Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Bohaterowie Słowian Połabskich

Bohaterowie Słowian Połabskich

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379766796

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bohaterowie Słowian Połabskich

Bohaterowie i władcy słowiańskiego Połabia są nam nieznani. Szkoda, bo to oni w czasach od Karola Wielkiego po Fryderyka Barbarossę stawiali czoło niemieckiemu parciu na wschód. Poprzez walki, powstania,  z mieczem  lub toporem w dłoniach, również intrygami, na kilka wieków byli języczkiem u wagi pogranicza słowiańsko-germańskiego. Choć wiecznie ze sobą skłóceni i walczący z wszystkimi sąsiadami, ale zawsze waleczni i nieustępliwi,  w swym pogaństwie dawali  wyraz niezależności i dumy. Poznajmy ich tragiczne i wspaniałe  losy,  imiona Derwana, Drogowita, Tęgomira, Gotszalka i Niklota niech nie zostaną zapomniane, a Jaksa z Kopnika, zanim wyruszy z Henrykiem Sandomierskim do Ziemi Świętej, niechaj odsłoni dla nas  historię kraju nad Hawelą. Opowieść zacznie się jednak od pewnego polskiego hrabiego,  późniejszego  autora jednej z najbardziej lubianych powieści awanturniczych - Rękopisu znalezionego w Saragossie, który w czasach Goethego postanowił poszukać ostatnich  słowiańskich śladów nad dolną Łabą.

Polecane książki

Publikacja skierowana jest do osób, które planują otworzyć firmę i szukają pomysłu na biznes oraz praktycznych porad biznesowych, aby zminimalizować ryzyko niepowodzenia. Wszystkie przedstawione w książce metody i narzędzia zostały osobiście przetestowane przez autora, który posiada praktyczne d...
Nie ma nic lepszego od wspólnego rodzinnego czytania – takiego, które sprawia, że na twarzach dzieci pojawia się uśmiech. „Przygody niezwykłych bohaterów” ukazują świat widziany z dziecięcej perspektywy. Opisują sprawy trudne, bolesne bądź obce dziecięcemu doświadczeniu. To zbiór bajek terapeutycz...
Postawa ma wpływ na dokonywane wybory oraz na skuteczność podejmowanych działań. W tej książce znajdziesz konkretne wskazówki umożliwiające dokonywanie zmiany postawy u poszczególnych osób, w zespołach, rodzinach i w całych organizacjach. Borykając się z własnym brakiem skuteczności czy niezadowalaj...
Zdrowie, miłość, pieniądze, piękne życie... Czy to z tego właśnie składa się szczęście? A może to szczęście sprawia, że życie jest piękne, więc mamy zdrowie, miłość i pieniądze? Szczęście jest ulotną chwilą, o którą musimy walczyć każdego dnia. Jeśli uważasz się za osobę szczęśliwą i nic Ci już w ...
Konrad, nauczyciel etyki zawodowej na jednej z medycznych uczelni, dyżuruje za kolegę w studenckim telefonie zaufania. Jedna przerwana w pół słowa rozmowa zmienia nieoczekiwanie jego dotychczasowe życie. Odnalezienie rozmówczyni staje się jego jedynym celem, wypełnia dni, spędza sen z powiek, po...
Publikacja stanowi próbę odpowiedzi na pytanie: co w zakresie psychologii rodzaju jest kulturowe, społeczne, a co wrodzone? Z drugiej strony książka stanowi zbiór prac związanych ze zmieniającymi się stereotypami płci i rodzaju. W podręczniku przyjęto perspektywę wielowymiarowej analizy doświadczeń ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jerzy Strzelczyk

Wstęp

Dzieje Słowiańszczyzny Połabskiej — najbardziej na zachód wysuniętej części rozległego we wcześniejszym średniowieczu świata słowiańskiego, po której do dziś, poza fragmentarycznymi informacjami kronikarzy i rocznikarzy, przetrwały jedynie stopniowo ujawniane pozostałości archeologiczne i nazewnictwo (w postaci nazw wodnych, miejscowości i terenowych) — stanowiące niegdyś pole intensywnych badań uczonych polskich, w bliższych nam czasach wyraźnie wypadły z pola zainteresowań polskiej nauki (a także z polskiej świadomości historycznej) i dopiero w dosłownie ostatnich latach można zaobserwować ich powrót[1]. Autor niniejszej książki w 2002 r. opublikował w tym samym Wydawnictwie niedużą książeczkę Słowianie połabscy(II wyd. 2013), będącą popularną minimonografią dziejów Połabszczyzny. Ponieważ w jej ramach poszczególne godne uwagi postacie z dziejów Połabszczyzny zostały z natury rzeczy potraktowane w sposób ogólny, postanowiłem spojrzeć na dzieje słowiańskiego Połabia raz jeszcze, tym razem przez pryzmat owych postaci. Postaci, przede wszystkich władców, wymienionych w źródłach jest oczywiście znacznie więcej, ale wszystko, co wiemy o znakomitej większości z nich, to pojedyncze, często oderwane od dziejowego kontekstu informacje, w oparciu o które, nawet przy natężeniu historycznej wyobraźni, nie sposób wysnuć jakąś sensowną opowieść.

Wśród uwzględnionych postaci zdecydowanie przeważają władcy obodrzyccy, co jest spowodowane tym, że jedynie wśród Obodrzyców (w mniejszym stopniu także u Stodoran/Hawelan na środkowym Połabiu) zaznaczyły się trwalsze tendencje do politycznej konsolidacji, dzięki czemu niektórzy aktorzy obodrzyckiej sceny politycznej nieco wyraźniej wyłaniają się z cienia historii. Dominujące w pewnym okresie w skali całego Połabia i odgrywające niekiedy rolę wykraczającą nawet poza Połabie plemiona Wieletów/Luciców trwały niezachwianie przy ustroju plemiennym i z nim związanymi wierzeniami rodzimymi (pogańskimi), a nawet, jak się przekonamy, kilkakrotnie interweniowały destrukcyjnie u Obodrzyców. Z terytoriów wieleckich znamy zatem, pomijając może wczesną dziewiątowieczną fazę ich dziejów, niewiele wyróżniających się postaci. Południowa część Połabszczyzny, zajmowana przez ludy serbskie (sorabskie) i łużyckie, została już w X w. skutecznie podbita i włączona w skład średniowiecznego państwa niemieckiego, wszelkie zawiązki rodzimych struktur politycznych, przynajmniej na tyle, na ile je znamy, zostały rychło zastąpione przez system niemieckich organizacji politycznych.

