Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Broad Peak. Niebo i Piekło

Broad Peak. Niebo i Piekło

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7177-967-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Broad Peak. Niebo i Piekło

Kto ponosi etyczną odpowiedzialność za tragedię na Broad Peaku? Czy można było uniknąć tragedii? Bezprecedensowy raport podzielił środowisko górskie. Dlaczego kazano zniszczyć stenogramy przeprowadzonych rozmów, zaraz po ogłoszeniu raportu?

Autorzy próbują odpowiedzieć na te pytania, analizując krok po kroku najważniejsze wydarzenia podczas polskiej wyprawy na Broad Peak w 2013 roku. Przeprowadzają dramatyczne rozmowy ze świadkami wydarzeń, przyjaciółmi tragicznie zmarłych i ich rodzinami. Dokonują wiwisekcji etyki polskiego himalaizmu. Piszą też o granicach pasji, zastanawiają się, czy wspinaczka jest hymnem wolności, czy też raczej najwyższe góry powinniśmy nazywać Himalajami egoizmu?
Żeby zrozumieć co tak naprawdę stało się na Broad Peaku, musimy zajrzeć wstecz, do romantycznej historii polskiego himalaizmu, która jak w soczewce skupiła się na Polskim Broad Peaku.

Polecane książki

Jak pogodzić się z tym, co nieuniknione? Jak wstawać każdego dnia z nowym zapałem do pracy? Tymon wciąż musi się tego nauczyć. Jak czasem odpuścić i nie dać się zwariować? Jak dać sobie samemu drugą szansę? Unirad nadal próbuje to rozpracować. Uno i Tymek przekonali się, jak wiele potrafi się zmieni...
Nieoficjalny poradnik do gry Dying Light stanowi kompletny przewodnik przetrwania, dzięki któremu utrzymywanie się przy życiu podczas przemierzania kolejnych części miasta Harran stanie się o wiele prostsze. Początkowe rozdziały niniejszego poradnika pełnią rolę atlasu świata, objaśniając dokładnie ...
Język niemiecki Używasz języka niemieckiego w pracy, podczas wyjazdów czy spotkań służbowych? Autorka podczas indywidualnych zajęć miała okazję poznać potrzeby pracowników firm i każde pojedyncze słowo niezbędne do korespondencji handlowej czy rozmów biznesowych. Dysponując wiedzą i doświadczeniem l...
ELIASZ – charyzmatyczny prorok, cudotwórca, a zarazem kruchy psychicznie człowiek, walczący z pokusą wielkości, dramatycznie przeżywający swoje powołanie. Jego służba Bogu stała się wzorcowa dla wszystkich, którzy mają powołanie kapłańskie. Wbrew temu, co powszechnie sądzi się o ludzkich słabościach...
Paweł Jaszczuk, autor kryminałów retro, napisał Testament nieistniejącego Zakładu dla Obłąkanych w Kortau i żyjących w nim kiedyś ludzi tak sugestywnie, że po ukazaniu się papierowego wydania powieści wielu wydawców i czytelników próbowało go namówić, by choć na chwilę pokazał im ów intrygujący, taj...
  Egzekutor Rady Zakonu Aidan Trina ma niełatwe zadanie. Musi odnaleźć wszystkie dziewięć tajemniczych lisów, które rzekomo stanowią zagrożenie dla całej ludzkości. Jednak czy wszystkie one mają złe zamiary? Towarzysz Trinie w wyprawie, jakiej świat fantasy jeszcze nie widział. Gwarantowana rozrywk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bartłomiej Dobroch i Przemysław Wilczyński

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 2014

Copyright © by Bartłomiej Dobroch, 2014

Copyright © by Przemysław Wilczyński, 2014

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie, 2014

Redakcja: Katarzyna Gwincińska

Korekta: Lidia Wrońska-Idziak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Maciej Majchrzak

Projekt okładki: Paweł Stelmach

Zdjęcie na okładce: Sebastian Alvaro

Koordynator projektu: Magdalena Genow

ISBN 978-83-7177-967-1

Wydanie elektroniczne 2014

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853 99 10

faks: 61 853 80 75

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

Góry milczą, wszystko, co milczy,

nadaje się do przechowywania ludzkich tajemnic.

Ks. Józef Tischner

I. CZEKANIE

Tam, na wysokości blisko 8000 m, wszystko musiało się rozegrać na przestrzeni kilkunastu godzin. Nie więcej. Tutaj, w Warszawie, na Wybrzeżu, w Zakopanem czy Dąbrowie Górniczej, huśtawka nastrojów – radość, narastająca niepewność, wreszcie słabnąca nadzieja – trwały dłużej.

Wtorek, 5 marca 2013 r. był dla Krzysztofa Berbeki, młodego lekarza z Warszawy, normalnym dniem pracy: asystował swojemu szefowi przy serii operacji. Z odciętego od świata bloku operacyjnego pamięta: tykający nad głową przełożonego zegar ścienny i mały odbiornik radiowy, o którego uruchomienie poprosił anestezjologa.

– Od rana stałem przy stole operacyjnym. Operacje trwały jedna za drugą. Co 30 min wsłuchiwałem się w radio, czekając na wiadomości. Informacja była jedna: trwa atak szczytowy Polaków na Broad Peak – wspomina tamten dzień Berbeka.

Na facebookowym profilu Polskiego Himalaizmu Zimowego jego szef, Artur Hajzer, pisze: Na godzinę 13.30 czasu polskiego nie mamy żadnych nowych informacji. Brak jest kontaktu z bazą. Możemy tylko gdybać i domyślać się, że trwa akcja górska, której nie można przeszkadzać (np. wyścig z ciemnością) nawet krótkim połączeniem radiowym […]. Nie ma innego wyjścia jak cierpliwie czekać. Informacje pojawią się natychmiast po tym jak nadejdą.

Kolejny wpis pojawia się po godzinie i szesnastu minutach, o 14.46: Szczyt zdobyty. O godzinie od 17.30 do 18.00 czasu lokalnego wszyscy 4 wspinacze zespołu szturmowego dokonali pierwszego zimowego wejścia na szczyt Broad Peak 8047 m. O pełni sukcesu będzie można mówić wtedy, gdy zespół zejdzie do bazy, co jest planowane na 6.03.

Nieco później Krzysztof Wielicki, kierownik zimowej wyprawy na Broad Peak, przekazuje tę samą informację przez telefon satelitarny dla TVN24:

– Tak, potwierdzam, że cała czwórka weszła na szczyt między 17.30 a 18.00. Ja się strasznie denerwuję, ponieważ przychodzi noc już u nas […]. Na szczęście są dobrze wyposażeni, mają konkretne ubiory, nie wieje wiatr. Mają czołówki, liny, będą się ubezpieczać. No i będziemy czekać niecierpliwie na wiadomości od kolegów, mamy łączność telefoniczną. Pogoda jest łaskawa i dlatego tak bardzo się nie martwię, ale zawsze się martwię, bo ja uważam, że wyprawa kończy się szczęśliwie, kiedy wszyscy są już w bazie. Także będę miał kilka nerwowych godzin, tak jak cały dzisiejszy dzień. Prognozę mamy na kilka dni do przodu, do jutra powinna się utrzymać, niebo jest czyste, odkryte, nie ma chmur.

Na koniec dodaje jeszcze to jedno zdanie: – No, tylko że zapada zmrok i ciemność.

Krzysztof Berbeka jedzie ze szpitala do domu. Stamtąd, z dwójką synów do McDonald’s, bo „dziadek wszedł na Broad Peak”.

Staszek Berbeka, młodszy brat Krzysztofa, kolejny z czwórki synów Macieja, atak ojca na szczyt też przeżywa w pracy. W sopockim biurze firmy, w której pracuje, śledzi informacje na Facebooku.

– Mój ówczesny szef, który kiedyś chodził po górach, przybiegł specjalnie, żeby mi pogratulować. Ogromna radość i duma – wspomina.

Do mieszkającej w Zakopanem żony himalaisty po południu przyjeżdża znajomy dziennikarz. Od Ewy Berbeki słyszy, że nie czas jeszcze na radość, bo teraz wszystko się dopiero zaczyna. Jej mąż – jeden z czwórki zdobywców, ale jedyny w tym gronie doświadczony – czuje się za wszystkich odpowiedzialny: trójka pozostałych zdobywców jest mniej więcej w wieku ich trzech najstarszych synów.

Na radość nie ma też miejsca w domu Alicji i Marka Kowalskich – rodziców Tomasza, najmłodszego i najmniej doświadczonego uczestnika wyprawy na Broad Peak. Kiedy media podają wiadomość o sukcesie, u Kowalskich rozdzwaniają się telefony. Alicja Kowalska wspomina, że nie miała siły na entuzjazm: w tym momencie była najpierw matką, a dopiero później kibicem. Na Facebooku pisze do niej Beno, przyjaciel Tomka. Gratuluje sukcesu, a ona odpowiada: Pamiętaj, że zejście jest najważniejsze.

