Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Bursztynowa Komnata

Bursztynowa Komnata

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-054-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bursztynowa Komnata

„Akcja Bursztynowej Komnaty gna na złamanie karku z kontynentu na kontynent, wciągając czytelnika w ten szaleńczy bieg. Powieść rzetelnie opracowana”. Mystery Scene „Intrygująca historia z ujmującymi bohaterami. Barwna powieść”. Library Journal „Bezwzględny świat kolekcjonerów sztuki ukazany przez pryzmat poszukiwań jednego z najbardziej pożądanych skarbów ludzkości – bursztynowej komnaty. Wywieziona przez hitlerowców w 1945 r. z Królewca zaginęła, wydawać by się mogło, bezpowrotnie. Jednak… ale to już część zaskakującej puenty tej sensacyjno-przygodowej powieści”. Playboy Rachel Cutler, sędzia z Atlanty, kocha swoją pracę i dzieci. Jest rozwiedziona, ale utrzymuje dobre kontakty z byłym mężem, Paulem. Wszystko się komplikuje, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach umiera jej ojciec, zostawiając po sobie trop do rozwiązania tajemnicy Bursztynowej Komnaty. Jak głosi legenda i niektóre źródła historyczne, skarb został przejęty przez nazistów po napaści na Związek Radziecki. Rachel rozpaczliwie pragnie się dowiedzieć, kto jest odpowiedzialny za śmierć jej ojca i co się naprawdę stało z Bursztynową Komnatą. W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania wyjeżdża do Niemiec. W ślad za nią wyrusza zaniepokojony Paul. Wciągnięci w zdradliwą grę z zawodowymi mordercami, Rachel i Paul są zmuszeni stawić czoła potędze chciwości, władzy i historii. „Finezyjne, olśniewające, sugestywne. Pełne przygód polowanie na skarb w wyjątkowej scenerii”. DAN BROWN

Polecane książki

Dynamiczna, pełna emocji i skrząca humorem opowieść o rozwijaniu talentu i spełnianiu marzeń! Pierwszy tom wspaniałej serii autorstwa Holly Webb, bestsellerowej autorki książek dla dzieci! Chloe ma jedno marzenie – dostać się do szkoły talentów. Gdy jej marzenie się spełnia i rozpoczyna zajęcia z ta...
  Z CZEGO SKŁADA SIĘ NASZ KURS? Przerażające zagadki. Kurs angielskiego dla żądnych wrażeń to pakiet fascynujących ebooków w dwóch wersjach językowych; polskiej oraz angielskiej. Osiem niesamowitych historii napisanych przez mistrzów budowania napięcia oraz dodatkowy ebook – podręcznik do nauki jęz...
„Wyspa Sześciu Pierścieni” to odwołująca się do artefaktów i monumentalnych budowli starożytnych cywilizacji kontynuacja mistrzowskiej powieści „Kakrachan”. Dalema wreszcie dociera do Atlantydy, miejsca, o którym marzyła i w którym pragnęła się znaleźć od zawsze. Dla większości Atlantów jest tylko p...
Publikacja zapewnia bycie na bieżąco ze zmieniającymi się przepisami - zawiera nowości, zapowiedzi zmian przepisów i porady, jak te zmiany stosować w praktyce. Dzięki temu zyskujesz: •  oszczędność czasu w poszukiwaniu informacji o tym co się zmieniło w przepisach dotyczących rozliczeń z ZUS, a takż...
Dwa mistrzostwa Anglii, dwa Portugalii i Włoch, jedno Hiszpanii. Dwukrotne zwycięstwa w Lidze Mistrzów UEFA oraz triumf w Lidze Europy UEFA. Zdobywca Złotej Piłki dla Najlepszego Trenera Świata według FIFA i aż cztery razy tytułu Najlepszego Trenera Świata według Międzynarodowej Federacji Historyków...
Poradnik do Combat Flight Simulator 2: Pacific Theater, zajmuje się omówieniem przyrządów, zasadami lotu, opisem dostępnych samolotów, podstawowymi manewrami, walką kołową i energetyczną, misjami treningowymi oraz przykładową misją w kampanii.Microsoft Combat Flight Simulator 2: WWII Pacific Theater...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Tytuł oryginału:

THE AMBER ROOM

Copyright © 2003 by Steve Berry

This translation published by arrangement with Ballantine Book, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © 2005 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2005 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Redakcja: Ewa Stahnke

Korekta: Ewa Penksyk-Kluczkowska, Beata Iwicka

ISBN: 978-83-8110-054-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Memu ojcu, który dekady temu nieświadomie rozpalił ognisko

oraz mej matce, która nauczyła mnie, jak podsycać płomień, by nie zagasł.

Bez względu naprzyczynę, jaka powoduje spustoszenie danego kraju, powinniśmy oszczędzić te budowle, które stanowią chlubę ludzkiej społeczności i nie przyczyniają się do wzmocnienia siły nieprzyjaciela – jak świątynie, grobowce, gmachy użyteczności publicznej oraz wszystkie dzieła cechujące się wybitnym pięknem… Wrogiem ludzkości deklaruje się ten, kto bez skrupułów pozbawia ją arcydzieł sztuki.

Emmerich de Vattel, The Law on Nations, 1758r.

Studiowałem ze szczegółami stan historycznych zabytków w Peterhofie, Carskim Siole oraz Pawłowsku. We wszystkich trzech miastach byłem świadkiem ogromnych grabieży wobec tych zabytków. Co więcej, spowodowane szkody – których sporządzenie pełnego rejestru będzie bardzo trudne z uwagi na skalę zniszczeń – noszą ślady premedytacji.

Zeznanie Josifa Orbellego, dyrektora Ermitażu

przed Trybunałem Norymberskim, 22 luty 1946r.

Podziękowania

Powiedziano mi kiedyś, że pisanie to samotne przedsięwzięcie, i to założenie z grubsza jest prawidłowe. Ale maszynopis nigdy nie jest wykańczany w próżni, zwłaszcza taki, który ma to szczęście, że zostaje publikowany, i w moim przypadku wiele osób pomogło mi w tym procesie.

