się na niebie. Starzy ludzie czuwali już trzecią noc, choć właściwie nie miało to sensu. Kiedy gwiazdy wreszcie rozbłyskiwały na niebie, to zwykle następowało to zaraz po zachodzie słońca.

– To czas czekania i czas wspominania, Atamarie – tłumaczyła Matariki. – Starzy ludzie myślą o dniu wczorajszym, także o dniu dzisiejszym i o jutrze, o starym roku i o nowym… I wcale nie jest takie ważne, czy gwiazdy ukażą się tego dnia czy też następnego.

Atamarie wprawdzie tego nie rozumiała, ale oczywiście nikt jej nie zmuszał, aby nie kładła się spać. Kiedy wszystko już było zjedzone, a dorośli siedzieli jeszcze przy muzyce i rozmawiali, dzieci zwykle udawały się do domów-sypialni, tuliły się do siebie i opowiadały sobie swoje historie. Atamarie czuła się wtedy niemal tak samo jak w internacie w Dunedin – choć tu nie trzeba było liczyć się z tym, że nagle zjawi się nauczycielka i energicznie przywoła swoje podopieczne do porządku.

Ale teraz dziewczynka przyglądała się spokojnie wraz z dziećmi, jak zachodzące słońce powoli tonie w Morzu Tasmana. Światło dnia nad zaoranym polem stawało się coraz bardziej rozproszone i tylko śnieg na wierzchołku góry połyskiwał złotym kolorem w jego promieniach. Niebo ciemniało bardzo szybko – i nagle Atamarie dostrzegła gwiazdy! Plejady – jasne i czyste – pojawiły się nad morzem, a wśród nich wyróżniała się gwiazda świecąca najmocniejszym blaskiem: Whanui. Dzieci natychmiast powitały gwiazdozbiór tradycyjną pieśnią, której nauczyła je Matariki:

Ka puta Matariki ka rere Whanui.

Ko te tohu tena o te tau e!

Matariki wróciła! Whanui rozpoczyna swój lot.

To znak Nowego Roku!

– To dobry znak! – cieszyła się matka Atamarie, objąwszy ramionami męża i córkę. Kupe specjalnie przyjechał z Wellington, aby wraz z nimi świętować nadejście Nowego Roku. Miewał tam często sporo pracy, a równocześnie starał się też zdobyć mandat maoryskiego posła w parlamencie. Pocałował teraz Matariki i Atamarie i słuchał, jak żona objaśniała pojawiające się znaki.

– Jeśli gwiazdy na niebie są takie jasne, to zima będzie krótka i będziemy mogli rozpocząć zasiewy już we wrześniu – pouczała rodzinę i uczniów. – Jeśli jednak są zamglone i wydają się być bliżej siebie niż zwykle, zima będzie sroga, a sadzenie roślin rozpocznie się dopiero w październiku.

Atamarie znów zmarszczyła czoło. Jej nauczycielka w Dunedin sądziłaby, że za taki stan – kiedy gwiazdy są źle widoczne – odpowiadają raczej chmury. W tym momencie Atamarie zadawała sobie inne pytania.

– Dlaczego właściwie babcie płaczą, mommy? – spytała w końcu. Starzy ludzie na widok gwiazd rzeczywiście rozszlochali się jak na komendę. – Przecież jest tak pięknie, kiedy gwiazdy już się pojawiły! I kiedy nadchodzi Nowy Rok!

Matariki przytaknęła i odgarnęła sobie z czoła długie czarne włosy.

– Tak, ale starzy zawsze myślą wtedy o mijającym roku. Wymieniają gwiazdom imiona tych ludzi, którzy zmarli od chwili ich ostatniego pojawienia się na niebie, i modlą się za nich. I opłakują zmarłych po raz ostatni, zanim zacznie się Nowy Rok.

Ale starsi zaraz zaczęli otwierać hangi, w czym pomagał im także Kupe i inni mężczyźni ze szczepu. Z wykopanych w ziemi dołów zaczęła się wydobywać smakowita woń.

– Ten zapach to pokarm gwiazd – powiedziała Matariki. – To on przywraca im siłę po długiej podróży.

Atamarie ciekła ślinka, ale zanim wszyscy się zebrali, aby zasiąść do uczty, miały jeszcze miejsce liczne ceremonie powitalne dla gwiazd. Zarówno młodzi, jak i starzy śpiewali i tańczyli tradycyjną haka. Wśród dorosłych krążyły już dzbanki z piwem i butelki whiskey, a Matariki i Kupe posmutnieli, wspominając z przyjaciółmi dawne czasy w Parihaka. Jeśli wierzyć ich słowom, to życie było wówczas jednym wielkim świętem. We wsi mieszkali przeważnie młodzi ludzie, którzy przybyli tu ze wszystkich części Aotearoa, każdego wieczoru tańczono, słychać było śmiechy, śpiew i muzykę.

Większość dorosłych spędzała noworoczną noc na dworze przy ogniskach, ale Atamarie i pozostałe dzieci w którymś momencie zasypiały – aby następnego ranka z nowymi siłami wziąć udział w kolejnych uroczystościach. Bo przecież w dzień Nowego Roku święto trwało dalej, znów tańczono, śpiewano, grano w różne gry, a co najważniejsze, chłopcy wyciągali swoje latawce. Konstruowanie latawców, zwanych w języku maoryskim manu, należało do tych tradycji Aotearoa, które podtrzymywano w Parihaka. Kilku fachowców biegłych w tej sztuce uczyło jej w ostatnich tygodniach we wsi. Ale kiedy Atamarie przyjechała z Dunedin, mężczyźni i dzieci ze wsi, którzy się tym zajmowali, ukończyli już swoje prace, więc ona sama nie mogła wziąć w tym udziału. I teraz stała obok z pustymi rękoma, podczas kiedy inni gorączkowo wyczekiwali chwili, w której będą mogli wysłać prosto do nieba swoje manu, będące czymś w rodzaju pośredników między światem a gwiazdami, między bogami a ludźmi. Oczywiście dziewczynka była mocno rozczarowana tym, że nie mogła uczestniczyć w nauce, ale i tak nie mogła się doczekać widoku wznoszących się latawców. W przeciwieństwie do reszty dziewcząt właściwie nie podziwiała kolorowych ozdób manu, składających się z piór i muszelek, ani też kunsztownych rysunków przedstawiających twarze, dzięki którym latawce zamieniały się w birdmen – ludzi ptaków. Dla Atamarie ważniejsze było ustalenie, dlaczego te płaskie, ale mimo wszystko ciężkie konstrukcje z drewna i liści w ogóle wznosiły się i szybowały w powietrzu. Podeszła do jednego z chłopców, który przygotowywał do lotu wyjątkowo duży, starannie ozdobiony oznaczeniami szczepu i rombami latawiec.

– Przecież on nie ma wcale ogona – stwierdziła.

Chłopiec spojrzał na nią, marszcząc czoło.

– A dlaczego manu ma mieć ogon? – zapytał.

– Bo latawcepakehamają ogony – pouczyła go Atamarie. – Widziałam na obrazkach.

Chłopiec lekceważąco wzruszył ramionami.

– O tym tohunganic nam nie wspominał. Mówił tylko, że potrzebny jest stelaż i linka – albo dwie, jeśli chce się sterować latawcem. Ale tego nam jeszcze nie pokazał. Powiedział, że to jest trudne.

Mimo to chłopiec przymocował do swojej konstrukcji dwa sznurki uplecione z lnu.

– Najpierw to wszystko musi się w ogóle wznieść w powietrze – zauważyła Atamarie. – Jak to zrobić? Dlaczego właściwie manusię unosi?

– Dzięki oddechowi bogów – odpowiedział chłopiec. – Manu tańczy wraz z ich siłą życiową.

Teraz z kolei Atamarie zmarszczyła czoło.

– Czyli dzięki wiatrowi – powiedziała. – Ale co wtedy, kiedy nie ma wiatru?

– Kiedy bogowie odmawiają mu swojego błogosławieństwa, manu nie leci – odrzekł chłopiec. – To znaczy, można go skądś spuścić, z jakiegoś klifu czy czegoś podobnego. Ale wówczas manu nie przekazuje swych posłannictw bogom, nie wznosi się, tylko szybuje w dół. A poza tym oczywiście gdzieś ginie.

Chłopiec zaczął coś majstrować przy linkach swego olbrzymiego latawca. Atamarie pomogła mu postawić całą konstrukcję.

– On jest prawie tak duży jak ja – zauważyła. – Jak myślisz, czy można by na nim… hm, jeździć jak na koniu? I polecieć w górę?

