Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Buntowniczki

Buntowniczki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379764129

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Buntowniczki

Nagrodzone prestiżową National Book Critics Circle Award "Buntowniczki" przedstawiają porywającą historię dwóch niezwykłych kobiet, Mary Shelley, autorki kultowego "Frankensteina", oraz jej matki, Mary Wollstonecraft – angielskiej prekursorki feminizmu. Obydwie zyskały sławę jako pisarki, pokochały błyskotliwych acz trudnych do zniesienia mężczyzn i wychowywały samotnie nieślubne dzieci. Obie żyły na wygnaniu, musiały walczyć o swoją pozycję na świecie, a przy tym przełamywały po kolei wszystkie możliwe konwencje – Wollstonecraft ganiała piratów po Skandynawii i pożeglowała do Paryża, by wziąć udział w Wielkiej Rewolucji, natomiast Shelley uciekła z domu łodzią rybacką z żonatym mężczyzną oraz stawiała czoła neapolitańskim bandytom. A co być może najważniejsze – obydwie głosiły, że prawa i przywileje kobiet powinny być ważne dla wszystkich.

Na kartach tej niesamowitej i odkrywczej biografii spotykają się dwie wizjonerki, którym nie dane było się poznać, ale mimo to pozostawiły po sobie wspólne, ogromne dziedzictwo. Jako pisarki, myślicielki i kobiety.

"Książkę czyta się błyskawicznie, niczym najlepszą powieść zaludnioną fascynującymi postaciami. Trudno się jej oprzeć!"
The Seattle Times

"Pogłębione spojrzenie na twórczość dwóch skandalistek żyjących w wiktoriańskiej Anglii, których historia rezonuje do dziś". 
Vogue

Polecane książki

Zgodnie z prawem wspólnotowym oraz krajowym przeprowadzenie postępowania w sprawie oceny oddziaływania na środowisko jest wymagane do rozpoczęcia realizacji wielu przedsięwzięć inwestycyjnych na terenie Polski. Dokumentacja związana z oceną oddziaływania na środowisko stanowi również obowiązkowy zał...
Milioner Leo Zikos ma wkrótce poślubić swoją idealną narzeczoną, o odpowiedniej pozycji społecznej i majątku. Jednak to nie ona, lecz piękna nieznajoma, Grace Donovan, którą spotyka na wakacjach nad morzem, rozpala jego zmysły. Zaprasza ją na swój jacht. Zafascynowany Grace,...
Książka stanowi efekt pracy dziesięciorga autorów, wykonawców programu badawczego poświęconego wykładni konstytucji i realizowanego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego w latach 2009-2013. Przedmiotem publikacji są: inspiracje dla teorii i praktyki interpretacji ...
Dla Aarona Bryanta najważniejsza była rodzinna firma i kariera. Na związki nie było miejsca, a okazywanie uczuć do tej pory uważał za słabość, na którą sobie nie pozwalał. Wszystko się zmienia, gdy na weselu brata poznaje Zoe Parker, spędza z nią noc, a potem dowiaduje się, że Zoe jest w ...
Preparat roślinny jest rozwiązaniem, które w bezpieczny dla jego zdrowia i otoczenia sposób pomoże  w skutecznej ochronie roślin przed chorobami i szkodnikami. W publikacji opisano ogólne zasady przygotowania gnojówek, wyciągów i wywarów począwszy od zb...
Sprzedaż, dzierżawa, darowizna, dziedziczenie, umowa dożywocia, umowa z następcą, zniesienie współwłasności… Mogłoby się wydawać, że zasady obrotu nieruchomościami rolnymi w rodzinie są jasne i nie ma większych problemów z ich stosowaniem. Jednak w praktyce kwestie związane z dziedziczeniem czy prze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Gordon

WSTĘP

Był 30 sierpnia 1797 roku. W Londynie walczyła o życie nowo narodzona dziewczynka. Była malutka i słaba, nie dawano jej wielkich szans. Matka próbowała urodzić łożysko, ale była już wyczerpana, wezwano więc lekarza. Przeciął pępowinę, nie myjąc rąk. Nie wiedział, że wprowadza do organizmu kobiety bakterie wywołujące jedną z najgroźniejszych chorób tamtych czasów – gorączkę połogową. Dziesięć dni później matka zmarła, ale dziecko przeżyło ku zaskoczeniu wszystkich. Przez resztę życia będzie opłakiwać utratę matki, pielęgnować jej dziedzictwo i obwiniać się za jej śmierć.

To jeden z najsłynniejszych porodów w historii literatury. Zmarła kobieta to Mary Wollstonecraft. Pięć lat wcześniej wywołała zgorszenie, publikując Wołanie o prawa kobiety – krytykę uprzedzeń i zasad, które ograniczały kobiety w XVIII wieku. Córka to legendarna Mary Shelley, która jako dziewiętnastolatka napisze Frankensteina, powieść tak słynną, że nie trzeba jej będzie przedstawiać.

A jednak nawet ci, którzy znają twórczość Mary Wollstonecraft i Mary Shelley, bywają zdziwieni, odkrywając ich bliskie pokrewieństwo. Przedwczesna śmierć Mary Wollstonecraft spowodowała, że pokolenia badaczy przeoczyły jej wpływ na córkę. Postrzegali je jako niepowiązane ze sobą przedstawicielki różnych poglądów filozoficznych i prądów literackich. Shelley pojawia się na kartach epilogów do biografii Wollstonecraft, a Wollstonecraft w przedmowach do biografii Shelley.

Buntowniczkito pierwsza książka w całości poświęcona im obu. Choć podobne studium powinno powstać już dawno temu, wiele zawdzięcza pracom wcześniejszych badaczy. Bez ich wysiłków nie byłoby możliwe zbadanie wpływu Wollstonecraft na życie i twórczość Shelley, a także obsesji Shelley na punkcie matki.

Może to nietypowe stwierdzenie. Jak matka, która zmarła dziesięć dni po urodzeniu córki, miałaby mieć na nią tak ogromny wpływ?Ale jakkolwiek dziwnie dziwnie to może zabrzmieć, Mary Wollstonecraft miała bardzo duży wpływ na życie córki. Jej radykalizm ukształtował przyszłą Mary Shelley, wzniecił w niej determinację do bycia kimś, do stworzenia własnego arcydzieła. Przez całe życie Shelley czytała książki matki, znała całe fragmenty na pamięć. Na ścianie domu, w którym spędziła dzieciństwo, wisiał ogromny portret Wollstonecraft. Dziewczynka wpatrywała się w niego godzinami, porównując się do matki w nadziei, że znajdzie jakieś podobieństwo. Według ojca Mary Shelley i jego przyjaciół, Wollstonecraft była ucieleśnieniem cnót i miłości. Chwalili jej geniusz, odwagę, inteligencję i oryginalność.

Zanurzona w ideach głoszonych przez matkę i wychowana przez ojca, który nigdy nie poradził sobie ze stratą żony, Mary Shelley pragnęła żyć według wskazań Wollstonecraft, zrealizować jej ambicje i wydobyć ją z mroków historii. Chciała być taka jak ona albo przynajmniej stać się idealną córką. Po wielokroć wymyślała sobie przeszłość i przekształcała przyszłość, próbując dokonać niemożliwego – wskrzesić zmarłą. Żyła w innych czasach, ale wciąż patrzyła za siebie, na to, czego nie mogła odzyskać, próbując odtworzyć to, co minęło.

Jeśli chodzi o Mary Wollstonecraft, choć spędziła z córką tylko dziesięć dni, sama idea posiadania dzieci wywarła na nią głęboki wpływ. Znaczną część swojej pracy wykonywała z myślą o kolejnym pokoleniu, marząc o innym życiu dla niego i myśląc o tym, jak sprawić, by odziedziczyło sprawiedliwszy świat. Najwcześniejsze teksty Wollstonecraft, napisane przed słynnym Wołaniem, były podręcznikami do wychowania dzieci. Pisała o tym, jak uczyć dzieci i czego je uczyć, skupiając się na dziewczynkach. Skazana na potępienie przez współczesnych, zwracała się do tych, którzy przyjdą po niej. Inspirowała ją myśl o ludziach, którzy będą czytać jej książki, kiedy jej już nie będzie. Nie pomyślała, że jedną z najważniejszych czytelniczek okaże się córka,którą opuściła.

Historie Wollstonecraft i Shelley przeplatają się w Buntowniczkach. Czytelnicy usłyszą echo Wollstonecraft w listach, dziennikach i powieściach Shelley, a także przekonają się, jak często Wollstonecraft pisała z myślą o przyszłości, o córce, którą planowała wychować. Istnieje wiele wyczerpujących biografii obu kobiet, ich autorami są najwybitniejsi literaturoznawcy. Buntowniczki rzucają jednak nowe światło zarówno na Wollstonecraft, jak i na Shelley, skupiając się na tym, jak ich życia się przecinały. A przecinały się nader często.

Zarówno matka, jak i córka próbowały wyzwolić się z żelaznego uścisku wyższych sfer. Obie z trudem starały się pogodzić pragnienie miłości i bycia z kimś z potrzebą niezależności. Zmierzyły się z krytyką po opublikowaniu prac, w których poruszały drażliwe tematy. Były odważnymi i pełnymi pasji wizjonerkami, niewiele było zasad, których nie złamały. Obie miały dzieci z mężczyznami, którzy nie byli ich mężami. Obie walczyły o sprawiedliwe traktowanie kobiet i obie napisały książki, które zrewolucjonizowały historię.

Ich osiągnięcia są tym bardziej niezwykłe, że przyszło im żyć w epoce, w której uważano kobiety za niezdolne do decydowania o sobie. Chociaż były to burzliwe czasy – za życia Wollstonecraft Stany Zjednoczone wywalczyły niepodległość, a we Francji wybuchła rewolucja, zaś Shelley dorastała w szczytowym okresie romantyzmu – większość im współczesnych uważała koncepcję praw kobiet za coś równie absurdalnego jak prawa szympansów. Prawdę mówiąc, szympansy (i inne zwierzęta) zyskały ochronę prawną w 1824 roku, dwadzieścia lat przed uchwaleniem pierwszej ustawy, która ograniczała, choć tylko w pewnym stopniu, przemoc względem kobiet. Eksperci głosili, że kobiety to istoty słabe i irracjonalne. Dziewczęta uczono posłuszeństwa względem braci, ojców i mężów. Żony nie miały prawa do własnego mienia. Tylko w szczególnych przypadkach mogły występować o rozwód. Dzieci były własnością ojca. Bicie żony było legalne, co więcej, zachęcano mężczyzn do trzymania kobiet w ryzach i karania ich za nieposłuszeństwo. Jeśli któryś tego zaniedbał, uważano go za pantoflarza i podawano w wątpliwość jego męskość. Kobiety, które próbowały uciec od okrutnego, agresywnego męża, stawały się wyrzutkami, a mąż miał prawo je więzić.