Po pierwsze, Pam Ahearn, wyjątkowa agentka, która przerobiła niejeden sztorm na spokojną wodę. Następnie Mark Tavani, wyjątkowy redaktor, który dał mi szansę. Ponadto Frań Downing, Nancy Pridgen i Daiva Woodworth, trzy cudowne kobiety, które sprawiły, że każdy środowy wieczór był wyjątkowy. Mam ten honor być „jedną z dziewczyn”. Pisarze David Poyer i Lenore Hart nie tylko zapewnili mi lekcje praktyczne, ale zaprowadzili też do Franka Greena, który poświęcił swój czas, by nauczyć mnie tego, co powinienem wiedzieć. Również Arnold i Janelle James, moi teściowie, którzy nigdy nie wypowiedzieli jednego zniechęcającego słowa. Wreszcie wszyscy ci, którzy słuchali moich wywodów, czytali moje wypociny i oferowali swoją pomoc. Obawiam się, że gdybym chciał teraz wymienić całą listę tych osób, mógłbym kogoś niechcący pominąć. Proszę, wiedzcie, że każdy z was jest dla mnie ważny i wasze wnikliwe spostrzeżenia bez wątpienia kierowały tę podróż do przodu.

Jednakże, ponad wszystko są dwie wyjątkowe osoby, które znaczą dla mnie najwięcej. Moja żona, Amy, i córka, Elizabeth, które razem sprawiają, że wszystko jest możliwe, w tym i ta książka.

PROLOG

OBÓZ KONCENTRACYJNY

MAUTHAUSEN, AUSTRIA

10 KWIETNIA 1945

Więźniowie nadali mu przydomek Ucho, gdyż był jedynym Rosjaninem w baraku nr 8, który rozumiał niemiecki. Nikt nigdy nie używał jego prawdziwego imienia ani nazwiska – Karol Boria. Uchem został w dniu, kiedy przed ponad rokiem przekroczył bramę obozu. Nosił to przezwisko z dumą, a ciążące na nim obowiązki wziął sobie głęboko do serca.

– Co słyszysz? – w ciemności zapytał go szeptem jeden z więźniów.

Wtulił się w okno, przyciskając twarz do lodowatej szyby. Jego oddech w suchym, nieruchomym powietrzu był niczym babie lato.

– Czy będą chcieli się znowu rozerwać? – dopytywał się inny.

Wieczorem dwa dni wcześniej do baraku nr 8 weszło dwóch strażników i zabrało jednego z Rosjan. Był to żołnierz piechoty pochodzący z Rostowa, stosunkowo niedawno przybyły do obozu. Krzyczał przez całą noc; zamilkł dopiero po serii strzałów z automatu. Jego pokrwawione ciało wisiało następnego ranka obok głównej bramy, żeby wszyscy je widzieli.

Odwrócił na moment wzrok od okna.

– Cicho bądźcie! Wiatr zagłusza słowa.

Trzypiętrowe prycze roiły się od wszy; każdemu z więźniów przysługiwał niecały metr kwadratowy powierzchni. Setka par zapadniętych oczu wpatrywała się w niego.

Wszyscy mężczyźni posłusznie zamilkli, żaden nawet się nie poruszył; w Mauthausen już dawno przywykli do posłuszeństwa. Nagle Boria odskoczył od okna.

– Idą tu.

Chwilę później drzwi baraku otworzyły się z impetem. Mroźna noc wciskała się za plecami sierżanta Humera, nadzorującego baraku nr 8.

– Achtung!

Klaus Humer był członkiem SS, Schutzstaffeln der NSDAP. Dwóch uzbrojonych esesmanów stało za nim. Wszyscy strażnicy w Mauthausen byli esesmanami. Humer nigdy nie nosił broni. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu oraz napakowane mięśnie; w razie czego mógł się obronić sam.

– Potrzebni ochotnicy – odezwał się teraz. – Ty, ty, ty oraz ty.

Ostatnim z wybrańców był Ucho. Zastanawiał się, o co tym razem chodzi. Nocami nie zabijano więźniów. Komory śmierci nie pracowały po zmroku; była to pora, kiedy je wietrzono i zmywano glazurę przed rzezią zaplanowaną na następny dzień. Strażnicy zwykle o tej porze siedzieli w barakach wokół żeliwnych piecyków, w których palono drewnem – pozyskując je, więźniowie umierali z zimna. Obozowi lekarze oraz ich asystenci udawali się na nocny spoczynek, szykując się do kolejnego dnia medycznych eksperymentów. Towarzysze Borii odgrywali rolę zwierząt laboratoryjnych.

Humer spojrzał Borii prosto w oczy.

– Rozumiesz, co mówię, prawda?

Nie odpowiedział; patrzył prosto w czarne oczy strażnika. Znosząc terror przez ponad rok, doceniał wartość milczenia.

– Nie masz nic do powiedzenia? – zapytał po niemiecku esesman. – Dobrze. Musisz rozumieć… A gębę trzymaj zamkniętą na kłódkę.

Kolejny strażnik wniósł na wyciągniętych przed siebie ramionach cztery wojskowe wełniane płaszcze.

– Płaszcze? – zdumiony wymamrotał jeden z Rosjan.

Żaden więzień nie miał płaszcza. Po przybyciu do obozu wydawano im cuchnącą koszulę z grubego płótna oraz znoszone do cna spodnie; były to raczej szmaty niż odzież. Po śmierci ściągano te łachmany z trupów, a potem, jeszcze bardziej cuchnące i oczywiście bez prania, przydzielano tym, którzy przybywali do miejsca kaźni w następnym transporcie. Esesman rzucił szynele na podłogę.

– Mäntel anziehen- polecił Humer, wskazując na wojskowe drelichy.

Boria sięgnął po zielony płaszcz.

– Sierżant każe nam je założyć – powiedział po rosyjsku.

Pozostała trójka poszła za jego przykładem.

Szorstka wełna gryzła w skórę, ale dawała ciepło. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz nie odczuwał zimna.

– Wychodzić – rozkazał Humer.

Trójka Rosjan spojrzała na Borię; ten ruszył w stronę drzwi. Wszyscy wyszli w ciemną noc.

Humer prowadził ich gęsiego po lodzie i śniegu w kierunku głównego placu; mroźny wiatr gwizdał między szeregami niskich drewnianych baraków. W tych barakach upchano blisko osiemdziesiąt tysięcy ludzi, co przekraczało liczbę mieszkańców obwodu na Białorusi, z którego pochodził Boria. Przestał już wierzyć, że kiedykolwiek będzie mu dane zobaczyć ponownie ojczyste strony. Czas w praktyce stracił realne znaczenie, ale starając się uniknąć obłędu, nie przestał go odmierzać. Był koniec marca. Nie. Początek kwietnia. Ale wciąż trzymały mrozy. Dlaczego nie mógł po prostu umrzeć lub zostać zabity? Los ten spotykał codziennie setki współwięźniów. Czyżby jego przeznaczeniem było przeżyć to piekło?