Atamarie poruszało to o wiele bardziej niż komunikacja z bogami.

Chłopiec roześmiał się w odpowiedzi.

– Ponoć ktoś już tego próbował. Wódz Ngati Kahungunu – Nukupewapewa. Chciał zdobyć Pa Maungaraki, ale się nie udało, bo jego wojownicy nie mogli pokonać murów fortu. Dlatego zbudował olbrzymiego manuz liści raupo, w kształcie ptaka z szeroko rozstawionymi skrzydłami. A potem przywiązał do niego jednego ze swoich ludzi i opuścił latawiec ze skały powyżej Pa. Latawiec wylądował w forcie, a lotnik otworzył zwycięzcom bramy.

Atamarie słuchała z błyszczącymi oczami.

– Twój latawiec to też manu raupo – stwierdziła. – Pewnie musiałeś daleko chodzić, ja nie miałabym pojęcia, gdzie rośnie raupo.

Raupobyło rośliną z gatunku trzcin, która rosła w płytkich wodach. Chłopiec uśmiechnął się łobuzersko i sprawiał wrażenie, jak gdyby odkrył jakąś tajemnicę.

– Taaak… – powiedział. – Nie było łatwo ją znaleźć. Ale może ten trud się opłaci.

Życzenie, które chciał przekazać bogom, miał niemal wypisane na twarzy.

– Rawiri! Co ty robisz? Może wreszcie wypuścisz swój latawiec?

Chłopiec drgnął przestraszony, słysząc głos tohunga. Rzeczywiście i on, i Atamarie przeoczyli start pierwszych latawców – większość chłopców trzymała je na uwięzi w powietrzu i obserwowała zafascynowana, jak się wznosiły. Kapłani z Parihaka modlili się i śpiewali, a latawce miały ponieść ich życzenia i błogosławieństwa do gwiazd. Atamarie na parę chwil zapomniała o całym świecie, podziwiając widok kolorowych manu na bardzo dziś czystym zimowym niebie. Także mistrz-nauczyciel wysłał w powietrze swojego ogromnego manu i sterował nim zręcznie pomiędzy mniejszymi latawcami uczniów. Rawiri nie mógł się jednak sam uporać ze swoim latawcem i dwoma sznurkami do sterowania.

– Mam go potrzymać w górze? – spytała Atamarie.

Chłopiec skinął głową. Dziewczynka chwyciła latawiec, uniosła go i niemal się przewróciła, kiedy silny wiatr zaczął wyrywać całą konstrukcję z jej rąk. Latawiec wzniósł się pionowo w górę, ale kiedy Rawiri wykonał pierwszą próbę zmiany jego kursu, ciągnąc mocniej prawą linkę, latawiec gwałtownie opadł w taki sam sposób. Atamarie i Rawiri podbiegli przerażeni do leżącego na ziemi manu– na szczęście był cały.

–W każdym razie nic ważnego nie jest uszkodzone – stwierdziła Atamarie. Ucierpiały jedynie ozdoby z piór i muszli. Rawiri zmarszczył czoło i zastanawiał się gorączkowo, jak naprawić uszkodzone ozdoby.

– Tohungatwierdzi, że one są bardzo ważne. Latawiec patrzy przez oczy z muszli, a rysunki są naszym przesłaniem do bogów…

Tohungabyli fachowcami nie tylko w specjalistycznych dziedzinach, jak budowa latawców, rzeźbienie w jadeicie, muzyka czy też sztuka leczenia, lecz utrzymywali też kontakt z duchami odpowiedzialnymi za nauczane przez nich sztuki.

Atamarie wzruszyła ramionami.

– Do bogów to on musi najpierw dotrzeć – zauważyła. – Spróbujmy jeszcze raz. Przesłanie możemy wysłać dopiero wtedy, kiedy będziemy wiedzieli, że to się uda.

W żadnym wypadku nie miała ochoty czekać, aż Rawiri upora się z ozdobami. Zamiast tego zaczęła wpatrywać się w niebo i skoncentrowała na latawcu tohunga, który zerkał ze złośliwą radością na leżący na ziemi latawiec Rawiri. Oczywiście tohunga od razu powiedział chłopcu, że bardzo trudno jest początkującemu zbudować latawiec, którym można sterować w powietrzu. Atamarie poczuła się urażona w swej ambicji.

– Musisz trzymać linki bardziej na zewnątrz – zaproponowała. – I niżej. A najlepiej byłoby mieć cztery…

Rawiri najwyraźniej też poczuł się dotknięty w swojej dumie, ale po nieudanej próbie rzeczywiście zaczął trzymać linki tak, jak chciała Atamarie. Sukces był zaskakujący! Latawiec znów uniósł się w powietrze, ale tym razem pewniej i szybciej, a kiedy Rawiri ostrożnie spróbował nim sterować, zmieniał tor lotu.

– Udało się! Leci, on leci! Leci tam, dokąd chcę!

Rawiri cieszył się i wiwatował. Jego latawiec w kształcie ptaka dumnie unosił się w powietrzu tuż obok trójkątnego latawca mistrza.

– Chcesz spróbować? – spytał Rawiri wielkodusznie.

Atamarie bez wahania sięgnęła po sznurki. Była jedyną dziewczyną, która trzymała linki latawca, ale to jej nie przeszkadzało. Latawiec, wykonując wielkie zakręty, wznosił się coraz wyżej ku niebu.

– Myślę, że ta legenda o Ngati Kahungunu mówi prawdę – stwierdził Rawiri. – Można latać tak jak ptak. Latawiec musi być duży i mieć poparcie bogów.

Atamarie skinęła głową. Pewnie, że można byłoby na tym latać, wiatr ją samą niemal poderwał. Ale…

– To musi być możliwe bez wiatru – stwierdziła zdecydowanie.

PREZENTY BOGÓWNowa ZelandiaDunedin, Christchurch,Lawrence, Parihaka1899–1900Rozdział 1

Seminarium nauczycielskie mieściło się w bocznym budynku uniwersytetu w Dunedin i ta brzydka, pozbawiona wszelkich ozdób budowla wydała się Atamarie po prostu wstrętna. Ale dobrze, nie musiała tu przecież studiować. College, który ją właśnie przyjął w poczet studentów, miał budynek o wiele bardziej imponujący i znacznie większy. Ciocia Heather powiedziała, że to styl gotycki, choć oczywiście replika, bo kiedy w Europie budowano gotyckie katedry, to w Nowej Zelandii nie mieszkali jeszcze biali ludzie.

Atamarie się zastanawiała, czy będzie musiała zapamiętać nazwy wszystkich stylów architektonicznych, jeśli zacznie studiować w Canterbury College. W planie nauczania rzeczywiście znajdowało się pojęcie „konstrukcje budowlane”. Ale to chyba było coś innego niż architektura… No cóż, będzie miała dość czasu, aby się tym zająć. Teraz musiała koniecznie opowiedzieć Robercie o swoim sukcesie – i dowiedzieć się, jak upłynął pierwszy dzień jej studiów.

Atamarie poszła po schodach w stronę wejścia i usiadła na jednym z górnych stopni. Była co prawda zmęczona po długiej podróży pociągiem, ale za to w doskonałym nastroju i nuciła cicho jakąś melodię. Zresztą połączenie między Dunedin a Christchurch było znakomite i dziś taka podróż nie stanowiła już żadnego problemu. O tym w każdym razie zapewniały się wzajemnie Roberta i Atamarie, kiedy zdecydowały się na swoje kierunki studiów i stwierdziły, że po raz pierwszy od dziewięciu lat ich drogi się rozejdą. Dziewczyny poznały się, kiedy ich matki mieszkały jeszcze w Wellington na Wyspie Północnej i wspólnie prowadziły biuro jednej z organizacji walczących o prawa wyborcze kobiet. I kiedy wreszcie cel został osiągnięty, obie kobiety wyszły za mąż. Matariki, matka Atamarie, przeprowadziła się wraz mężem Kupe do Parihaka, a matka Roberty, Violet, wróciła wraz z Seanem do jego ojczystego miasta Dunedin. Oczywiście zabrali ze sobą Robertę, która podobnie jak Atamarie zaczęła uczęszczać do Otago Girls’ School. Obie dziewczyny przed kilkoma tygodniami świętowały ukończenie high school i cieszyły się właśnie z kolejnego sukcesu bojowniczek o prawa kobiet w Nowej Zelandii: wszystkie uniwersytety na Wyspie Południowej zezwalały kobietom na studiowanie w swoich murach. Nawet jeśli któraś ze studentek decydowała się na tak niezwykły kierunek jak Atamarie.

