Strona główna » Obyczajowe i romanse » Brudne historie

Brudne historie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-938088-9-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Brudne historie

Brudne historie, które macie Państwo przed sobą, jest drugim wydaniem, całkowicie na nowo opracowanym redakcyjnie. Razem z Autorem postanowiliśmy je ulepszyć oraz wzbogacić. Dodaliśmy też dwa nowe opowiadania, które zamykają całość mocnym akordem. Praca nad tą książką, jak nad żadną dotąd, dostarczyła mi mnóstwa emocji. Bo emocjami wypełniona jest każda karta tego zbioru. I to właśnie jest mistrzostwo Autora. Opowiadania wciągają jak świetny film, w którym mieszają się uczucia grozy i rozbawienia. Nieprzypadkowo w jednym z nich pojawia się odniesienie do Quentina Tarantino. Moim zdaniem K. S. Rutkowski to Tarantino pióra, choć dziś pisarz nie pióra używa do przelania na papier własnych przemyśleń, fantazji i odczuć, ale klawiatury. Dziękuję Autorowi, że mogłam poświęcić swój czas i umiejętności tej wspaniałej pozycji literackiej.

Janina Granas-Olewińska, redaktor

Polecane książki

Były negocjator FBI zdradza techniki negocjacji, które sprawdzają się nawet w najtrudniejszych sytuacjach! Chris Voss wielokrotnie stawał twarzą w twarz z przestępcami, którzy wzięli zakładników. Podczas pełnienia roli głównego negocjatora FBI    w międzynarodowych sytuacjach zakładniczych przetesto...
Wyrafinowanie czy wyuzdanie? Na pewno zmysłowość malowana słowem. Daj się o tym przekonać Marcie Motyl! Bohaterka książki, Magda, nazywa siebie gejszą. Podsyca i realizuje pragnienia, pozuje do aktów. Zostaje płatną kochanką starszej od siebie Mecenaski. Pod podszewką erotycznej relacji kryją się ni...
Leksykon mowy potocznej, pisanej i mówionej, dokumentujący dzieje kultury polskiej od zakończenia drugiej wojny światowej do dziś, w układzie chronologicznym. Zbiór wyrażeń, wypowiedzi, komentarzy, frazesów, sloganów, zbitek pojęciowych, epitetów, napisów na murach i transparentach, lapsusów ję...
Matylda wie, czym jest nieodwzajemniona miłość, wie też, czym jest romans, który zdawał się miłością, wie, czym jest utrata dziecka i wiążący się z nią wszechogarniający ból. Pomimo doświadczeń, które zesłał na nią los, potrafi wstać, otrzepać kolana i biec naprzód, ciągle wierząc, że najlepsze dopi...
Kolejna książka Jana Pawła Krasnodębskiego jest kontynuacją wcześniejszej jego powieści pt. "Stokrotka". Tytułowa bohaterka pojawia się po kilkunastu latach jako terapeutka w ośrodku zwalczania uzależnień. Była narkomanka, a teraz psycholog, ma pod opieką grupę osób, które zmagają się ze swoją pokrę...
Książka jest poświęcona kultowi Manasy, bogini węży, opiewanej w poematach narracyjnych zwanych mangalami, które powstawały od XV do XIX wieku w Bengalu. Czczona we wsiach pod wieloma imionami i postaciami, bogini ta ma niewątpliwe związki z przedaryjskim kultem Bogini Matki. Autorka szczeg&o...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa K.S. Rutkowski

K. S. Rutkowski

Kryminał tango

Projekt okładki, fotografie: Krzysztof Sado Sadowski

Copyright by Krzysztof Sado Sadowski 2015 

www.56angels.com

sado@56angels.com

tel. 501167123

Fotografię autora wykonał Jarosław Milewczyk

Redakcja i korekta: Janina Granas-Olewińska

ISBN 978-83-938088-9-2

Copyright by Krzysztof Wójcik 2015

www.ksrutkowski.pl

Copyright by J@M 2015

www.jam.alternatywa.com

Warszawa 2015, wydanie IV (poprawione i zmienione)

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

I co tam, młody, znowu bazgrzesz w tym swoim kajeciku? Że też chce ci się ruszać ręką tyle czasu. Przyjemniej byś lepiej wykorzystywał tę energię. Jak? Jak? Jak? Siak. A zwaliłbyś konia. Pisarzem chcesz zostać czy jaki chuj?