Tylko po co?

Gdy dotarli do głównego placu, Humer skręcił w lewo i ruszył ku otwartej przestrzeni. Po jednej stronie rozlokowane były kolejne baraki. Obozowa kuchnia zaś, areszt oraz izba chorych zamykały plac z drugiej strony. Na samym końcu znajdował się walec, tony stali przeciąganej codziennie po zamarzniętej ziemi. Miał nadzieję, że nie każą im wykonać tego uciążliwego obozowego obowiązku.

Humer zatrzymał się przed czterema wysokimi słupkami.

Dwa dni wcześniej specjalną drużynę wysłano do pobliskiego lasu; Boria był jednym z wybranych. Ścięli wtedy trzy osiki; jeden z więźniów złamał przy tym rękę i został zastrzelony na miejscu. Obcięli gałęzie, a pnie przepiłowali na krótsze kloce, następnie zaciągnęli je do obozu i wkopali w ziemię na głównym placu; miały wysokość człowieka. Przez dwa dni pale stały bezużytecznie. Teraz pilnowało ich dwóch uzbrojonych strażników. Lampy łukowe świeciły nad ich głowami i rozpraszały mglistą poświatę w suchym jak wiór powietrzu.

– Zaczekajcie tu – rozkazał esesman.

Stukając obcasami, sierżant wkroczył na niewysokie schodki i wszedł do baraku, w którym mieścił się areszt. Światło z wewnątrz wylewało się żółtym prostokątem przez otwarte drzwi. Chwilę później wyszło na dwór czterech nagich mężczyzn. Nie ogolono im blond włosów na głowach, jak wszystkim Rosjanon, Polakom i Żydom, którzy więzieni byli w obozie. Ich mięśnie nie były w stanie zaniku, poruszali się z werwą i dziarsko. Nie mieli apatycznych spojrzeń, oczy nie były głęboko zapadnięte. Nawet brzuchów nie mieli wzdętych i nie opuchli z głodu. Wyglądali na silnych. Żołnierze. Niemcy. Widział już takich. Kamienne twarze, niewyrażające żadnych uczuć. Zimne jak głaz, jak otaczająca ich noc.

Czterej żołnierze ruszyli przed siebie z butnymi minami, z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, choć ich białe jak mleko ciała musiały odczuwać nieznośny chłód. Za nimi z aresztu wyszedł Humer i wskazał ręką słupy.

– Tam – zakomenderował.

Czterech nagich Niemców pomaszerowało we wskazanym kierunku.

Humer się zbliżył i rzucił na śnieg przed Rosjanami cztery zwoje liny.

– Przywiążcie ich do słupów.

Trzej towarzysze spojrzeli na Borię. Schylił się i podniósł wszystkie cztery zwoje, rozdał im po jednym i powiedział, co mają robić. Podeszli do niemieckich żołnierzy, z których każdy stał wyprostowany przed nieokorowanym palem osikowym. Jakiego występku musieli się dopuścić, skoro zasłużyli na taką karę? Owinął szorstką konopną linę wokół torsu jednego z Niemców i przywiązał go do słupa.

– Zaciągać mocno supły – wykrzyknął Humer.

Boria zacisnął silnie pętlę i raz jeszcze owinął szorstkim konopnym włóknem nagą klatkę piersiową mężczyzny. Niemiec nawet się nie skrzywił. Humer przyglądał się trójce pozostałych.

– Co zrobiłeś? – szeptem zadał Niemcowi pytanie Ucho, wykorzystując sposobność.

Ten nie odpowiedział.

Dociągnął mocniej linę.

– Czegoś takiego nie robią nawet nam.

– Przeciwstawienie się barbarzyńcy to honor.

Tak, pomyślał. To prawda.

Humer powrócił. Boria zawiązywał supeł na ostatniej pętli.

– Przejdźcie dalej – polecił esesman.

Wraz z trójką Rosjan stanęli w kopnym śniegu, z dala od ubitej ścieżki. Ucho schował dłonie przed mrozem pod pachami i tupał nogami dla rozgrzewki. W płaszczu czuł się wspaniale. Było mu ciepło po raz pierwszy od czasu, gdy znalazł się w obozie. Wtedy całkowicie pozbawiono go tożsamości, stał się numerem 10 901, który mu wytatuowano na prawym przedramieniu. Na wysokości piersi lewej poły łachmana, który kiedyś był koszulą, naszyto trójkąt. Litera R w środku oznaczała, że był Rosjaninem. Kolor naszywki również miał znaczenie. Czerwony nosili więźniowie polityczni. Zielony – kryminaliści. Żółtą gwiazdę Dawida zarezerwowano dla Żydów. Czerwono-czarny trójkąt był przeznaczony dla jeńców wojennych.

Humer sprawiał wrażenie, jakby na kogoś czekał.

Boria spojrzał w lewą stronę.

Lampy łukowe oświetlały cały plac apelowy aż do głównej bramy. Droga prowadząca do obozu przez kamieniołom tonęła w ciemnościach. Nieoświetlony budynek komendy obozu stał tuż za ogrodzeniem. W tym momencie otwarto główną bramę i na teren obozu wkroczyła samotna postać. Mężczyzna miał na sobie płaszcz do kolan. Jasne spodnie znikały w cholewkach jasnobrązowych oficerek. Nosił oficerską czapkę w jasnym kolorze. Patykowate nogi stawiały zdecydowane kroki, pokaźnym brzuchem mężczyzna torował sobie drogę. W świetle Ucho dostrzegł prosty nos i bystre oczy, które nadawały twarzy szlachetny wyraz.

Rozpoznał go natychmiast.

Ostatni dowódca szwadronu von Richthofena, dowódca Luftwaffe, przewodniczący Reichstagu, premier Prus, przewodniczący Pruskiej Rady Państwa, minister leśnictwa i łowiectwa, przewodniczący Rady Obrony Rzeszy, marszałek Wielkiej Rzeszy Niemieckiej. Drugi po Führerze.

Hermann Góring.