Telefonuje także Artur Hajzer. – Tomek idzie sam – mówi. – Jak to sam? – dziwi się Alicja Kowalska. – Odpowiedział, że przed nim jest Małek, a za nim Berbeka – wspomina. – Potem rozmawialiśmy jeszcze raz. Hajzer powiedział, że chłopcy „postanowili biwakować”. Wtedy zadałam jedno z najgłupszych pytań w życiu: „To mam uważać, że oni są już bezpieczni?”, a on odpowiedział: „No, wie pani, zima na 7900 metrów nie należy do najbezpieczniejszych”.

Czekanie to w himalaizmie codzienność. Tu: czekanie na uzyskanie pozwoleń, na ostateczne ustalenie terminów, na dopięcie organizacji wyprawy na ostatni guzik. Tam: na wyjście karawany, dojście do bazy, zakończenie aklimatyzacji, wreszcie – często wielodniowe – czekanie w bazie na okno pogodowe, które pozwoli na atak szczytowy.

Jest też czekanie rodzin.

Rzadko wygląda jak wtedy, 5 marca 2013 r. Nieczęsto dzieją się w górach rzeczy aż tak dramatyczne, nieczęsto też dochodzi do przedsięwzięć tak ryzykownych, jak próba zdobycia – niezdobytego jeszcze zimą – ośmiotysięcznika w Karakorum.

Czekanie „normalne”, na co dzień, jest raczej jak ledwo dający o sobie znać ból zęba – pozwala funkcjonować, pracować, kontaktować się z ludźmi, ale nie daje zapomnieć, że dzieje się coś szczególnego, że odbywające się teraz kilka tysięcy kilometrów stąd ryzyko to jednak coś innego niż jazda samochodem po ruchliwej autostradzie.

Czas rozłąki ma swoje etapy: mniejszy niepokój z początku i na końcu, większy, kiedy odbywają się działania w wyższych partiach gór, w tym kolejne próby ataków szczytowych. Największą aktywność Macieja Berbeki w Himalajach w latach 80. tak wspomina jego żona:

– Nigdy mi się nie zdarzały chwile żalu czy buntu – mówi Ewa Berbeka. – Był na wyprawie, to brałam dzieci i szłam z nimi do kościoła na Wiktorówki. Kiedyś, podczas wyprawy na K2 w 1988 r., która zakończyła się próbą zdobywania Broad Peaku, pamiętam,

W domu Berbeków

że klękaliśmy razem z chłopcami i odmawialiśmy różaniec. Raz zrobiłam to nawet mniej więcej w momencie dramatycznych chwil Maćka blisko szczytu[1]. Gdy później opowiadał, że nagle mu się jakby rozstąpiły chmury, pomyślałam sobie, że ta cała sytuacja miała w sobie coś z cudu. Podczas tamtych wydarzeń dzwoniła też do mnie co chwila Hanka Wiktorowska z Polskiego Związku Alpinizmu, by przekazywać kolejne informacje. Później opowiadała, że przed kolejnymi telefonami do mnie wypijała 50 gramów wódki.

Ewa Berbeka zaznacza jednak, że taka intensywność przeżyć dotyczyła tylko tej jednej wyprawy z 1988 r., a właściwie jej newralgicznego etapu.

– Zwykle nie było żadnych modlitw, rytuałów, myślenia, co się tam dzieje – kontynuuje. – Byłam przecież zajęta małymi dziećmi. Zajmowałam się nimi, a inne myśli od siebie odsuwałam. Maciek sobie upatrzył zimę, więc wszystkie święta były bez niego. Jak wyjeżdżali w listopadzie, to wracali na wiosnę. To w ogóle jest trudny czas, żeby w Zakopanem przetrwać. Nie wiem, skąd te siły czerpałam. Moi synkowie najczęściej właśnie wtedy lądowali w szpitalu na jakieś infekcje. To była niemal reguła: w wigilię karetka i Franuś na oddziale. Miał takie cykliczne zapalenia krtani. Musiałam sobie poradzić, przyjmowałam to: on jest tam, a ja jestem tutaj.

Jak rozstania wspominają dzieci ówczesnych himalaistów, dzisiaj dwudziesto-, trzydziestolatkowie? Najlepiej pamiętają momenty powrotów.

– To było zawsze wielkie święto, coś, czego nie mogliśmy się doczekać – wspomina tamte czasy Krzysztof Berbeka. – Zawsze organizowaliśmy jakoś te powitania: głupkowate teatrzyki, jakieś balony, laurki. Kiedy tata przyjeżdżał, były prezenty, jakieś słonie z trąbą do góry, jakieś rzeźbione indyjskie figury. Potem pokazy slajdów: z ulic Katmandu, z gór. To było słuchanie z otwartą buzią o tych przygodach, o tym świecie niedostępnym. Dla młodego chłopca to jest ważne – dziwne przygody ojca w jego dziwnym świecie. Kiedy tego słuchasz i masz kilka lat, też byś tak chciał. I duma: tata był na Evereście. Potem przyjeżdża do szkoły i wygłasza prelekcję.

Przez dziesięciolecia aktywności Polaków w górach wysokich zmieniło się wiele: dochodzące po wielu tygodniach listy zastąpiły esemesy i telefony satelitarne. Lapidarne depesze agencyjne zamieniły się w zalew komunikatów w internecie. Nie zmieniło się jedno – pełne niepewności czekanie. Tak samo wtedy, jak i dziś – najtrudniejsze w chwilach dramatycznych.

5 marca 2013 r. Alicja i Marek Kowalscy są w swoim domu w Dąbrowie Górniczej. Po informacji od Artura Hajzera, że „Tomek schodzi sam”, niepokój narasta.

Krzysztof Berbeka wspomina, że po pierwszych niepokojących doniesieniach nie dopuszczał do siebie czarnych scenariuszy: jego ojciec bywał już przecież w opresji. Choćby 25 lat wcześniej na tym samym Broad Peaku zimą, kiedy przetrwał noc, biwakując bez namiotu. – Byłem pewny, że zejdą – mówi.

Do Polski dochodzą zresztą sprzeczne wieści. Krzysztof Berbeka raz słyszy, że wszyscy są w namiocie, potem – w okolicach 21.00–22.00 czasu polskiego – że mają problemy z zejściem. O 22.16 czasu polskiego Artur Hajzer pisze na Facebooku: 2.00 czasu lokalnego, 6 marca. Artur Małek i Adam Bielecki są w obozie IV na wysokości 7400 m. Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka biwakują na przełęczy 7900 m. Mniej więcej w tym samym czasie do Krzysztofa dzwoni mama. – Jest informacja, że taty nie ma – mówi.

– Sparaliżowało mnie – wspomina Krzysztof. – Ale te informacje były tak sprzeczne i niewiarygodne, że mnie nie za bardzo przekonywały. „Bez paniki” – pomyślałem. „Będzie dobrze”. To był tak naprawdę brak świadomości tego, co się tam w górze dzieje, choć mama twierdzi, że już wtedy miała złe przeczucia. Wieczorem przygotowaliśmy z moim synem do plakat przedszkola: Mój dziadek zdobył Broad Peak. Wydrukowaliśmy zdjęcia wszystkich uczestników wyprawy i podpisaliśmy: Pierwsze zimowe zdobycie Broad Peaku. Taka gazetka na ścianę. Antek był bardzo dumny.

Ewa Berbeka na wieści czeka razem z najmłodszym, jedynym niepełnoletnim synem w Zakopanem.

– Jasiu zobaczył coś w internecie – wspomina. – „Mamo, przeczytaj, bo coś jest nie tak”. Była informacja od Artura Hajzera, że dwóch doszło, a dwóch nie. Byliśmy już wtedy spokojni, bo na pasku w którejś z telewizji pojawiła się informacja, że wszyscy są w namiocie. Około 23.00 znalazłam telefon do Artura. Zapytał, czy ze mną ktoś jest. Od razu powiedziałam: „A dlaczego ty mnie o to pytasz?” W tym momencie wiedziałam, że jest źle. Powiedział, że biwakują. Ale jak to biwakują? Mają coś? Namioty? Płachtę? „Nie, nic nie mają” – odpowiedział. Nad ranem wysłałam esemes, czy mają z Maćkiem kontakt. Odpisał, że nie, ale wiadomo, że Maciej schodzi albo zszedł już z przełęczy.

Około 6.00 rano Alicja i Marek Kowalscy odbierają telefon od Artura Hajzera. – Tomek nie może zejść z przełęczy – mówi szef PHZ.

– Co chwila telefon – wspomina tamten ranek Marek Kowalski. – My z kolei dzwoniliśmy po każdej otrzymanej informacji do Agnieszki, dziewczyny Tomka. „Co to znaczy, że nie może zejść!?” – pytała. A ja na to, że spokojnie, pewnie rozgrzewa sobie nogi, jak przyjedzie słońce będzie dobrze.

Marek Kowalski – od dwóch tygodni niepalący – wychodzi do ogrodu swojego domu w Dąbrowie Górniczej.

– Chodziłem, paliłem, i mówiłem na głos: „Tomek, kurwa, czekan i dwa kroki. Czekan i dwa kroki”.