O czym tu pisać? Pudło, jak pudło. Beton i kraty. My i klawisze. I ciągła nuda. I tylko czasami jakieś historie. Ale nawet jak je napiszesz, to kto w nie uwierzy? Kto z porządnych obywateli uwierzy, że w przeddzień XXI wieku, w cywilizowanym kraju, za pewnym murem odbywają się takie harce? Nikt, kurwa, przy zdrowych zmysłach. Lepiej więc odłóż pisak i wypierdol ten kajet.

Najlepiej nie odsłaniać tutejszych tajemnic.

Dołek

Budzisz się z chwilą, gdy przekroczysz jego próg. Trzask drzwi, zgrzyt zamka za plecami i to, co przed tobą: półmrok i deski. I oddalające się kroki na korytarzu za ścianą. Dopiero wtedy dociera do ciebie, gdzie jesteś i że to wcale nie jest zły sen. Rozglądając się, nerwowo się uśmiechasz. Jeśli masz szczęście, ktoś już tam jest, leży albo siedzi, albo stoi na drewnianym, szerokim podeście, który przez kilkadziesiąt godzin będzie twoim krzesłem i łóżkiem, z głową zwróconą w zakratowane okno, przez które, jak sam się później przekonasz, prawie nic nie widać. Jedynie kawałek nieba i coś jeszcze, jeżeli masz szczęście: fragment jakiegoś budynku, drzewa… Okno jest wysoko i zwykle nie widzi się niczego więcej. Żadnej ulicy, ludzi, samochodów. Jeśli masz szczęście i areszt nie znajduje się na zadupiu, życie miasta dociera do ciebie poprzez uszy. Chłoniesz to życie wyłącznie tym zmysłem. Przez kilkadziesiąt godzin będzie to twój jedyny kontakt ze światem zewnętrznym.

Naprawdę dobrze, gdy ktoś już tam jest. Przywitanie trwa krótko, uścisk dłoni, wymiana imion, ewentualnie ksywek, jeżeli już jakiejś się dorobiłeś. Nazwiska nie są ważne. Niektórzy z tych, co tam trafiają, przedstawiają się paragrafem. Każdy obstukany w temacie od razu wie, z kim ma do czynienia. Wtedy niepotrzebne są pytania. Numer paragrafu mówi ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o swoim towarzyszu.

Jeśli jesteś zielony, a ten kto tam siedzi, jest starym wyjadaczem, w ciągu kwadransa wprowadza cię w nową rzeczywistość. Oznajmia ci pory posiłków, godziny zmian strażników i robi mały wykład o celi, w której będziesz musiał spędzić trochę czasu. Pokazuje ci skrytki (zwykle jakieś są, najczęściej pod deskami w podłodze) i miejsce, w którym będziesz mógł się odlać, bez obawy, że zalejesz podłogę, kiedy wredny strażnik nie będzie chciał cię wypuścić do kibla. Zwykle gdy naprawdę przyciśnie, leje się na zakratowany kaloryfer, znajdujący się w głębokiej wnęce w ścianie. Szczyny gromadzą się w niecce pod nim i nie wypływają. Jeżeli akurat kotłownia grzeje, po pewnym czasie zaczyna tu śmierdzieć jak w zapuszczonym miejskim szalecie. Ale wkrótce przestajesz ten smród czuć… Przyzwyczajasz się do niego. Zresztą zapach, który wita cię w celi, gdy do niej trafiasz, jest zupełnie taki sam. Tylko bardziej stęchły. Wiedz, że przed tobą w to samo miejsce lało wielu. Większość strażników ma leniwe dupy i nie chce im się przychodzić na twoje wezwania. Są dwa kaloryfery. Po jednym z każdej strony drzwi. Najlepiej lać na ten przy drewnianej ławie pod ścianą. Drugi znajduje się przy podeście, na którym będziesz spał. Jeśli na niego naszczysz, będzie ci śmierdzieć pod samym nosem.