Z wnętrza budynku szkoły dobiegał hałas. Najwyraźniej zakończyły się zajęcia i za chwilę pierwsi studenci wyszli z bram. Były to przeważnie młode kobiety, bardzo konserwatywnie ubrane – w ciemne spódnice i bluzki oraz obszerne, zakrywające wszystko żakiety. Kilka dziewcząt miało na sobie pozbawione wszelkich ozdób suknie reformowane, które zdaniem Atamarie były równie staropanieńskie i nudne jak nieśmiertelny czepek, który zakładała tu każda młoda kobieta w czasie spaceru. A przecież moda się już zmieniła. Atamarie i Roberta nie nosiły gorsetów, ale ich znakomicie skrojone suknie pochodziły z Lady’s Goldmine, najsłynniejszego domu mody w mieście. Zarówno Roberta, jak Atamarie nazywały babcią jego właścicielkę Kathleen Burton, choć tak naprawdę tylko Atamarie była z nią spokrewniona. Jej biologiczny ojciec Colin Coltrane był synem Kathleen, podobnie jak ojczym Roberty Sean.

Tego dnia Atamarie także miała na sobie suknię reformowaną z żółtego materiału w niebieskie kwiaty, ciemnozieloną mantylkę i mały słomiany kapelusz na blond włosach. Zauważyła, że chłopcy spoglądali na nią z przyjemnością, podczas gdy dziewczęta zerkały raczej niełaskawie. I z pewnością siedzenie na schodach nie było czymś oczywistym, a możliwe, że nawet tego zabraniano.

Ale wreszcie zjawiła się też Roberta i Atamarie poderwała się, aby uściskać przyjaciółkę. Niemal jej nie rozpoznała na pierwszy rzut oka, bo Roberta za wszelką cenę starała się nie wyróżniać strojem. Miała na sobie niepozorną ciemnoniebieską suknię i krótki czarny płaszcz.

– Wyglądasz jak sowa! – wypomniała jej Atamarie po chwili, kiedy już się przywitały. – Czy wy naprawdę musicie się tak ubierać? Ten kapelusz wygląda tak, jak gdybyś wygrzebała go z samego dna jednej ze skrzyń babci Daldy!

Amey Daldy była zagorzałą bojowniczką o prawa kobiet, którą matki Atamarie i Roberty wprawdzie bardzo ceniły, ale która nie była akurat znana z ekstrawagancji w kwestiach mody.

Roberta uśmiechnęła się z zawstydzeniem – i dzięki temu, mimo swego skromnego stroju, przyciągnęła uwagę studentów. Roberta Fence była prawdziwą pięknością i nie mógł temu przeszkodzić żaden strój. Miała gęste kasztanowe włosy – teraz ciasno związane w węzeł – które rozpuszczone opadały falą na jej plecy. Jej twarz w kształcie serca mimo klasycznej urody była zawsze pełna ciepła i łagodności, a oczy, choć nie tak turkusowe jak oczy matki, zwracały uwagę intensywnością niebieskiego koloru.

– Mamy wyglądać poważnie – stwierdziła dziewczyna. – No bo przecież wszystkie studentki powinny tak wyglądać, prawda?

Roberta niezbyt przychylnie popatrzyła na strój przyjaciółki. Atamarie w odpowiedzi wzruszyła ramionami.

– I tak zwracam na siebie uwagę, bez względu na to, jak się ubiorę. I nie mów, że sowy są ptakami mądrości. Moim zdaniem papugi są o wiele sprytniejsze.

Roberta się roześmiała i chwyciła Atamarie pod rękę. Bo jeśli miała być szczera, to brakowało jej przyjaciółki już w czasie tych dwóch dni, kiedy Atamarie była w Christchurch. W każdym razie w tym czasie śmiała się o wiele za mało.

– Dostałaś się w końcu na te studia? – spytała, kiedy obie szły w kierunku kawiarni w pobliżu uniwersytetu.

Atamarie skinęła głową.

– Jasne, nie mogło być inaczej. Miałam przecież najlepsze stopnie. Ale było naprawdę wesoło! Profesor Dobbins uważał mnie chyba z początku za coś w rodzaju fatamorgany.

Zachichotała i poruszyła zabawnie nosem, jak gdyby miała na nim grube okulary czy też binokle, po czym sparodiowała nauczyciela: „Mr Parekura Turei… nie… ee… Miss?”. Ten człowiek był kompletnie skonsternowany. A tak się cieszył, że będzie miał pierwszego maoryskiego studenta. Pewnie się spodziewał, że pojawi się przed nim wielki wojownik z tatuażami.

Roberta także zachichotała.

– A tymczasem pojawiłaś się ty…

Atamarie nie miała nic wspólnego z maoryskim wojownikiem. Wprawdzie nie była niska, ale jednak drobna i delikatna, a pod jej szeroką suknią można było dostrzec zarysy kobiecego ciała. W dodatku na pierwszy rzut oka nie można było dopatrzyć się w niej Maoryski. Miała wprawdzie nieco ciemniejszą cerę niż większość białych ludzi i lekko skośne oczy, ale poza tym bardzo przypominała swoją babkę Kathleen – klasyczną piękność o wysokich kościach policzkowych, prostym nosie i delikatnie wykrojonych wargach.

– Ale jak on mógł…? Przecież twoje imię…

Atamarie wzruszyła ramionami.

– Musisz przyznać, że wiele maoryskich męskich imion także kończy się na „i” – stwierdziła. – A poza tym ten człowiek jest inżynierem, a nie lingwistą. I można to było zauważyć od razu, kiedy zaczynało mu brakować słów. Ale potem pokazałam mu moje świadectwo…

– I co on na to? – spytała Roberta.

Atamarie się roześmiała.

– Jak tylko nie musiał na mnie patrzeć, wszystko było w porządku. A przecież wcale nie wyglądam przerażająco, prawda?

Roberta przewróciła wymownie oczami. Atamarie doskonale wiedziała, że wygląda świetnie.

– Ale kiedy tylko podnosił wzrok znad papierów, to zdawało mi się, że wątpi w swój własny rozum i nie dowierza oczom. A potem zapytał, czy wiem, co mnie tu czeka, i pokazał plan studiów: podstawy budownictwa na- i podziemnego, wykonywanie pomiarów, rysunek techniczny, geometria praktyczna i konstrukcja maszyn parowych…

Atamarie już na samą myśl o tym uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– I co mu na to odpowiedziałaś? – Roberta się spodziewała, że usłyszy coś okropnego.

Atamarie spojrzała na nią.

– A co miałam powiedzieć? Powiedziałam, że interesuję się maszynami latającymi. A potem trochę poopowiadałam o Cayleyu i Lilienthalu, żeby nie myślał, że jestem kimś w rodzaju… jakiejś roztrzepanej i rozkapryszonej panienki!

Atamarie znów się roześmiała. Roberta otworzyła drzwi kawiarni.

– To prawdziwy cud, że od razu nie wyleciałaś – stwierdziła.

Atamarie uniosła brwi w zdumieniu.

– Wtedy wujek Sean zaskarżyłby college – powiedziała spokojnie. – Ale profesor Dobbins i tak zniósł to ze spokojem. W sumie był bardzo sympatyczny i nawet zaczął się uśmiechać. I stwierdził, że zawsze się cieszy, kiedy jego studenci wysoko mierzą. A potem mogłam już iść – aby za chwilę następnemu facetowi odebrało mowę na mój widok. To był student, który miał pokazać nowo przyjętym uniwersytet. I potrzebował o wiele więcej czasu, aby dojść do siebie!

Canterbury College of Engineering istniał już od dwunastu lat; na początku pracowało w nim dwóch nauczycieli i uczyło się dwudziestu dwóch studentów. Dziś studiowało tam niewiele więcej osób – Atamarie zaś została przyjęta do college’u jako pierwsza kobieta.

– No a co poza tym? – spytała Roberta. – Widziałaś się już z Heather? Byłyście gdzieś razem?

Atamarie wzruszyła ramionami.

– Najpierw musiałyśmy znaleźć pokój. Ale to akurat było proste, Heather i Chloé mają jakieś znajome w Christchurch, dwie bardzo sympatyczne kobiety. Mieszkają razem, jak Heather i Chloé, i prowadzą księgarnię. To od razu kupię u nich wszystkie fachowe książki i podręczniki. Ich dom jest śliczny i stoi w pobliżu uniwersytetu. A pokój – ogromny, ale oczywiście odwiedziny mężczyzn muszą być odpowiednio wcześniej zgłaszane! – zachichotała.