II. HISTORIA PEWNEGO MARZENIA

– Musimy skończyć to, co kiedyś zaczęliśmy – mówi, przytaczając słowa Krzysztofa Wielickiego, Maciej Berbeka w grudniu 2012 r. podczas konferencji prasowej. Te patetyczne słowa mogą posłużyć za podsumowanie kilku dekad historii polskiego himalaizmu, historii rodzenia się i realizacji pewnego szalonego pomysłu.

Cofnijmy się najpierw o zaledwie kilka lat. Gdy Artur Hajzer – dobiegający pięćdziesiątki utytułowany himalaista – wpada na pomysł powołania programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, jest ich jeszcze pięć – pięć niezdobytych zimą ośmiotysięcznych szczytów, pięć celów do tej pory przerastających możliwości i wysiłki atakujących je wypraw, wszystkie leżące na terenie Pakistanu.

Położony w Himalajach Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) oraz ośmiotysięczniki w górach Karakorum: drugi pod względem wysokości szczyt świata K2 (8611 m), Gaszerbrum I (8080 m), Gaszerbrum II (8035 m) oraz Broad Peak (8047 m). Zakusy na zdobycie zimą niektórych z nich trwały już od wielu lat, inne dopiero niedawno zwróciły na siebie uwagę. Latem wszystkie bywały celem wielu wypraw, również komercyjnych, w których doświadczeni himalaiści wprowadzali na wierzchołki klientów. Szczególnie oblegany o tej porze roku był, uważany za najłatwiejszy z nich, Gaszerbrum II, ale w ostatnich latach liczne wyprawy próbowały swych sił także na ośmiotysięcznikach K2 i Nanga Parbat, należących do najtrudniejszych.

Szaleństwo zdobywania najwyższych szczytów świata zimą do niedawna było właściwie domeną Polaków, jednak na początku wieku XXI zaczęła wyrastać nam konkurencja. Z ducha tej nowej rywalizacji zrodził się program Polski Himalaizm Zimowy, jednak jej korzenie tkwią dużo głębiej, a międzynarodowy wyścig o miano pierwszych zdobywców ośmiotysięczników trwa już od ponad pół wieku.

Wtedy bowiem pionierska era zdobywania Himalajów i Karakorum sięgnęła szczytu. Wspinali się przedstawiciele krajów alpejskich, Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, Amerykanie i Japończycy, przy wsparciu nepalskich Szerpów. Na przestrzeni jednej dekady, w latach 1950–1960, himalaiści z tych krajów dokonali pierwszych wejść na 13 szczytów ośmiotysięcznych. W 1950 r. zaczęli Francuzi wejściem na Annapurnę, uważaną dziś za jeden z najbardziej niebezpiecznych szczytów. W 1964 r. na ostatni, najniższy spośród ośmiotysięczników szczyt – leżącą na terenie zamkniętego przez długi czas dla obcokrajowców Tybetu Sziszapangmę – weszła wyprawa chińska. Apogeum tej pionierskiej epoki przypadło na lata 1953–1956, kiedy zdobyte zostały najwyższe szczyty świata: Mount Everest, K2, Kanczendzonga, Lhotse i Makalu.

Polacy z przyczyn politycznych nie mogli jej współtworzyć, mimo że nie brakowało wówczas w Polsce alpinistów gotowych zmierzyć się z takimi celami. Choć w Himalajach pojawiliśmy się już w 1939 r., wchodząc pierwsi na wschodni wierzchołek owianego złą sławą siedmiotysięcznika Nanda Devi, po wojnie nastąpiła długa przerwa w wysokogórskiej eksploracji.

Ale były wyjątki. Doktor Jerzy Hajdukiewicz, znany z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wziął udział jako lekarz w dwóch szwajcarskich wyprawach na Dhaulagiri w 1958 i 1960 r. (w tej drugiej wraz z Adamem Skoczylasem). Polacy nie uczestniczyli jednak w ataku szczytowym: na wierzchołku w maju 1960 r. stanęła szóstka wspinaczy z międzynarodowego grona.

Nasi wspinacze, aby zaspokoić pionierskie ambicje, musieli wymyślić nową formułę zdobywania Himalajów. Podpowiedzią były doświadczenia alpejskie. Czterotysięczniki zdobywane przez Anglików i ich alpejskich przewodników albo samych miejscowych górali już w XIX w., kilka lat lub dekad później doczekały się pierwszych wejść zimowych. Kolejnym etapem w rozwoju zimowego alpinizmu było pokonywanie o tej porze roku trudnych ścian. W tym etapie uczestniczyli już polscy alpiniści. Między innymi Jerzy Hajdukiewicz, wspinający się wraz z Krzysztofem Berbeką północną ścianą Dent d’Hérens. W surowych zimowych warunkach sprawdzał się też Andrzej Zawada, pokonując między innymi trudną północną ścianę Aiguille Blanche de Peutérey w masywie Mont Blanc. Zawada rozwijał też zresztą zimową działalność w Tatrach, gdzie na czele grupy wspinaczy dokonał pierwszego o tej porze roku przejścia liczącej 75 km głównej grani polsko-słowackich gór.

Na początku lat 70., już jako zdobywca siedmiotysięcznika Kunyang Chhish w Karakorum, czyli autor milowego kroku w polskim himalaizmie, Andrzej Zawada został liderem pierwszej polskiej zimowej wyprawy na siedmiotysięcznik. Celem był liczący 7492 m n.p.m. Noszak, najwyższy szczyt Afganistanu, położony w Hindukuszu. 13 stycznia 1973 r. W nocy, przy świetle księżyca, Zawada w towarzystwie Tadeusza Piotrowskiego stanął na wierzchołku.

Było to pierwsze wejście zimą na tak wysoką górę; obwołano je nawet modnym wówczas określeniem: rekord świata. W istocie był to ówczesny zimowy rekord wysokości. Zawada nie podejrzewał jeszcze wtedy zapewne, że w ten sposób otwiera, choć jeszcze poza Himalajami, erę polskiego himalaizmu zimowego, dzięki któremu Polacy wpiszą się na stałe do kronik.

Wejście na Noszak rozbudziło w Zawadzie ambicje. O wyborze kolejnego celu zdecydowały zawirowania polityczne, które nie raz mieszały się w proces organizacji wypraw. Ze względu na napięcie pomiędzy Pakistanem a Indiami, Zawada musiał zrezygnować z pomysłu atakowania latem K2, które – choć minęło 20 lat od zdobycia go przez Włochów – nie miało jeszcze drugiego wejścia. Zdecydował się na Lhotse, czwarty szczyt Ziemi (8501 m n.p.m.). Wyprawa otrzymała pozwolenie na działalność w terminie późnojesiennym w 1974 r. Zawada liczył jednak na rozszerzenie go do końca grudnia i podjęcie w ten sposób próby pierwszego zimowego wejścia.

Silny skład, w którym znaleźli się: Tadeusz Piotrowski, zdobywca Kunyang Chhish Ryszard Szafirski, wprawiony w bojach w Hindukuszu i Karakorum Andrzej Heinrich i fenomenalnie rokujący młody alpinista Wojciech Kurtyka, dawał nadzieję powodzenia. Himalaiści poznali jednak całe spektrum zimowych trudności. Zbocza Lhotse pokryte były szklistym lodem, w którym niekiedy trzeba było rąbać czekanem stopnie, by dopiero w nie wbijać zęby raków. Huraganowy wiatr wyrywał nogi ze stopni, uderzał w twarz kryształkami lodu i śniegu, rwał namioty. – Przywieraliśmy do skał, bojąc się, że zrzuci nas w przepaść zawiniętych w namiot […]. Byliśmy zmęczeni walką z wiatrem, zesztywniali z zimna – wspominał później Zawada[2].

Wbrew obiegowej opinii, wyprawa nie była pierwszą próbą zmierzenia się z ośmiotysięcznikiem zimą. Jedni uważają za taką niemiecką wyprawę, która dziesięć lat wcześniej wspinała się na Nanga Parbat, zaczynając jednak dopiero pod koniec lutego, co wykluczało możliwość osiągnięcia szczytu w okresie zimowym. Inni sięgają pamięcią do 1950 r. i próby Anglików na tej samej górze – próby zakończonej tragicznie jeszcze przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy.

Wyprawę Polaków na Lhotse w 1974 r. też naznaczyła tragedia przed nastaniem kalendarzowej zimy. 17 grudnia podczas zejścia szklistym lodowym stokiem na zabezpieczających go linach poręczowych zmarł – najprawdopodobniej w wyniku wychłodzenia – Stanisław Latałło, operator filmowy wyprawy. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia Heinrich i Zawada podjęli jeszcze próbę ataku szczytowego. Dotarli do kuluaru – stromego żlebu wyprowadzającego na grań niemal pod sam wierzchołek Lhotse – na wysokość 8250 m. Do odwrotu zmusiło ich nadciągające załamanie pogody. Rano w dniu ataku termometr wskazywał −46˚C.