Szkic numer I odbiega od pozostałych, ma bowiem kilku „bohaterów” z XVII i XVIII w., dzięki którym została utrwalona pomięć o niewielkim, ale ze wszech miar godnym uwagi plemieniu Drzewian połabskich, którego potomkowie jako jedyni (oprócz Serbów łużyckich) w głąb czasów nowożytnych zachowali resztki rodzimej świadomości i języka.

Siedem pierwszych szkiców ukazywało się, niekiedy w postaci nieco odbiegającej od prezentowanej w niniejszej książce, w różnych (przeważnie znacznych) odstępach czasu na przestrzeni lat 1994–2015 na łamach „Przeglądu Zachodniopomorskiego” pod ogólnym tytułem „Połabszczyzna zapomniana”. Dziękuję Wydawnictwu Uniwersytetu Szczecińskiego za wyrażenie zgody na ich ponowne wydanie w niniejszej książce. Szkice VIII–XI zostały napisane specjalnie do niej. Ze względu na pierwotną „odcinkową” koncepcję pomiędzy poszczególnymi szkicami występują pewne powtórzenia, które siłą rzeczy znalazły się także w książce. Ma to może ten pozytywny skutek, że każdy szkic stanowi pewną całość i może być czytany niezależnie od innych.

Do książki z 2002/2013 r. została dołączona obszerna różnojęzyczna (głównie, rzecz jasna, polska i niemiecka) literatura przedmiotu. Do niej mogę zatem odesłać Czytelnika zainteresowanego bardziej szczegółowymi sprawami. Tutaj ograniczam się do podania na końcu książki niewielu prac podstawowych oraz nowszych dotyczących kolejnych przedstawianych postaci.

Rozdział pierwszy

Hrabia Jan Potocki, wieśniak Jan Parum Schultze, czyli epilog słowiański nad Dolną Łabą

I

Jan Potocki (1761–1815), potomek jednego z najsłynniejszych polskich rodów, może uchodzić poniekąd za uosobienie ideałów Oświecenia.

Niepospolita bystrość umysłowa, wiedza olbrzymia, widnokręgi dalekie; fantazja jego niewyczerpana i temperament żywy; praca systematyczna, wytrwała, długoletnia[2].

Skończony to polihistor; teologia była to jedyna gałąź, której syn oświeconego wieku już nie uprawiał, zresztą nie ma wiedzy, której by jako tako nie poznał, od kabały i astronomii począwszy, aż do miernictwa, entomologii i językoznawstwa. Najgruntowniej znał świat starożytny, w autorów klasycznych wczytał się i zżył z nimi zupełnie; znał jednak i cytował nawet zapomnianych autorów XVII w.[3]

Nie miejsce tu na systematyczne omówienie dokonań tego niepospolitego życia[4]; mimo prób włączenia się w wartki nurt polityczny okresu Sejmu Wielkiego Jan Potocki, odmiennie niż ten i ów z jego rodu, nie był homo politicus. Był przede wszystkim uczonym i pisarzem. „Wychowanie, otoczenie, zajęcia, zdziałały z niego i utrwaliły w nim kosmopolitę-francuza”. „Skończony to typ kosmopolity XVIII wieku; gdyby nie imię i temat, nie odgadłbyś narodowości”[5]. Ale właśnie ten kosmopolita, który „nie pokusił się nawet, o ile wiem, o jakiekolwiek pisanie polskie”[6], za jeden z głównych celów życiowych (jeżeli nie wręcz główny) postawił sobie rozświetlenie najdawniejszych dziejów Polski i Słowiańszczyzny. Służyły temu długotrwałe lektury o zasięgu budzącym dotąd zdumienie badaczy, przede wszystkim zaś — wielokrotne podróże, w których cel, powiedzielibyśmy: turystyczny, skojarzył się harmonijnie z nowym wówczas, a dla epoki Oświecenia dość typowym, motywem ściśle poznawczym[7].

W 1815 r. (2 XII) samobójcza decyzja przedwcześnie przerwała życie Jana Potockiego, życie zupełnie wyjątkowe nawet na tle bardzo (w porównaniu z poprzednimi epokami) „rozjeżdżonego” Oświecenia, w którym wręcz wybujałą rolę zajmowały podróże. Potocki nie mógł nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Wielokrotnie opuszczał granice Polski, a wędrówki, często o wielkim stopniu trudności i kosztach rujnujących nawet takiego arystokratę, doprowadziły go między innymi do Hiszpanii, Maroka, Egiptu, stepów astrachańskich, Kaukazu i Mongolii — aż na pogranicze niedostępnych wówczas dla Europejczyków Chin, nie mówiąc już o innych krajach europejskich, odwiedzanych w dodatku niekiedy wielokrotnie. Podróże Jana Potockiego przerodziły się, jak dowodzi badacz tej kwestii, wręcz w chorobliwą podróżomanię, nieodparty nakaz wewnętrzny, który przyczynił się do katastrofy finansowej, fizycznej i psychicznej hrabiego-uczonego. Nie tylko realne podróże, lecz także „motywy podróżnicze” odgrywają wybitną rolę w znacznej części „pozanaukowej” twórczości Potockiego (beletrystyka w formie fikcyjnych podróży); dość wspomnieć najgłośniejszą powieść Jana Potockiego, Rękopis znaleziony w Saragossie.