Nic więc dziwnego, że krytycy szydzili z prac Wollstonecraft i Shelley. Wyśmiewano je i wyzywano od dziwek. Zostały odrzucone nawet przez własne rodziny. Dla wrogów były niczym pioruny – niszczycielskie i nieprzewidywalne. Wśród całej tej wrogości niezmiennie zachowywały odwagę. Ich historie są źródłem prawdziwej inspiracji. Przetrwały biedę, nienawiść, samotność i wygnanie, a także wiele codziennych zniewag – plotek, pomówień, milczenia i odwracania się plecami, żeby napisać te słowa, których pisać nie powinny i żyć życiem, którego im odmawiano. Wytrwały, marząc o czasach, które nadejdą, kiedy ich już nie będzie. O czasach, w których czytelnicy zgodzą się z ich poglądami – że kobiety i mężczyźni są równi, że wszyscy ludzie zasługują na te same prawa, że myśl i zdolność kochania mogą zmienić świat, że wrogami szczęścia są niewiedza, bieda, okrucieństwo i tyrania i że każdy człowiek ma prawo do sprawiedliwego traktowania i wolności. Przede wszystkim do wolności. Wolność miała dla nich obu szczególne znaczenie, otwierała wrota zmian.

ROZDZIAŁ 1. ŚMIERĆINARODZINY

[1797–1801]

Była druga połowa sierpnia 1801 roku. W pewne słoneczne popołudnie, kilka mil na północ od Londynu, trzyletnia Mary Godwin trzymała ojca za rękę, wchodząc na dziedziniec kościoła St Pancras. Szli na grób matki. Mary znała to miejsce nie gorzej niż własny dom. Wraz z ojcem, Williamem, przychodzili tu prawie codziennie. Dziedziniec nie przypominał właściwie cmentarza, prędzej pastwisko. Stare nagrobki leżały poprzewracane, za niską barierką rozciągały się pola.

William Godwin nie uważał, że jest coś dziwnego w tym, że uczy córeczkę literek na przykładzie nagrobka jej matki. A Mary chłonęła wszystko, czego ojciec chciał ją nauczyć. W jej oczach był kimś „większym, mądrzejszym i lepszym […] niż inni”. Był też wszystkim, co jej zostało.

Zaczęła wodzić paluszkiem po literach: „Mary Wollstonecraft”. Nazywała się prawie tak samo: Mary Godwin. Jedna martwa, druga żywa. Równie dobrze to ona mogła leżeć w tym grobie. Pragnęła połączyć się z matką, Mary Wollstonecraft, kobietą, którą kochała, choć jej nigdy nie poznała.

Mary Godwin urodziła się 30 sierpnia 1797, pod koniec miesiąca, kiedy na londyńskim niebie widoczna była kometa. Ludzie w całym kraju zastanawiali się, co to znaczy. Jej rodzice uważali, że to dobry omen. Nie mogli wiedzieć, że dziesięć dni później Wollstonecraft umrze z powodu gorączki połogowej, zostawiając córeczkę, tak malutką i słabą, że spodziewano się wkrótce pochować ją z matką. Jednak pod opieką Marii Reveley, przyjaciółki Wollstonecraft, Mary nabierała sił. Kończąc miesiąc, była nadal drobniejsza, niż powinna, ale potrafiła już płakać dniami i nocami. Jej łagodna siostrzyczka, trzyletnia Fanny, nieślubna córka Wollstonecraft, bezskutecznie próbowała ją uspokoić. Nic nie mogło ukoić Mary.

Godwin poprosił przyjaciela Williama Nicholsona, który zajmował się fizjonomiką, żeby zmierzył czaszkę i części twarzy Mary, ale podczas badania dziewczynka nie przestawała krzyczeć. Wykończony Nicholson zanotował, że „usta były ciągle zajęte, nie sposób było się im przyjrzeć”. Powiedział jednak Godwinowi, że zaobserwował cechy świadczące o „dobrze rozwiniętej pamięci i inteligencji”, a także „bystrym rozumie”. Jedyną potencjalną wadą mogła być skłonność do „dąsania się i nieposłuszeństwa”, powiedział Nicholson, mając na uwadze jej płacz.

Godwin, Fanny i Mary mieszkali pod numerem dwadzieścia dziewięć w Polygon – zbudowanym na planie półkola skupisku wysokich budynków znajdującym się w Somers Town, jakieś dwie mile na północ od katedry św. Pawła.

Polygon zniknął już dawno temu i chociaż na Werrington Street znajduje się tabliczka z informacją, że mieszkali tu kiedyś Godwinowie, patrząc na pobliski dworzec St Pancras, trudno ich sobie wyobrazić. W miejscu sklepów, ogrodów różanych i obór stoją szpitale, mieszkania komunalne i nowoczesne budynki. Na początku XIX wieku były to tereny wiejskie. Piaszczysta ścieżka prowadziła do białej obrotowej bramy. Wychodziło się przez nią na Clarendon Square – plac z trzydziestoma dwoma domkami szeregowymi, wybudowanymi na przedmieściach Londynu w ramach eksperymentu. Dom pod numerem dwudziestym dziewiątym miał duży salon z marmurowym kominkiem. To tutaj Godwin przyjmował gości, a kiedy dorośli rozmawiali, Mary i Fanny musiały siedzieć cicho. Kolację podawano w jadalni na piętrze. Balkon z kutego żelaza wychodził na wrzosowiska, Hampstead i Highgate. Na najwyższym piętrze Mary miała sypialnię z oknami wychodzącymi na rzekę Fleet i wąską dróżkę, która prowadziła do grobu matki.

Domy tutaj były przestronne i eleganckie, a jednocześnie niedrogie ze względu na odległość od modnego West Endu. Dla Godwinów i wielu innych Somers Town stanowiło idealny kompromis. Współczesny agent nieruchomości opisałby je jako oazę spokoju niedaleko centrum. Pewien człowiek z epoki nazwał takie zabudowania „miejscami ucieczki” z Londynu. Kiedy Mary trochę podrosła, razem z Fanny spacerowały po placu z pielęgniarką, zaglądając przez okna do apteki, do sklepów z zabawkami, z tkaninami i galanterią, do siodlarza i do modystki. Czasami wolno im było wybrać sobie po wstążce, wypić pyszny koktajl z bitą śmietaną w herbaciarni. Sprzedawca muffinek, którego przezywano Burmistrzem Garrattu, chodził wokół placu z wózkiem i dzwoneczkiem. Zegarmistrzowie i złotnicy garbili się nad swoimi warsztatami, przekuwając cenne metale lub oglądając przez lupę kieszonkowe zegarki. Uciekli z Francji po wybuchu rewolucji. Jeśli miało się akurat szczęście, podnosili wzrok i kłaniali się albo wołali przez otwarte drzwi bonjour. Egzotyczne doświadczenie.

Godwin nie uznawał odstępstw od rutyny, która w oczach dziewczynek była niewzruszona niczym kamień, nieprzerwana niczym cykanie zegara. Był filozofem i powieściopisarzem, nie pozwalał, żeby cokolwiek odrywało go od pisania. W domu Godwinów najważniejsze były idee. Pracował do pierwszej, potem jadł obiad i czytał dziewczynkom.

Podobały im się bajki Perraulta i La Fontaine’a. Od święta czytał im książeczkę, którą Wollstonecraft napisała dla Fanny. Ciepły, gawędziarski styl sprawiał, że zdawało im się, że matka jest z nimi w pokoju. „Kiedy byłaś głodna, zaczynałaś płakać” – pisała, zwracając się bezpośrednio do Fanny. „Przez siedem miesięcy nie miałaś ząbków i mogłaś tylko ssać. Ale kiedy tylko wyrósł ci pierwszy, zaczęłaś gryźć skórkę od chleba. Potem pojawił się następny, a dziesięć miesięcy później miałaś już cały rządek ślicznych, białych ząbków, którymi mnie gryzłaś. Biedna mamusia!”

Wszystko przypominało im o matce, od portretów w gabinecie ojca do książek na półkach. Godwin starał się czcić pamięć matki swoich dzieci, ale nie nadawał się na ich opiekuna. Przez większą część życia był kawalerem, ożenił się z Mary Wollstonecraft w wieku czterdziestu jeden lat. Wychowano go w duchu kalwinizmu. Potrafił być nieznośnie zdystansowany, skąpił pieniędzy i czasu, dbał o to, żeby nie stracić ani minuty przeznaczonej na pracę.

Późnym popołudniem przychodzili do niego ludzie, pragnący oddać mu hołd. Wielu gości chciało poznać córki Wollstonecraft, zwłaszcza Mary – jako córka dwóch gigantów intelektualnych była przecież skazana na sławę. Przyzwyczaiła się do tego, że kiedy wchodzi do pokoju, wszyscy milkną, głośno wciągając powietrze, jakby była kimś ważnym. Pokazywali sobie jej rude włosy, duże, jasne oczy. „Wykapana matka” – mówili. „Mary była cudowną kobietą, taką mądrą i dzielną, kochającą. Utalentowana, a do tego piękna. Córka pójdzie pewnie w jej ślady”.

Brązowowłosa Fanny z bliznami po ospie usuwała się wtedy w cień. Wiedziała, że jest mniej ważna niż Mary. Po ślubie Godwin zaadoptował Fanny, córkę Gilberta Imlaya, byłego kochanka Wollstonecraft. Kochał Fanny, ale „własną” córkę uwielbiał. Jego zdaniem Mary była „szybka”, „ładna” i „zdecydowanie lepsza” od „powolnej” i „gnuśnej” Fanny. Gdyby mu to wytknięto, powiedziałby, że to prawda – wszystko wskazuje na wyższość małej Mary. Nie bez znaczenia był fakt, że tym samym dowodził swojej wyższości nad Imlayem. Trzeba przyznać, że Godwin nigdy nie osądzał Wollstonecraft za jej romans, był jednak zazdrosny o uczucie, jakim darzyła Imlaya.

Niezależnie od spostrzeżeń Godwina, małą Mary uważano za niezwykłe dziecko. Była delikatnej budowy, miała bledziutką, niemal nieludzką skórę, miedziane loki, ogromne oczy i malutkie usta. Jej przyjście na świat było tak dramatyczne, że smutek ciągnął się za nią niczym tren ślubnej sukni. Goście byli pod wrażeniem jej inteligencji, która zdawała się wręcz nadnaturalna. George Taylor, jeden z wielbicieli Godwina, w pierwszym roku życia Mary odwiedził ich dwukrotnie. Podczas pierwszej wizyty nie zauważył nic niezwykłego, choć zabawa z małą sprawiła mu przyjemność. Przyszedł ponownie w odwiedziny, kiedy Mary miała dziewięć miesięcy. Zdawało mu się, że go „rozpoznała i wyciągnęła rączki”, co nim wstrząsnęło. Jakim cudem udało jej się go zapamiętać?