W tym miejscu najważniejsze są papierosy. Pragniesz ich, nawet jeżeli nie palisz. Jedynie one uspokajają i pozwalają w miarę jasno myśleć. Jeśli w chwili zatrzymania masz fajki, trafiają z tobą do celi. Co najwyżej profos wysypie ci je z paczki i sprawdzi, czy niczego w nich nie ukrywasz. Zapałki i zapalniczkę też pozwalają ci wziąć… To najczęściej jedyny ludzki gest z ich strony. Jeżeli jednak w chwili aresztowania nie masz fajek, a w kajucie oprócz zapisanych, odrapanych ścian, nikt cię nie wita, pozostaje ci jeszcze ją przeszukać. Od strażnika papierosa nie dostaniesz, zaśmieje ci się w twarz, gdy go poprosisz. Pozostaje więc kajuta… Jest wiele miejsc do przeszukania. Wszystkie zakratowane elementy, to jest okna, kaloryfery i świetlik nad drzwiami, w którym nieustannie jarzy się małowatowa żarówka, oraz poluzowane deski w podłodze… Jeśli będziesz miał szczęście, znajdziesz w którymś z tych miejsc fajkę, ewentualnie kilka niedopalonych petów, a nawet kawałek draski i pojedyncze zapałki. Starzy więźniowie czasami chowają coś z tych rzeczy dla następnych, co trafiają tu po nich. W popielniczce, która zwykle jest na ławie, nie ma co grzebać. Zwykle leżą w niej pety wypalone aż po ustnik. Popielniczka spełnia też inną rolę. Gromadzi materiał wykorzystywany do więziennego graffiti. Petami świetnie pisze się po ścianach. Zresztą odczytywanie napisów przez kilka godzin będzie stanowić twoją rozrywkę. Jest ich na ścianach bez liku, a niektóre są nawet całkiem zabawne…

Jeżeli masz szczęście, jesteś tam z kimś albo nawet z kilkoma osobami. Rozmowy są wybawieniem od myślenia. A myśli dopadają cię w każdej chwili ciszy, natarczywe i okrutne, i całkowicie burzą twój spokój. Staraj się więc gadać jak najwięcej. Nie ma sensu analizowanie tego, co zrobiłeś i za co tu trafiłeś, ani okazywanie skruchy przed samym sobą. To w niczym ci nie pomoże, jedynie pognębi jeszcze bardziej. Nawet jeśli będziesz bez przerwy płakał i przepraszał, nikt cię stamtąd nie wypuści. Wzbudzisz tylko szyderczy śmiech u wszystkich. A wiedz, że śmiech ten pójdzie za tobą dalej, jeśli zrobiłeś coś poważnego i dołek jest tylko twoim pierwszym etapem na więziennej drodze. A dalej dla miękkich facetów jest tylko droga przez mękę…

Aha… to już na koniec… Jeśli zależy ci na żołądku, przez te czterdzieści osiem godzin, które mogą cię tam trzymać, żarcia lepiej nie ruszaj. Sraczka po nim murowana. A klawisz, jak to klawisz, na twój dzwonek raz przyjdzie, raz nie. Zależnie, jaki akurat ma humor.

Noc w areszcie

Przywieźli ją późnym wieczorem w niedzielę. Jej histeryczny płacz postawił na nogi chyba wszystkich. Dyżurujący strażnik wydarł się na nią, a policjantki, które ją eskortowały, zawtórowały mu. Płacz kobiety wzmógł się. Jeszcze przez chwilę próbowali ją uciszyć słowami, potem w ruch poszły gumy. Siedziałem trzy cele od nich i wyraźnie słyszałem głuche uderzenia. Raz, dwa, trzy… Nawet nie pisnęła. Uciszyła się momentalnie.

Po przyjęciu zaprowadzili ją do czwórki, zaraz obok mojej. Kobieta była półprzytomna, musieli ją podtrzymywać, profos wprowadził ją więc do środka razem z policjantką.

– Nachlana – skomentował szeptem chłopak, który ze mną siedział. Odszedł od drzwi i wrócił na deski. Gdy w celi obok szczęknęły zamki i ciężkie buty klawisza przemierzyły korytarz, a głosy policjantek ucichły na schodach prowadzących do wyjścia z aresztu, ja również wróciłem na łoże, które bardziej przypominało taneczny, podwyższony parkiet w wiejskiej tancbudzie niż cokolwiek, na czym można by zmrużyć oko. Ale było to „łóżko” niezwykłe, pięcioosobowe. Pięciu rosłych mężczyzn mogło rozłożyć na nim swoje zaszczane, nigdy nie czyszczone materace, pożółkłe poduszki oraz nigdy nie prane koce i spędzić noc, leżąc jeden obok drugiego. Na szczęście spało nas tam tylko dwóch.