Nas interesuje wyłącznie jedna z licznych podróży Potockiego, nie najdłuższa, nie najdalsza i zapewne w całokształcie jego życia oraz naukowego dorobku nie najważniejsza, choć istotna i znamienna w dziejach polskich i europejskich zainteresowań przeszłością dawnej Słowiańszczyzny, zwłaszcza jej północno-zachodniego skrzydła, czyli Słowiańszczyzny Połabskiej, krótko: Połabszczyzny. Właśnie dziejom Połabszczyzny, północno-zachodniego (a z punktu widzenia dziejów Polski — zachodniego) odłamu, skrajnej zachodniej peryferii dawnego rozległego obszaru zajmowanego we wcześniejszym średniowieczu przez ludy słowiańskie, poświęcona jest niniejsza książka. Rozpoczynamy trochę nietypowo, a może nawet przewrotnie — jak gdyby od końca. W następnych rozdziałach przedstawimy nieco dokładniej początki i niektóre (wybrane), zwłaszcza te ważniejsze i barwniejsze, epizody z dziejów Połabszczyzny. Tutaj zajmiemy się epilogiem dziejów połabskich. Jan Potocki będzie nam w tej wyprawie w przeszłość przewodnikiem.

Potocki, od dziewięciu lat żonaty, miał już za sobą szereg podróży (m.in. do Italii, Sycylii, na Maltę i do Tunezji, Turcji, Egiptu, a także do Hiszpanii i Maroka) oraz niezbyt pomyślne próby odegrania bardziej czynnej roli w życiu politycznym Polski burzliwych początków lat dziewięćdziesiątych, gdy — zapewne jeszcze przed wybuchem powstania kościuszkowskiego — zapragnął bliżej poznać Danię, Niemcy i Austrię. W dniach od 13 VIII do 17 IX 1794 r. odbył podróż po Niemczech Północnych (Dolnej Saksonii). Podobnie jak z większości innych podróży[8], także z Niemiec Północnych przywiózł opis w formie diariusza (pisanego „na żywo” pamiętnika), naturalnie — w języku francuskim[9], który wydano drukiem w Hamburgu w roku następnym.

Ten niezbyt obszerny diariusz czyta się, tak jak i inne relacje podróżne Jana Potockiego, z dużym zainteresowaniem. Widać dokładnie dociekliwość umysłu polskiego magnata-uczonego, który wyruszał w podróż uzbrojony w gruntowną, jak na owe czasy, znajomość rzeczy. Znał i cytował, a kto wie, czy po prostu nie wiózł ich z sobą, kroniki Thietmara i Helmolda, przypominał sobie, gdy trzeba było, odpowiednie fragmenty kroniki Jana Długosza. Wiedział, że obszar Niemiec Północnych, Meklemburgia, północna Brandenburgia, Holsztyn, Hamburg, to kraj zamieszkany niegdyś przez plemiona słowiańskie — Obodrzyców i Wieletów (Luciców). Znał nie najgorzej ich „pisaną” historię, przynajmniej w zakresie, w jakim znalazła odbicie we wspomnianych i innych jeszcze, czytanych pod koniec XVIII w. kronikach. Przede wszystkim jednak miał oczy i uszy otwarte na nazwy miejscowości i rzek, które (możemy jedynie przyklasnąć Potockiemu) jakże często zachowują pamięć dawnych wydarzeń, osób czy ludów, a także — co wówczas stanowiło dość istotne novum — na świadectwa przeszłości wydobywane (wówczas raczej przypadkowo niż w sposób zamierzony i metodyczny) z głębi ziemi, czyli świadectwa archeologiczne.

Prawdą jest, że niektóre pomysły Potockiego mogą dzisiaj razić naiwnością, gdy na przykład nazwy rzek północnoniemieckich próbuje łączyć z imionami znanych kronikarzom bóstw połabskich. Prawdą jest również, że dał się zwieść sprytnemu oszustowi, który sfabrykował rzekome posągi i inne „dokumenty” bóstw słowiańskich (tzw. idole z Prillwitz), skrzętnie nawet i z talentem przerysowując owe „zabytki” i zamieszczając podobizny w dodatku do swego diariusza. Lecz po pierwsze — możliwości weryfikacji czy to znalezisk archeologicznych, czy to świadomych mistyfikacji w czasach Potockiego były nader ograniczone, po wtóre zaś — w dziełku Jana Potockiego zawierającym sprawozdanie z podróży po Dolnej Saksonii nie brakuje obserwacji i hipotez trafnych i bystrych, niekiedy nawet wyprzedzających epokę. Widać w wielu miejscach niepospolity zmysł krytyczny autora, a także chwalebną, nie tak częstą w tamtych czasach i kręgach społecznych, z których się wywodził, pracowitość, wręcz akrybię badawczą. Nakazywała ona temu „niespokojnemu duchowi”, niepozbawionemu bez wątpienia cech neurotycznych, przerywać podróż nawet na kilka dni, a to by móc dokładnie się zapoznać z rzekomymi bóstwami połabskimi, a to by skorzystać z biblioteki w Hamburgu (otwartej jedynie dwa dni w tygodniu), czy wreszcie by dotrzeć do tajemniczego rękopisu, który rzuca światło na dzieje Słowian w „zabitym deskami” skrawku Niemiec, a nawet by sporządzić odpis tego manuskryptu.

Z trwającej ponad miesiąc naukowej wyprawy Jana Potockiego po śladach dawnych Słowian w Niemczech Północnych pragniemy bliżej przedstawić tylko jeden epizod. Być może dopiero w czasie pobytu w Hamburgu (przybył tutaj 26 VIII) dowiedział się Potocki, że niezbyt daleko od tego emporium mieszkają jakoby „dotąd” Słowianie.

Nie chciałem opuszczać brzegów Łaby nie zobaczywszy tych nielicznych Słowian, którzy nad nią jeszcze mieszkają i zachowali pewne pozostałości swego języka, a częściowo nawet i dawne obyczaje.