Boria widział go wcześniej raz w życiu. W 1939 roku. W Rzymie. Góring pojawił się wtedy w pretensjonalnym szarym garniturze, opasły kark zdobiła szkarłatna apaszka. Grube paluchy ozdabiały rubiny, w lewą klapę marynarki wpięty był nazistowski orzeł wysadzany brylantami. Przemawiał jeszcze dość powściągliwie, ale już domagał się należnego Niemcom miejsca na ziemi: „Czy wolicie mieć karabiny, czy masło? Czy powinniście importować smalec, czy rudy metali? Będziemy silni, jeśli będziemy gotowi. Masło robi z nas tłuściochów”. Swoją orację zakończył Göring wizją Niemieckiej Rzeszy i Włoszech walczących ramię w ramię. Ucho przypominał sobie, że słuchał go uważnie, ale ta przemowa nie wywarła na nim wrażenia.

– Panowie, ufam, że czujecie się komfortowo – odezwał się marszałek spokojnie do czwórki żołnierzy przywiązanych do słupów.

Żaden z nich nie odpowiedział.

– Co on powiedział, Ucho? – wyszeptał jeden z Rosjan.

– Pokpiwa z nich.

– Zamknijcie pyski – wymamrotał Humer – albo do nich dołączycie.

Göring stanął na wprost czwórki nagich mężczyzn.

– Pytam każdego z was ponownie: czy któryś ma mi coś do powiedzenia?

W odpowiedzi zaświstał tylko wiatr.

Göring podszedł bardzo blisko do jednego z dygocących z zimna Niemców. Do tego, którego przywiązał do słupa Boria.

– Mathias, z pewnością nie chcesz umierać w ten sposób? Jesteś żołnierzem, lojalnym sługą Führera.

– Führer. nie ma z tym… nic wspólnego – odparł żołnierz, szczękając zębami; jego drżące ciało było fioletowe.

– Ale przecież wszystko, co robimy, przysparza mu chwały.

– Właśnie dlatego… wolę umrzeć.

Göring wzruszył ramionami. Zrobił to w taki sposób, jakby miał zdecydować, czy skusić się na jeszcze jeden kawałek ciasta. Dał znak Humerowi. Sierżant przekazał sygnał dwóm strażnikom, którzy przytoczyli dużą beczkę w pobliże czwórki nieszczęśników przywiązanych do słupów. Inny strażnik przyniósł cztery warząchwie i rzucił je na śnieg. Humer spojrzał na Rosjan.

– Nabierzcie wody do chochli i stańcie każdy obok jednego z tych ludzi.

Boria wytłumaczył pozostałej trójce Rosjan, co mają robić. Cztery warząchwie zostały podniesione ze śniegu, potem zanurzone w wodzie.

– Nie wolno uronić ani kropli – ostrzegł Humer.

Ucho starał się, jak mógł, ale porywisty wiatr wytrącił kilka kropel. Nikt na szczęście nie zauważył. Podszedł do Niemca, którego osobiście przywiązał do słupa. Tego, którego nazwano Mathiasem. Göring stanął pośrodku, ściągając czarne skórzane rękawiczki.

– Spójrz, Mathias – powiedział. – Zdejmuję rękawiczki, żeby móc poczuć mróz na skórze tak samo jak ty.

Boria stał wystarczająco blisko, żeby dostrzec na ciężkim srebrnym sygnecie zdobiącym środkowy palec prawej ręki otyłego mężczyzny wygrawerowaną pięść w kształcie kolczugi. Göring wsunął prawą dłoń do kieszeni spodni i wyciągnął kamień. Złocisty niczym miód. Ucho rozpoznał bursztyn. Marszałek obracał go w palcach.

– Co pięć minut będziecie polewani wodą, dopóki któryś z was nie wyjawi mi tego, co chcę wiedzieć. W przeciwnym razie zginiecie. Mnie to nie robi różnicy. Ale pamiętajcie; ten, który powie, będzie żył. Wtedy jego miejsce zajmie jeden z tych nędznych Rosjan, a on otrzyma z powrotem swój płaszcz i będzie mógł polewać więźnia, dopóki ten nie umrze. Wyobraźcie sobie tylko, jaka to frajda. Wystarczy, że powiecie mi to, co pragnę wiedzieć. Może teraz któryś z was zmieni zdanie?

Milczenie.

Göring skinął głową w stronę Humera.

– Gieße es – rozkazał esesman. – Polewajcie.

Boria wykonał polecenie, a pozostała trójka poszła w jego ślady. Woda wsiąknęła w blond czuprynę Mathiasa, potem spłynęła po twarzy i torsie. Ciałem biedaka wstrząsnęły dreszcze. Niemiec nie wydał z siebie żadnego dźwięku oprócz szczękania zębami.

– Chcesz coś powiedzieć? – zapytał ponownie marszałek.

Brak reakcji.

Po pięciu minutach procedura została powtórzona. Dwadzieścia minut później, po kolejnych czterech dawkach lodowatej wody, zaczęła się hipotermia. Göring stał obojętny i obracał w palcach kawałek bursztynu. Zanim upłynęło kolejne pięć minut, podszedł do Mathiasa.

– To śmieszne. Powiedz, gdzie jest ukryty das Bernsteinzimmer, i natychmiast przestaniesz cierpieć. Nie warto za to umierać.

Dygocący z zimna Niemiec hardo spojrzał mu prosto w oczy. Boria niemal się nienawidził za to, że został wspólnikiem Göringa w uśmiercaniu żołnierza.

– Sie sind ein lugnerisches, diebiesches Schwein1 – Mathias zdołał wyrzucić to z siebie jednym tchem. I splunął.

Göring odskoczył do tyłu; plwocina spadła na przód marszałkowskiego szynela. Rozpiął guziki i starł ślinę, potem odciągnął poły płaszcza, odsłaniając perłowoszary mundur z odznaczeniami.

– Jestem twoim marszałkiem. Drugą osobą w hierarchii po naczelnym wodzu. Tylko ja noszę taki mundur. A ty ośmielasz się go opluwać? Powiesz mi, Mathias, to, co chcę wiedzieć, albo zamarzniesz na śmierć. Powoli. Bardzo powoli. I wcale nie będzie to przyjemne.

Żołnierz splunął raz jeszcze. Tym razem wprost na mundur. Göring, ku zaskoczeniu wszystkich, nie zareagował gwałtownie.

– Godna podziwu lojalność, Mathias. Już jej dowiodłeś. Ale jak długo jeszcze wytrzymasz? Pomyśl o sobie. Nie chciałbyś ogrzać się nieco? Zbliżyć się do wielkiego ogniska, owinięty w ciepły i miękki wełniany koc?

Marszałek Trzeciej Rzeszy chwycił nagle Borię i przyciągnął go gwałtownym ruchem tuż przed oblicze spętanego Niemca.