Jednym z wielbicieli Mary był poeta Samuel Taylor Coleridge, który po raz pierwszy odwiedził Polygon zimą 1799 roku. Był wtedy dwudziestosiedmiolatkiem, Mary zaś miała dwa lata. Żył wtedy samotnie, z dala od rodziny i w separacji z żoną. Był wielbicielem Godwina i Wollstonecraft, którą podziwiał jeszcze bardziej niż jej męża. Przychodząc na kolację, zostawał do późna, zabawiając całą rodzinę opowieściami, choć dziewczynki powinny już dawno być w łóżkach.

Dla dziewcząt był jak żywcem wyjęty z Bajek Babci Gąski. Miał dołeczek w brodzie, pyzatą twarz, rozwichrzone włosy, krzaczaste brwi i niesamowicie czerwone wargi. Był urodzonym gawędziarzem. Nawet pedantyczny Godwin słuchał go z przyjemnością.

Coleridge był za to zdumiony tym, w jakiej ciszy go słuchano. Godwin nauczył swoje córki, jak się zachowywać w towarzystwie. Zdaniem Coleridge’a były wręcz za grzeczne. Nawet Mary, która była bardziej niezależna niż siostra, potrafiła całymi godzinami siedzieć cicho i niemalże nieruchomo w towarzystwie gości. Później mówiła, że chociaż ojciec ją kochał, był surowy i wymagający, rzadko okazywał uczucia. W jednym z opowiadań stworzyła portret ojca i córki oparty na jej relacji z Godwinem.

[Ojciec] nie okazywał mi czułości. Kiedy głaskał mnie po głowie albo brał na kolana, odczuwałam dziwną mieszankę niepokoju i zachwytu. Ale choć to dziwne, ojciec kochał mnie miłością niemalże bałwochwalczą. Wiedziałam o tym i odwzajemniałam jego uczucie z entuzjazmem, nie zwracając uwagi na jego rezerwę i swój lęk.

Coleridge uważał, że Godwin krzywdzi córki swoim chłodem. Fanny i Mary powinny zachowywać się jak jego własny syn, trzyletni Hartley, który rzadko był cicho i nigdy nie siedział spokojnie. Pędził niczym ptak, a „podmuchy wiatru traktował jako skakankę” – napisał Coleridge. Początkowo Godwin był pod wrażeniem niezależnego chłopca, który napawał ojca taką dumą. Po spotkaniu z Hartleyem zmienił jednak zdanie. Wedle słów Coleridge’a, chłopiec „uderzył filozofa w piszczel kręglem tak, że Godwin [jak mówił Hartley] pod wpływem bólu zrobił [żonie Coleridge’a] wykład na temat gwałtowności dziecka”.

Jednocześnie Godwin darzył poetę takim szacunkiem, że pozwalał mu podjąć próbę ożywienia dziewczynek. Choć Coleridge napisał tak poważne wiersze jak Przygnębienie: oda i Rymy o sędziwym marynarzu, lubił żartować i dysponował szerokim repertuarem sztuczek. Uwielbiał opowieści o duchach i znał mnóstwo wierszyków. „Układam dowcipy, zagadki, słucham i tańczę” – napisał w liście do przyjaciela. Układał palce w kształt galopującego konia albo „jelenia gonionego przez sforę psów myśliwskich” – unieśmiertelnił tę sztuczkę w liście do Wordswortha, w którym heksametrem poinstruował kolegę, jak wykonać dłońmi „wpierw skok, kłus i galop”.

Niewiele osób umiało oprzeć się urokowi Coleridge’a, a Fanny i Mary nie były wyjątkami. Poeta tak bardzo różnił się od wszystkich, których znały. Kiedy siadał w ich saloniku, wszystko mogło się zdarzyć – przez komin mogła wpaść wiedźma, obok mógł przelecieć duch. Kiedy rozlał wino na dywan, Godwin zaśmiał się, a nie zachmurzył, jak wtedy, kiedy to dziewczynki robiły coś nie tak. Poecie ciągle coś dolegało. A to bolała go głowa, a to drapało w gardle, miał zaczerwienione oko albo czuł skurcz w żołądku. Mimo to nic nie mogło go powstrzymać przed spędzaniem czasu z córkami Godwina.

Dobrze wykorzystał swoją skłonność do interesowania się wszystkim i dał dziewczynkom poczucie, że są zachwycające i mają ciekawe pomysły. Zachęcał je do odzywania się i chociaż Fanny opierała się, Mary uwielbiała to uczucie wychodzenia z cienia, wkraczania na scenę w domu, w którym niepodzielnie rządził ojciec. Wszystkich wielce zasmucił powrót Coleridge’a w 1802 roku do mieszkającej w Krainie Jezior rodziny. Po kilku tygodniach Mary i Fanny odnalazły się na powrót w cichej rutynie i bezpiecznym otoczeniu dziecinnego pokoju, ale Godwin cierpiał. Był samotny i niespokojny, chciał się ponownie ożenić, dzielić z kimś życie, sypialnię i ciężar wychowania dzieci. Coleridge dał mu jasno do zrozumienia, że córki potrzebują czegoś, czego on im nie umie dać. Dotyku matki.

ROZDZIAŁ 2. MARY WOLLSTONECRAFT – DZIECIŃSTWOIMŁODOŚĆ

[1759–1774]

Dzieciństwo Mary Wollstonecraft w niczym nie przypominało wczesnych lat życia jej córki. Nie tylko nie była niczyją ulubienicą, ale przy szóstce rodzeństwa wydawała się niewidzialna. Podczas gdy Godwin lubił mieć wszystko pod kontrolą, a jego zachowanie łatwo dało się przewidzieć, Edward Wollstonecraft był kapryśny i porywczy. Był alkoholikiem, roztrwonił rodzinny majątek, bił żonę i dzieci. Matka Mary, Elizabeth, była tak zastraszona, że nie stawała w obronie synów i córek. Zależało jej tylko na pierworodnym Nedzie. Kiedy Mary przyszła na świat 27 kwietnia 1759 roku, Elizabeth oddała ją mamce, chociaż Neda sama karmiła piersią. Oznaczało to, że nie było jej przy córce, kiedy tej wyrzynał się pierwszy ząb, nie widziała pierwszego uśmiechu i pierwszych kroków. W tamtych czasach było to normalne, wyjątkowe było raczej karmienie piersią Neda. Mary krytykowała później takie podejście, pisząc: „Jeżeli matka nie chce karmić dziecka piersią, jej uczucia rodzicielskie ledwo zasługują na to, by je nimi nazywać”.

Roczna Mary została odstawiona od piersi i wróciła do rodziców. Niezbadane są wyroki losu i genetyki, bo wnet okazało się, że choć znienawidziła brutalność ojca, była bardziej podobna do niego niż do słabej matki. Odziedziczyła jego gwałtowny temperament i niechęć do ograniczeń. Biła się ze starszym bratem, kiedy jej dokuczał, sprzeciwiała matce i opierała ojcu. Będzie z nim walczyć przez całe życie, używając jego własnych narzędzi – wściekłości, uporu i głęboko zakorzenionego przekonania, że należy jej się coś lepszego.

Pierwsze cztery lata życia Mary spędziła w niczym niewyróżniającym się domu na Primrose Street. Obecnie w pobliżu znajduje się stacja metra Liverpool Street. Primrose Street już nie istnieje, ale w czasach dzieciństwa Mary wiła się przez centrum starego miasteczka targowego Spitalfields. Przytulone do murów miejskich od wschodu, w miejscu dawnego cmentarza rzymskiego, Spitalfields przesiąknięte było smrodem z ogromnych kadzi moczu w pobliskich garbarniach. Była to jedna z najbardziej niebezpiecznych, podzielonych klasowo dzielnic XVIII-wiecznego Londynu. Choć w Spitalfields żyli ludzie, którzy, tak jak dziadek Mary, zgromadzili znaczące majątki i mieszkali w eleganckich domach przy Fournier Street albo na nowo wybudowanym Spital Square, większość mieszkańców dzielnicy trudniło się handlem lub rzemiosłem. Byli wśród nich kupcy, garbarze, sklepikarze, tkacze, perukarze, krawcowe, tragarze i sprzedawcy uliczni, a także ci, którzy na nich żerowali – złodzieje, żebracy i prostytutki. Ta zatłoczona, hałaśliwa i brudna część East Endu nie była miejscem dla osoby o aspiracjach do wyższej sfery, takiej jak ojciec Mary.

Cztery lata to za krótko, żeby zostawić po sobie znaczący ślad, zwłaszcza że zdarzyły się na początku życia, ale to właśnie Spitalfields ze swoją patologią uwrażliwiło Mary, za pośrednictwem jej ojca, na to, jak bogaci traktują ubogich. Wollstonecraftowie byli zamożniejsi od większości mieszkańców Spitalfields, ale nie osłabiło to ich niechęci do arystokracji. Edward Wollstonecraft wiedział wszystko o wyższych sferach, do których, jak uważał, powinien się zaliczać, w przeciwieństwie do tych, którzy już tam byli, spijając całą śmietankę. Ten brak sprawiedliwości, zasady rządzące klasami i gospodarką, leżały u podstaw niechęci Wollstonecrafta do całego świata – postawy, którą Mary przejęła, zanim jeszcze nauczyła się mówić.

Ojciec Edwarda, Edward senior, zaczynał jako tkacz i powoli awansował, aż wreszcie został właścicielem dochodowego zakładu. Pogardzał arystokratami, którzy kupowali od niego rękawiczki, suknie i fulary, chociaż zbił dzięki nim majątek. Nie był w tym osamotniony. Handlarze jedwabiem ze Spitalfields słynęli z niechęci do wyższych sfer. Ludzie spędzali długie godziny, ciężko pracując, brakowało im jedzenia, nigdy też nie było dość dużo dżinu. W dodatku na każdym rogu grzmieli radykałowie, podgrzewając nastroje. „Ubodzy są ciemiężeni – wołali. Tani jedwab to wytwór samego szatana. Wolny handel doprowadzi świat do ruiny”. Gdyby ktoś okazał się tak lekkomyślny, by wyjść na Primrose Street we francuskich jedwabiach, tkacze pocięliby jego ubiór na strzępy. Tak często buntowali się i protestowali, że stało się to ich sposobem na życie, wyznacznikiem tożsamości. W 1765 roku, kiedy Mary miała sześć lat, zmusili Izbę Lordów do przerwania obrad, próbując zatrzymać import jedwabiu z Francji. Oskarżyli księcia Bedford o przyjmowanie łapówek w zamian za wspieranie handlu z Francuzami, napadli więc na jego dom i próbowali zburzyć ściany. Przekaz ze Spitalfields był jasny: arystokraci, miejcie się na baczności! Podporządkujcie się! Nikt, choćby nie wiem jak wysoko urodzony, nie mógł czuć się spokojny w obliczu ich gniewu.