— pisze pod datą 8 IX. Widać jednak nie miał zbyt dokładnych informacji, gdzie mógłby ich odszukać. Wiemy obecnie, że trudno byłoby tego dokonać w Harburgu, w pobliżu Hamburga, czy w Lüneburgu, dokąd się udał nazajutrz (9 IX), choć właśnie nazwa tego miasta, kilku bardziej lub mniej odeń oddalonych rzek (tutaj dość obszerny odpowiedni wywód podróżnika) czy „ponurość i opuszczenie” tzw. Pustkowia Lüneburskiego (Lüneburger Heide) nasunęły Potockiemu wyraźnie słowiańskie skojarzenia i zaostrzyły jego uwagę. 10 IX podążył z Lüneburga w kierunku wschodnim do miasta Dannenberg, po drodze pilnie obserwując „wrzosowiska usiane tu i ówdzie kurhanami, na ogół bardzo już spłaszczonymi”.

Sądziłem — pisze zaraz w następnym zdaniu — żem już zwiedził całą ziemię Wendów, ale dowiedziałem się, iż powinienem się udać jeszcze o dwie mile dalej, aż do Lüchow. Powiedziano mi również, iż dawny język poszedł w zapomnienie i najstarsi wieśniacy pamiętają zeń ledwie po kilka słów.

Chwała Potockiemu za to, że wiadomość ta nie ostudziła jego zapału poznawczego! Jedenastego września wyruszył do Lüchowa. Istotnie:

Okazuje się prawdą, że dawny język zupełnie już zaginął, a stało się to dzięki staraniom podjętym przez regencję Hanoweru, której nie udało się jednak z równym powodzeniem rozpowszechnić znajomości języka niemieckiego, co wytępić słowiański, wieśniacy bowiem mówią dziś jakimś żargonem bez rodzajników, bez koniugacji, równie niemal niezrozumiałym jak dawne ich narzecze. Charakter narodowy przetrwał dłużej niż język: wciąż jeszcze zarzucają Wendom skłonność do buntów, lenistwo i skrytość, ale za to powszechnie uważa się ich za dobrych żołnierzy.

Zamierzałem opuścić Lüchow, by udać się do okolicznych wiosek na poszukiwanie wiadomości o dawnym narzeczu, ale powiedziano mi, że pewien szlachcic z sąsiedztwa posiada w swej bibliotece słowniczek wendyjski, który obiecano mi udostępnić.

Przed przedstawicielem tak świetnego rodu dwory i pałace arystokratów niemieckich stały otworem.

Pan de Plato był łaskaw przysłać mi swój słowniczek wendyjski: jest to rękopis, który otrzymał od swych przodków. Pismo jest tego rodzaju, jakiego w Niemczech się już dziś nie używa, ale na szczęście bardzo wyraźne. Zostanę w Lüchow tak długo, aż sporządzę kopię, co zajmie mi kilka dni.

Rodzina von Plato do dziś rezyduje w posiadłości ziemskiej Grabow (zwróćmy uwagę na niewątpliwie słowiański charakter tej nazwy!) koło Lüchowa. Rękopis, który tak zainteresował Potockiego, jest nam znany — to dość obszerny, częściowo w skórę oprawny wolumin, przechowywany obecnie w bibliotece luterańskich władz kościelnych w Celle[10]. Zawiera on jedną, tak zwaną skróconą wersję cennego (nie rozpoznanego dokładnie przez Potockiego) zabytku — będzie jeszcze o nim mowa w niniejszym tekście — zatytułowanego Vocabularium Venedicum (czyli: Słownik słowiański) pastora Christiana Henniga z początku XVIII w. Zobaczymy dalej, że dzieło Henniga jest jednym z najważniejszych i najcenniejszych zabytków wymarłego, a właściwie wymierającego ostatecznie właśnie w czasach Henniga, języka tego odłamu Słowian połabskich, który stanowił najbardziej na zachód wysunięty skraj Połabszczyzny. W średniowieczu zwano ich Drzewianami. Ich potomkowie, pomijając Serbołużyczan należących jednak do południowej grupy plemion połabskich oraz — jak powszechnie wiadomo — przetrwałych reliktowo na Górnych i Dolnych Łużycach do dziś, na skutek różnych czynników, o których po części i nam wypadnie jeszcze mówić, zachowali odrębność od Niemców, przede wszystkim zaś własny język i obyczaj, głęboko w czasy nowożytne, reliktowo aż do przełomu XVII i XVIII w. Stanowi to absolutne unicum w skali całej północnej (poza Serbołużyczanami) Połabszczyzny.

Dzięki swej wytrwałości i przenikliwości Jan Potocki stał się co prawda nie świadkiem zamierania żywej mowy słowiańskiej w okolicach Lüchowa i Danenbergu (obszar ten na dokładniejszych mapach niemieckich do dziś nosi nazwę „Kraj Słowian”, Wendland, Hanowerski Wendland), bo na to było już wtedy przynajmniej o kilka dziesięcioleci za późno, ale jednym z pierwszych obcych uczonych, którzy zainteresowali się wspomnianym fenomenem językowym i etnograficznym.

Gdy sporządzano dlań kopię „rękopisu von Plato”, Potocki nie tracił czasu.

Widziałem u Amtmanna (Hauptmann — naczelnik powiatu — J.S.) piękną urnę z dobrze wypalonej gliny, dającą dźwięczny odgłos, jednakże na ogół urny z grobowców słowiańskich wykonane są z kruchego materiału. Urna ta zachowała jeszcze wewnątrz prochy i na pół spalone kości (13 IX).