Choć wyprawa nie osiągnęła celu, dokonano rzeczy przełomowej: granica 8000 m zimą została po raz pierwszy przekroczona. Marzenie o zimowych wejściach na ośmiotysięczniki nabrało realnych kształtów. Jednocześnie jednak wspinacze musieli uznać, że w nowej formule himalaizmu czynniki zewnętrzne odgrywają znacznie większą rolę niż w himalaizmie letnim, a potencjalny sukces jest znacznie mniej zależny od człowieka – jego siły, umiejętności i doświadczenia.

To silne uzależnienie przebiegu wyprawy od pogodowych kaprysów, przewaga walki z zimnem i wiatrem nad zmaganiami z technicznymi trudnościami góry, zniechęci do zimowego himalaizmu Wojciecha Kurtykę, jednego z najwybitniejszych polskich alpinistów w historii. Kurtyka pójdzie w innym kierunku – do mistrzostwa doprowadzi wspinanie w stylu alpejskim w wielkich, himalajskich ścianach. Zaś w okresie świetności himalaizmu zimowego stworzy, wypromowane tytułem artykułu w magazynie „Mountain”, określenie The Art of Suffering – „sztuka cierpienia”. Przylgnie ono trwale do tej dyscypliny.

Kolejna szansa na spełnienie marzenia pojawia się sześć lat później. W latach 70. wiele osób nie wierzyło, że zdobycie Mount Everestu zimą jest możliwe. Wątpliwości wyrażał sam Reinhold Messner, późniejszy pierwszy zdobywca Korony Himalajów, już wtedy alpinista wsławiony między innymi pierwszym wejściem na najwyższy szczyt świata bez użycia tlenu, czego dokonał wraz z Peterem Habelerem w 1978 r.

Mimo tych wątpliwości, polska wyprawa, którą kieruje Andrzej Zawada pojawia się w bazie pod Everestem na początku 1980 r. W jej składzie są najlepsi polscy himalaiści: doświadczeni i sprawdzeni już Heinrich z Szafirskim – mocni zakopiańczycy i ratownicy TOPR-u, Ryszard Gajewski, Maciej Pawlikowski, Krzysztof Żurek, którzy już dziesięć dni po założeniu bazy stawiają namioty obozu III na ponad 7000 m, silny Walenty Fiut, który dwa lata wcześniej dokonał pierwszego polskiego zimowego przejścia słynnej północnej ściany Eigeru w szwajcarskich Alpach, Aleksander Lwow z Klubu Wysokogórskiego we Wrocławiu, himalaista radiowiec Bogdan Jankowski i wielu innych.

Jednak to nie doświadczeni członkowie wyprawy odegrają w niej główną rolę. W ostatniej niemalże chwili obowiązywania nepalskiego pozwolenia na zdobywanie szczytu, 17 lutego 1980 r. o godzinie 14.30 dwaj młodzi alpiniści, Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, łączą się z bazą, by odbyć najbardziej bodaj znany dialog w dziejach polskiego himalaizmu:

– Halo, baza! Halo, Andrzej! Czy nas słyszycie? – pyta Wielicki.

– Tak, gdzie jesteście? Halo, halo! – odpowiada baza.

– …(cisza). A zgadnijcie!

– Halo! Halo! Nie słyszę, powtórz! Gdzie jesteście?

– Na szczycie. Jesteśmy na szczycie!!! Zimą!

Zazdrosnych o ten wspólny sukces Polaków będzie wielu. W tym Reinhold Messner, który zacznie go nawet podważać, raz uznając, że 17 lutego nie jest przez władze nepalskie uznawany za należący do sezonu zimowego, to znowu przypominając, że polskie wejście odbyło się z użyciem tlenu. Po latach do kwestionujących go osób będzie zaliczał się także inny zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, Niemiec Ralf Dujmovits. Według niego za pierwszego zimowego zdobywcę Mount Everestu należałoby uważać Szerpę Anga Ritę, który 22 grudnia 1987 r. stanął na Dachu Świata bez tlenu. To twierdzenie też dałoby się podważyć, Szerpa musiał bowiem zacząć wchodzenie jeszcze przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy. Wśród części himalaistów, między innymi Włocha Simone Moro, będzie w każdym razie dominował pogląd, że Mount Everest nie doczekał się jeszcze zimowego wejścia bez tlenu.

Tego typu spory formalne zdają się nieuzasadnione, gdyż w duchu takiej dyskusji należałoby zweryfikować całą listę także letnich zdobywców Mount Everestu. Niezależnie od nich, do kronik himalaizmu, w tym najważniejszej – prowadzonej od ponad 50 lat przez naczelną kronikarkę tej dyscypliny, dziennikarkę Elizabeth Hawley – wpisane zostają nazwiska Polaków.

Zimowym wejściem na Mount Everest w 1980 r. Polacy rozpoczęli swoją złotą erę himalaizmu. Lata 80. w Himalajach będą bezsprzecznie należały do wspinaczy znad Wisły, którzy w ciągu ośmiu lat dokonają pierwszych zimowych wejść na połowę z czternastu ośmiotysięczników. Większość z nich zostanie zresztą zdobyta przez bohaterów tej książki: trzy przez Krzysztofa Wielickiego, dwa – Macieja Berbekę i jeden – Artura Hajzera. Tylko jedno zimowe wejście na ośmiotysięcznik w latach 80. odbędzie się bez żadnego z nich. W 1985 r. na szczycie Białej Góry, Dhaulagiri, staną Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka.

Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer

Zachodni wspinacze ochrzcili wówczas Polaków dosyć pompatycznym określeniem, wyrażającym jednak wielki podziw, zwłaszcza dla ich nadzwyczajnej wytrzymałości na zimno i wiatr, nazywając ich Ice Warriors, czyli Lodowi Wojownicy. To określenie przylgnęło do polskich himalaistów tak, jak „sztuka cierpienia” do propagowanej przez nich dziedziny himalaizmu.

– Cały ten himalaizm lat 80. był szaleństwem – oceniał w 2009 r. Artur Hajzer. – To była śmiałość w stawianiu sobie celów. Od tego czasu na przykład nikt nawet nie próbował wspiąć się południową ścianą na Lhotse[3].

Choć śmiałość nie wyparowała z pewnością z głów polskich wspinaczy, zmieniła się rzeczywistość. Zmiana systemu wymusiła konieczność zadbania o pracę, interes, karierę. Nie było już czasu na wielomiesięczne wyprawy. Starym mistrzom, którzy postanowili dalej próbować swoich sił w latach 90., oprócz czasu i pieniędzy brakowało też często powodzenia. Na samym początku nowej dekady (przełom lat 1990 i 1991) Krzysztof Wielicki pokierował jeszcze wyprawą zimową na Makalu, której zabrakło około 1000 m do szczytu. Potem skupił się na dokończeniu w dobrym stylu swojej Korony Himalajów i na dziesięć lat porzucił wyzwania zimowego himalaizmu.

Kolejna polska wyprawa zimowa w latach 90., bliska odniesienia sukcesu, który mógłby nawiązać do złotych lat 80., odbyła się kilka miesięcy po tym, jak Wielicki ukończył Koronę Himalajów. Na przełomie 1996 i 1997 r. pod szczytem Nanga Parbat pojawiła się grupa himalaistów pod kierownictwem Andrzeja Zawady. Dwóch jej członków, Krzysztof Pankiewicz i Zbigniew Trzmiel, poprowadziło śmiałą i dramatyczną próbę wejścia na górę, która ze względu na swoją złą sławę nazywana bywa Killer Mountain. Kontynuowali atak mimo silnego wiatru i 40-stopniowego mrozu. Trzmiel osiągnął na drodze Kinshofera, najpopularniejszej, prowadzącej ścianą Diamir, wysokość 7800 m. Zawrócił, gdy stracił czucie w dłoni. Do szczytu zabrakło tylko i aż 300 m. Do dzisiaj, do 2014 r. nikt nie przekroczył zimą tego pułapu na Nanga Parbat, nikt nawet znacząco do niego się nie zbliżył.

Ale cena próby w wykonaniu „ludzi Zawady” była wysoka. Obaj alpiniści zapłacili za nią poważnymi odmrożeniami, które zmusiły ich nie tylko do odwrotu, ale też do rezygnacji z dalszej działalności w górach wysokich. Nie obyło się bez amputacji: Trzmiel stracił  kilka palców dłoni, Pankiewicz palce stóp. Pytania, które stawiał sobie po tamtej wyprawie Andrzej Zawada, po 17 latach pozostają wciąż aktualne:

Nie jestem w stanie komentować tego wszystkiego, co przeżyliśmy – pisał. – Jedno tylko pytanie: kiedy tutaj wrócimy? Czy ma się zmarnować taki wysiłek i nasze doświadczenie na tej olbrzymiej, pięknej i tak trudnej górze? Czy Polacy mimo wszystko będą pierwsi zimą na wierzchołku Nanga Parbat, od którego nas dzieliło zaledwie 300 metrów?[4]

Zawada wraca szybko, bo już w następnym roku, ale wyprawę prześladuje pech i osiąga znacznie mniejszą wysokość. Planuje trzecią próbę na przełomie stuleci. Tej szansy już nie dostaje: weteran, nestor i ojciec idei zimowego himalaizmu, nazywany Liderem, umiera 21 sierpnia 2000 r. Kontynuacja dzieła przypada jego uczniom.