Chociaż ani Edward senior, ani jego syn nie byli radykałami, przepełniała ich podobna gorycz. Arystokraci mieszkali wygodnie w rezydencjach koło Westminsteru, podczas gdy oni, Wollstonecraftowie, musieli gnieździć się koło garbarni. I gdzie tu sprawiedliwość? Mało tego, szlachcice popijali brandy, flirtowali z pięknymi damami, przegrywali w karty majątki, bawili się na eleganckich przyjęciach, ujeżdżali rasowe konie i raczyli się ostrygami, podczas gdy Wollstonecraftowie harowali całymi dniami, wykrawając rękawice z jedwabiu i rozstawiając krosna.

O ile jednak tkacze próbowali zmusić rząd do zmiany polityki w sprawie handlu, o tyle Wollstonecraftowie chcieli się po prostu wzbogacić. Dziadek Mary, wiecznie skwaszony po latach spędzonych w Spitalfields i wyjątkowo pretensjonalny, spędził ostatnie lata życia, próbując wstąpić w szeregi wroga. Nosił się jak dżentelmen i naciskał na syna, by ten porzucił plugawą branżę jedwabniczą. Zresztą, jeśli Wollstonecraftowie wyznawali jakiekolwiek rewolucyjne poglądy, to właśnie takie – klasy społeczne to rzecz zmienna, można zmienić swoją pozycję w społeczeństwie, jeśli się ma pieniądze, poślubi odpowiednią osobę albo przeprowadzi do stosownej dzielnicy. Sto lat wcześniej takie możliwości nie istniały, pojawiły się wraz z rewolucją przemysłową.

Wierząc, że jest równie dobry jak inni, dziadek Mary szukał nowego domu dla rodziny syna, takiego, który umocniłby ich pozycję jako członków klasy średniej. Znalazł „stary dworek z podwórkiem od frontu” w 1763, w Epping, na skraju Epping Forest, mniej więcej piętnaście mil na północny wschód od Londynu, czyli ponad dzień drogi ze Spitalfields. Mieli tu skończyć z obszywaniem chusteczek i czekaniem na klientów. Edward junior mógł się tu przedstawiać jako farmer i dżentelmen, a nie jako syn tkacza. Jego wnuki będą się obracać w lepszych kręgach.

Po londyńskiej biedzie Epping było rajem. Były tu lasy, stawy, bagienka i pola, Mary spędzała więc na dworze tyle czasu, ile tylko się dało, marząc i eksplorując. Nie znosiła lalek, więc zniknąwszy rodzicom z oczu, od razu wspinała się na stare buki i godzinami wpatrywała w chmury. Zrozumiała, że przyroda może być źródłem inspiracji i radości, a odkrycie to miało jej się przydać w późniejszych latach. Starała się unikać siedmioletniego Neda – „zastępcy domowego tyrana”, jak go nazywała. Niemal wszystko, co robił, było jej wstrętne. Męczył owady i inne drobne zwierzęta, a także swoje młodsze, słabsze rodzeństwo, nie tylko czteroletnią Mary, ale też dwuletniego Henry’ego, który przyszedł na świat, kiedy mieszkali w Spitalfields, a nawet Elizę, urodzoną krótko po przeprowadzce do Epping. Zdaniem matki jako pierworodny miał prawo dawać w kość wszystkim, którzy wchodzili mu w drogę, nigdy więc go nie karciła.

Po roku spędzonym w Epping Edward postanowił, że przeprowadzą się do wioski, aby mieć bliżej do pubu The Sun and Whalebone i móc bez przeszkód oddawać się swojemu nałogowi. Już wcześniej miał niestabilny charakter, a pod wpływem alkoholu stawał się przerażająco nieprzewidywalny. Czasem okazywał czułość, nawet wylewnie, jak twierdziła Mary, ale był „porywczy i wybuchowy”. Potrafił ściskać żonę i całować potomstwo, by po chwili przewracać stół lub bić najbliżej stojące dziecko, tylko dlatego, że kot coś strącił albo deszcz wpadł przez otwarte okno. Pewnego strasznego dnia bez żadnego powodu powiesił psa. Czyn ten wydawał się tym bardziej okropny, że nie dało się go racjonalnie wytłumaczyć. Mary do końca życia będzie nienawidzić psiego skowytu, ponieważ będzie jej przypominał o „katuszach” dzieciństwa. Nocami terroryzował Elizabeth, gwałcił ją i mocno bił. Cienkie ściany domu nie tłumiły jej rozdzierającego krzyku, którego nie była w stanie stłumić. Mary słuchała go nocami, wściekła na matkę za jej bezbronność i na siebie. Jako nastolatka zbuntowała się i stanęła na warcie pod sypialnią matki, czekając na powrót ojca. Pogorszyła tylko sytuację – Edward odepchnął ją, a Elizabeth oskarżyła o rozjuszenie ojca. Mary się jednak nie poddała i kolejnej nocy znowu stanęła na posterunku.

Edward senior zmarł w 1765, kiedy Mary miała sześć lat. Zostawił synowi dziesięć tysięcy funtów. Ojciec Mary mógł teraz podreperować rodzinny budżet i odłożyć na posag dla córek, inwestując w coś, na czym się znał albo przynajmniej oszczędzając na przyszłość. Postanowił jednak, że przeprowadzą się do drogiej rezydencji w pobliżu Barking – miasta targowego położonego osiem mil na wschód od Londynu. Ogromny dom, na który właściwie nie było ich stać, pasował do jego wybujałego ego. Razem z Elizabeth spędzali wieczory u zamożnych sąsiadów, a od czasu do czasu urządzali wycieczki do miasta, gdzie ona spędzała czas na zakupach, a on przechadzał się po Primrose Street z innymi dżentelmenami, stukając modnymi laskami z białymi uchwytami.

W oczach dziewczynki okolice Barking były jeszcze bardziej zachęcające niż tereny wokół Epping. Wokół rozciągały się łagodne wzgórza, a łąki upstrzone były owcami i krowami. Rzeka Roding miewała humory, czasem płynęła cicho, czasem bywała wzburzona, nigdy jednak nie wyglądała groźnie. Mary wędrowała godzinami, umilając sobie samotność wymyślaniem niewidzialnych przyjaciół. Na położonych na południu rozlewiskach „wpatrywała się w księżyc, wędrowała posępnymi ścieżkami, obserwowała zmieniające się kształty chmur i słuchała pobliskiego morza”.

W 1768, kiedy Mary miała dziewięć lat, Edwardowi skończyły się pieniądze. Nie miał z czego zapłacić czynszu, uciekł więc z rodziną na północ, do Walkington, malutkiej wioski położonej o trzy mile od Beverley w hrabstwie East Riding. Czynsze były tam dużo niższe niż na południu. Mało kto chciał mieszkać na takim odludziu. Krajobraz był tu nieprzyjazny, a ludzie mieli zaściankową mentalność.

W międzyczasie w trzódce Wollstonecraftów pojawiła się trzyletnia obecnie Everina i noworodek o imieniu James, któremu Elizabeth nie poświęcała zbyt wiele uwagi. Ned był nadal jej ulubieńcem, ale Mary tak bardzo chciała wkraść się w łaski matki, że starała się jej pomagać. Kiedy matka odpoczywała, zajmowała się Jamesem, Henrym, Elizą i Everiną, nie doczekała się jednak wdzięczności. Wręcz przeciwnie, Elizabeth wymierzała córce coraz to surowsze kary, jakby próbując się utwierdzić w poczuciu, że sprawuje nad kimś władzę. Za mniejsze przewinienia Mary musiała siedzieć przy kominku przez trzy lub cztery godziny, „cicho jak myszka”. Mary napisze w przyszłości, że nie oburzały jej słusznie wymierzane kary, nienawidziła jednak braku sprawiedliwości, a postępowaniu Elizabeth brakowało konsekwencji. Wprowadzała ograniczenia nawet w najbardziej trywialnych sprawach i żądała bezwzględnego posłuszeństwa od wszystkich dzieci z wyjątkiem Neda. Mary nie porzuciła jednak marzeń o matczynej czułości. Czasem próbowała jej się zwierzać, licząc na ciepłą odpowiedź, ale matka tylko ją odpychała.

Przez dwa i pół roku Edward Wollstonecraft starał się prowadzić farmę na północy, ale wszyscy mieli trudności z uprawą tej niegościnnej ziemi, co dopiero Edward, który nie miał ani chęci, ani doświadczenia. Kiedy plony się nie udawały, a owce zaczynały chorować, Edward próbował rozwiać przygnębienie alkoholem. W małej chatce trudno było się schować przed humorami ojca. Mary powiedziała: „Cały dom miał skakać na każde jego słowo”. Wraz z kurczeniem się rodzinnego majątku, pogarszało się zachowanie Edwarda. Wreszcie w lecie 1770 roku, zaraz po tym, jak Elizabeth urodziła ostatnie dziecko – Charlesa, Edward postanowił porzucić farmę i przeprowadzić się wraz z rodziną do pobliskiego Beverley.

W latach 70. XVIII wieku populacja miasteczka wynosiła około pięć tysięcy mieszkańców. Dla Mary, która mieszkała na wsi, odkąd skończyła cztery lata, wydawało się niemalże metropolią. Dopiero wiele lat później odkryła ze zdziwieniem, jakie było niewielkie. W wieku lat jedenastu wydawało jej się jednak rozkosznie obce, równie egzotyczne jak Rzym czy Paryż. W sklepach było wszystko – kapelusze, buty, pościele, siodła, tkaniny, tapety, biżuteria ze złota, ser, rękawiczki, szkło, parasolki. Od zawsze jadała prosto – przeważnie ciemny chleb, jajka, jabłka, czasami wołowinę, jagnięcinę lub wieprzowinę, jeśli Edward akurat zarżnął świnię albo kupił mięso od sąsiada. W sklepach w Beverley były produkty, których Mary nigdy wcześniej nie próbowała – cynamon, pomarańcze, szafran, kminek, czekolada i słodycze z watą cukrową na czele. Z Londynu przywożono gazety codzienne. Działała obwoźna biblioteka, organizowano też bale przebierańców. W miejscowym teatrze wystawiano przedstawienia.