Prawdopodobnie pokazano Potockiemu popielnice pochodzące z dawniejszych, jeszcze przedsłowiańskich czasów (któż by wtedy, w końcu XVIII w., gdy nikomu nie śniło się o nowoczesnych metodach eksploracji i interpretacji materiałów archeologicznych, mógł to dokładnie stwierdzić?); samego Potockiego, jak widzimy, zafrapowała lepsza jakość naczynia, różna od pospolitej na innych terenach, dość prymitywnej ceramiki wczesnosłowiańskiej. Dodajmy, że rozwój archeologii słowiańskiej na obszarze tzw. Hanowerskiego Wendlandu nastąpił dopiero w XX w., przede wszystkim w drugiej jego połowie.

Ale oto wiadomość dla nas chyba najważniejsza. Pod datą 16 IX Potocki zanotował w swym diariuszu:

Dostałem wiadomość o pewnym rękopisie, który uważam za bardzo cenny, a nawet może za jedyny w swoim rodzaju. Są to pamiętniki starego wieśniaka, który nie opuszczał nigdy swej wioski, napisane na poły po niemiecku, na poły zaś po słowiańsku. Autor zaczyna go od roku 1691, wspominając, że miał wówczas dwanaście lat. Jest to właściwie historia całej wsi, w którą wplatają się zdarzenia dotyczące rodziny owego wieśniaka i trochę rozważań na temat współczesnej polityki, wedle pojęć panujących wówczas w jego wiosce; jest tam też trochę o kłótniach z pastorem i przedstawicielami sprawiedliwości, od czasu do czasu pojawiają się wypisy z różnych dzieł, wersety Biblii, które autora uderzyły, czy też rymowane przysłowia, zapisywane dla pamięci. W roku 1704 mowa o zarazie, która pustoszyła okolice, i o jakimś awanturniku, który podawał się za wcieloną zarazę, w co autor bynajmniej nie wątpi. Poleciłem sporządzić odpis tego dzieła posiadającego zalety dużej naturalności i prawdziwości; jest tego ok. 350 strony in folio[11].

Odpis ten zachował się w zbiorach Instytutu im. Ossolińskich — niegdyś we Lwowie, obecnie we Wrocławiu. Wrócimy doń jeszcze. W tej chwili niech wystarczy stwierdzenie, że wyłącznie Janowi Potockiemu zawdzięczamy przetrwanie niecodziennego i niezwykle dla nauki ważnego zabytku, jakim jest Kronika słowiańska (Chronica Venedica) włościanina wendlandzkiego, Jana Parum Schultzego.

II

Już sam fakt aktywności przedstawiciela klasy chłopskiej na początku XVIII w. na polu piśmiennictwa zasługuje na podkreślenie. Niewielu potrafimy wskazać podówczas jego „kolegów po piórze”[12]. Nie chodzi oczywiście o częstsze znacznie (choć również wyjątkowe) zjawisko rodzenia się talentów pisarskich, poetyckich czy naukowych w warstwach plebejskich (chłopi, plebs miejski, rzemieślnicy) i „wyrywania” się takich wybrańców muz z ograniczeń stanowych (np. wybitny poeta polskiego renesansu Klemens Janicki, wywodzący się z rodziny chłopskiej), lecz przypadki aktywnego uprawiania wszelkiego rodzaju piśmiennictwa przez ludzi pochodzenia plebejskiego, pozostających przez całe życie przy swoich zajęciach i w swoim środowisku.

Jan Parum Niebur (tak brzmiało pierwotnie nazwisko chłopskiego kronikarza; nazwisko Schultze sołtys przybrał po przejęciu od swego ojca tego urzędu) urodził się 30 IX1677 r. we wsi Süthen. Ożenił się w roku 1710. Zmarł w wieku 63 lat w roku 1740. Niewiele suchych danych o nim można wyczytać w księgach parafialnych; znacznie więcej dowiadujemy się z lektury jego „chłopskiej kroniki”.

W cytowanej wcześniej opinii Jan Potocki, mimo pewnych nieścisłości (trudno się im dziwić, gdyż hrabia nie miał wiele czasu na lekturę), zaskakująco trafnie scharakteryzował kronikę Jana Parum Schultzego. Nie jest ona płodem jakiejś szczególnej „uczoności”; któż mógłby tego oczekiwać po skromnym sołtysie zapadłej wioski w Hanowerskim Wendlandzie? Nie znajdziemy w niej spraw wielkiej polityki; ta była obca autorowi, jego horyzonty myślowe nie sięgały, bo i nie mogły sięgać, dworów i stolic. Kronika nie stanowi dzieła szczególnie wybitnego w sensie formalnym — stylistycznym i językowym, wprawdzie pisanie sprawiało autorowi bez wątpienia przyjemność, był on człowiekiem inteligentnym i ciekawym świata, ale formułowanie zdań szło mu z trudem. Kronika słowiańska napisana jest po niemiecku, ówczesnym narzeczem dolnoniemieckim, które przez wieki sąsiedztwa z ludnością słowiańską niejedno przejęło ze słowiańskiego. Dla Jana Parum Schultzego — i to wydaje się w tym miejscu godne podkreślenia — język niemiecki nie był językiem domu rodzinnego, ale wyuczonym na tyle, by wyrażać w nim myśli, choć daleko od wymogów ówczesnej literackiej niemczyzny. Językiem rodzinnym kronikarza był język słowiański. Tę jego odmianę, którą się posługiwał Jan Parum Schultze i jemu współcześni, językoznawcy nazywają językiem połabskim[13], a ściślej — drzewiańsko-połabskim (Dravänopolabisch). Był to, krótko mówiąc, język potomków dawnych Drzewian połabskich, oczywiście ulegający od wieków wpływom języka niemieckiego.