– W tym płaszczu poczułbyś się jak w raju, prawda, Mathias? Zamierzasz pozwolić na to, by temu żałosnemu kozaczynie było ciepło, kiedy ty zamarzasz na śmierć?

Żołnierz nie odpowiedział. Wstrząsały nim dreszcze.

Göring odepchnął Borię.

– Chcesz poczuć odrobinę ciepła, Mathias? – Marszałek rozsunął suwak w rozporku. Gorąca uryna przecięła łukiem powietrze, parując z zetknięciu z chłodem i spływając po gołej skórze; jej żółte ślady odbijały się na białym śniegu. Göring strzepnął z członka resztki moczu i szybko zaciągnął suwak w spodniach.

– Lepiej ci teraz, Mathias?

– Verrötte in der Schweinshölle2.

Boria życzył Göringowi tego samego.

Marszałek Trzeciej Rzeszy skoczył do przodu i wierzchem dłoni uderzył żołnierza mocno w twarz; sygnetem rozdarł mu skórę na policzku. Krew sączyła się cienką strużką.

– Lej! – rozkazał Göring.

Boria znów podszedł do beczki i napełnił warząchew wodą.

Niemiecki żołnierz o imieniu Mathias zaczął krzyczeć:

– Mein Führer! Mein Führer! Mein Führer!

Jego głos stawał się coraz silniejszy. Pozostała trójka skazańców przyłączyła się do niego.

Woda znów się polała.

Göring obserwował to, teraz już z furią obracając bryłkę bursztynu. Dwie godziny później Mathias skonał, przemienił się w sopel lodu. W ciągu następnej godziny z powodu wyziębienia organizmu ostatnie tchnienie wydali trzej pozostali żołnierze. Żaden z nich nie zdradził, gdzie znajduje się Bernsteinzimmer.

Bursztynowa Komnata.

CZĘŚĆ PIERWSZA1

ATLANTA, GEORGIA

WTOREK, 6 MAJA, CZASY WSPÓŁCZESNE, 10.35

Sędzia Rachel Cutler spojrzała znad rogowych oprawek okularów. Adwokat po raz kolejny użył tego zwrotu i tym razem postanowiła mu nie odpuścić.

– Proszę powtórzyć, panie mecenasie?!

– Powiedziałem, że oskarżony wnosi o unieważnienie postępowania sądowego.

– Nie. Wcześniej. Co pan powiedział przedtem?

– Powiedziałem: tak, panie sędzio.

– Nie zauważył pan, mecenasie, że nie jestem mężczyzną?

– Nie ulega to dla mnie wątpliwości, Wysoki Sądzie. I pragnę przeprosić.

– W ciągu tego ranka powiedział pan tak czterokrotnie. Każdorazowo odnotowałam.

Adwokat wzruszył ramionami.

– To przecież taka błaha sprawa. Po co Wysoki Sąd marnuje czas, zapisując moje lapsusy?

Bezczelny szubrawiec pozwolił sobie nawet na uśmiech. Wyprostowała się w fotelu i rzuciła w jego stronę gniewne spojrzenie. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, do czego właściwie zmierza T. Marcus Nettles. I powstrzymała się od dalszych komentarzy.

– Mój klient jest oskarżony o kwalifikowaną napaść, pani sędzio. Jednak Wysoki Sąd zdaje się przykładać większą wagę do moich błędów językowych niż do błędów popełnionych w trakcie policyjnego dochodzenia.

Skierowała wzrok na ławę przysięgłych, potem na oskarżyciela. Zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Fulton był najwyraźniej zadowolony z faktu, że jego oponent sam sobie kopie grób. Było oczywiste, że młody prawnik nie rozumiał, co zamierza Nettles. Ona jednak pojęła to w lot.

– Ma pan absolutną rację, mecenasie. To jest bez znaczenia. Proszę kontynuować.

Usadowiła się wygodniej w fotelu i dostrzegła na twarzy Nettlesa rozdrażnienie. Grymas, jaki pojawia się na twarzy myśliwego, gdy chybi celu.

– A co z moim wnioskiem o unieważnienie procesu? – zapytał adwokat.

– Oddalony. Wróćmy do rzeczy. Niech pan dokończy swoją przemowę.

Rachel obserwowała, jak przewodniczący ławy przysięgłych wstaje z miejsca i odczytuje werdykt uznający winę podsądnego. Posiedzenie ławników trwało zaledwie dwadzieścia minut.

– Wysoki Sądzie – odezwał się Nettles, powstając z miejsca. – Wnoszę o zbadanie zasadności orzeczenia wstępnego przed wydaniem ostatecznego wyroku.

– Oddalam.

– Wnioskuję o zwłokę w ogłoszeniu wyroku.

– Oddalam.

Nettles zrozumiał, że jego intencje zostały rozszyfrowane.

– Wnioskuję o zmianę składu orzekającego.

– Na jakiej podstawie?

– Z powodu stronniczości.

– Wobec czego lub kogo?

– Wobec mnie i mojego klienta.

– Proszę to wyjaśnić.

– Wysoki Sąd kierował się uprzedzeniem.

– Słucham?

– Demonstrował niezadowolenie z nieumyślnego używania przeze mnie zwrotu „panie sędzio”.

– Jeśli sobie dobrze przypominam, mecenasie, przyznałam, że sprawa nie jest istotna.

– Tak. Ale ta wymiana zdań odbyła się w obecności ławy przysięgłych, co mogło mieć negatywny wpływ na jej werdykt.

– Nie przypominam sobie sprzeciwu lub wysunięcia wniosku o unieważnienie procesu z powodu tej rozmowy.

Nettles nie odpowiedział. Spojrzała na zastępcę prokuratora okręgowego.

– Jakie jest stanowisko reprezentanta stanu Georgia?

– Stan Georgia odrzuca ten wniosek. Wysoki Sąd nie był stronniczy.

Z ledwością powstrzymała uśmiech. Młody prawnik wiedział przynajmniej, co powinien odpowiedzieć.

– Wniosek o zmianę składu orzekającego oddalony.

Skierowała wzrok na podsądnego, młodego białego mężczyznę z kręconymi włosami i twarzą pokrytą bliznami po ospie.

– Oskarżony, proszę wstać.

Mężczyzna się podniósł.

– Barry King, został pan uznany za winnego napaści. Wobec tego tutejszy sąd przekazuje pana do dyspozycji Departamentu Resocjalizacji na okres dwudziestu lat. Strażnik sądowy odprowadzi podsądnego do aresztu.

Wstała z fotela i ruszyła w kierunku dębowych drzwi prowadzących do jej gabinetu.