Pierwszy raz przymknęli mnie za pobicie. Miałem osiemnaście lat i byłem pijany. Nie za bardzo, ale na tyle, żeby hamulce, które zwykle miałem, puściły mi całkowicie. Efekt – dwóch porozbijanych facetów. Jeden z nich oberwał zasłużenie, a drugi miał pecha, bo stanął w obronie tamtego. I choć w gębę dostał tylko raz, smrodził najwięcej. Okazał się jakimś muzykiem, grał chyba na flecie i twierdził, że mój cios, po którym wypadł mu ząb, pozbawił go najbliższego koncertu.

Wtedy na dołek trafił ze mną kumpel. Całkowicie niewinny. Facet, który dostał ode mnie w michę, ten przypadkowy, zeznał, że obaj groziliśmy mu śmiercią, gdy chciał z pobliskiego baru zadzwonić po gliny. I że w mojej ręce widział nóż. Skurwysyn… Nie miałem żadnego noża, a kumpel jedynie przepraszał go za mnie, prosił, żeby nie dzwonił po policję, że załatwimy to inaczej. Facet wtedy w barze odpuścił. Ale zaraz później, szmaciarz, zadzwonił po gliny, bo zgarnęli mnie i dwóch kolegów kilkaset metrów dalej, wprost z ulicy. Jednego puścili po wstępnym przesłuchaniu. Drugiego, tego który próbował grajka ułagodzić, po jakiejś godzinie wpieprzono do klatki, w której siedziałem na komisariacie. Wsadzono go tam za całkowitą niewinność. No cóż… Wiarę zawsze daje się ofierze.

Gość, który siedział ze mną w celi, nie zapłacił grzywny. Miał ksywę Puła. Wcześniej odsiedział sporo z paragrafu, który i mnie próbowano przyklepać. Pocieszał mnie, że wpierdol, który spuściłem tym dwóm, to żaden wpierdol i że dużo mi za to nie wlepią. Co najwyżej grzywnę i dozór policyjny. A w najgorszym razie wyrok w zawiasach. Powiedział, że gdy wprowadzono na konfrontację faceta, którego przerobił, w pierwszej chwili pomyślał, że widzi nieboszczyka. Delikwent był napuchnięty, siny i całkowicie niepodobny do człowieka. Jakby nie żył już od miesiąca. Dali mu za niego rok. A przecież omal faceta nie zabił.

Noc, kiedy przywieźli tę kobietę, była drugą z kolei. Żadnej nie spałem prawie w ogóle. Nie dlatego, że nie chciało mi się, bo czułem zmęczenie, i to jeszcze jakie. Twarde dechy nie pozwalały jednak zmrużyć oka. Moje ciało, nawykłe do wygodnych, miękkich łóżek, buntowało się, gdy układałem je na drewnie. Materac, który mi dali, okazał się cienki jak poszewka. Dwa koce złożone razem były grubsze od niego.

Kobieta ponownie zaczęła płakać po jakichś trzech, czterech godzinach od przyjęcia. Najpierw doszedł nas jej cichy szloch, który powoli zaczął się nasilać, aż w końcu eksplodował kanonadą wielkiej, histerycznej rozpaczy.

– Przetrzeźwiała i zobaczyła kraty – skomentował to mój współwięzień. – Pewnie nigdy wcześniej nie była w takim miejscu. Baby zawsze dostają tu histerii.

Jej zawodzenie pobudziło wszystkich (jeśli oczywiście ktoś akurat spał), a na pewno wszystkich niemiłosiernie wkurwiło. Rozpaczliwe, żałosne, tak bardzo kobiece. Serce kroiło się, gdy się je słyszało. Pogarszało to jeszcze bardziej i tak zjebany już nastrój każdego z osadzonych.

– Profos! – wydarł się ktoś z głębi korytarza. – Profos! Zamknij w końcu tej kurwie mordę!

– Zaraz zamknę ją tobie! – odkrzyknął strażnik.

– Choć tu i naskocz mi na kutasa. Apartament 12. Przyjdź, to sobie zatańczymy.

Płacz kobiety przerodził się w niemiłosierne wycie. Takie, że aż ciarki przechodziły po skórze. W końcu i strażnik chyba nie mógł tego wytrzymać. Usłyszałem jego kroki, podzwanianie kluczy, po chwili drzwi do celi obok otworzyły się.