Mimo że kronikę wiejską Jana Parum Schultzego, gdy tylko przyzwyczaimy się do językowych niedociągnięć i swoistego nieładu kompozycyjnego, czyta się łatwo i jest ona prawdziwą kopalnią wiadomości o wsi wendlandzkiej przełomu XVII i XVIII w., wiadomości „z pierwszej ręki”, bo pochodząc od przedstawiciela wiejskiej wspólnoty, najprawdopodobniej nie zyskałaby, podobnie jak i jej autor, takiej sławy w nauce, jak to się stało w rzeczywistości[14], gdyby nie bezcenne informacje na temat procesu zanikania mowy i obyczaju słowiańskiego w „bliższej” (Wendland) ojczyźnie Schultzego. Jan Parum Schultze nie tylko był bowiem Słowianinem (Wendem) z pochodzenia, lecz był także tego stanu rzeczy w pełni świadomy, ba, chyba nawet dumny ze swego słowiańskiego pochodzenia. Widział zarazem, że proces zanikania mowy słowiańskiej w Wendlandzie zbliża się do końca i że trwał już dłuższy czas. Rozumiał, że proces ten jest nieuchronny i nie może go zahamować czy odwrócić. Jedno tylko mógł: ocalić zamierający język wendyjski od zupełnego zapomnienia poprzez uwiecznienie go (słów, zwrotów, dłuższych fragmentów) na piśmie.

Jan Parum Schultze nie był pierwszym, który tak rozumował. Gdy rozpoczynał pisanie swej kroniki, istniało już kilka prób zanotowania słownictwa połabskiego. Po długim okresie nieprzychylności i szykan, gdy tak władze państwowe i administracyjne, jak również Kościół (najpierw katolicki, od reformacji zaś luterański) współzawodniczyli w zwalczaniu i wypieraniu „pogańskiego” czy „barbarzyńskiego” narzecza, które jakimś dziwnym trafem tak długo się kołatało na zachód od dolnej Łaby, absolutyzm końca XVII i początku XVIII w. począł pozytywnie przypatrywać się temu „kuriozum”.

III

Poznajmy owych pionierów, poprzedników Jana Parum Schultzego, którym zawdzięczamy to, co wiemy o końcowym etapie dziejów języka i obyczaju słowiańskiego w Hanowerskim Wendlandzie. Nie wszyscy oni byli przychylnie nastawieni do uporczywie utrzymujących się cech słowiańskich, często uważali je za przejawy zacofania, a nawet relikty dawnego pogaństwa. Niezależnie jednak od wewnętrznego nastawienia pisali o Wendach i obyczaju wendyjskim, zachowując pamięć o nich w ostatniej chwili, gdy to było jeszcze możliwe, przed całkowitym roztopieniem się ciągle malejącej wyspy słowiańskiej w otaczającym ją morzu niemczyzny.

Pierwszymi, którzy po kilku wiekach niemal zupełnego milczenia źródeł dostrzegli Słowian w Wendlandzie (a także na części terenów z nim sąsiadujących) i wielce się tym odkryciem zaniepokoili, byli pastorzy protestanccy. W drugiej połowie XVII w., po zniszczeniach materialnych i moralnych wojny trzydziestoletniej, uważniej niż dotąd poczęli się oni przypatrywać swoim wiernym. Po raz pierwszy chyba problem słowiański podnieśli inspektorzy kościelni, którzy w 1663 r. wizytowali parafię Rosche-Suhlendorf (właściwie już poza Wendlandem, na zachód odeń). Odpowiedni protokół wizytacyjny rozpoczyna się następującymi słowami:

Ponieważ mieszkańcy tutejszych miejscowości pochodzą od Słowian (aus den Wendenthumb entsprossen), oddani są zupełnie wendyjskim zabobonom (wendischen Aberglaubens), jakich nie sposób wymienić czy nawet pomyśleć[15].

Wieści czy skargi duchownych dotarły na dwór księcia Jerzego Wilhelma z Celle, który w 1671 r. powierzył tamtejszemu zwierzchnikowi Kościoła (Obersuperintendant), Joachimowi Hildebrandowi, przeprowadzenie generalnej inspekcji w podlegających księciu a „podejrzanych” o wendyjskie zabobony okręgach: Dannenberg, Lüchow, Hitzacker, Wustrow i Scharnebeck. W piśmie zlecającym Hildebrandowi to zadanie książę zaznaczył wyraźnie, że dotarły doń „liczne skargi na nierozumne zwyczaje i bezbożne życie Wendów zamieszkujących Wustrow, Lüchow i inne miejscowości”.

Joachim Hildebrand nadzwyczaj sumiennie wywiązał się z nałożonego nań obowiązku. Inspekcja odbyła się w dniach od 4 do 22 VIII 1671 r. Jej rezultatem jest obszerne sprawozdanie, cytowane najczęściej pod tytułem, jakim opatrzone zostało w jednym z przekazów rękopiśmiennych: Wendischer Aberglaube. Dokument ten na samym początku zawiera ważne stwierdzenie: „Cały okręg czy też rewir, w którym mieszkają Wendowie, według wendyjskiego języka nazywa się Drawey (poprawniej: Drawehn, kraj Drzewian — J.S.)”[16].

Wprawdzie superintendent Hildebrand zupełnie nie znał tego języka i sprawy językowe w ogóle go nie interesowały, ale jako gorliwy duchowny był uczulony na wszelkie przejawy słowiańskiego „zabobonu”, czyli — zwyczajów i obyczajów. Zresztą nie uszło uwagi Hildebranda, że Słowianie niechętnie wobec obcych zdradzali się ze swoją odmiennością, zatajali na przykład znajomość rodzimego języka, gdyż „nie wolno im było w obecności osoby duchownej lub urzędnika używać języka wendyjskiego”.

W sprawozdaniu Hildebranda znajdziemy opis bądź wzmianki o różnych „wendyjskich” czy za wendyjskie uważanych obyczajach ludności Wendlandu drugiej połowy XVII w. Mowa jest o gaiku (Kronenbaum) i towarzyszących temu świętu tańcach oraz pieśniach auff Wendisch, specyficznych obrzędach pogrzebowych itd. Wszystkoto nie podobało się surowemu duchownemu protestanckiemu, dopatrującemu się śladów „bałwochwalstwa” słowiańskiego, czy może niepożądanych reliktów religijności i obrzędowości katolickiej. Istotnie, z wcześniejszych, szesnastowiecznych (chociaż bardzo nielicznych) przekazów źródłowych wynika, że słowiańska ludność tej części Niemiec była na ogół bardziej niż Niemcy oporna wobec nowej, protestanckiej wiary; Słowianie często nie rozumieli protestanckich predykantów (sam Luter, co prawda w odniesieniu do Serbołużyczan, wyrażał się bardzo nieprzychylnie o Słowianach), ci ostatni odnosili się z reguły bardzo nieufnie i niechętnie do „opornych” Słowian.