– Panie Nettles, czy mogę pana prosić na chwilę?

Zastępca prokuratora okręgowego również zmierzał w jej stronę.

– Chcę porozmawiać na osobności.

Nettles zostawił swojego klienta, któremu właśnie zakładano kajdanki, i podążył za nią do gabinetu.

– Proszę zamknąć drzwi.

Rozsunęła suwak w todze, ale jej nie zdjęła. Stanęła za biurkiem.

– Sprytna sztuczka, mecenasie.

– Która?

– Ta wcześniejsza, kiedy usiłował pan wyprowadzić mnie z równowagi, zwracając się do mnie „panie sędzio”. Naraził pan swój tyłek, podejmując poronioną próbę obrony i licząc na to, że moje wzburzenie uzasadni wniosek o unieważnienie postępowania.

Adwokat wzruszył ramionami.

– Człowiek robi wszystko, co może.

– Pańską powinnością jest okazywanie szacunku sądowi, nie zaś zwracanie się do sędziego w spódnicy per „panie sędzio”. Użył pan tego zwrotu kilkakrotnie i z premedytacją.

– Dopiero co skazała pani mojego klienta na dwadzieścia lat więzienia, nie dopuszczając do wysłuchania zeznań przed ogłoszeniem wstępnego werdyktu. Jeśli nie uznamy tego za stronniczość, to co wobec tego jest stronniczością?

Rachel usiadła, nie proponując mecenasowi zajęcia krzesła.

– Nie potrzebowałam wysłuchiwać zeznań. Dwa lata temu skazałam Kinga za pobicie. Na sześć miesięcy z zawieszeniem na pół roku. Pamiętam to. Tym razem sięgnął po kij baseballowy i rozłupał czaszkę ofiary. Wyczerpał w ten sposób moją i tak już nadszarpniętą cierpliwość.

– Powinna pani sama zrezygnować z sądzenia tej sprawy. Wcześniejsze informacje wpłynęły na brak obiektywizmu w tej sprawie.

– Czyżby? Wysłuchanie zeznań, którego domaga się pan tak hałaśliwie, ujawniłoby tak czy inaczej wszystkie te fakty. Zaoszczędziłam panu jedynie fatygi oczekiwania na to, co było nieuniknione.

– Ty pieprzona suko!

– Będzie to pana kosztować sto dolarów. Płatne od ręki. Oraz drugie sto dolarów za numery, których dopuścił się pan na sali sądowej.

– Mam prawo do złożenia zeznań, zanim skaże mnie pani za obrazę sądu.

– To prawda. Ale pan wcale tego nie chce. Nie wpłynie to w żaden sposób na wizerunek męskiego szowinisty, jakim okazał się pan w trakcie postępowania sądowego.

Adwokat nic nie odpowiedział, ona zaś czuła, że wzbiera w niej fala złości. Nettles, przysadzisty mężczyzna z obwisłymi policzkami, miał reputację konserwatysty; z pewnością nie nawykł do wykonywania poleceń kobiety.

– I za każdym razem, kiedy w moim sądzie pojawi się pana wielka dupa, będzie to pana kosztować sto dolarów.

Mecenas podszedł do biurka i wyjął zwitek pieniędzy, wyciągnął z niego dwie studolarówki, nowiutkie banknoty z wizerunkiem zapuchniętego Bena Franklina. Położył je ze złością na blacie, a potem rozwinął jeszcze trzy banknoty.

– Pierdol się.

Jeden banknot opadł na biurko.

– Pierdol się.

Drugi banknot opadł na biurko.

– Pierdol się.

Trzeci Benjamin Franklin sfrunął na podłogę.

2

Rachel zapięła togę i wkroczyła z powrotem do sali sądowej; weszła po trzech stopniach na dębowe podium, które od czterech lat było miejscem jej pracy. Zegar na przeciwległej ścianie wskazywał 13.45. Zastanawiała się, jak długo jeszcze będzie piastować stanowisko sędziego. Był to rok wyborów, zgłaszanie kandydatur zakończyło się przed dwoma tygodniami. W lipcowych prawyborach musi stawić czoło dwóm rywalom. Plotkowano, że ludzie ubiegają się o to stanowisko, ale w piątek na dziesięć minut przed zamknięciem listy nie zgłosił się żaden chętny z kaucją blisko czterech tysięcy dolarów, gwarantującą uczestnictwo w wyborach. Teraz jednak te wybory bez konkurentów oznaczały długie i ciężkie lato wypełnione zbiórkami pieniędzy i przemówieniami. Ani jedno, ani drugie nie napawało jej radością.

W tej chwili najmniej potrzebowała dodatkowych stresów i zmartwień. Rejestr spraw w toku, już i tak nieźle wypełniony, co dzień przynosił nowe. Dzisiejszy harmonogram był jednak nieco mniej napięty z uwagi na szybki werdykt w sprawie stanu Georgia przeciwko Barry emu Kingowi. Obrady ławy przysięgłych trwające krócej niż pół godziny odbiegały od standardu, a teatralne sztuczki T. Marcusa Nettlesa najwyraźniej nie wywarły wrażenia na ławnikach.

Mając wolne popołudnie, postanowiła zająć się niezakończonymi orzeczeniem sprawami, które nagromadziły się w ostatnich dwóch tygodniach w procesach z udziałem ławy przysięgłych. Czas poświęcony na posiedzenia sądowe okazał się efektywny. Cztery wyroki skazujące, sześć przypadków dobrowolnego przyznania się do winy wraz z ugodą oraz jedno uniewinnienie. Jedenaście procesów w sprawach karnych w toku pozwalało na nowe sprawy, które, jak poinformowała ją sekretarka, sądowy asesor przyniesie jutro rano.

„Fulton County Daily Report” publikował corocznie statystyki dotyczące pracy sędziów lokalnego sądu okręgowego. W ciągu ostatnich trzech lat plasowała się zawsze blisko czołówki, skreślając sprawy z wokandy szybciej niż większość jej kolegów w togach, przy czym odsetek apelacji dla niej niekorzystnych, uwzględnionych przez sądy wyższej instancji, wynosił zaledwie dwa procent. Wydawanie w dziewiędziesięciu ośmiu procentach słusznych orzeczeń w sądzie pierwszej instancji sprawiało jej niekłamaną satysfakcję.