Najpilniejszy z nich, Krzysztof Wielicki, nie czeka długo. Najpierw, w 2002 r., na zjeździe Polskiego Związku Alpinizmu ogłasza swój Manifest Zimowy, który zaczyna słowami:

Złota dekada polskiego himalaizmu, prócz niepodważalnych osobistych wyników Jurka Kukuczki, Wandy Rutkiewicz, Wojtka Kurtyki i innych, to również nasze zimowe dokonania, które były bardziej sukcesem grupowym niż indywidualnym. To na wyprawach zimowych szczególnie było widoczne, jak zespół pracował na wynik. Trudno jest zimą osiągnąć sukces jednostce bez pomocy zespołu. […] W ostatnich latach można zauważyć całkowity odwrót od wspinania się zimą. Dotyczy to Tatr, Alp, a także Himalajów. Śp. Andrzej Zawada zwykł mawiać: „Powiedz mi, co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci, kim jesteś” (czytaj, ile jesteś wart). Doświadczenia zimowe były jednak w cenie. Tymczasem wraz z owczym pędem do szybkiego sukcesu (na każdym zresztą polu), obniżono poprzeczkę. […] Rozumiem, teraz takie czasy, że każdy sukces musi być kojarzony z nazwiskiem, osobą, że to dobrze poddaje się wymogom medialnym, ale co stoi na przeszkodzie, by znów mówiono: Polacy weszli zimą na Sziszapangmę czy na K2?

Od słów przechodzi do czynów. Na przełomie lat 2002 i 2003 postanawia zorganizować wielką zimową wyprawę, która po raz pierwszy, jak na wymogi nowych czasów przystało, nosi nazwę strategicznego sponsora: Netia K2. Celem jest oczywiście drugi szczyt Ziemi, atakowany wcześniej zimą tylko raz, przez polsko-kanadyjsko-brytyjską wyprawę Andrzeja Zawady. Tym razem oprócz Wielickiego jadą dwaj inni uczestnicy tamtej: Maciej Pawlikowski i Bogdan Jankowski. Później dociera jeszcze honorowy zastępca kierownika, Kanadyjczyk Jacques Olek. W skład wyprawy, która tym razem ma spróbować sił od chińskiej strony, Filarem Północnym, wchodzą także między innymi: Jacek Berbeka, brat Macieja, Jerzy Natkański, Dariusz Załuski, Marcin Kaczkan, Jacek Jawień oraz wspinacze z byłych republik radzieckich.

Karakorum pokazuje tej wyprawie swoje najbardziej nieprzyjazne oblicze. Wiatr w tej części świata wieje z największą w całym górskim świecie prędkością. Balony meteorologiczne, umieszczone tu na wysokości 10 000 m, notują wiatr o prędkości 360 km/h, na wysokościach, na których działają himalaiści, regularnie przekracza 100 km/h, a jego średnia prędkość na wysokości 8000 m wynosi 120 km/h. Wspinaczka w takich warunkach jest praktycznie niemożliwa. Pozostaje liczyć na krótkie, 2–3-dniowe „okna wiatrowe”, podczas których prędkość spada poniżej 60 km/h. W trakcie wyprawy Pawlikowski z Załuskim z trudem utrzymują przed porwaniem namiot obozu II na wysokości 6900 m.

Ekspedycji nie omijają też inne kłopoty. W połowie opuszczają ją wspinacze ze Wschodu: Gruzin Gia Tortladze, Uzbek Ilias Tukhvatullin oraz Kazach Wasilij Piwcow. Jak podawała Monika Rogozińska, przebywająca wówczas w bazie dziennikarka górska „Rzeczpospolitej”, Tortladze, lider ich grupy, stwierdził, że wyprawa nie ma szans osiągnięcia celu, jest niebezpieczna i nieprofesjonalnie przygotowana. Na polu bitwy pozostaje tylko najbardziej zdeterminowany Denis Urubko i to on odegra czołową rolę w dalszym ciągu wyprawy. Razem z Piotrem Morawskim, młodym, dobrze zapowiadającym się himalaistą, zakłada obóz IV na wysokości 7630 m. Nikt wcześniej zimą nie dotarł tak wysoko. Ale osiągnięcie tego kosztuje aż 43 dni akcji górskiej i odmrożenie palca stopy Morawskiego, które wyklucza go z dalszej działalności na K2. Pod koniec lutego zdolnych do ataku szczytowego jest już tylko trzech wspinaczy: Urubko, Kaczkan i… Wielicki.

Wtedy też pierwsza dwójka osiąga znów obóz IV. Kaczkan jednak wcześniej nie był na takiej wysokości. Rano pojawiają się u niego objawy choroby wysokościowej – jest apatyczny i ospały. Urubko powiadamia bazę: – Z Marcinem coś się dzieje. Nie reaguje na to, co mówię. Nie jest w stanie zawiązać butów[5].

Niezbędna okazuje się szybka ewakuacja wspinacza. Urubko pomaga Kaczkanowi w ubieraniu, asystuje przy zejściu, dopinguje. Wielicki w tym czasie wychodzi im naprzeciw. A sam Marcin Kaczkan, dla którego tamten epizod zakończył się szczęśliwie, w rozmowie z nami dodaje:

– W tych najbardziej ekstremalnych warunkach pomoc jest praktycznie niemożliwa. Jeżeli się samemu nie zejdzie, to nie ma co liczyć, że ktoś cię sprowadzi. Można ponieść plecak, dać coś do picia. Nie można jednak pomóc osobie, która nie współpracuje. Jeden czy dwóch wspinaczy nie są w stanie sprowadzić człowieka, który sam nie daje rady zejść. Gdybym wtedy nie poruszał się o własnych siłach, nawet Urubko z Wielickim nie daliby rady znieść mnie na dół.

Wielicki nie realizuje swojego pomysłu powrotu na K2 rok później ani w dalszych latach. Ale Piotr Morawski, jeden z uczniów z tamtej wyprawy, zdobył doświadczenie, które procentuje próbą realizacji postulatu Wielickiego z Manifestu Zimowego: by Polacy powrócili do dawnych sukcesów zimowego himalaizmu.

Kolejna polska wyprawa nie porywa się jednak na K2, ale na znacznie łatwiejszą tybetańską Sziszapangmę. Nie udaje się w roku 2004. Rok później, w podobnym składzie, czyli małą międzynarodową grupą kierowaną przez Jana Szulca, próbują ponownie. Prognozy przed atakiem nie nastrajają optymistycznie. Karl Gabl, meteorolog wypraw himalajskich, zwany Aniołem z Innsbrucka, z którego prognoz będzie korzystał później Hajzer, przewiduje wiatr na poziomie 30 m/s i temperaturę w granicach −35°C już na wysokości 7000 m. Wychodzą z namiotu 400 m wyżej. – Dojdę choćby na czworakach – tak Piotr Morawski wspomni potem na łamach „Taternika” swoje myśli w momencie, gdy dotarli na długą i ostrą śnieżną grań. Rzeczywiście, na zdjęciach widać, że idą praktycznie na czworakach, niezwiązani ze sobą, mocno wbijając czekany i zęby raków, aby porywy wiatru nie zdmuchnęły ich z grani. Wreszcie krzyk Simone Moro, włoskiego wspinacza:

– Cima! Cima!

14 stycznia 2005 r. o godzinie 13.13 Morawski i Moro stają na wierzchołku Sziszapangmy.

Po dokładnie 16 latach i 14 dniach Morawski przełamuje złą passę polskiego himalaizmu zimowego, zdobywając pod polską flagą ósmy z kolei ośmiotysięcznik o tej porze roku. Coś nowego zaczyna się też dziać w polskim himalaizmie. Młody, 28-letni wówczas wspinacz nawiązuje do osiągnięć „himalajskich dziadków”, jak już wtedy mawiano o pokoleniu, które szczyty swoich możliwości osiągało w latach 80.

Marcin Kaczkan i Piotr Morawski podczas zimowej wyprawy na K2

Morawski zginie na Dhaulagiri w 2009 r., wpadając do szczeliny. Będzie to, biorąc pod uwagę wiek i talent wspinacza, jeden z bardziej ponurych epizodów polskiego himalaizmu ostatniej dekady. Ale w 2005 r. jest forpocztą nowego pokolenia, drugiej fali zimowego himalaizmu.

Wejście na Sziszapangmę oznacza coś jeszcze: Simone Moro przełamuje polską hegemonię. Pokazuje, że nie tylko Lodowi Wojownicy znad Wisły mogą stawiać z powodzeniem czoło surowym zimowym warunkom.

Ma to zresztą i swoje dobre strony. Himalaizmem zimowym zaczynają się interesować również alpiniści z innych krajów, co oznacza dowartościowanie dyscypliny stworzonej przez Polaków. Nadal jest przecież o co grać: sześć ośmiotysięczników pozostaje niezdobytych zimą.