Działalność Hildebranda miała dla Słowian znaczenie pozytywne i negatywne. Pozytywne polegało na tym, że świat dowiedział się o obyczaju słowiańskim w Wendlandzie, a rozbudzonego zainteresowania nie dało się już powstrzymać. Niestety, raport z 1671 r. prawdopodobnie pociągnął też za sobą intensyfikację zabiegów duchownych, a być może i czynników urzędowych, zmierzających do wyeliminowania „zabobonu”. Zasługuje na uwagę fakt, że gdy ponownie (w dwa lata po śmierci Hildebranda), w 1693 r. doszło do inspekcji kościelnej w Wendlandzie, śladów „słowiańskiego zabobonu” już niemal nie stwierdzono. Inna rzecz, że po zakończeniu wojny trzydziestoletniej (1648) na wielu obszarach wyludnionych Niemiec dochodziło do sporych przesunięć i przetasowań ludnościowych, co zapewne także niekorzystnie wpływało na stan i kondycję ludności słowiańskiej.

Ale oto pod koniec XVII w. nie tylko protestanccy duchowni przejawiali zainteresowanie Wendami. Do głosu doszli także uczeni. Fenomen Wendów w prowincji hanowerskiej zainteresował nie byle kogo, bo samego wielkiego uczonego, filozofa i wpływowego polityka, Georga Wilhelma Leibniza[17]. Na życzenie uczonego naczelnik powiatu lüchowskiego Georg Friedrich Mithoff udał się na poszukiwania w Wendlandzie. Skrupulatnie starając się odpowiedzieć na szereg pytań postawionych przez Leibniza, w punkcie szóstym musiał stwierdzić, że nie udało mu się znaleźć księgi napisanej w języku wendyjskim ani w ogóle żadnych świadectw pisanych. W punkcie siódmym odpowiadał, że mimo starań długo nie udawało mu się znaleźć nikogo, kto by potrafił powiedzieć Ojcze nasz w rodzimym wendyjskim języku, lecz dopiął swego, znalazł taką osobę i mógł uczonemu, który wśród rozlicznych przedmiotów naukowych żywo się interesował językoznawstwem, dosłownie zacytować tekst „wendyjskiego” Ojcze nasz, a także podać tekst kilku modlitw odmawianych „od dawna przez Wendów”.

W roku 1691 (był to ważny rok w dziejach badań nad zanikiem języka słowiańskiego w Hanowerskim Wendlandzie), w którym zainteresowanie Wendami podzielił również Leibniz, pastora Christiana Henniga z miasteczka Wustrow spotkało nieszczęście. W pożarze, jaki dotknął to miasto, spłonęły między innymi pracowicie od dłuższego czasu gromadzone przez Henniga materiały dotyczące języka i obyczaju Wendów. Pastor pochodził z Saksonii, z miejscowości Jessen nad Elsterą; prawdopodobnie zainteresowania sprawami słowiańskimi wyniósł z rodzinnych stron, które wówczas bliskie były obszarom zwarcie zamieszkanym przez Serbołużyczan. Hennig nie załamał się po tej stracie i nie zniechęcił, lecz ponownie przystąpił do pracy. Ponieważ nie znał języka słowiańskiego, znalazł sobie pomocnika i kompetentnego eksperta w osobie wieśniaka Jana Janiszke (Johann Janieschge) ze wsi Klennow (gdy ten w 1710 r. zmarł, pastor własnoręcznie zaznaczył w księdze zgonów parafii wustrowskiej: „Był on moim nauczycielem w mowie wendyjskiej”)[18].

Rezultatem wieloletnich badań i poszukiwań było znane nam już (z opisu podróży Jana Potockiego, któremu pan von Plato udostępnił jeden z odpisów tego dzieła) Vocabularium Venedicum, często w późniejszych czasach czytywane i przepisywane. Składa się ono z obszernych partii narracyjnych oraz właściwego słownika.

Obraz dynamicznych przemian, a ściślej mówiąc, raptownego zaniku znajomości języka „wendyjskiego” (drzewiańskiego), jaki wynika z danych zawartych w dziele Henniga, w pełni potwierdza wcześniejsze obserwacje Hildebranda i Mithoffa. Na początku XVIII w. w południowej, rdzennej niejako, części Wendlandu, na zachód od rzeki Jeetzel, można było jeszcze spotkać ludzi, dla których — podobnie jak dla Jana Janiszke — język słowiański był pierwszym, jedynym, macierzystym. Jednocześnie Christian Hennig w przedmowie do Vocabularium Venedicum w pełni potwierdza niepowstrzymany zanik tego języka:

W obecnych czasach tu i ówdzie mówią jeszcze niektórzy starzy ludzie po wendyjsku, lecz nie wypada im tego czynić przed własnymi dziećmi i innymi młodymi, gdyż zostaliby za to wyśmiani. Młodzi ludzie odczuwają taką niechęć do swej ojczystej mowy, że nawet nie chcą jej słuchać, nie mówiąc już o jej uczeniu się. Stąd można wyprowadzić pewny wniosek, że w ciągu dwudziestu, najwyżej trzydziestu lat, gdy starzy wymrą, wymrze także język, a wtedy nie znajdzie się, nawet za ciężkie pieniądze, ani jednego Wenda mówiącego w swoim języku[19].