To ostatnie i tak było bardzo wielkoduszne, zwykle zabraniano studentom przyjmowania w pokoju znajomych przeciwnej płci. Ale Heather i Chloé były kobietami na wskroś nowoczesnymi, a ich przyjaciółki najwyraźniej też.

– Chyba nie chcesz od razu poszukać sobie przyjaciela!? – oburzyła się Roberta.

Atamarie westchnęła.

– Robbie, jestem jedyną żeńską istotą, która studiuje inżynierię. Jeśli nie chcę być całkowicie osamotniona, chcąc nie chcąc, muszę zaprzyjaźnić się z chłopcami. Co przecież nie musi od razu znaczyć, że będę dzielić z nimi łóżko.

Roberta się zaczerwieniła, kiedy Atamarie tak swobodnie mówiła o współżyciu między kobietą a mężczyzną. Obie młode kobiety od dawna były uświadomione – a Atamarie spędziła już niejedne ferie w Parihaka i była świadkiem dość swobodnego podejścia maoryskich kobiet do kwestii fizycznej miłości. Jednak powinna była wyrażać się nieco ostrożniej. Roberta nie miała jeszcze żadnych praktycznych doświadczeń z płcią przeciwną, podczas kiedy Atamarie już nieraz wymieniała pocałunki z chłopcami w Parihaka. Roberta patrzyła na świat bardziej romantycznie. Mogłaby się zakochać, ale to zachowałaby dla siebie…

– A poza tym byłyśmy na torze wyścigowym w Addington, bo Rosie koniecznie tego chciała. Ale niestety akurat nie rozgrywano żadnej gonitwy kłusaków, choć mimo to było wesoło. Lord Barrington zaprosił nas do prywatnej loży i piłyśmy szampana – i mogłyśmy stawiać na konie!

– Atami!

Roberta była przerażona. Dorastała w środowisku ludzi pracujących przy wyścigach konnych i nienawidziła wszystkiego, co było z tym związane. Matka powtarzała jej od małego, że zakłady i whisky mogą zrujnować rodzinę. I mówiła to na podstawie własnego doświadczenia: biologiczny ojciec Roberty był ofiarą jednego i drugiego.

– No nie patrz tak! Lord Barrington upierał się przy tym. A Hea­ther swój zakład przegrała, za to ja wygrałam, i to dwa razy. I właściwie było to bardzo proste, wystarczy postawić na konia z długimi nogami i najbardziej smukłym tułowiem. Czysta fizyka… No, choć za trzecim razem już się nie udało, sądzę, że ta chabeta była po prostu leniwa. Ale wystarczy na to, aby teraz zapłacić za kawę!

Zadowolona Atamarie zamówiła jeszcze wielki talerz ciasta.

– Byłyśmy też w pewnej galerii… Choć co prawda zapomniałam, jak nazywał się ten artysta, którego obrazy oglądałyśmy. Ale Heather była zachwycona. Przyjdziesz dziś wieczór? A może nie tylko trzeba koniecznie ubierać się jak sowa, ale także chodzić spać z kurami, jeśli się chce zostać nauczycielką?

Roberta spojrzała na przyjaciółkę z dezaprobatą.

– Sowy są ptakami aktywnymi nocą – skwitowała jej złośliwości. – I oczywiście przyjdę. To przecież wernisaż, a nie odwiedziny w nocnym klubie! Jak się nazywa ta artystka?

Atamarie wzruszyła ramionami. Tego także nie zapamiętała, ale nie ona jedna w Dunedin. W tym mieście było bardzo wielu bogatych ludzi, lecz tylko niewielu naprawdę interesowało się sztuką. Ale mimo wszystko wernisaże w galerii Heather i Chloé Coltrane należały do ulubionych wydarzeń towarzyskich w mieście, a zaproszenia na nie były zawsze bardzo pożądane. Chloé była wspaniałą gospodynią, a Heather była znana jako artystka daleko poza granicami Nowej Zelandii. Obie kobiety mieszkały razem od dziesięciu lat i wielu ich klientów zakładało, że są siostrami. Nie była to prawda, Chloé zawdzięczała swoje nazwisko małżeństwu z bratem Heather.

Atamarie i Roberta umilkły na chwilę, kiedy kelner przyniósł kawę i ciasto. Roberta wsypała cukier do filiżanki, a Atamarie się zamyśliła. Pewnie się zastanawiała, jaką suknię ma włożyć na wieczór – Kath­leen z pewnością przygotowała coś nowego dla swoich obu wnuczek. Mawiała, że dziewczyny robią jej przysługę, kiedy przyjmują drogie suknie, bo w końcu jest to jakiś rodzaj reklamy Lady’s Goldmine.

Roberta przez chwilę się wahała, ale wreszcie odważyła się zadać Atamarie pytanie, które dręczyło ją już od dłuższego czasu.

– Nie wiesz przypadkiem, czy… czy twój… hm… wujek… też przyjdzie? – spytała pozornie obojętnym głosem.

Atamarie się uśmiechnęła.

– Który? – spytała.

Roberta zaczerwieniła się natychmiast.

– Hm… no… Kevin.

Cały czas próbowała mówić swobodnie i udawała, że nie pamięta imienia Kevina. Ale było to daremne, Atamarie znała ją aż za dobrze. I wiedziała, o którym z obu braci jej matki była mowa. Roberta była od wielu miesięcy zakochana w starszym z nich, Kevinie, nazwanym tak na pamiątkę irlandzkiego świętego i dziadka. Ale o tym nikt nie mógł się oczywiście dowiedzieć. Nonsensem było w ogóle mieć nadzieję, że wzięty młody lekarz zauważy przyjaciółkę swojej siostrzenicy, nie mówiąc już o tym, że miałby zacząć jej robić jakieś awanse. W każdym razie kiedy Roberta i Atamarie chodziły jeszcze do szkoły, było to wysoce nieprawdopodobne. Ale teraz, kiedy Roberta była studentką… Jej rodzice należeli do najlepszego towarzystwa w Dunedin, toteż młoda kobieta otrzymywała zaproszenia na koncerty i bale, wernisaże i przedstawienia teatralne. Kevina Drury’ego można było spotkać przy każdej z tych okazji. Razem ze swoim przyjacielem otworzył przed kilkoma laty gabinet lekarski w Dunedin i ciągle zabiegał o nowych pacjentów. Najchętniej oczywiście z najbogatszych warstw społecznych, a zwłaszcza o kobiety. I właśnie te ostatnie zjawiały się u niego tłumnie. Kevin był niezwykle przystojnym mężczyzną – miał czarne kręcone włosy i intensywnie niebieskie oczy. Był też namiętnym jeźdźcem, brał udział we wszystkich polowaniach, a także w niektórych gonitwach końskich.

Brat Kevina, Patrick, był bardziej niepozorny. Ukończył studia rolnicze i zamierzał w przyszłości przejąć farmę rodziców. Na razie pracował jako doradca w związku hodowców bydła i ministerstwie rolnictwa w Otago. Okolica, kiedyś centrum poszukiwań złota, powoli zamieniała się w region wybitnie rolniczy. A nie wszyscy właściciele farm i hodowcy owiec znali się naprawdę na produkcji wełny czy uprawie roślin. Niejeden z nich marzył o tym, aby zostać „owczym baronem”, ale w gruncie rzeczy mógł się wykazać jedynie doświadczeniem – a czasami także szczęściem – przy płukaniu złota.

– Kevin przyjdzie na pewno – oświadczyła Atamarie. – Choć Heather jest zdania, że on ma znów nową przyjaciółkę. Ponoć bardzo piękną i Heather się zastanawia, czy nie poprosić jej o pozowanie…

Portrety kobiet należały do ulubionych motywów malarskich Hea­ther i to dzięki nim odniosła najwięcej sukcesów. Heather potrafiła na swoich obrazach oddać istotę kobiety i jej życiowe doświadczenia.

Roberta westchnęła.

– Kevin też świetnie wygląda – powiedziała pozornie bez związku, ale zabrzmiało to rozpaczliwie.

Atamarie się roześmiała i położyła rękę na ramieniu przyjaciółki, jak gdyby chciała nią potrząsnąć.

– On może jest księciem, Robbie, ale ty nie jesteś w żadnym wypadku Kopciuszkiem! Kiedy się odpowiednio wyszykujesz i nie będziesz patrzeć w podłogę ani też czerwienić się i zapominać języka w gębie na widok Kevina, pokonasz wszystkie jego przyjaciółki.