Pierwszy typ pada na Makalu, górę wielokrotnie wcześniej atakowaną – bez skutku – przez Polaków. Połączenie sił i doświadczeń, które w czasie polskich wypraw zdobyli Moro i Urubko, przynosi spektakularny efekt. Po trzech dniach wspinaczki z bazy 9 lutego 2009 r. stają na liczącym 8463 m n.p.m. szczycie.

To kolejny przełom. Po raz pierwszy pionierskie zimowe wejście na ośmiotysięcznik odbywa się bez Polaków. Sukces jednych z najbardziej znanych alpinistów świata zyskuje szeroki rozgłos. Nagrania z akcji w kopule szczytowej i z samego wierzchołka wykorzystane zostają nawet w kampanii reklamowej marki The North Face, sponsora wyprawy i obu wspinaczy.

Paradoksalnie sukces pomaga Polakom: Moro i Urubko opowiadają o wysokogórskim dziedzictwie szkoły himalaizmu znad Wisły na niemal wszystkich festiwalach i w dziesiątkach wywiadów. W rozmowie opublikowanej w „Tygodniku Powszechnym”[6] w lutym 2012 r., zapytani, czy są uczniami polskiej szkoły himalaizmu, odpowiadają:

Urubko: – Lubię to skojarzenie, choć nie jest całkiem prawdziwe. Nie można bowiem powiedzieć, że studiowaliśmy tylko w jednym „instytucie”. Ja dorastałem w sowieckiej szkole, Simone był uczniem włoskiej szkoły alpinizmu, ale potem rzeczywiście odebraliśmy solidną lekcję polskiego alpinizmu.

Moro: – Preferuję określenie: „jestem nią zainspirowany”. Ilekroć jeżdżę po świecie z wykładami, mówię tak dużo i dobrze o Polsce, iż wielu ludzi wierzy, że mam polskie korzenie, a nawet paszport. Ale rzeczywiście inspirowali mnie Wielicki, Kukuczka, Kurtyka, Rutkiewicz… Opowieść o nich wypełniała moje sny w dzieciństwie. […]

Urubko: – Mnie bardzo rozwinęło uczestnictwo w polskiej zimowej ekspedycji na K2, którą prowadził Krzysztof Wielicki. Czasami umysł nie jest gotowy znieść tak silnej presji niebezpieczeństw i trudności, a Polacy umieli się z nią zmierzyć. […] Jednak nie byłem gotowy na solowe wejście, byłem za młody. Wydaje mi się, że Wielicki tego ode mnie oczekiwał, ale nie byłem w stanie. Nie byłem widocznie zbyt dobrym studentem…

Sukces „studentów” musiał podziałać na ambicje „wykładowców”. Ale konkurencja wyrosła też z innej strony.

W pierwszej dekadzie XXI w. największe triumfy w Himalajach i Karakorum zaczynają święcić Rosjanie. Tworzą silną grupę przechodzącą jak czołg T-90 przez największe himalajskie „problemy” w starym, nie przez wszystkich docenianym, oblężniczym stylu. W taki sposób pokonują między innymi ekstremalnie trudną technicznie północną ścianę siedmiotysięcznika Jannu oraz wchodzą na niezdobyty wcześniej ośmiotysięczny wierzchołek Lhotse Middle. Gdy kilkunastoosobowa grupa zmieniających się podczas wspinaczki himalaistów rosyjskich, zakładających liczne pośrednie obozy, dysponujących masą sprzętu dostarczonego do bazy śmigłowcami, przechodzi w ten sposób nieprzebytą wcześniej zachodnią ścianę K2 staje się jasne, że zgłosi też swoje ambicje do zimowego ataku na tę górę.

To rozbudza ponownie marzenia Polaków. I być może służy jako karta przetargowa do pozyskania funduszy oraz wsparcia budżetowego dla idei zdobycia ostatnich pięciu ośmiotysięczników zimą. Artur Hajzer doskonale wie, jak można taką kartą grać. Jako himalaista, zimowy zdobywca Annapurny, ma wciąż wielkie górskie marzenia. I chce umożliwić realizowanie ich innym.

– Myślę, że Artur wyczuł, że jest tu szansa na kontynuację dobrej polskiej passy zimowej w Himalajach. Czuł bluesa, wiedział, że to jest coś, co może pisać historię. I to wykorzystał – mówił Krzysztof Wielicki.

Jako biznesmen Hajzer umie pozyskiwać fundusze, przekonywać do swoich pomysłów, strategii. Tworzy więc program Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, zakładający „utrzymanie prymatu Polski w dziedzinie himalaizmu zimowego”.

Artur Hajzer – twórca projektu Polski Himalaizm Zimowy

– Napisał, jak ten himalaizm ma wyglądać i poszedł do posła Ireneusza Rasia, który był przewodniczącym komisji sportu, załatwił wizytę Krzyśka i swoją na tej komisji. Przedstawili program. Wiadomo jak wygląda polski parlament, jak jest podzielony, a wtedy cała komisja głosowała za przyjęciem programu i jego sfinansowaniem – odsłania kulisy przyjaciel i wspólnik Hajzera, Janusz Majer.

Co przekonało podzielonych zazwyczaj polityków? Z pewnością argument… polsko-rosyjskiej rywalizacji. Udzielają zarówno finansowego, jak i politycznego wsparcia. I to na najwyższym szczeblu. Patronat nad programem obejmuje prezydent Bronisław Komorowski, a Ministerstwo Sportu obiecuje 350 tys. zł rocznie. Te środki Hajzer musi dzielić między jedną wyprawę zimową i dwie przygotowawcze, zwane unifikacyjnymi, odbywające się w sezonie letnim. Koszt jednej wyprawy zimowej oscyluje w granicach pół miliona złotych. Na ostatnią, w 2013 r. na Broad Peak, ze środków budżetowych przeznaczonych zostanie 190 tys. zł. Nie jest to kwota wystarczająca na pełne pokrycie kosztów organizacji, na które składają się przeloty samolotowe i przejazdy, cargo, zakup sprzętu, prowiantu, paliwa, transport – w przypadku zimowych wypraw – z użyciem śmigłowca, opłacenie tragarzy, kucharza, prowadzenie bazy oraz inne, mniejsze wydatki logistyczne. Resztę potrzebnych środków zapewniają sponsorzy, w tym strategiczny partner przedsięwzięcia – PKN Orlen.

Z początku Hajzer bierze pod uwagę, jako zaplecze PHZ-etu, najwyżej 25 osób.

– Gdy Zawada organizował zimową wyprawę na Mount Everest, rozesłał do klubów wysokogórskich zapytanie i zgłosiło się 70 doświadczonych himalaistów. Ja mam 25, z czego siedmiu ma inne cele na ten rok, a sześć osób z powodu słabego wykazu przejść umieściłem w rezerwie – mówi w jednym z wywiadów w 2010 r.[7]

Dla większości z nich byłaby to jedyna szansa pojechania na wyprawę marzeń, na ośmiotysięcznik, którego zdobywanie nie jest przedsięwzięciem na indywidualną kieszeń większości młodych wspinaczy. Z czasem, nie bez nuty sarkazmu, niektórzy zaczną tę grupę nazywać „przedszkolem Hajzera”.

W selekcji uczestników programu szef PHZ-etu stawia na doświadczenie wspinaczkowe, zwłaszcza zimowe w Tatrach, Alpach i innych górach, a także to na dużych wysokościach.

– On przykładał dużą wagę do minimalnego wykazu zimowych przejść. Określił go na minimum 25 dróg – opowiada Jerzy Natkański, pomagający Hajzerowi od zarania programu i kierujący prowadzonymi w jego ramach wyprawami unifikacyjnymi.

Drugim czynnikiem, na który lider programu zwraca uwagę, jest przygotowanie kondycyjne uczestników, weryfikowane na podstawie specjalnych testów. Dbałość o ten element wspinaczkowego rzemiosła przysporzy Hajzerowi kilka przydomków. Uczestnicy pierwszej PHZ-etowskiej zimowej wyprawy na Broad Peak na przełomie 2010 i 2011 r. ochrzczą go mianem Toranaga – genialny strateg.

W ramach przygotowań sportowych Hajzer organizuje dla uczestników programu wyjazd na słynne zawody biegowe Elbrus Race – bieg na najwyższy szczyt Kaukazu. Przyłącza do składu ekipy na zawody młodego skialpinistę i biegacza górskiego spod Tatr, Andrzeja Bargiela, który startuje na trasie extreme. Jej dystans to 12,2 km, przewyższenie wynosi 3242 m (start na 2400 m, meta na szczycie, na wysokości 5642 m). Gdy Bargiel dobiega na metę, organizatorzy w pośpiechu rozkładają dopiero sprzęt pomiarowy. Z czasem 3 godz. 23 min pobija aż o 32 min poprzedni rekord trasy, należący do uznawanego za najsilniejszego współczesnego himalaistę, Denisa Urubki. Ze wszystkich sukcesów wypraw przygotowawczych ten odbija się najszerszym echem.

Pozostałe unifikacje prowadzone były ze zmiennym powodzeniem, a niektórym – nawet jeżeli przypieczętowane były osiągnięciem atakowanych szczytów – towarzyszyły dramatyczne okoliczności.