– Przestań już, kobieto! – profos wydarł się na nią. Ale ona nie przestała. W ruch poszła więc guma. Znowu raz, dwa, trzy… mocne, miarowe, wyraźne. Kobieta po tych razach przestała głośno płakać. Wciąż jednak szlochała. Po chwili już tylko kwiliła… Jednak klawiszowska guma znów wylądowała na niej. Jedno wyraźne, głuche pacnięcie. Jakby ktoś muchę rozjebał na ścianie.

– No i co? Ulżyło ci, skurwysynu?! – krzyknął Puła.

– To morderczyni. Zabiła kobietę – odpowiedział strażnik.

– Twoją matkę?!

– Nie. Jakąś lekarkę.

– No to się, chuju, od niej odpierdol!

Przez chwilę z niewyraźną miną czekałem na reakcję strażnika. Na zgrzyt zamka, otworzenie celi… Puła patrząc na mnie, pokręcił głową.

– Żaden z nich nie wejdzie do nory w pojedynkę, zwłaszcza gdy siedzą w niej faceci. Są mocni tylko w gębie i do kobiet – powiedział i odwrócił się na drugi bok.

Dopiero po jakimś czasie kwilenie kobiety całkowicie ucichło. W areszcie znów zapadł nocny spokój. Cisza zaległa wszystkie kajuty. Powróciły pytania, możliwe odpowiedzi, wyrzuty sumienia…

– Niepotrzebnie otwierałem mordę. Lać mi się chce. A teraz ten klawisz nie wypuści do kibla żadnego z nas – odezwał się jeszcze z półmroku Puła. Po chwili wstał z desek i odlał się w kącie.

Morderca

Dobra, młody, skoroś taki uparty… Gotowy? No to notuj w tym swoim kajecie…

Zaczynałem jako złodziej. Specjalizowałem się w robocie parkowej; zajść kogoś z partyzanta, w łeb i dziesiona. Do brechy i nocnej roboty się nie nadawałem, za nerwowy byłem, żeby pruć drzwi sklepów i mieszkań. Ale nawet na tych parkach na swoje wychodziłem i szmal w kieszeniach zawsze się telepał. Wystarczało więc na wódę i na kurwy. Nadziane frajerstwo jakoś lubiło przez ten park przechodzić. Na swoje nieszczęście. Łbów to ja w tym parku rozbiłem od cholery. Jedną zasadę tylko stosowałem – żadnych babek. Taki dżentelmeński byłem. Ale teraz myślę, że to był błąd. Bo odszykowanych kobiet przechodziło przez park co niemiara. Na jego obu wylotach znajdowały się drogie sklepy i te paniusie kursowały między jednymi a drugimi, żeby powydawać mężowski grosz, którego pewnie od chuja miały w torebkach. Tak teraz sobie główkuję, że przez to moje dobre serce gdzieś ze dwa tysiące nowych złotych przechodziło mi tygodniowo koło nosa.

Kręciło się nieźle ze dwa lata. Żadnych wpadek, nawalanek, niczego. Robota szła czysto i gładko. Bejsbol raz tylko lądował na czyjejś głowie i było po wszystkim. Tylko czasami musiałem nanosić poprawki, bo delikwenci mieli twarde łby, na które nie działały pojedyncze argumenty. Powtórka skutkowała. Klienci siadali na dupie. Potem jeszcze glan i rozkładali się na amen. Ale przeważnie nie musiałem ich kopać. A zdarzali się i tacy, których nie musiałem w ogóle bić. Kiedy się ścięli o co biega, ujrzeli bejsbol i moją bandycką mordę, sami wyskakiwali z fantów, które mieli po kieszeniach pochowane, płacząc i prosząc, żebym ich nie zabijał. Bo frajerstwo zawsze myśli, że gdy już ktoś chce ich obrobić, to pewnie od razu i kosę ożenić. Takie to już o dziesioniarzach zdanie pokutuje. Tymczasem chuliganka jest pracą jak każda inna. Wymaga i precyzji, i predyspozycji. Trzeba przypierdolić w łeb tak, żeby nie zabić, a jedynie odstawić klienta na jakiś czas do krainy zapomnienia. A to nie lada sztuka. Chociaż trupy się zdarzają. Ale zabija się przez przypadek. Niechcący.