Edward był przekonany, że wkrótce odzyska majątek i przekonał kogoś naiwnego do wynajęcia mu dwupiętrowego domu z cegły, z pięknymi drzwiami, oknami przesuwnymi i sztukaterią, położonego w ekskluzywnej dzielnicy Wednesday Market. Gdyby właściciel domu wiedział, że plany zarobkowe Edwarda opierają się głównie na obstawianiu wyścigów konnych na pobliskim torze, może by się zawahał, ale przekonała go chełpliwość Edwarda i Wollstonecraftowie wprowadzili się do eleganckich pomieszczeń. W dni targowe Mary wąchała smażone ostrygi, próbowała cydru, podziwiała stragany z książkami i porównywała ceny wstążek. Wszędzie rozbrzmiewały głosy targujących się farmerów, kwiaciarek, cukierników, mleczarek i innych przekupniów. Krowy muczały, konie zrywały się z uwięzi, poganiacze spędzali jagnięta i gęsi, handlarze składali swoje kramy, Cyganie połykali ogień, rysownicy szkicowali, jedwabne markizy trzepotały na wietrze niczym średniowieczne chorągwie. Nad tym wszystkim górowały wapienne wieże kościoła mariackiego, prawie katedry. W słoneczne dni, kiedy światło wpadało do wnętrza budowli przez okna clerestorium, mogła podziwiać zdobienia, za które zapłaciła gildia muzyków – miniaturowe figurki mężczyzn i kobiet grających na precyzyjnie wyrzeźbionych, malutkich instrumentach, kota przygrywającego myszom na skrzypcach, smoka z otwartą paszczą i kowala podkuwającego, a przynajmniej próbującego podkuć, gęś.

W domu Elizabeth przestała wychodzić z pokoju, roztrząsając zawody, które ją spotkały, katalogując występki Edwarda i narzekając na natłok obowiązków domowych. Ned wyjechał do Londynu, by rozpocząć praktykę u prawnika, ale Henry, Eliza, Everina, James i mały Charles byli całkowicie zależni od Mary. To ona cerowała im skarpetki, smarowała grzanki masłem, tuliła i broniła przed Edwardem. W ich oczach była dorosła, chociaż miała tylko jedenaście lat, niewiele więcej niż oni.

Sama najbardziej cieszyła się z tego, że dzięki przeprowadzce będzie mogła chodzić do szkoły. Wszystkie dzieci Wollstonecraftów nauczyły się w domu czytać, ale Mary marzyła o szerszym wykształceniu. W pierwszym dniu nauki Henry i James pomaszerowali w stronę Beverley Grammar School, w której mieli się uczyć historii, matematyki i łaciny. Kiedy jednak Mary, Eliza i Everina dotarły do szkoły dla dziewcząt, okazało się, że będą się uczyć szycia i prostego dodawania.

Mary gotowała się ze złości. Lista przedmiotów, których się nie uczyły, zdawała się nie mieć końca. Łacina, greka, francuski, niemiecki, historia, retoryka, logika, matematyka. Kolejną sprawą były szkolne koleżanki. Wspominała później z oburzeniem ich „niestosowne żarty i sprośne uwagi”. Mówiły w lokalnym dialekcie. Zamiast rain, czyli padać, mówiły sile down. Na stołek mówiły buffit, na pijanego Cat Hawed, a drugie śniadanie nazywały lowance. Dziewczynki Wollstonecraftów – niezdarna, poważna Mary i jej dziwaczne siostry – stanowiły łatwy cel. Dwie młodsze prawie się nie odzywały, a najstarsza mówiła za dużo. Wyglądało na to, że nie zależy jej na byciu młodą damą. Czy nie rozumiała, że wykształcenie zrujnuje jej szanse na korzystne zamążpójście? W szyderstwach koleżanek odbijały się ówczesne poglądy. „Jeśli zdarzy się wam mieć jakąś wiedzę, trzymajcie ją w głębokiej tajemnicy” – powiedział pewien ojciec, ucząc córki, jak nie odstraszyć zalotników. Znana intelektualistka, lady Mary Wortley Montagu, doradziła utalentowanej wnuczce, żeby ukrywała matematyczne zdolności „z podobną dbałością, z jaką ukrywałaby kalectwo”.

Na szczęście istniała dziewczynka, która nie śmiała się z sióstr Wollstonecraft, a nawet szanowała ekscentryczność Mary, od której była rok starsza. Nazywała się Jane Arden, była poważna i oczytana. Mary bardzo chciała się do niej zbliżyć. W kościele zajęła ławkę obok Jane, chodziła do Ardenów na posiłki, a po szkole nie odstępowała dziewczynki na krok. Nie musiała długo czekać na wyznanie przyjaźni od ubóstwianej koleżanki. Może powinniśmy współczuć Jane? Nie mogła wiedzieć, co ta znajomość za sobą pociągnie. Nie przewidziała spięć, kłótni, negocjacji pełnych zazdrości, przeprosin, wyznań miłosnych i długich, poplamionych łzami listów. Mary nie chciała dzielić Jane z innymi koleżankami. To ona miała zajmować pierwsze miejsce w jej sercu. Kiedy przyjaciółka siadała obok kogoś innego w kościele, Mary pękało serce. „Nie pisałabym tego, gdybym cię nie kochała” – oznajmiła.

Wykształciłam w sobie romantyczny obraz przyjaźni […]. Moje podejście jest dość osobliwe. Albo zajmuję pierwsze miejsce, albo żadne. – Przyznaję, iż twoje zachowanie zgodne jest z tym, co myśli reszta świata, ale nie dla mnie takie ciasne okowy. – Wyjaśnię ci przyczyny tego, co mówię – od przybycia panny C. okazujesz mi zupełny chłód. – Niegdyś wierzyłam, że nasza przyjaźń opiera się na trwałych fundamentach.

W kolejnych listach Mary wyłożyła swoje oczekiwania – ma być kimś wyjątkowym dla Jane, której nie wolno faworyzować innych dziewczynek, nawet tych, które przyjechały do miasta w odwiedziny. „Miłość i zazdrość to bliźniacze uczucia” – oznajmiła, kiedy rozprawiały o zasadach swojej przyjaźni. Pokłóciła się z panną R., przyjaciółką Jane, i nie chciała przeprosić. Nie poszła do teatru z innymi dziewczynkami, bo Jane nie podjęła próby ukojenia jej wzburzonych uczuć – została w domu i się dąsała. Postanowiła zakończyć znajomość z Jane, ale wizja zerwania przyjaźni okazała się nieznośna. „Przepłakałam większą część nocy […]. Nie potrafię znieść afrontu ze strony osób, które kocham” – wyznała.

Uwielbiała też ojca Jane. John Arden, samozwańczy ambasador Oświecenia, były katolik, teraz apostata, szerzył ewangelię nauki i zarabiał na życie, wykładając o elektryczności, grawitacji, magnetyzmie i optyce. Zdobycie choćby powierzchownej wiedzy naukowej i filozoficznej stało się modne, ale nie istniały ścisłe reguły, które uzasadniałyby uznanie czegoś za naukę lub filozofię, łatwo więc było pomylić naukowców z hochsztaplerami. Na pokazy eksperymentów przychodziły tłumy. Ludzie płacili słono za bilety, nie przejmując się tym, czy oglądają chemię, czy alchemię, dowiadują się o astrologii czy astronomii, słuchają wywodów filozoficznych czy przesądów.

Ojciec Jane różnił się od szarlatanów, którzy dominowali w salach wykładowych. Był bardziej skrupulatnym naukowcem, a poważna przyjaciółka córki zainteresowała go. Pozwalał jej brać udział w lekcjach, których udzielał swoim dzieciom. Uczył oglądać świat przez mikroskop i teleskop. Mary nie odkryła nowych planet, ale przekonała się, że świat nie przestaje jej ciekawić. Dzięki astronomii nauczyła się inaczej patrzeć na swoją pogoń za wiedzą. Skoro przed trzystu laty wszyscy wierzyli, że słońce krąży wokół ziemi, w jakich kwestiach mylą się teraz? Co może zostać odkryte?

Dręczył ją niepokój, podobnie jak jej ojca i dziadka, ale zaczął on przybierać inną formę. Była równie jak oni ambitna i niezadowolona z życia, ale rozumiała coś, czego oni nie pojmowali – że wykształcenie jest kluczem do przyszłości i pozwoli jej wyrwać się z kręgu przemocy i poniżenia, tak charakterystycznych dla jej rodziny. Kiedy więc Ardenowie polecali jej grube, trudne lektury, takie jak Podbój Grenady – sztukę Drydenaz epoki restauracji i Obywatel świata – satyryczne listy Goldsmitha, korzystała z okazji. Z każdą przeczytaną książką rósł dystans między nią a jej rodzicami.

Mimo prób, którym ją poddawała Mary, Jane pozostała lojalna wobec drażliwej przyjaciółki. W pogodne dni dziewczynki spędzały popołudnia, spacerując po położonym na skraju Westwood, wspólnoty gruntowej, na której pasły się krowy. Chodziły na tańce i na koncerty, szeptem wymieniały uwagi o flirtach, których były świadkiem. „Najbardziej osobliwy śmiertelnik tego świata został jednym z zalotników panny C. […]” – napisała Jane do uwielbiającej takie ploteczki Mary, która odpowiedziała: „Ona jest nader głupiutka, a on nader poważny, jakże zabawne musi to być zestawienie – krótko mówiąc, pozwól mi pośmiać się z nich”. Mary nadrabiała stracony czas. Przez tyle lat mieszkała na wsi, za towarzystwo mając tylko własnych krewnych. Z entuzjazmem rzuciła się w wir życia towarzyskiego. Mając u boku Jane, chodziła na przyjęcia, a poznawanie kolejnych osób wciąż miało dla niej urok nowości. Odkrywała też własne zdolności towarzyskie. Przyciągała ludzi ciepłem, umiała się przekomarzać i znajdować cięte riposty, które były cenną walutą podczas takich spotkań.

W 1774 roku ojciec Mary oznajmił, że pojawiła się okazja na nowy interes, w związku z czym przeprowadzają się do Hoxton, przygnębiającej wioski na północ od Londynu, słynnej z powodu trzech szpitali dla umysłowo chorych. Piętnastoletnia Mary będzie musiała opuścić swoją Jane. Był to prawdziwy wstrząs, ponieważ po tylu przeprowadzkach straciła czujność i zaczęła uważać Beverley za swój dom. Jej ojciec przegrał jednak na wyścigach mnóstwo pieniędzy i nie mógł już udawać, że stać go na dom przy Wednesday Market. Mary zawstydzał fakt, że sąsiedzi wszystko przewidzieli. Skarżyła się Jane, że „nie mieli skrupułów, przepowiadając upadek jej rodziny, a to, co zrobił [jej ojciec], tylko ich usprawiedliwia”.

Przeprowadzka nastąpiła zimą, kiedy Hoxton wyglądało najmniej zachęcająco. Chorzy psychicznie londyńczycy mieszkali w popadających w ruinę dworkach z epoki Tudorów, było tu też kilka przytułków dla ubogich. W posępne popołudnia Mary wędrowała po pociętych koleinami ulicach, przerażona tym, co ją otaczało. Żebracy stanowili smutny widok, ale chorzy psychicznie sprawiali, że zastanawiała się nad „najbardziej przejmującym z upadków – upadkiem ludzkiej duszy”. Otaczały ją rozpad, szaleństwo, więzienie. Akcję swojej ostatniej powieści noszącej tytuł Maria osadzi w szpitalu dla umysłowo chorych. „Biedne istoty, które snuły się po ścieżkach, naznaczone były melancholią i upośledzeniem” – napisała wiele lat później.