Roberta mieszała kawę, wpatrując się w filiżankę.

– W tym celu musiałby na mnie najpierw popatrzeć – wymamrotała. – Ale on…

– No to zrób coś innego i na przykład zemdlej w jego obecności – zaproponowała żartobliwie Atamarie. – Ty upadniesz, a ja zacznę krzyczeć: potrzebujemy lekarza! To wtedy będzie musiał na ciebie spojrzeć.

Roberta powinna była się roześmiać, ale tylko zagryzła wargę.

– Nie traktujesz mnie poważnie – powiedziała po dłuższej chwili.

Atamarie jęknęła.

– Może ty zbyt poważnie podchodzisz do sprawy z Kevinem – zwróciła jej uwagę. – Co rzeczywiście budzi pewne obawy. Bo ty… ty nie oczekujesz od niego tylko kilku pocałunków, prawda? Szukasz mężczyzny, który będzie cię rzeczywiście kochał. A jeśli o to chodzi, to Kevin nie jest dobrym kandydatem. To zły adres. On jest miły, dowcipny – naprawdę go lubię, Robbie. Ale on nie szuka żony, przynajmniej na razie, i wyraźnie to powiedział, kiedy babcia Lizzie go o to zapytała. Kiedyś oczywiście będzie musiał się ożenić, tego przecież oczekuje się od szanowanego lekarza. Ale teraz… Babcia Lizzie jest zdania, że on jest taki jak dziadek Michael. Musi się naprawdę wyszaleć i przytrzeć sobie rogów, zanim naprawdę zainteresuje się jakąś kobietą. Kevin na razie nie chce się żenić. On szuka przygody!

Rozdział 2

Heather Coltrane nie przesadziła, opowiadając o urodzie nowej przyjaciółki Kevina Drury’ego. Juliet, bo Kevin, przedstawiając młodą kobietę, wymienił tylko jej imię, była wyjątkową pięknością. Pozostawało zagadką, do jakiej grupy narodowościowej należeli jej przodkowie. Juliet z pewnością nie była białą kobietą, ale pochodzenia maoryskiego też nie miała wypisanego na twarzy. Jej czarne, mocno kręcone włosy spływały falą na ramiona i plecy, a całości dopełniały złotobrązowa cera, pełne zmysłowe wargi i zaskakująco jasne, niebieskie oczy pod ciężkimi powiekami.

– Ona sprawia raczej wrażenie Kreolki – wyraziła swoje przypuszczenie Heather, która dużo podróżowała i spotykała ludzi z najróżniejszych kręgów kulturowych. – I nie uważacie za dziwne, że Kevin przedstawił ją tylko imieniem? Gdzie też on mógł ją spotkać?

Heather przywitała właśnie matkę Roberty Violet i jej ojczyma Sea­na, którzy weszli do galerii zaraz po przybyciu Roberty i Atamarie. Atamarie od razu podeszła do Kevina oraz jego nowej przyjaciółki i przez chwilę z nimi rozmawiała – swobodnie i bez żadnych zahamowań. Za to Roberta ze zdenerwowania najwyraźniej chciała się niemal zapaść pod ziemię. Kiedy przedstawiano jej Juliet, prawie nie mogła wydobyć z siebie głosu, choć co prawda Juliet i tak nie sprawiała wrażenia osoby, która zamierza zapamiętać imię jakiejś dziewczyny. Za to chętnie wdawała się w rozmowy z różnymi panami, którzy gromadzili się natychmiast wokół niej, prześcigając się w podawaniu jej szampana i przeróżnych przystawek.

– Jeśli chodzi o kraj, z którego pochodzi szampan, to ta lady preferuje Francję – zauważyła kwaśno Chloé i na powitanie pocałowała w policzek Violet. – Ona pije już na pewno trzeci kieliszek najdroższego szampana, jakiego mamy. Jak tak dalej pójdzie, to pod koniec wieczoru będzie tańczyć na stole.

– Troszkę demi-monde, prawda? – spytała Violet, marszcząc czoło, a Sean się uśmiechnął, bo zabrzmiało to trochę tak, jak gdyby jego żona chciała właśnie wypróbować jakieś nowe słowo. Violet jako młoda dziewczyna otrzymała w podarunku kilka tomów leksykonu i stamtąd pochodziła niemal cała jej wiedza. Czytała leksykon całymi latami, aż nawet najbardziej niezwykłe pojęcia stały się dla niej oczywiste. Nawet takie, dla których mieszkańcy Dunedin właściwie nie znajdowali zastosowania.

Heather się uśmiechnęła.

– W każdym razie nic nie wskazuje na to, żeby miała cokolwiek wspólnego z którąś z „owczych baronówien”. Michael i Lizzie nie będą zachwyceni.

Rodzice Kevina i Patricka, Lizzie i Michael Drury, prowadzili owczą farmę w Otago i oczywiście mieli nadzieję, że ich synowie znajdą kiedyś żony, które wraz z nimi zajmą się gospodarstwem. Ale Kevin był zupełnie innym typem człowieka. Nigdy nie interesował się za bardzo pracą na farmie, a już na pewno nie pociągała go żadna z córek bogatych hodowców bydła z Canterbury Plains.

Tajemnicza Juliet była głównym tematem rozmów tego wieczoru – nieco mroczne obrazy, które prezentowano dziś w galerii, cieszyły się z tego powodu znacznie mniejszym zainteresowaniem. A pochodzeniem Juliet interesowały się przede wszystkim kobiety. Mężczyźni nie zawracali sobie tym głowy – woleli wpatrywać się i podziwiać jej fascynującą postać: szczupłą, ale bardzo kobiecą figurę oraz wyraźnie cudzoziemską twarz. Kevin prowadził młodą kobietę przez galerię tak, jak gdyby była ona jego kolejnym trofeum. Był niezaprzeczalnie dumny ze swojego podboju, choć nie zaniedbywał przy tym pozostałych podziwiających go kobiet. Z towarzyszącą mu na każdym kroku Juliet wędrował od jednej matrony do drugiej i szarmancko wymieniał kilka uprzejmych uwag na przeróżne, choć mało znaczące tematy, Juliet zaś uśmiechała się tajemniczo i nie pozwalała się też wypytywać.

– Kobieta po prostu wygląda o wiele lepiej, kiedy włoży gorset – westchnęła teatralnie Roberta, kiedy Juliet właśnie przechodziła obok. A przy tym ona sama wyglądała tego dnia zachwycająco: miała na sobie pięknie skrojoną niebieskozieloną suknię, której fałdy znakomicie podkreślały jej figurę. Gorset oczywiście podkreśliłby ją jeszcze bardziej, ale bez sztywnego pancerza z rybich ości Roberta mogła swobodnie oddychać i poruszać się bardziej naturalnie. Za to Juliet, która miała na sobie jedną z bardzo modnych i nieco ekstrawaganckich wąskich spódnic, mogła tylko dreptać drobnymi krokami, co z kolei powodowało, że zdaniem Roberty sprawiała wrażenie wzruszająco bezradnej.

– Ale w gorsecie można łatwiej zemdleć – dokuczyła jej Atamarie. – I na ten pomysł cały czas możesz się jeszcze zdecydować. Jazda, Robbie, popatrz na ten obraz, na jego widok można naprawdę dostać zawrotów głowy. Stań przed nim, a potem osuń się na podłogę!

Obrazy rzeczywiście sprawiały deprymujące wrażenie, ale Roberta i bez oglądania mrocznych krajobrazów czuła się dzisiaj źle. Z nieszczęśliwą miną śledziła Kevina i obiekt jego najnowszego podboju. W końcu Atamarie odciągnęła ją na bok.

– Uśmiechnij się w końcu, Roberto! Patrz, tam jest Patrick, a z nim jeszcze się nie przywitałyśmy.