Takie „niechcący” stało się właśnie moim udziałem. Błąd w sztuce. Fuszerka. Jakby tego nie nazywać, nawaliłem, bo na robotę poszedłem kompletnie nachlany. A trzeba mieć szacunek dla swojej roboty. Nawet jeśli się jest złodziejem. Wtedy tym bardziej! Bo co możesz po pijaku zrobić nie tak w normalnej pracy? Łapę w maszynę wsadzić czy coś tam spierdolić i co najwyżej szef wyrzuci cię na bruk. Wpadka w złodziejstwie może cię kosztować o wiele więcej – kilka lat w zamknięciu, a nieraz nawet całe życie. Jak już mówiłem, nawaliłem, bo do tego parku poszedłem najebany niczym meserszmit. Wprost z całodobowej imprezy. Akurat szmal się na niej wykończył. Nie było już za co ciągnąć tej balangi, więc choć ledwo stałem na nogach, zaoferowałem się, że zaraz coś skołuję.

No i poszedłem do tego parku. Zrobiło się już ciemnawo. Długo nie czekałem. Jeleń nawinął się prawie natychmiast, ale byłem tak nałojony, że nawet nie obstukałem gościa fachowym okiem, czy w ogóle warto walić go po głowie. Od razu rzuciłem się do ataku. I to nie z cichacza zza jakiegoś drzewa, tylko frontalnie, już z daleka machając swoim narzędziem pracy. Facet ściął się od razu, co się kroi, i zaczął spierdalać, drąc się wniebogłosy. Normalnie po takim niewypale sam wziąłbym nogi za pas, ale gorzała całkowicie odebrała mi rozum. Gość był wypasiony i kondychy do ostrego biegu starczyło mu tylko na kilkadziesiąt metrów. Dopadłem go, rzuciłem na glebę i zacząłem napierdalać. Dalej się wydzierał, więc sflekowałem mu ryja, aż w końcu zamknął jadaczkę. Obszukałem mu kieszenie i gdy znalazłem portfel, poszedłem w długą. I wróciłem na tę pijaną imprezę. Za wszystko, co tłuściochowi skroiłem, bawiliśmy się do białego rana.

O tym, że go zabiłem, dowiedziałem się dopiero dwa dni później. Gdy wytrzeźwiałem. Cynk dał mi koleś, który czasami też pracował w tym parku, wyrywając emerytkom torebki. Co wtedy czułem? A co, młody, mogłem czuć? Gówniarzem byłem i nie chciałem pójść kiblować. Srałem w gacie ze strachu. To był trup. A trup to nie byle co. Na nieboszczyków gliniarze tak szybko nie machają ręką. Tylko wszędzie węszą i sprawdzają. Wiedziałem, że gdy się uwezmą, szybciutko odnajdą drogę do mojej osoby, o której istnieniu zresztą mieli już jakie takie pojęcie. Kiedyś nawet zgarnęli mnie z tego parku. Ale wtedy byłem jeszcze dzieciakiem, więc postawili mnie pod sąd dla nieletnich. Tam rozbeczałem się, przeprosiłem i obiecałem poprawę, to dali mi tylko kuratora. Zdawałem sobie sprawę, że tego typu informacje nie giną w policyjnych aktach i że po nieboszczyku gliniarze zaczną wygrzebywać z nich wszystko, co kiedykolwiek wiązało się z tym skwerem. I że w końcu w toku śledztwa, rutynowo dobiorą się mi do dupy. A sam pewnie wiesz, młody, jak oni umieją się do tyłka dobierać. Na przesłuchaniach potrafią tak napierdalać, że człowiek przyznaje się nie tylko do rzeczy, które zrobił, ale również do tych grzeszków, których nie popełnił, nawet do napisania „Pana Tadeusza” i całej trylogii. W zamknięciu sam na sam z dzielnymi policjantami każdy bandyta jest na straconej pozycji.

Cały dzień kombinowałem, co tu zrobić, i w końcu postanowiłem zamelinować się na jakiś czas u jednej starszej wdowy, prawie emerytki, którą posuwałem od czasu do czasu. Mieszkała na peryferiach miasta, tam gdzie psy dupami szczekają i gdzie już nie uświadczysz żadnej knajpy, a nawet i meliny z prawdziwego zdarzenia. Na takiej prawie wsi, skąd przez okna już tylko pola i lasy widać. Tak sobie wymyśliłem, że owa meta będzie najlepszym miejscem, żeby trochę przeczekać.

Tę wdowę znałem już kupę lat, a