Jednak nie wszyscy sąsiedzi chorowali psychicznie. Odszczepieńcy od kościoła anglikańskiego, którym nie wolno było studiować na uniwersytetach, założyli tu swoją uczelnię, Hoxton Academy, obecnie stanowiącą część londyńskiego New College. Studenci z Hoxton poznawali wywrotowe poglądy, że ludzkie istoty są z natury dobre i mają prawo do wolności. Stało to w sprzeczności z naukami kościoła anglikańskiego, według którego wszyscy jesteśmy grzesznikami, a surowe zasady i autorytarne rządy są niezbędne dla powstrzymania podszeptów złego. Jeden z miejscowych studentów tak gorliwie spijał nauki Hoxton Academy, że po skończeniu studiów poświęcił życie walce o wolność. Nazywał się William Godwin, dwadzieścia lat później zostanie mężem Mary Wollstonecraft.

Kiedy jednak jej przyszły towarzysz życia chłonął kształtujące go idee, Mary poświęcała się obowiązkom domowym. Zaiste, trudno znaleźć lepszy przykład na przepaść między mężczyznami i kobietami z XVIII-wiecznej klasy średniej niż życie Williama Godwina i Mary Wollstonecraft w Hoxton. Dzieliło ich kilkaset metrów, ale ich codzienność wyglądała zupełnie inaczej. Ona zajmowała się rodzeństwem i prowadzeniem domu, on pogrążony był w książkach, zgłębiał filozofię polityki i odmianę czasowników łacińskich. Oboje chcieli stanąć do walki z niesprawiedliwością, ale Godwin, jako wykształcony młody człowiek, miał do tego wiele sposobności, podczas gdy Mary miała poświęcić się rodzinie. Kobiety nie mogły brać udziału w debacie publicznej nawet w roli pomniejszych dyskutantów, nie mówiąc już o stawaniu w pierwszym szeregu i podejmowaniu walki.

Nawet nowocześnie myślący mężczyźni z Hoxton Academy byli przekonani, że miejsce kobiet jest w domu. Wierzyli w rewolucję, korespondowali z buntowniczo nastawionymi osadnikami z Ameryki i z francuskimi radykałami, sprzeciwiali się niewolnictwu i religijnej nietolerancji, obalali tyranów, walczyli z despotyzmem i liczyli na upadek irracjonalnych wierzeń. Ani razu jednak nie stanęli w obronie niezależności kobiet, nie wspierali ich prawa do publicznego głoszenia swoich poglądów. Choć uczono ich, jak walczyć z niesprawiedliwością społeczną, nie zauważali więzów pętających ich własne matki,córki i żony.

Godwin skorzystał na pobycie w Hoxton, Mary wręcz przeciwnie. Jego horyzonty się poszerzały, jej kurczyły. Bracia i siostry stali się znowu jej jedynym towarzystwem. Chłopcy mieli zresztą wkrótce opuścić dom. Świat stał przed nimi otworem.

ROZDZIAŁ 3. MARY GODWIN – DZIECIŃSTWO I NOWA RODZINA

[1801–1812]

Pierwszą tragedią, jaka dotknęła Mary Godwin, była śmierć jej matki. Drugą – małżeństwo ojca z Mary-Jane Clairmont, pulchną trzydziestopięciolatką, która zamieszkała w sąsiedztwie w 1801 roku. Miała dwójkę małych dzieci, zależało jej więc na znalezieniu męża. Aby chronić reputację, podawała się za wdowę, choć w rzeczywistości nigdy nie była mężatką, a każde z jej dzieci miało innego ojca. Jako nastolatka uciekła z Anglii do mieszkającego we Francji kuzynostwa i większość dorosłego życia spędziła za granicą. Po powrocie zapragnęła stabilności, którą mogło jej dać małżeństwo, z zachwytem odkryła więc, że tuż obok mieszka odpowiedni dla niej wdowiec. Nie zniechęcały jej nieistotne szczegóły, takie jak jego mało atrakcyjny wygląd – był niski i miał długi, zakrzywiony nos. Starannie wszystko zaplanowała. Przeczytała spory fragment jego największego dzieła, Dociekań nad zasadami sprawiedliwości politycznej, tyle, ile udało jej się zdzierżyć, poznała jego zwyczaje, co zresztą nie było trudne. Godwin nienawidził wszelkich przejawów spontaniczności i trzymał się rutyny z oddaniem godnym średniowiecznego mnicha.

Po raz pierwszy spotkali się w majowy wieczór, krótko po jej przeprowadzce. Godwin pojawił się na balkonie, jak to miał w zwyczaju, by pooddychać wiosennym powietrzem. Mary-Jane wpadła do ogrodu i zawołała do sąsiada: „Czy to być może, że patrzę na nieśmiertelnego Godwina?”. Godwin był łasy na pochlebstwa, o czym wszyscy wiedzieli. Obdarzył ją łaskawym uśmiechem i potwierdził, że tak, w rzeczy samej nazywa się William Godwin. Mary-Jane złożyła dłonie i szepnęła: „O niezwykła istoto, jakże Pana uwielbiam!”.

Dla Godwina stanowiło to przyjemną odmianę. Od 1798 roku, kiedy to jego reputacja ucierpiała wskutek głoszonych przez niego radykalnych poglądów politycznych, spotykał się głównie z wrogością. Gdy w 1791 opublikował Dociekania nad zasadami sprawiedliwości politycznej,zyskał uznanie jako intelektualny przywódca reformatorów. W swoim dziele proponował obalenie wszelkich rządów, jako że ze swej natury stanowią naruszenie naturalnych praw człowieka. Ten śmiały atak na system rządzenia inspirował ludzi pragnących drastycznych zmian. Liberałowie chwalili odważne poglądy Godwina. Jednakże pod koniec dekady zmienił się klimat polityczny. Chaos i rozlew krwi, będące wynikiem Wielkiej Rewolucji Francuskiej, sprawiły, że większość Anglików zaczęła ponad wolność cenić bezpieczeństwo, porządek i stabilność. Radykałowie tacy jak Godwin zyskali łatkę mącicieli, a nawet „Francuzów” – była to jedna z najgorszych obelg, jakie można było wymierzyć w polityka lub intelektualistę. Godwin nie poprawił sytuacji, publikując w 1798 roku pamiętniki Mary Wollstonecraft zawierające opisy jej przygód erotycznych. Spotkał się z powszechnym potępieniem i stracił wielu wielbicieli. Teraz odwiedzali go tylko starzy radykałowie i młodzi romantycy, tacy jak Coleridge.

Trzeba przyznać Godwinowi, że nie wyrzekł się swoich poglądów, trzymając się ich niezależnie od panujących nastrojów. Był jednak samotny. Od śmierci Mary Wollstonecraft minęły trzy długie lata, a poszukiwania nowej żony nie szły dobrze. Miał bzika na punkcie mówienia prawdy i upierał się, żeby mówić nie tylko przyjaciołom, ale także kobietom, o które zabiegał, że nikt nie zdoła dorównać Mary. W efekcie odrzucały go kolejne damy, a ciepło i wytrwałość Mary-Jane stanowiły miłą odmianę. Wróciwszy tego wieczoru do domu, odnotował spotkanie w dzienniku, pisząc „spotkanie z panią Clairmont”, co było nadzwyczaj wylewnym opisem jak na człowieka, który podsumowywał ważne wydarzenia życiowe, stawiając poziome kreski (tak odnotował śmierć Mary Wollstonecraft), zapisując czteroliterowe skróty (Panc oznaczało ich ślub w kościele St Pancras), albo rysując kropki i kreski z dopiskami po francusku dla zarejestrowania zbliżeń seksualnych.

W kolejnych tygodniach, kiedy tylko Godwin wychodził na dwór, pojawiała się Mary-Jane, gotowa do spaceru lub pogawędki przy drzwiach. Przedstawiła Mary i Fanny swoje dzieci – pięcioletniego Charlesa i trzyletnią Jane. Wkrótce obie rodziny spędzały razem większość wieczorów. Zanim nastał lipiec, mieli za sobą dwa wspólne wyjścia – do teatru Astley w Lambeth na Kota w butach i na piknik za miastem. W drugim tygodniu lipca Mary-Jane i Godwin skonsumowali swój związek, co zostało oznaczone w jego dzienniku znakiem X. Był to jego pierwszy stosunek od śmierci Mary.

Choć ich związek nabierał rozpędu, Godwin trzymał Mary-Jane w tajemnicy. Wiedział, że każda kobieta, która miałaby zająć miejsce Wollstonecraft, spotka się z wrogością ze strony jego przyjaciół. W dodatku trudno było uznać Mary-Jane za wzór doskonałości. Była bystra i oczytana, potrafiła z kogoś zakpić, ale miała paskudny temperament i robiła publiczne sceny, kiedy tylko czuła się urażona, a zdarzało się to często. „Kontroluj swój temperament, zarządzaj nim” – upominał ją Godwin. Nie pozwól sobie na „zgorzknienie i zepsucie”. Mary-Jane uważała jednak, że daje ludziom to, na co zasługują, i nie miała zamiaru się pilnować.

We wrześniu odkryła, że jest w ciąży. Godwin przechodził już przez to z Wollstonecraft, która niespodziewanie zaszła w ciążę z Mary. Wzięli wtedy ślub, choć oboje potępiali instytucję małżeństwa. W Dociekaniach Godwin twierdził, że legalizacja „objęcia kobiety w posiadanie” poprzez akt małżeński to „wstrętny egoizm”. Równie radykalnie usposobiona Mary Wollstonecraft zgadzała się z nim, ale kiedy urodziła Fanny, odkryła, że świat potrafi być okrutny względem niezamężnych matek. Nie chciała, by jej drugie dziecko cierpiało z powodu upokorzeń, jakie prawdopodobnie czekały Fanny w przyszłości. Choć więc stało to w sprzeczności z ich przekonaniami, zdecydowali, że podporządkują się konwencji.

Po śmierci Wollstonecraft Godwin, jedyny opiekun dwóch córek, stał się bardziej konserwatywny. Wprowadził poprawki do swojego dzieła, wycofując się z wcześniejszego twierdzenia, że instytucja małżeństwa powinna zostać zlikwidowana, i przyznając, że stanowi ona zło konieczne w niedoskonałym społeczeństwie. Gdyby jedna z jego córek zaszła w ciążę pozamałżeńską, chciałby, aby ojciec dziecka ją poślubił, ratując w ten sposób przed wyrzuceniem poza nawias społeczeństwa. Co za tym idzie, poślubienie Mary-Jane i danie jej i dziecku swojego nazwiska wydawało się słuszne. Zresztą podobała mu się myśl o zyskaniu towarzyszki, a Coleridge słusznie zauważył, że dziewczynki potrzebowały czegoś, czego nie mógł im dać – matki. Nie zniechęciły go sygnały nadchodzących problemów – temperament Mary-Jane, jej zazdrość, namolność i szorstkie obejście. „Nie zwalczaj […] wszystkich swoich wad” – powiedział jej. „Kocham niektóre z nich. Kocham to, co ludzkie, co czyni cię miękką, dodaje aury słabości i uległości”.