Usiadła za sędziowskim stołem i rozpoczęła się popołudniowa parada. Prawnicy wchodzili i wychodzili w pośpiechu, petenci czekali niecierpliwie na ostatnią rozprawę rozwodową lub podpis sędziego, inni – na rozstrzygnięcie wniosków cywilnych w postępowaniu sądowym. W sumie blisko czterdzieści różnych spraw. Gdy ponownie spojrzała na zegar, była godzina 16.15, a na wokandzie pozostały jedynie dwie rozprawy. Pierwsza dotyczyła adopcji i należała do tych, które lubiła najbardziej. W ostatnim postępowaniu tego dnia chodziło o zmianę nazwiska; powód występował bez pełnomocnika. Z rozmysłem umieściła tę sprawę na samym końcu, mając nadzieję, że sala już opustoszeje.

Pisarz sądowy podał jej dokumenty.

Spojrzała w dół na starszego mężczyznę w tweedowej beżowej marynarce oraz jasnobrązowych spodniach, który stał przed stołem obrony.

– Proszę podać pełne nazwisko.

– Karl Bates – w jego zmęczonym głosie dało się słyszeć wschodnioeuropejski akcent.

– Jak długo mieszka pan w hrabstwie Fulton?

– Od trzydziestu dziewięciu lat.

– Czy urodził się pan w tym kraju?

– Nie. Pochodzę z Białorusi.

– I ma pan obywatelstwo amerykańskie?

Mężczyzna przytaknął.

– Jestem starym człowiekiem. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Spędziłem tu prawie połowę życia.

Ostatnie pytanie i odpowiedź nie miały związku z meritum sprawy, ale żaden z sekretarzy i sądowych protokolantów nie odezwał się ani słowem. Na ich twarzach rysowało się zrozumienie.

– Moi rodzice, bracia, siostry… wszyscy zostali wymordowani przez nazistów. Wielu zmarło na Białorusi. Byliśmy Białorusinami. Bardzo dumnymi. Niewielu nas zostało, kiedy Sowieci po wojnie zaanektowali naszą ojczyznę. Stalin okazał się gorszy od Hitlera. Był szaleńcem. Rzeźnikiem. Kiedy był u władzy, nie miałem tam już nic do roboty, opuściłem więc ojczyznę. Ten kraj jest ziemią obiecaną, nieprawdaż?

– Czy był pan obywatelem rosyjskim?

– Tak naprawdę powinno się powiedzieć „obywatelem radzieckim” – poprawił i pokręcił głową. – Ale nigdy nie uważałem się za Sowieta.

– Czy był pan żołnierzem w czasie wojny?

– Zostałem przymusowo wcielony do armii. W Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, jak nazywał ją Stalin. Byłem porucznikiem. Dostałem się do niewoli i trafiłem do Mauthausen. Spędziłem szesnaście miesięcy w obozie koncentracyjnym.

– Jaki zawód wykonywał pan po przybyciu tu na stałe?

– Byłem jubilerem.

– Złożył pan do sądu wniosek o zmianę nazwiska. Z jakiego powodu pragnie pan nazywać się Karol Boria?

– To nazwisko nosiłem od urodzenia. Ojciec dał mi imię Karol. Oznacza to „człowieka o silnej woli”. Byłem najmłodszy z szóstki dzieci; omal nie umarłem w czasie narodzin. Kiedy przyjechałem do tego kraju, byłem zdania, że muszę ukrywać własną tożsamość. W Związku Sowieckim pracowałem dla rządowej komisji. Nienawidziłem komunistów, którzy zrujnowali moją ojczyznę, i mówiłem o tym głośno.

Stalin wysłał wielu moich rodaków do syberyjskich łagrów. Sądziłem, że będą mścić się na moich krewnych. W tamtym czasie wyjeżdżali tylko nieliczni. Ale umrzeć chciałbym pod własnym nazwiskiem.

– Jest pan chory?

– Nie. Ale zastanawiam się, jak długo jeszcze moje zmęczone ciało pozostanie na chodzie.

Obrzuciła wzrokiem stojącego przed nią starego człowieka: sylwetka pochylona, ale wciąż okazała. Głęboko osadzone oczy wydawały się nieprzeniknione, czupryna pobielała niczym śnieg, głos brzmiał chropawo i tajemniczo.

– Wygląda pan doskonale jak na swoje lata. – Karol Bates się uśmiechnął. – Czy wnioskowana zmiana wiąże się z popełnioną defraudacją, chęcią uniknięcia oskarżenia lub ukrycia się przed wierzycielami?

– W żadnym wypadku.

– W takim razie pański wniosek zostaje rozpatrzony pozytywnie. Znów będzie pan nosił nazwisko Karol Boria.

Podpisała sądowy nakaz dołączony do wniosku i przekazała dokumenty sekretarce. Zeszła z podestu i zbliżyła się do starego człowieka. Po jego policzkach z kilkudniowym zarostem spływały łzy. Oczy miał przekrwione. Rachel objęła go ramionami i przytuliła mocno.

– Kocham cię, tato – powiedziała cichym głosem.

3

16.50

Paul Cutler powstał z dębowego krzesła i zwrócił się do sądu, czując, że powoli traci cierpliwość.

– Wysoki Sądzie, mój klient nie kwestionuje jakości usługi wyświadczonej przez powoda. Podważamy wyłącznie kwotę, jaką powód usiłuje wyłudzić. Dwanaście tysięcy trzysta dolarów to bardzo wysoka suma za pomalowanie domu.

– To duży dom – oświadczył adwokat wierzyciela.

– Spodziewam się – dorzucił sędzia prowadzący postępowanie spadkowe.

– Jego powierzchnia wynosi niecałe dwieście metrów kwadratowych. To nic nadzwyczajnego. Robota również była rutynowa. Wykonawca nie powinien żądać tak wygórowanego wynagrodzenia.

– Panie sędzio, zmarły zlecił mojemu klientowi pomalowanie całego domu i z tego zlecenia mój klient się wywiązał.

– Panie sędzio, powód wykorzystał brak rozeznania siedemdziesięciosześcioletniego starca. Nie wyświadczył usługi wartej dwanaście tysięcy trzysta dolarów.

– Zmarły obiecał mojemu klientowi specjalną premię, jeśli skończy malowanie w ciągu tygodnia. I tak się stało.

Paul nie mógł uwierzyć, że prawnik bez żenady uważa te roszczenia za słuszne.

– To bardzo wygodne, zwłaszcza, że jedyną osobą, która mogłaby zaprzeczyć złożeniu takiej obietnicy, jest zmarły. Nasza kancelaria jest wymienionym z testamencie wykonawcą ostatniej woli zmarłego i nie możemy z czystym sumieniem zapłacić rachunku opiewającego na taką kwotę.