Patrick Drury, młodszy z braci, był otwartym, sympatycznym człowiekiem i w stosunku do niego Roberta nigdy nie czuła onieśmielenia. Często przydzielano jej rolę jego damy do towarzystwa, bo zawsze zjawiał się sam, a przez wszystkich gospodarzy uważany był za kogoś bardzo przystępnego. Ktokolwiek siedział obok – Patrick z każdym potrafił swobodnie rozmawiać. W końcu także jego zawód zmuszał go do uprzejmej konwersacji z najróżniejszymi ludźmi. Na wielkich owczych farmach spotykał niemal wszystkich – począwszy od brytyjskiej szlachty, a skończywszy na poszukiwaczach złota, którym raczej daleko było do szlachectwa. Dotychczas Atamarie miała wrażenie, że Patrick lubił przebywać właśnie w towarzystwie Roberty, a jego oczy jaśniały radością, kiedy ją widział. Dawniej traktował ją tylko jak małą dziewczynkę, ale teraz najwyraźniej zaczął dostrzegać w niej piękną młodą kobietę. Tak było dotychczas – jednak tego wieczoru brat Kevina zachowywał się inaczej. Choć chętnie służył młodym kobietom, przynosząc im szampana i trochę z nimi rozmawiając, to jego uwaga skierowana była gdzie indziej i raczej tylko z uprzejmości zajmował się Atamarie i Robertą. Roberta nie zwróciła na to uwagi, ale Atamarie natychmiast dostrzegła, że Patrick najwyraźniej miał taki sam problem jak jej przyjaciółka: także on nie mógł oderwać oczu od Juliet i Kevina. Wydawało się, że czarnowłosa piękność zafascynowała go zupełnie, choć tu z pewnością nie miał żadnych szans. Patrick nie był tak przystojny jak jego brat. Zamiast czarnych gęstych włosów swego ojca Michaela odziedziczył ciemnoblond loki swej matki Lizzie, także jej łagodne, porcelanowo niebieskie oczy. Był niższy i nie sprawiał tak imponującego wrażenia jak Kevin – z pewnością nie był to mężczyzna, na którego zwróciłaby uwagę kobieta taka jak Juliet, już choćby po to, aby dostrzec jego wewnętrzne przymioty.

Atamarie przestała w końcu podtrzymywać rozmowę między Robertą a Patrickiem. Dziś oboje mieli na siebie negatywny wpływ. Pociągnęła więc Robertę dalej i rozejrzała się za kelnerem, licząc na to, że po kieliszku szampana nastrój przyjaciółki się poprawi. Patrick szedł jak piesek za swoim bratem i jego przyjaciółką.

Pośrodku galerii natknęły się obie na Rosie, służącą Heather i Chloé. Jasnowłosa kobieta stała nieruchomo, trzymając w rękach tacę z kieliszkami szampana. Sprawiała wrażenie tak dalece oderwanej od rzeczywistości, jak gdyby próbowała udawać stół.

Atamarie wzięła dwa kieliszki szampana i uśmiechnęła się do dziewczyny.

– Jak tam źrebak, Rosie? – spytała przyjaźnie, a Rosie w odpowiedzi natychmiast się rozpromieniła i zwróciła w jej stronę właściwie śliczną twarz. Bo jeśli chodzi o opiekę nad końmi, to Rosie wychodziła z siebie. Jako służąca nie za bardzo się sprawdzała, choć od dziecka pomagała swojej siostrze Violet, była też pokojówką u Chloé. Ale naprawdę szczęśliwa – i wyjątkowo sprawna – była tylko wtedy, kiedy mogła zajmować się końmi kłusakami. Nauczyła ją tego Chloé, gdy razem ze swoim byłym mężem prowadziła hodowlę koni w Fiordlands. Dziś z licznego stada pozostała tylko klacz Dancing Rose, dawniej hodowana z przeznaczeniem do gonitw kłusaków, ale teraz zaprzęgana przez Chloé i Heather do bryczki, co smuciło Rosie. Jednak poprzedniego roku Chloé zleciła pokrycie klaczy i teraz w stajni stał już śliczny źrebak – malutka klaczka. Chloé zaś nie broniła się tak gwałtownie przed myślą o wystawianiu konia w gonitwach. Nie widziała przecież byłego męża od lat, a nazwisko Colina Coltrane’a zupełnie już się nie liczyło w wyścigach konnych na Wyspie Południowej i ani Chloé, ani też Heather i Rosie nie potrzebowały się obawiać ewentualnego spotkania z nim. Dlaczego więc Trotting Diamond nie miałaby w przyszłości odnosić wielkich sukcesów? Rosie w każdym razie wyczekiwała gorączkowo chwili, kiedy źrebak osiągnie odpowiedni wiek i można go będzie zaprząc do wózka sulky.

Atamarie słuchała więc opowieści Rosie o jej marzeniach, a Roberta rozmawiała z Kathleen Burton i jej mężem Peterem. Słowa i sama obecność wielebnego zawsze uspokajały młodą kobietę – Roberta doskonale pamiętała, jak bezpiecznie czuła się w domu Petera i Kathleen, kiedy jej matka przyjechała tu po śmierci jej brutalnego męża. W dodatku Roberta zauważyła, że wielebny należał do nielicznych mężczyzn, którzy nie zwracali uwagi na Kevina i Juliet. Zamiast tego Peter zapytał Robertę, a później także Atamarie o studia, i uważał za bardzo ciekawe, że Atamarie postanowiła studiować inżynierię, po czym od razu zaczął zachęcać Robertę do pracy w jego parafii.

– Właśnie budujemy szkołę, Roberto, bo wreszcie ma to sens; ludzie osiedlają się tu na stałe i rodzi się coraz więcej dzieci!

Peter zawsze zajmował się nie tylko duchowymi, ale także praktycznymi problemami przybywających tu imigrantów, a także kłopotami wracających ze złotonośnych pól i często bardzo sfrustrowanych poszukiwaczy złota. Choć co prawda teraz gorączka złota w Otago już opadła. Europejscy poszukiwacze złota i przeróżnej maści awanturnicy woleli jechać do południowej Afryki, aby na tamtejszych polach i w kopalniach szukać złota – i diamentów. Ci „diggersi”, którzy nie odnieśli sukcesu w Nowej Zelandii, znaleźli już inne sposoby zarabiania pieniędzy, w czym często pomagał im wielebny. Budowali swoje domy wokół jego kościoła, parafia się rozrastała i Peter cieszył się ze swej zwykłej, codziennej pracy, budowy szkoły niedzielnej, kolejnych chrztów i ślubów.

Wreszcie także Chloé i Heather przyłączyły się do Kathleen i Petera. Jako właścicielki galerii i gospodynie wernisażu uporały się już ze wszystkimi obowiązkami – goście mieli do dyspozycji różne napoje i przekąski, a Chloé przywitała zarówno ich, jak i artystkę kilkoma słowami wprowadzenia o prezentowanych obrazach.

– Sprzedaż idzie raczej opornie – stwierdziła Heather z żalem. – A te dzieła to przecież małe klejnoty – dodała, studiując z uwagą starannie wykonane obrazy.

Atamarie ostentacyjnie wzniosła oczy do nieba.

– Jak na klejnoty, to niezbyt pięknie migoczą i błyszczą – stwierdziła. – Ale może powinnyście porozmawiać z przedsiębiorcą pogrzebowym. Moim zdaniem te obrazy znakomicie prezentowałyby się w jego pomieszczeniach…

Wszyscy się roześmiali.

– Nie znasz się na sztuce – zrugała Heather bratanicę.

– Za to znam się na strukturach krystalicznych węgla – odparowała Atamarie. – Ile takich śmiesznych obrazów trzeba namalować, aby móc sobie pozwolić na taki pierścionek?

Wskazała przy tym na rękę Heather, zwracając w ten sposób uwagę Kathleen i Roberty na złoty pierścionek z migoczącym diamentem.

Kathleen uśmiechnęła się do swojej córki.

– Co za cudowny klejnot! W ogóle wyglądasz wspaniale w tym nowym kostiumie. Szkoda tylko, że on nie pochodzi z mojej kolekcji.

Heather, słysząc ten komplement, natychmiast się zaczerwieniła. Nie była kobietą o niezwykłej urodzie, a jej delikatne popielate włosy zawsze sprawiały wrażenie trochę nieuczesanych. W czasie pobytu w Europie Heather ścinała je na krótko, ale tu nawet u artystki uchodziłoby to za zbyt daleko posuniętą ekstrawagancję. I tak plotkowano na temat jej słabości do orientalnych, szerokich spódnicospodni oraz odpowiednich do tego bluzek i żakietów. Heather mała delikatne rysy twarzy – niemal jak rysy Madonny – teraz jednak stały się one nieco surowe, a jej brązowe oczy nie były jak dawniej pełne łagodności. Patrzyły na świat ciepło, mądrze, choć nieco kpiąco.

– Jestem zdania, że ten pierścionek wygląda o wiele lepiej na palcu Chloé – odparła, po czym zawołała: – Chloé, chodź, pokaż twój!

Ciemnowłosa Chloé wyglądała o wiele bardziej kobieco niż jej przyjaciółka. Miała dziś na sobie czerwoną suknię w stylu empire z kolekcji Kathleen, której kolor niemal odbijał się w diamencie.