W 2010 r. podczas zejścia trójki kadrowiczów PHZ-etu z Piku Pobiedy nadchodzi załamanie pogody z opadami śniegu nienotowanymi w górach Tien-szan od lat. Kilkudniowa ewakuacja z długiej, wznoszącej się na ponad 7000 m grani i przymusowe biwaki w drodze kosztują wspinacza i ratownika TOPR-u Jakuba Hornowskiego odmrożenia, które wykluczą go z dalszego uczestnictwa w programie.

Podczas wyprawy na Nanga Parbat w tym samym roku kłopoty przytrafiają się samemu kierownikowi Hajzerowi i towarzyszącemu mu Rafałowi Froni, u których pojawiły się zaburzenia świadomości, spowodowane najprawdopodobniej brakiem wentylacji w namiocie jednego z pośrednich obozów. – Jest sytuacja zagrożenia życia, tylko tlen może nas uratować, ratujcie nas!…– wzywa bazę nie w pełni świadomy Hajzer. Na szczęście wszystko kończy się dobrze, choć w górę idzie grupa ratunkowa, poszkodowani schodzą o własnych siłach.

Sprawnie zorganizowana i ofiarna akcja ratunkowa ma miejsce rok później, podczas jesiennej wyprawy na Makalu. Na szczyt wchodzi trzech jej uczestników: Artur Hajzer, Adam Bielecki i Tomasz Wolfart. Wolfart ze względu na późną godzinę wejścia – choć do odwrotu namawiali go schodzący koledzy – i niefortunny wybór drogi zejściowej musi spędzić nieplanowany biwak bez namiotu i śpiwora na wysokości 8300 m. Do obozu IV dociera dopiero następnego dnia w południe. Na tym kłopoty się jednak nie kończą.

W tym czasie kolejny uczestnik, Maciek Stańczak, zaczął zdradzać oznaki poważnej deterioracji wysokościowej – podaje komunikat po wyprawie. – Tomasz Wolfart od wys. 6900 m zszedł w asyście szerpańskich ratowników wezwanych na pomoc i przetransportowanych w pobliże bazy za pomocą helikoptera. Maciej Stańczak od wys. 6900 m został przetransportowany do bazy na noszach.

Niestety, odmrożenia dwóch młodych uczestników wyprawy są bardzo poważne. Razem z lekko odmrożonym Hajzerem są ewakuowani z bazy do Katmandu helikopterem. Po powrocie do Polski Stańczak, ratownik medyczny z zawodu, będzie musiał poddać się amputacji wszystkich palców u rąk. Wolfart traci cztery. Na szefa programu Artura Hajzera sypią się gromy. Monika Rogozińska, znana dziennikarka górska, tytułuje swój artykuł w „Rzeczpospolitej”: Narodowy program narażania młodych.

W pierwszych dwóch latach działania programu brakuje też sukcesu. W dodatku, w czasie trwania pierwszej polskiej zorganizowanej w ramach PHZ-etu zimowej ekspedycji na Broad Peak 2010/2011, listę niezdobytych zimą ośmiotysięczników uszczuplają znowu Moro i Urubko, którym w wyprawie na Gaszerbrum II towarzyszy Amerykanin Cory Richards. 2 lutego 2011 r. stają we trójkę na liczącym 8035 m n.p.m. szczycie. Podczas zejścia, w targanym burzą śnieżną namiocie jednego z górnych obozów temperatura sięga −46°C, czyli dokładnie tyle, ile niegdyś w namiocie Heinricha i Zawady pod wierzchołkiem Lhotse. Na koniec, w dolnych partiach zejścia, na trawersie stoków Gaszerbrumów słyszą huk, a następnie coś ich przewraca. W dramatycznym, wspaniałym dokumencie Cold (Zimno), święcącym triumfy na górskich festiwalach, jego współautor Cory Richards z twarzą oklejoną śniegiem woła przez łzy:

– Just tell me what happened?[8]

– Big avalanche[9] – odpowiada z dali Moro.

Denis Urubko opowiedział o tej lawinie we wspomnianej rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego”:

– Moja twarz była na szczęście na powierzchni, mogłem oddychać. W pierwszym momencie trudno było rozpoznać sytuację, ponieważ kiedy się zatrzymaliśmy, straciłem wszystko z pola widzenia. Dopiero chwilę potem usłyszałem krzyk Cory’ego. „W porządku” – pomyślałem. „Jestem uratowany”. To znaczy: jestem w stanie nabrać powietrza. Rozglądałem się przez 2–3 minuty dookoła. Wreszcie pośrodku lawiniska zobaczyłem Cory’ego, zakopanego w śniegu po ramiona. Simone nie był zasypany – taki z niego szczęściarz. Pomógł mnie i Cory’emu odkopać się spod śniegu. I, cóż zrobić, zaczęliśmy schodzić dalej.

Dramatyzm nie opuszcza też zorganizowanej w końcu wielkiej wyprawy rosyjskiej, która na przełomie 2011 i 2012 r. podjęła próbę zdobycia K2. Lekarz wyprawy u jednego z uczestników, Witalija Gorelika, stwierdza poważne odmrożenie palców rąk. Zaleca szybki transport do szpitala. Jednak w kolejnych dniach silny wiatr i zamieć uniemożliwiają przylot śmigłowca. Stan wspinacza się pogarsza i czwartego dnia od zejścia do bazy, 6 lutego, Witalij Gorelik umiera. Oficjalna przyczyna: zapalenie płuc i niewydolność serca. Kierownik ekspedycji, Wiktor Kozłow, kończy wyprawę. Tak dobiega kresu planowana od lat – i będąca częścią rywalizacji z polskim programem himalajskim – rosyjska ekspedycja.

W tym samym czasie na Gaszerbrumie I działa niewielka polska zimowa wyprawa narodowa zorganizowana w ramach programu PHZ-etu. Oprócz kierownika Artura Hajzera uczestniczą w niej jedynie Janusz Gołąb – wybitny wspinacz, który największe sukcesy górskie odnosił w latach 90., jednak na szczytach niższych niż 8000 czy 7000 m – oraz Adam Bielecki, młody himalajski wilk i partner Artura Hajzera podczas wejścia na Makalu. Skład uzupełnia siostra Bieleckiego, Agnieszka, pełniąca rolę kierownika bazy.

Jednocześnie ambitny cel wyznacza sobie na tym samym Gaszerbrumie działająca równolegle wyprawa międzynarodowa. Kierujący nią Gerfried Göschl chce dokonać pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik, prowadząc nową drogę od poznanej bardzo słabo południowej strony. Taka sztuka – pierwsze wejście zimowe z jednoczesnym wytyczeniem nowej drogi na ośmiotysięczniku – udała się wcześniej w historii tylko raz zakopiańczykom Berbece i Pawlikowskiemu na Czo Oju. W wyprawie Austriaka bierze zresztą udział także para polskich himalaistów: Tamara Styś i Dariusz Załuski. Obie grupy dzielą ze sobą bazę, spędzając wymagający dużej cierpliwości czas oczekiwania na kolejne okna pogodowe w mesie, dużym namiocie, w którym toczy się życie, nazwijmy, jadalno-kulturalne.

Obu wyprawom nie daje się z początku zbyt wielkich szans na sukces. Założenie wyprawy międzynarodowej uważane jest za zbyt ambitne. Skład Polaków, jak na kaprysy zimy w Karakorum, uważany jest z kolei za zbyt skromny. Wystarczy choroba lub drobny wypadek, by plany tak nielicznej wyprawy się zawaliły. Od początku, jak to w Karakorum, obie grupy toczą walkę głównie z pogodą. Zima jest tego roku wyjątkowo sroga.

Adam Bielecki bardzo plastycznie opisuje warunki działalności górskiej zimą w Karakorum w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” już po zakończeniu ekspedycji[10] :

– Nie można sobie tego wyobrazić. Bo jak sobie wyobrazić temperaturę odczuwalną −60 czy −70°? Nie mamy skali, nie mamy do czego tego odnieść. Jeden z dziennikarzy próbował sobie kiedyś to wyobrazić, mówiąc, że to jakby wsadzić człowieka do chłodni przemysłowej i postawić turbinę silnika odrzutowego – czy to by było to? Nie. Musiałoby to wszystko zostać zrobione w komorze hiperbarycznej przy ciśnieniu obniżonym o dwie trzecie. Musieliby cię tam zamknąć i wyrzucić klucz.

– Co było najtrudniejsze? Zimno? Wiatr?

– Zdecydowanie wiatr. Z zimnem potrafimy sobie radzić, sprzęt jest wydolny. Zimno jest wytwarzane przez wiatr. Mamy −35°, wieje 45 km/h, temperatura odczuwalna to −60°. Czyli ten wiatr, nawet mały, bo co to jest 45 km/h, istotnie zwiększa odczuwanie zimna.

– Wiatr był sprawcą wielu przygód już na poziomie bazy.