Dla Mary-Jane Godwin był pierwszym mężczyzną, który nie uciekał przed obowiązkami związanymi z byciem ojcem. Pozwoliła sobie na szczerość i wyznała prawdę o swoich romantycznych przygodach, łącznie z tym, że nigdy nie była mężatką. Opowiedziała o pierwszym ukochanym, francuskim żołnierzu, który zginął tragicznie, zostawiając ją z malutkim Charlesem. Drugi konkurent okazał się szują. Zostawił po sobie kolejne dziecko – Jane, a także stertę rachunków, których nie miała z czego zapłacić. Była dużo odważniejsza i bardziej pomysłowa, niż jej pasierbica Mary kiedykolwiek to przyzna. Przetrwała wiele nieszczęść, w tym trzymiesięczny pobyt z dwójką dzieci w więzieniu dla dłużników. Po wyjściu wykorzystała znajomość francuskiego i dostała pracę jako tłumaczka. Jej przekład Szwajcarskiej rodziny Robinsonów (1814) stanie się podstawową wersją angielską na ponad sto lat.

Po tych przejściach Mary-Jane marzyła o stabilizacji. W przeciwieństwie do Godwina i Wollstonecraft podchodziła do życia pragmatycznie. Nie miała natury marzycielki, najbardziej interesowały ją pieniądze – ich zarabianie, wydawanie, oszczędzanie i udawanie, że się je ma. Jej materialistyczne nastawienie nie podobało się Godwinowi, ale z drugiej strony bycie z kobietą, która nie kwestionowała jego poglądów, tak jak czasami robiła to Wollstonecraft, przynosiło mu ulgę.

Nie mówiąc dzieciom, wymknęli się do kościoła w drugiej połowie grudnia. Dla zachowania reputacji Mary-Jane opracowali odważny plan – najpierw zaprosili przyjaciół na nieważną uroczystość, podczas której Mary-Jane używała fałszywej tożsamości, przedstawiając się jako wdowa Clairmont. Następnie przejechali powozem do innego kościoła, w którym wzięli ważny ślub – 21 grudnia 1801 roku William Godwin poślubił starą pannę, Mary-Jane Vial.

Noc poślubną spędzili w wiejskiej gospodzie, a następnego dnia wrócili do domu. Godwin powiedział Fanny i Mary, że znalazł im nową mamę, „drugą mamusię”. Ale ani Mary, ani Fanny nie marzyły o drugiej mamusi, a zwłaszcza o Mary-Jane, którą uważały za intruza. W oczach czteroletniej Mary, która, jak sama później przyznała, była „nadmiernie i romantycznie” przywiązana do ojca, pojawienie się Mary-Jane oznaczało katastrofę. Do tej pory pełen rezerwy ojciec entuzjastycznie okazywał Mary-Jane swoje uczucia, całował ją w holu i wymieniał czułe słówka, które zawsze wprowadzają świadków w zażenowanie. Czyżby przestało mu zależeć na ulubionej córce? A co z jej matką? Czy całkiem o niej zapomniał?

W ciągu dwóch tygodni Clairmontowie przenieśli się do domu pod numerem dwadzieścia dziewięć, a cicha rutyna Godwinów legła w gruzach. Mary-Jane trzaskała drzwiami, darła listy, krzyczała na służbę, policzkowała swoje dzieci, a potem błagała je o wybaczenie. Uważała, że Godwin rozpieścił Mary, w związku z czym traktowała ją szczególnie surowo. Na Fanny prawie nie zwracała uwagi.

Jej własna córka, trzyletnia Jane, nie mogła służyć za wzór dobrze wychowanego dziecka. Miewała napady złości, grymasiła i szlochała, kiedy ją karcono. W domu Godwinów była to nowość, ponieważ Fanny i Mary rzadko bywały nieposłuszne. Charles bawił się na dworze, próbując uciec przed dramatycznymi scenami, które rozgrywały się wewnątrz. Biedna Jane nie potrafiła rozgryźć przyrodnich sióstr, nie była przyzwyczajona do takich towarzyszek zabaw. Trzeba zresztą przyznać, że różniły się od innych dziewczynek. Nie chichotały, nie wybrzydzały, nie śpiewały, nie krzyczały, kiedy ktoś im się sprzeciwiał. Fanny sprawiała wrażenie tępej. Mary była inteligentna, umiała już czytać i pisać. Jane chciała być do niej podobna, może wtedy ojczym zacząłby ją zauważać. Była zazdrosna o uwagę, jaką obdarzał rodzoną córkę. Próbował być miły, ale rzadko rozmawiał z małymi Clairmontami. Charlesowi to chyba nie przeszkadzało. Jako chłopiec był w mniejszości. Biegał po schodach, galopował po polach. Ale Jane była nieodrodną córką swojej matki. Walczyła o miłość Godwina, pragnąc zatriumfować nad Mary.

Z czasem sytuacja tylko się pogorszyła. Godwin czytał książki Mary, a nie Jane, rozmawiał z córką o filozofii i polityce, ignorując przy tym pasierbicę i pogłębiając przepaść między dziewczynkami. Przez resztę życia Jane będzie się czuła gorsza od przyrodniej siostry. Mary z kolei szybko zaczęła patrzeć na Jane jak na rywalkę, kogoś, kto czeka na jej potknięcie, żeby zająć miejsce w sercu Godwina. Oczywiście dziewczynki obdarzały się uczuciem i były względem siebie lojalne, ale słynne trudności w ich wzajemnej relacji wynikały z błędów wychowawczych popełnianych przez Godwina.

Różnice między obiema rodzinami przerodziły się wkrótce w trwałe punkty sporne, a nawet powody do nienawiści. Clairmontowie nie znosili protekcjonalności Godwinów, Godwinowie nie mogli ścierpieć teatralnych zachowań Clairmontów. Mary będzie później używać słowa „clairmont” w charakterze przymiotnika oznaczającego kogoś samolubnego, dramatyzującego i ordynarnego. Z kolei Mary-Jane oskarżała Mary o konfabulację, a próbując wymusić na niej posłuszeństwo, tylko pogarszała sytuację. Była przekonana, że jej zadaniem jest złamanie Mary. Zabroniła wspominać o swojej poprzedniczce, nalegała, by dziewczynki mówiły do niej „mamusiu” i wpadała w furię, kiedy Mary się temu sprzeciwiała. Zwolniła ukochaną nianię Fanny i Mary, Marguerite, a także pokojówki i kucharkę – wszystkie kobiety, które zajmowały się dziewczynkami po śmierci matki. W ich miejsce zatrudniła nowe osoby, w tym guwernantkę i nauczyciela. Praktycznie z dnia na dzień siostry zostały wyrwane z bezpieczeństwa ich dziecinnego pokoju i wrzucone w szkolny rygor. Godwin nie interweniował, zdecydowawszy, że zostawi wychowanie dzieci żonie.

Nie można powiedzieć, że Mary-Jane była zawsze okrutna. Miała nadzwyczajne zdolności organizacyjne i wykorzystała je do tego, żeby niewielkim kosztem nakarmić i ubrać czwórkę dzieci, dbała o to, by spały w czystej pościeli, na przewietrzonych i twardych materacach (do końca życia Mary nie potrafiła znieść spania na miękkim łóżku). Chodziła z nimi na Hampstead Heath, gdzie mogły się wyszaleć, zabierała je do teatru i na wystawy, opiekowała się nimi, kiedy chorowały, uczyła dziewczynki szycia i haftu, tuliła do snu i dbała o ich dobre maniery. Nie potrafiła jednak pokochać córeczek Godwina. Nawet gdyby pozbycie się starej służby było jedynym przejawem jej braku życzliwości (a nie było), świadczyło o jej braku empatii względem pasierbic. Zwłaszcza Fanny opłakiwała nagłe rozstanie z niańką, która stanowiła ostatnią nić łączącą ją z matką.

W czerwcu Mary-Jane urodziła chłopca, który zmarł kilka minut po przyjściu na świat. Pogrążona w żałobie i gniewie, wybuchała jeszcze częściej. Osiemnaście miesięcy później powiła kolejne dziecko, Williama Juniora. Ku zachwytowi Godwina, który zawsze chciał mieć syna, chłopiec przeżył, Mary jednak przeżyła taki szok, że otwarcie się zbuntowała. Zmuszona do dzielenia się ojcem z kolejną osobą, doprowadzała go do wściekłości, wypowiadając Mary-Jane wojnę. Wszystko mogło być przedmiotem sporu – obowiązki domowe, wybór sukienki, szczotkowanie włosów. Jane, choć nadal jej zazdrościła, zazwyczaj brała jej stronę, doprowadzając matkę do jeszcze większej furii. Z kolei Fanny siedziała cicho. Nie lubiła Mary-Jane, ale nie miała dość pewności siebie, żeby się zbuntować.

Kiedy Mary miała osiem lat, Londyn odwiedził Coleridge. Mary i Fanny nie widziały go od ślubu ojca z Mary-Jane, ale Godwin dbał o to, żeby nie zapomniały poety, czytając jego listy i wiersze. Mary-Jane z całej siły próbowała nie dopuścić do ich spotkania. Starzy przyjaciele Godwina budzili jej podejrzliwość. Zdawała sobie sprawę z tego, że porównują ją z Wollstonecraft. W przypadku Coleridge’a nie odniosła zwycięstwa. Godwin za bardzo go uwielbiał, żeby odrzucić propozycję spotkania.

W wieczór zapowiedzianej wizyty nadąsana Mary-Jane potwierdziła swoją władzę, wysyłając całą czwórkę dzieci do łóżek i nie pozwalając im posłuchać opowieści poety. Był to celny cios mający na celu dalszą alienację młodszej pasierbicy, która jednak zakradła się na dół. W ślad za nią poszła podziwiająca ją Jane. Dziewczynki wślizgnęły się do gabinetu Godwina i przycupnęły za kanapą w chwili, w której Coleridge zaczął recytować Rymy o sędziwym marynarzu. Pełny, dźwięczny głos poety wyczarował dzikie sceny w wyobraźni Mary, sceny, których nie miała nigdy zapomnieć. Do końca swoich dni będzie w stanie przypomnieć sobie każde słowo, recytując je poetom, których pozna. Dzięki niej kolejne pokolenie poetów romantycznych ulegnie wpływowi Coleridge’a.