– Diamentowe pierścionki! – uśmiechnął się wielebny. – Cóż to za luksus. Widzę, że nie wywieram na was odpowiedniego nacisku, kiedy zbieram datki na moją kuchnię dla ubogich. Coś mi się zdaje, że macie za dużo pieniędzy.

– Heather sprzedała kilka obrazów – odpowiedziała Chloé, sprawiając przy tym wrażenie nieco zakłopotanej. – I postanowiła… bo galeria istnieje już prawie dziesięć lat… Że powinnyśmy to uczcić.

– Naprawdę już tak długo? – zdziwiła się Kathleen, umilkła na chwilę, po czym zaczęła głośno liczyć. Było jasne, że Heather i Chloé nie chciały w ten sposób uczcić znakomicie kwitnącego interesu, lecz wzajemną miłość. – W każdym razie te pierścionki są przepiękne – powiedziała. – A diamenty mają dziś bardzo przystępne ceny, od kiedy tak łatwo je znaleźć w… gdzie to jest, Peter, w południowej Afryce, prawda?

Peter Burton skinął głową i spoważniał przy tym.

– Koło Przylądka Dobrej Nadziei. I obawiam się, że teraz nazwę tego kraju będziemy słyszeć częściej – stwierdził. – To znaczy, że dojdzie tam do wojny…

– Do wojny? – zainteresowała się Atamarie. Dotychczas znała wojnę jedynie z lekcji historii – i oczywiście także z opowieści rodziców, którzy doskonale pamiętali potyczki między Maorysami a pakeha. Jej samej trudno było sobie wyobrazić ludzi mierzących do siebie nawzajem z broni czy też atakujących się dzidami. Wojny kojarzyły jej się raczej z potyczkami słownymi, artykułami w gazetach i pisaniem ogromnych ilości petycji, za pomocą których usiłowano przekonać parlament do słuszności własnych politycznych celów.

– A między kim a kim? – dopytywała się.

Dla Roberty takie wydarzenie byłoby raczej obojętne – dziewczyna zupełnie nie interesowała się polityką, mimo ich dawnego dziecinnego marzenia o zostaniu pierwszą kobietą premierem Nowej Zelandii. Ale teraz Roberta się ożywiła, widząc podchodzącego do nich Kevina Drury’ego. Juliet oczywiście także się przyłączyła, już choćby po to, aby zerknąć na pierścionki Chloé i Heather, ale raczej nie zrobiły na niej zbyt wielkiego wrażenia. Ona sama nosiła biżuterię o wiele bardziej krzykliwą i tandetną – i chyba wszystkie damy się zastanawiały, czy nie były to zwykłe, niezbyt szlachetne kamienie. W kalwińskim społeczeństwie Dunedin raczej nie noszono biżuterii, a jeśli już, to wyłącznie szlachetną – coś innego uchodziło za faux pas.

Kevin usłyszał ostatnie słowa wielebnego, także Patrick przyłączył się do rozmowy, wyraźnie zadowolony, że wreszcie będzie mógł coś powiedzieć. Juliet nie zamieniła z nim ani jednego słowa.

– Między Anglią a Burami – odpowiedział Kevin na pytanie Atamarie. – Ci ostatni są właściwie Holendrami, ale od kiedy osiedlili się w Afryce, nazywa się ich Burami albo Afrykanerami. Roszczą sobie prawa do kilku obszarów, choć właściwie ten kraj już kilkaset lat temu został podbity przez Anglię.

Wielebny skinął głową.

– I dotychczas nie interesował się tym pies z kulawą nogą – dodał. – Dopiero kiedy Burowie zaczęli masowo wydobywać diamenty i złoto, zaczęto kwestionować ich prawa do tych terenów. Oczywiście pod nader szlachetnymi pretekstami. Bo czyż Anglia może spokojnie znieść fakt, że tubylcy są traktowani gorzej niż bydło? Że imigranci przebywający na złotonośnych polach nie mają prawa głosu?

Kathleen zmarszczyła czoło.

– A od kiedy poszukiwacze złota interesują się polityką? – spytała. – Większość z nich prawie nie umie czytać i pisać, a już absolutnie obojętne jest im to, kto sprawuje rządy.

– Jest raczej odwrotnie – uśmiechnął się Kevin. – To polityka interesuje się złotem.

Roberta patrzyła zafascynowana, jak w jego niebieskich oczach pojawiła się kpina i jak na policzkach wraz z uśmiechem ukazały się zabawne dołki. Dzięki nim ostre rysy Kevina nieco zmiękły – a wyraz oczu stał się wręcz urzekający. Roberta musiała zadać sobie dużo trudu, aby odpowiedzieć w miarę swobodnym uśmiechem i przypomniała sobie o pomyśle Atamarie. Musiała jakoś zwrócić na siebie uwagę Kevina – na przykład mówiąc coś. Koniecznie coś mądrego. Myślała przez chwilę usilnie.

– Ale przecież Nowa Zelandia nie ma nic wspólnego z tym, że Anglia będzie prowadzić wojnę w południowej Afryce, prawda? – spytała w końcu i zaczerwieniła się, kiedy wszyscy na nią spojrzeli.

– To zależy od tego, co przyjdzie do głowy naszemu premierowi – odparła sucho Heather. – Mr Seddon znany jest przecież ze swoich zaskakujących pomysłów. A już częste zmiany jego poglądów…

Osoba Seddona w czasie walki kobiet o prawa wyborcze była naprawdę czymś w rodzaju trudnego do zgryzienia orzecha.

– Nie mówiąc już o tym, że każdego myślącego człowieka powinno obchodzić to, że z powodu złota i diamentów wszczynane są wojny – dodał wielebny, a Roberta znów się zaczerwieniła. Jej uwaga nie była więc zbyt mądra.

– Sądzicie, że naprawdę Nowozelandczycy mogą być wysyłani do południowej Afryki, aby tam walczyć? – spytała Atamarie. Bardziej chodziło jej o aspekt przygody w owej ewentualnej wojnie.

– A dlaczego nie? – odparł Kevin, bawiąc się jak gdyby od niechcenia palcami Juliet. Młoda kobieta położyła mu rękę na ramieniu, a on przykrył ją swoją dłonią. Kathleen dostrzegła już tego wieczoru kilka podobnych gestów – Kevin i Juliet właściwie cały czas trzymali się za ręce.

– Czy się wyśle oddziały wojska z Anglii czy z Nowej Zelandii, to i tak trzeba je tam przewieźć statkiem. Oczywiście nie można nikogo zmusić. Ale ochotnicy…

Roberta nagle poczuła narastający lęk.

– Ale pan… ty… wy… – W ostatniej chwili przyszło jej do głowy, aby zapytać o to wszystkich mężczyzn. Choć oczywiście w grę mogła wejść jeszcze tylko osoba Patricka, wielebny był już za stary, aby ruszyć na pole bitwy. – Wy chyba nie pojedziecie?

Odetchnęła, kiedy wszyscy roześmiali się głośno, choć zaraz poczuła się niemile dotknięta, kiedy Juliet zgodziła się z nią.

– Bez mojego zezwolenia na pewno nie – oświadczyła złośliwie i przyciągnęła Kevina do siebie. – Są o wiele słodsze pola bitwy niż Cap, gdzie także można zostać bohaterem…

Rozdział 3

– Czy ty myślisz, że związek z ową… Juliet dobrze wpłynie na twoją renomę? – Lizzie Drury weszła do gabinetu Kevina i była bliska głośnego trzaśnięcia drzwiami. A przecież chciała spokojnie porozmawiać z synem. Kiedy jednak dostrzegła, jak kobieta będąca obiektem jej niechęci opuszcza mieszkanie Kevina, nawet zbytnio się nie kryjąc, nie mogła się powstrzymać. – Dobry Boże, przecież na sto jardów widać, że ona pochodzi z półświatka. Skąd ją w ogóle wytrzasnąłeś? I jak mogło ci przyjść do głowy, aby zabierać ją na przyjęcie takie jak… jak wczoraj?

Kevin gwałtownie odwrócił się do Lizzie.

– Mamo, proszę cię! Nie tym tonem i nie tak głośno, zaraz z pewnością pojawią się pacjenci…

Kevin spojrzał zaniepokojony w kierunku mieszkania znajdującego się nad gabinetem. Mieszkał tutaj, a jego kolega Christian Folks miał dom w pobliżu.

– Pacjenci! – Lizzie załamała ręce. – Dzisiaj jest niedziela, Kevin. I jeśli miałoby cię to uspokoić, to owa młoda dama już wyszła.