– Był moment, gdy byliśmy przykuci do bazy przez prawie trzy tygodnie. Przeżyliśmy bardzo ostry sztorm. Kiedy pewnego dnia w prognozach pogody zobaczyliśmy, że na wysokości 6000 m ma wiać do 150 km/h, to wiadomo było, że na 5000 będzie wiało nieco mniej, ale nawet 100 km/h jest realnym zagrożeniem dla istnienia bazy. Dwa dni trwały przygotowania jak na wojnę: okopanie namiotów, przyłożenie kanistrami z kerozyną, budowanie wsporników z bambusów, wiązanie. Trzy dni praktycznie bez snu, walka o utrzymanie bazy. Janusza Gołąba obudziło rano silne uderzenie wiatru, namiot go chlastał po twarzy. W pewnym momencie wyleciał w powietrze i wylądował 4 m dalej, już na krawędzi moreny. Do namiotu wbił mu się przez podłogę kamień, którego on się odruchowo złapał i to go tak naprawdę uratowało przed stoczeniem się do kieszeni lodowca, co się mogło naprawdę źle skończyć. Złapał taką traumę, że już po zejściu, w zrekonstruowanym w innym miejscu namiocie, przy silniejszych podmuchach założył uprząż, wkręcił śrubę lodową, przyasekurował się i dopiero wtedy spokojnie zasnął. Te wiatry zimą w Karakorum są absolutnie niewyobrażalne. Jak siedzisz w bazie i u góry wieje 200–250 km/h, to na 7000 słychać tak, jak by tam leciało dziesięć samolotów odrzutowych. Przez na przykład trzy-cztery doby słychać regularny huk o podobnym natężeniu. Koło naszego obozu znajdował się wrak potężnego, kilkutonowego helikoptera, który po kilkunastu latach przesunęło o 30–40 m. No i ta świadomość, że jeżeli w bazie, która jest naszym domem, punktem wyjściowym, musimy walczyć, to rzeczywiście jest to coś wyjątkowego. W Himalajach latem tego nie ma, latem baza to jest nasza oaza spokoju i bezpieczeństwa.

W tych warunkach wyprawom pozostaje zakładać w momentach względnie dobrej pogody kolejne obozy, aklimatyzować się i czekać na dogodne warunki na atak szczytowy aż do początku marca. Pierwsza próba w końcu lutego kończy się dla wyprawy PHZ-etu falstartem. Nie udaje się nawet dotrzeć do wylotu Kuluaru Japońskiego, którym droga prowadzi do najwyższego obozu wyprawy, „trójki” ulokowanej na 7000 m. Ostatnia próba, która zaczyna się 6 marca, też wisi w pewnym momencie na włosku. Czwórce wspinaczy (trójce Polaków towarzyszy pakistański tragarz wysokościowy Shaheen Baig) – ponownie ze względu na bardzo silny wiatr – nie udaje się wyjść powyżej obozu II. Prognozy na 8 i 9 marca są jednak, jak na Karakorum, całkiem optymistyczne.

Hajzer i towarzysze wiedzą jednak, że z drugiej strony zaawansowany atak prowadzi już grupa Göschla. Gdy 8 marca po południu już we trójkę, bez czekającego niżej w odwodzie Hajzera, dochodzą do obozu III, zakładają, że członkowie międzynarodowej wyprawy dotrą tego dnia na szczyt. I że oni będą drudzy. To jednak nie zmniejsza motywacji, nie skłania do zmiany planów: te zakładają grę va banque.

Niepisana zasada zimowego himalaizmu każe unikać wychodzenia do ataku szczytowego nocą. Jednak zmieniające się prognozy przewidują utrzymanie okna pogodowego i względnie dobrych warunków do południa dnia następnego. Wtedy wiatr ma wzmóc się z około 30 do 75 km/h. Lepiej wyjść mroźną nocą, niż znaleźć się na szczycie już w załamaniu pogody. Zwłaszcza gdy drogę oświetla lampa księżyca w pełni, a termometr wskazuje „zaledwie” −35°C, zamiast przewidywanej, o 10° niższej temperatury. Nie mają żadnych wątpliwości, co do słuszności takiej decyzji.

Podobny dylemat – rozwiązany jednak inaczej – będą mieli zdobywcy Broad Peaku w 2013 r.

– Możemy coś planować, góra rozdaje karty, my gramy tym, co jest dostępne. Mieliśmy dostępne 12 godzin – powie w cytowanym już wyżej wywiadzie Bielecki. – Artur kiedyś powiedział, że chłopaki nie wiedzieli, że się nie da, więc przyjechali i zrobili to. Coś w tym jest. Wiedziałem, że się nocą nie chodzi, ale to była tylko teoria. Nie byłem zimą w Himalajach ani Karakorum. Dla mnie to były tylko słowa.

9 marca 2012 r. o godz. 8.30 Adama Bieleckiego stać tylko na kilka słów do trzymanej przez siebie kamery: – Jestem… na szczycie GI… Pierwsze zimowe wejście. – Zimno utrudnia nawet mówienie.

Pół godziny po nim staje na szczycie Janusz Gołąb. Program Polski Himalaizm Zimowy święci swój wielki triumf. Zdobywcy na szczycie poza nagraniem i zdjęciami nie są w stanie zrobić praktycznie nic. Zesztywniałe, zgrabiałe ręce nie dają rady wyciągnąć z plecaka biało-czerwonej flagi, odkręcić będących źródłem mocy do zejścia żeli energetycznych ani napić się herbaty.

– Trochę jak wizyta na innej planecie – opowie potem Bielecki. – Mamy te swoje kombinezony puchowe, jak kombinezony astronautów, warunki są rzeczywiście jak z innej planety: jedna

Wyprawa PHZ-etu na Gaszerbrum I

trzecia tlenu z powierzchni Ziemi i ta świadomość, że jakikolwiek błąd w sprzęcie, błąd techniczny, zmiana pogody, dłuższy czas bez ruchu, coś nie tak i od razu giniesz, nie masz żadnych szans. Była więc pełna koncentracja na wykonaniu zadania, stan lekko mistyczny zawężonego pola świadomości. Niesamowite doświadczenie.

Schodzą osobno, ale szczęśliwie i bezpiecznie tego samego dnia docierają do obozu II. Dzień później będą już w bazie. W dniu ataku nie wiedzą, co się dzieje w tym samym czasie po drugiej stronie Gaszerbruma I z trzema członkami wyprawy międzynarodowej. W kolejnych dniach okaże się, że ich los prawdopodobnie na zawsze pozostanie tajemnicą.

Już 8 marca wczesnym popołudniem Gerfried Göschl przekazuje przez radiotelefon: – Jesteśmy około 3–4 godzin od szczytu, idziemy na ciężko, jeżeli dzisiaj nie uda się nam wejść, to będziemy biwakować – mówi. Na ciężko, czyli z namiotem, sprzętem biwakowym, co oznacza, że zamierzają trawersować szczyt i schodzić na północno-zachodnią stronę drogą japońską – tą samą, którą szli Polacy. Kolejny kontakt następuje dzień później, 10 minut po tym, jak Bielecki stanął już na szczycie, jednocześnie 19–20 godzin od poprzedniego komunikatu: – Jesteśmy 300–400 m od szczytu, będziemy wychodzić z namiotu – relacjonują. Jeżeli zdobyliby szczyt tego samego dnia w godzinach popołudniowych, prawo do miana pierwszych zdobywców należałoby do całej piątki wspinaczy. Oprócz Polaków na listę wpisaliby się Göschl, młody Szwajcar Cedric Hählen oraz Pakistańczyk Nissar Sadpara. Czy dotarli na szczyt tego dnia? Więcej nie nawiązali już kontaktu.

– Po Gerfriedzie troszeczkę było słychać rozczarowanie, że ten szczyt jest zdobyty – wspomina ostatnią rozmowę z Göschlem Dariusz Załuski. – Najpierw jakby nie zrozumiał tego, poprosił o powtórzenie. Wyczuwało się, że to ich trochę zaskoczyło, choć można oczywiście interpretować to w ten sposób, że wolniej myślał. Ale ogólnie brzmiał normalnie. Powiedział „idziemy do szczytu” i tyle.

– Gerfried włączał radio, gdy uznawał za stosowne połączyć się z bazą. A to było rzadko – mówi Adam Bielecki. – Byliśmy tak ucieszeni tym, że on się odzywa, że w ogóle się nie zastanawialiśmy nad treścią, Dopiero potem przyszła refleksja. Teraz, jak o tym myślę, to dziwne mi się wydaje, że myśmy ich nie zapytali: „Jak to do góry?” Jest dziewiąta, wyjdą może o dziesiątej, a o dwunastej ma się psuć pogoda. Oni przez 20 godzin nie urobili ani grama terenu, są w tym samym miejscu. Jestem na 7600–7700 m i przez 20 godzin przebywam tam w strefie, z której muszę uciekać jak najszybciej, bo wszystko chce mnie zabić? – dziwi się kilka miesięcy później zimowy zdobywca GI.

Pytany, co się mogło stać, odpowiada:

– Nie mam żadnego problemu z wyobrażeniem sobie, że jestem na 7800–7900 m, przychodzi wiatr 70