Hennig dostrzegł, że na wschód od rzeki Jeetzel proces zaniku języka słowiańskiego postępował silniej niż na zachód od tej rzeki. Nie uszły uwagi wustrowskiego pastora mechanizmy degradacji i zamierania języka:

[…] a gdy Niemcy słyszeli kogoś mówiącego po wendyjsku, wytykali go palcami i wyszydzali, dlatego zaistniała między nimi (Niemcami i Wendami — J.S.) znaczna nienawiść, do dziś nie w pełni przezwyciężona, aczkolwiek obecnie nikt się specjalnie nie dziwi, jeżeli oba narody, Niemcy i Wendowie, wstępują w związki małżeńskie[20].

Do zaniku języka i obyczajów słowiańskich przyczyniły się nie tylko szykany i szyderstwa niemieckich sąsiadów, coraz wyraźniej w miarę upływu czasu przeważających liczebnie w okolicy, zakazy i nakazy pastorów, lecz także różne, dla Słowian nieżyczliwe, zarządzenia władz administracyjnych. Przypadkowo[21] dowiadujemy się na przykład, że w Księstwie Lüneburskim (Wendland wchodził w jego skład) władze państwowe zabroniły używania języka słowiańskiego (domyślamy się, iż w urzędach oraz miejscach publicznych) i stan ten utrzymał się aż do panowania światłego elektora Jerzego Ludwika (1698–1714; od 1714 król brytyjski), który — niestety, szczegółów nie znamy — zapewne odwołał dyskryminujące Słowian zarządzenia. Jerzy Ludwik był przedstawicielem nowej generacji władców doby późnego baroku otwartej na powiewy wczesnego Oświecenia, dla których występowanie na obszarze państwa różnych języków i obyczajów nie było już kamieniem obrazy, lecz pożądanym kuriozum, wzbogaceniem krajobrazu kulturalnego, czymś, co w pewnym sensie podnosiło prestiż władcy i kraju.

Nie mamy wprawdzie zbyt wielu odpowiednich przekazów źródłowych, wyczerpująco ilustrujących stosunek miarodajnych czynników niemieckich do kwestii hanowerskich Wendów tego okresu, ale z posiadanych wiadomości wynika, że nie zawsze i nie każdemu było dane jednolite i konsekwentne stanowisko w tej sprawie. Czasami wydaje się, iż w nauce formułowano nie do końca uzasadnione werdykty co do konkretnych osób. Pod koniec XVII w. naczelnikiem (Oberhauptmann) w Dannenbergu był niejaki Georg Wilhelm Schenk von Winterstätt (zmarł w 1695 r.). Jeden z uczonych obserwatorów zamierającego języka drzewiańskiego, profesor Akademii Rycerskiej w Lüneburgu Johann Friedrich Pfeffinger, w swym liście (z roku 1702) wątpliwą „zasługę” spowodowania czy wydania formalnego zakazu używania języka wendyjskiego w sądach przypisuje właśnie temu urzędnikowi. Opinia ta przewija się w całej późniejszej dyskusji naukowej, mimo że nie udało się odnaleźć (np. w materiałach urzędowych) jakiegokolwiek potwierdzenia źródłowego tego faktu. Tymczasem niedawno ujawniono dokumenty, które postać Schenka von Winterstätt ukazują w zupełnie innym świetle[22]. Okazało się, że był on mądrym administratorem, życzliwie traktującym ludność słowiańską. Należał do kręgu naukowych respondentów znanego nam już wielkiego filozofa i polihistora G.W. Leibniza (mimo poszukiwań także naczelnikowi dannenberskiemu nie udało się odnaleźć „ksiąg wendyjskich”). Ponadto, gdy Słowianie wendlandzcy w roku 1676 zwrócili się z pisemną skargą do swego księcia (Jerzego Wilhelma z Brunszwiku-Lüneburga-Celle), iż gildie i cechy miast wendlandzkich odmawiają przyjmowania ich ze względu na pochodzenie, oraz prośbą o uchylenie tych dyskryminujących praw i zarządzeń, Schenk von Winterstätt w pełni poparł ich stanowisko (co wynika jednoznacznie z pisma przewodniego dołączonego do skargi), przytaczając wiele argumentów wykazujących niesłuszność polityki wspomnianych gildii i cechów oraz szkody, jakie z tego powodu mogą wyniknąć dla państwa. Niestety, nie wiadomo, jaki był rezultat owej skargi; niewykluczone jednak, że zmiany w położeniu prawnym ludności słowiańskiej, jakie miały się dokonać za panowania elektora Jerzego Ludwika, zostały spowodowane czy przyspieszone postawą takich ludzi, jak G.W. Schenk von Winterstätt, którego wypadnie zatem uwolnić od ciążącego na nim piętna prześladowcy Słowian.

IV

Cóż, kiedy te pomyślniejsze dla Słowian wendlandzkich wiatry i pierwsze symptomy bardziej pozytywnego do nich nastawienia pojawiły się zbyt późno, gdy proces wypierania języka wendyjskiego był już w zasadzie zakończony. Kronika słowiańska Jana Parum Schultzego jest przejmującym tego dowodem.

Pamiętamy perypetie informatorów Leibniza, którzy mieli kłopoty ze znalezieniem w Wendlandzie kogoś, kto potrafiłby wyrecytować Ojcze nasz po słowiańsku. Co prawda ci uczeni czy urzędnicy nie zajmowali się Słowianami systematycznie; pragnęli jedynie spełnić prośbę znanego i wpływowego filozofa. Trudno przypuszczać, by stosunki na wsi wendlandzkiej były im znane z całą należną i konieczną wówczas dokładnością. Byli także obcymi na tej wsi, Niemcami; wiemy już, jak nieufnie Słowianie odnosili się do Niemców.

Niemcem był także najważniejszy z naszych informatorów, Christian Hennig, ale ten, po pierwsze, wiele lat przeżył w Wendlandzie, sprawami słowiańskimi interesował się dogłębnie, przeprowadzał regularne