Słowo „dama” zabrzmiało w jej ustach raczej jak obelga, a nie grzecznościowy zwrot, jakiego zwykle używano, mówiąc o szanujących się kobietach.

– Dobrze, że ma choć tyle dobrych manier, aby się wymknąć, zanim przyjdzie pokojówka.

Na twarzy Kevina, zwykle zdradzającej wielką pewność siebie, pojawił się lekki rumieniec. Bez wątpienia nie było mu na rękę, że rodzice widzieli, jak Juliet opuszczała jego mieszkanie. Znał przecież swoją matkę i wiedział, co ona myśli o jego licznych, bardzo różnych znajomościach z kobietami.

Lizzie właściwie nie zamierzała poruszać tematu Juliet, kiedy już poznała nową przyjaciółkę Kevina na wernisażu. Jednak dziś rankiem sprawa wydała jej się na tyle pilna, że nawet nie była w stanie rozkoszować się spokojnie wykwintnym hotelowym śniadaniem. Kiedy było już na tyle późno, że jej poranna wizyta była możliwa do zaakceptowania, zaciągnęła swego męża Michaela do eleganckiej kamienicy na Lower Stuart Street, w której Kevin i Christian wynajmowali gabinety.

– Juliet tylko… eehm… zapomniała czegoś… w moim mieszkaniu i…

– Nawet nie ważę się pytać czego – przerwał mu wyraźnie ubawiony Michael. Miał takie same błyszczące niebieskie oczy i dołki w policzkach jak jego syn. W latach młodości także nie przepuszczał żadnej okazji – i wykręty akurat wobec Lizzie z trudem przechodziły mu przez gardło.

Kevin próbował nie dać po sobie poznać zmieszania.

– Juliet jest naprawdę szanującą się damą, która wszędzie potrafi się właściwie zachować – bronił swojej zdobyczy. – I wydawało mi się, że będzie właściwym towarzystwem dla mnie na przyjęciu u państwa Dunloe. A Mr Dunloe był pod wrażeniem jej osoby…

– Co świadczy o niewątpliwych talentach tej młodej damy – stwierdziła Lizzie kąśliwie. – Mr Dunloe może był pod wrażeniem. Ale Mrs Dunloe była raczej mocno zakłopotana.

To ostatnie było lekką przesadą. Claire Dunloe zerkała wprawdzie z pewnym oburzeniem na czerwoną, rzucającą się w oczy suknię Juliet i jej tandetną biżuterię, ale poza tym niczego nie dało się zauważyć. Zachowanie Juliet przy stole było nienaganne i tym razem ograniczyła nawet konsumpcję szampana. Ale mimo wszystko na przyjęciu u dyrektora banku Dunloego i jego małżonki Claire Juliet sprawiała wrażenie dość egzotycznego przybysza – przy czym Lizzie nie tylko na jej widok przychodziła na myśl straż pożarna. Ta młoda kobieta mogła stanowić coś w rodzaju łatwopalnego materiału, tego Lizzie była pewna.

– W każdym razie w towarzystwie krążą bardzo ożywione plotki na jej temat – stwierdziła Lizzie. – I na tyle głośne, że dotarły aż do Tuapeka.

Miasteczko Tuapeka, w pobliżu którego znajdowała się farma Lizzie i Michaela, leżało w odległości czterdziestu mil od Dunedin i od 1866 roku nazywało się Lawrence. Ale Lizzie i Michael nigdy nie mogli przyzwyczaić się do zmiany nazwy. Oboje Drury przyjeżdżali do Dunedin raczej rzadko, ale zaproszenia dyrektora banku nie wypadało im odrzucić.

– I w każdym razie słyszałam, że ona nawet śpiewała na wernisażu u Chloé i Heather!

Kevin nerwowo potarł czoło. Ten występ raczej nie należał do jego miłych wspomnień, Juliet z pewnością nieco przesadziła. Ale sam wernisaż był nudny, to akurat nie ulegało wątpliwości, obrazy dość mroczne i nieciekawe, ludzie zaś niezbyt rozmowni. Za to było dużo szampana, i Juliet nie potrafiła mu się oprzeć… W każdym razie, kiedy konwersacja coraz bardziej się nie kleiła, zwróciła się do muzyków i trio w końcu akompaniowało jej przy wykonaniu popularnego amerykańskiego szlagieru. Reakcja towarzystwa z Dunedin wcale nie była nieprzychylna, o ile Kevin mógł to sobie przypomnieć. On także wypił przedtem kilka kieliszków… W każdym razie… Burtonowie i Dunloowie, jak też McEnroe i McDougalowie sprawiali wrażenie może nieco zaskoczonych. W końcu sytuację uratowała taktowna Chloé, rozmawiając krótko ze śpiewaczką i przedstawiając ją gościom. I rozwiązała także zagadkę związaną z jej imieniem i historią jej przeszłości, co znów stało się kolejnym tematem plotek: Juliet LaBree była obywatelką amerykańską i należała do zespołu pewnego variétés goszczącego w Wellington. Należała – przynajmniej jeszcze przed kilkoma tygodniami…

– To jak ta szacowna dama dotarła tutaj aż z Wellington? – dopytywał się Michael. W jego głosie słychać było czystą ciekawość, a nie chęć inkwizytorskiego przepytywania. Juliet rzeczywiście zrobiła na nim duże wrażenie – co miało miejsce w przypadku każdej męskiej istoty, poczynając od zamiatacza ulic, a kończąc na dyrektorze banku. I mimo że panowie gorliwie potakiwali, kiedy towarzyszące im damy mówiły, że Juliet z pewnością nie obracała się w najlepszych kręgach towarzyskich, to wszyscy mężczyźni zazdrościli trochę Kevinowi jego połowu.

Kevin zagryzł wargi.

– Juliet… ehm… chyba miała dość tego zespołu. I podoba jej się w Nowej Zelandii. Wolałaby gdzieś tutaj poszukać sobie jakiegoś angażu…

– Ach tak? – zakpiła Lizzie. – To może powinna rozejrzeć się w Auckland albo w Wellington. A nie akurat w Dunedin, metropolii Church of Scotland z najbardziej ograniczonymi obywatelami na całej Wyspie Południowej. Co ona chciałaby tutaj śpiewać, Kevin? Pieśni kościelne?

– Ze swoim głosem mogłaby śpiewać wszystko! – odparł Kevin. – A poza tym Dunedin zmieniło się ostatnio, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, mamo. Tu była gorączka złota!

Lizzie się zaśmiała.

– Pamiętam dobrze – zauważyła. – W Tuapeka ciągle jeszcze stoją ruiny burdelu.

– I co, właśnie ty zaniosłaś tam chorągiew moralności? – odparł Kevin.

Lizzie spojrzała na syna.

– W Tuapeka nigdy się nie… – Umilkła zawstydzona. Oczywiście nie opowiadała synom o swojej niezbyt chlubnej przeszłości w Londynie i Kaikourze, ale Kevin był w stanie domyślić się wielu rzeczy. Kiedy jednak przyjechała za Michaelem na złotonośne pola, od dawna parała się uczciwym zajęciem – o ile można było tak określić sprzedaż nielegalnie pędzonej whiskey w pubie w Kaikourze.

Michael wtrącił się teraz, chcąc bronić żony.

– Kevin, twoja matka i ja nie byliśmy aniołami, ale właśnie dlatego jesteśmy w stanie ocenić Juliet LaBree. Ona przed czymś ucieka, Kevin, uwierz mi, ja znam to spojrzenie. Prawdopodobnie ta grupa wyrzuciła ją po prostu. I teraz ona jest w drodze do Otago, na złotonośne pola koło Queenstown. Jest tam pełno mężczyzn, pełno pubów…

Kevin nieco spuścił z tonu.

– No tak, a jeśli nawet… Ale musisz przyznać, tato, że ona jest porywająca! I bez względu na to, co było przedtem, to jest wszystko, co chcę o niej wiedzieć. W końcu nie chcę się z nią od razu żenić…

Zerknął na masywny zegar w rogu pokoju, który był ozdobą jego gabinetu. Wiedział, że Lizzie i Michael byli zaproszeni na małe poranne przyjęcie – miał to być pokaz mody w Lady’s Goldmine. Lizzie na pewno będzie chciała to zobaczyć. I teraz dostrzegła i zrozumiała spojrzenie syna.

– Już dobrze, Kevin, zaraz idziemy – powiedziała. – Ale o ile trafnie oceniam Juliet LaBree, to teraz nie jest ważne, czego ty chcesz. Ważne jest jedynie to, czego chce ona!