Historia była przerażająca i jednocześnie dobrze Mary znana. Marynarz zabił albatrosa i doprowadził do śmierci współtowarzyszy, tak samo jak ona swoim przyjściem na świat spowodowała śmierć matki. To, jak dużo Mary zrozumiała wtedy z poematu, to inna sprawa, ale kiedy Coleridge recytował słynną zwrotkę:

O! biada! Jakież oczy złe

Tłum majtków we mnie wbijał!

Nie krzyża znak, a martwy ptak

Na mojej zawisł szyi.

Mary współczuła marynarzowi, dobrze wiedziała, czym jest poczucie winy. Nie umiała jeszcze nazwać przyczyn, ale pewnego dnia uczucia te popchną ją do stworzenia własnego utworu, w którym obnaży i zanalizuje przytłaczający ciężar wynikający z samooskarżania.

Jednocześnie przyswajała inną, nie mniej niepokojącą opowieść – o bezradnej walce poety z własną ideą. Marynarz Coleridge’a nie może wyzwolić się spod władzy swojej historii – musi ją wiecznie powtarzać w charakterze pokuty za popełnioną „zbrodnię”. Jako osoba dorosła Mary zrozumie, że Rymy o sędziwym marynarzu są tak naprawdę sprawozdaniem z otchłani, badaniem ciemnych zakamarków umysłu Coleridge’a. Była mała, a instynkt jej podpowiadał, że twór może kontrolować twórcę.

Dla Godwina i Coleridge’a recytacja wiersza była ważniejsza niż zasady wprowadzone przez Mary-Jane, jeśli więc zauważyli dziewczynki, co jest bardzo prawdopodobne, nie odesłali ich na górę. Mary-Jane nie traktowała jednak poezji z takim pietyzmem. Kiedy odkryła nieobecność dziewczynek, wtargnęła do gabinetu, wyciągnęła winowajczynie zza kanapy i zaprowadziła do sypialni. Wygrała tę potyczkę, ale zapłaciła za to. Pasierbica nie zapomni jej tego upokorzenia. Mądrzejszy rodzic spróbowałby załagodzić gniew Mary, ale Mary-Jane nie była mądra. Brakowało jej spokoju, siły i ugodowości, dzięki którym doszłaby do porozumienia z rozwścieczonym, wrogo nastawionym dzieckiem.

Godwin nie zrobił nic dla zażegnania konfliktu między Mary a Mary-Jane. Pochłaniały go zmartwienia związanie z finansami, nie wdawał się w domowe sprzeczki. Nigdy dużo nie zarabiał, a powiększenie rodziny napięło budżet domowy do granic możliwości. Nie minęło dużo czasu, a Mary-Jane musiała robić zakupy spożywcze na kredyt, negocjując z rozzłoszczonymi kupcami i kłamiąc właścicielowi domu w kwestii czynszu. Prześladowały ją wspomnienia z więzienia dla dłużników, naciskała więc na męża, żeby zmienił zwyczaje i zaczął zarabiać. Miał zarzucić zabawę w filozofa i zacząć pisać książki, które się sprzedadzą. A jeśli upierał się przy zgłębianiu mało popularnych dziedzin, powinien pisać szybciej, żeby więcej zarobić.

Godwin jednak nie mógł albo nie chciał – nie była pewna, co jest prawdą – pisać innych książek albo pisać szybciej. Nie znosił intelektualnego niechlujstwa i braku precyzji. Zaliczki kończyły się, zanim skończył pracę. Co gorsza, zaczęły mu się zdarzać zasłabnięcia – tracił na jakiś czas przytomność. Te nagłe omdlenia, na które mówił deliquium, martwiły jego i tak już niespokojną żonę i przyczyniały się do kolejnych opóźnień w pisaniu. Lekarz oznajmił, że przyczyną jest stres, ten jednak nie odpuszczał. Sprzedaż książek nadal spadała.

Po trzech latach znoszenia gróźb ze strony lokalnych kupców i właściciela domu, Mary-Jane, wykazująca smykałkę do interesów, wzięła sprawy w swoje ręce i oznajmiła, że pora na otwarcie księgarni. Zauważyła wzrost popytu na literaturę dziecięcą i zdecydowała, że będą się specjalizować w książkach dla dzieci, a ich sklep będzie pierwszym tego typu na rynku. Był to świetny plan, jako że pozwalał uniknąć konkurencji ze strony istniejących już księgarni. Mogliby też sprzedawać własne produkty. Godwin napisał kilka historyjek dla córek, w tym własną wersję Bajek Ezopa, w której podkreślał zło wynikające z tyranii i wagę wolności.

Godwin miał jednak opory przed wkroczeniem w świat handlu i nie chciał ustąpić, dopóki ich sytuacja finansowa nie pogorszyła się jeszcze bardziej. Latem 1807 roku, na krótko przed dziesiątymi urodzinami Mary, cała rodzina przeniosła się do Londynu, wynosząc cichaczem z Polygonu, żeby uniknąć płacenia czynszu.

Nowy dom Godwinów przy Skinner Street 41 był pięciopiętrową ruderą, nieodmalowaną i brzydką. Przecznicę dalej mieściło się więzienie Newgate. W dniach egzekucji dzwony pobliskiego kościoła pod wezwaniem Grobu Świętego biły skazanym na śmierć, a tłumy spieszyły pod szubienice. Z okna położonego na najwyższym piętrze domu pokoju szkolnego Mary, Fanny i Jane mogły zobaczyć, jak więźniowie wyruszają w ostatnią podróż z Newgate do Tyburn, czyli miejsca straceń.

Widziały też ciemne, groźnie wyglądające wody rzeki Fleet. Czy to mogła być ta sama rzeka, która przepływała obok cmentarza przy kościele St Pancras? Tutaj przypominała czarnego węża, owiniętego wokół wzgórza Holborn. Koło ich domu znajdował się Newgate Market i stragany rzeźników, z wiszącymi tuszami krów, owiec i świń. Mijając je, łatwo było wdepnąć w kałużę krwi. W upalne dni przez otwarte okna dało się usłyszeć kwik zarzynanych zwierząt z położonego nieopodal Smithfield.

Hałas, bieda i smród Skinner Street były wszechogarniające. Kupcy ubiegali się o klientów, głośno zachwalając towary. Kiedy Mary-Jane otworzyła na parterze swój sklepik, dziewczynki przestały mieć czas wolny. Pakowały, rozpakowywały, ustawiały książki na półkach. Kiedy podrosły, pomagały obsługiwać klientów. Charles wyjechał do szkoły z internatem, a William był za mały, żeby pomagać.

Ograniczenia irytowały Mary, która dodała je do długiej listy zarzutów pod adresem Mary-Jane. W jej oczach Skinner Street była ucieleśnieniem minusów życia z „drugą mamusią”, podczas gdy spokojne łąki w okolicach Polygonu symbolizowały cnoty Mary Wollstonecraft. W Somers Town dziewczynkom wolno było biegać bez nadzoru, ale tutaj wychodzenie na dwór nie było bezpieczne. Stary cmentarz przy kościele St Pancras budził nostalgię. Pochowano tam matkę, a poza tym to tam Mary spędzała czas sam na sam z ojcem.

Przeprowadzka miała też jasne strony. Godwinowie mieszkali teraz w sercu wydawniczego świata. Pisarze wpadali do nich z wizytą. Książki były wszędzie, leżały w stosach na krzesłach i na podłodze. Godwin popychał Mary w stronę teoretyków umowy społecznej, których oboje z jej matką podziwiali – Rousseau i Locke’a. Podczas rodzinnych obiadów często omawiano ich teorie. Godwin podzielał pogląd Rousseau, że porządek społeczny szkodzi ludzkiej naturze, więc Mary od najmłodszych lat chłonęła romantyczne poglądy dotyczące wyrwania się z okowów konwencji. Ojciec zadawał jej pytania stawiane przez reformatorów. W jaki sposób najlepiej zmieniać świat? Jaką rolę w życiu ludzi powinien odgrywać rząd? Czy w ogóle powinien istnieć? Fanny i Jane patrzyły z podziwem, jak Mary wygłasza swoje opinie, sprawnie cytując fragmenty książek, które podsunął jej ojciec.

Dzięki położeniu Skinner Street Godwin stał się bardziej dostępny dla swoich wielbicieli. Choć wielu konserwatystów nadal uważało go za radykała, politycy o nastawieniu reformatorskim chętnie się z nim konsultowali. Jednym z najbardziej znanych był trzeci wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Aaron Burr. W 1808 wrogowie zmusili go do wyjazdu z Ameryki, po zaledwie trzech latach pracy z Thomasem Jeffersonem. W ostatnim roku pracy jako wiceprezydent Burr pojedynkował się ze swoim politycznym rywalem Alexandrem Hamiltonem, którego śmiertelnie ranił. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat jego kariera załamała się, a Godwin był jednym z niewielu, którzy mieli dość odwagi, by okazać mu przyjaźń.

Burr przez całe życie był wielbicielem Mary Wollstonecraft. Wierzył w równe prawa mężczyzn i kobiet, namawiał ukochaną córkę Teodozję do nauki łaciny, logiki i wyższej matematyki. W 1811 spotkała go tragedia – statek, którym podróżowała dwudziestodziewięcioletnia Teodozja, zatonął u wybrzeży Karoliny Południowej. Załamany Burr znajdował pociechę w opiece nad dziewczynkami Godwina. Nazywał je boginiami, les goddesses. One zaś odwzajemniały jego uczucie. Nie bawił się z nimi w ceregiele i pozwalał, żeby mówiły na niego „Gamp” – sam tak mówił o sobie. Czasem dawał się namówić na odwiedziny w ich pokoju zabaw. Pewnego razu przy takiej okazji wysłuchał przemówienia wygłoszonego przez Williama, a napisanego przez Mary, pod tytułem Wpływ rządu na charakter ludu. Fanny podawała herbatę, podczas gdy Burr podziwiał śpiew Jane, która jak zwykle nie chciała dać się przyćmić Mary.

Burr skomplementował herbatę i piosenkę, ale najbardziej wylewnymi pochwałami obsypał przemowę i jej autorkę. Mary miała wtedy tylko trzynaście lat, ale dobrze rozumiała, że zgarnęła najważniejsze laury. Piórem przykuła uwagę Burra. Ojciec nauczył ją, że pisanie to jej spuścizna, że jest córką Wollstonecraft i Godwina, dzieckiem myślicieli. Kiedy czuła się samotna i tęskniła za matką, pocieszała się myślą, że los wyniósł ją ponad zwykłych ludzi. Clairmontowie nie mogli odebrać jej rodowodu. Choć ją to pocieszało, nadal czuła się opuszczona. Ojciec nie należał już do niej – przejęła go Mary-Jane. Fanny była zbyt lękliwa, żeby dodawać otuchy, a Jane, choć jej towarzystwo było ciekawsze, była rywalką, cały czas czekającą na błąd Mary, żeby zająć jej miejsce.

ROZDZIAŁ 4. MARY WOLLSTONECRAFT – HOXTONI BATH

[1774–1782]