– Czy zamierza pan wytoczyć proces w tej sprawie? – sędzia, którego twarz pokrywały zmarszczki, skierował pytanie do strony przeciwnej.

Adwokat wierzyciela pochylił się i szeptał coś na ucho malarzowi pokojowemu; młody mężczyzna w jasnobrązowym garniturze i krawacie był najwyraźniej niezadowolony.

– Nie, panie sędzio. Proponujemy ugodę. Siedem tysięcy pięćset dolarów.

Paul nie wahał się ani chwili.

– Tysiąc dwieście pięćdziesiąt. I ani grosza więcej. Wynajęliśmy innego malarza, by ocenił wykonaną pracę. Z tego, co powiedział, wynika niezbicie, że mamy do czynienia z ewidentnie tandetnym wykonaniem. Ponadto farba najprawdopodobniej została rozcieńczona. Jeśli chodzi o nasze stanowisko, gotowi jesteśmy oddać sprawę pod orzecznictwo ławy przysięgłych – przerwał i spojrzał na swego oponenta. – Za godzinę spędzoną na tej potyczce otrzymuję dwieście dwadzieścia dolarów. Mecenasie, niech pan nie marnuje mojego czasu.

Adwokat strony wnoszącej pozew nawet nie skonsultował się ze swoim klientem.

– Nie dysponujemy środkami, które pozwoliłby nam wytoczyć proces w tej sprawie, a zatem, nie mając innego wyjścia, przyjmujemy ofertę wykonawcy ostatniej woli.

„Akurat. Cholerny, przeklęty szalbierz” – zbierając papiery, wymamrotał Paul do siebie, na tyle jednak głośno, by słowa te dobiegły do uszu adwersarza.

– Proszę wystawić polecenie wypłaty, panie Cutler – nakazał sędzia.

Paul opuścił pospiesznie salę rozpraw i ruszył w kierunku Wydziału Spadków urzędu hrabstwa Fulton. Dzieliły go zaledwie trzy kondygnacje od siedziby Sądu Okręgowego, ale czuł się, jakby szedł na drugi koniec świata. Nie zajmował się głośnymi morderstwami, nie prowadził sensacyjnych procesów sądowych ani zawiłych spraw rozwodowych. Testamenty, fundusze powiernicze oraz kuratela prawna – do tego ograniczała się jego praktyka. Przyziemne i nużące sprawy, materiał dowodowy bazujący zazwyczaj na zawodnej pamięci i opowieściach krewnych i świadków, zarówno tych prawdziwych, jak i podstawionych. Ostatni kodeks stanowy, w którego tworzeniu Paul także uczestniczył, dopuszczał powołanie ławy przysięgłych w pewnych sprawach, w niektórych przypadkach ograniczając stronie pozywającej liczbę spraw do jednej. Jednakże ten obszar wymiaru sprawiedliwości był zdominowany przez ekipę starszych sędziów, którzy kiedyś też byli adwokatami i przemierzali te same korytarze z listami zawierającymi zapis ostatniej woli.

Od czasu, gdy Uniwersytet Stanowy w Georgii ekspediował go w świat z tytułem doktora praw, zajmował się urzędowym zatwierdzaniem testamentów. Nie rozpoczął studiów prawniczych od razu po szkole średniej: jego podanie odrzuciły w sumie dwadzieścia dwie szkoły, w których je złożył. Ojciec był tym przybity. Przez trzy lata Paul pracował w Georgia Citizens Bank w dziale spraw spadkowych i funduszy powierniczych. Był ceniony jako bardzo skrupulatny urzędnik, a zdobyte doświadczenie dało mu asumpt do ponownego złożenia papierów na uczelni. Ostatecznie jego podanie rozpatrzyły pozytywnie trzy wydziały prawnicze, a trzyletnia praktyka na urzędniczym stołku przesądziła o zatrudnieniu go w kancelarii Pridgen & Woodworth tuż po obronie dyplomu. Minęło od tego czasu trzynaście lat; stał się posiadającym udziały partnerem w firmie, najwyżej cenionym specjalistą w sprawach spadkowych i funduszach powierniczych oraz drugim w kolejności do zyskania statusu pełnego wspólnika; dzierżył też w swych dłoniach zarządzanie własnym działem.

Skierował się ku podwójnym drzwiom na końcu korytarza.

Dzisiejszy dzień był gorączkowy. Pozew malarza został wpisany na wokandę ponad tydzień temu, ale tuż po lunchu do jego biura zadzwonił prawnik innego wierzyciela z wnioskiem o pospieszne rozpatrzenie już przygotowanego pozwu. Pierwotnie rozprawę zaplanowano na 16.30, jednak prawnik powoda się nie pojawił. Paul przeszedł więc do sąsiedniej sali rozpraw, by zająć się wypełnianiem wniosku dotyczącego usiłowania kradzieży ze strony malarza. Otworzył gwałtownie drzwi i stanął w środkowym przejściu w opustoszałej teraz sali.

– Nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z Marcusem Nettlesem? – zwrócił się do sekretarki siedzącej w drugim końcu pomieszczenia.

Na twarzy kobiety zagościł uśmiech.

– Jasne, że wiem.

– Dochodzi piąta. Gdzie on jest?

– W biurze szeryfa. Słyszałam, że zamknęli go w areszcie.

Upuścił teczkę na dębowe biurko.

– Stroisz sobie żarty.

– Skądże. Twoja eksżona wpakowała go tam dzisiaj rano.

– Rachel?

Sekretarka przytaknęła.

– Za obraźliwe słowa, które wypowiedział w jej gabinecie. Zapłacił trzysta dolarów, a potem trzykrotnie powiedział jej bez ogródek, co ma robić z tyłkiem.

Drzwi sali sądowej otworzyły się i do środka wtoczył się T. Marcus Nettles. Jego beżowy garnitur od Neimana Marcusa sprawiał wrażenie pomiętego, krawat od Gucciego zwisał krzywo, włoskie mokasyny był brudne.

– Nareszcie, Marcus. Co się stało?

– Ta suka, którą kiedyś nieopatrznie poślubiłeś, wsadziła mnie do pierdla i trzymała tam od rana – jego baryton przeszedł w pisk. – Powiedz mi jedno, Paul, czy ona jest rzeczywiście kobietą, czy też ta hybryda ma jaja między swoimi długimi nogami?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w końcu puścił te słowa mimo uszu.

– Nakopała mi do dupy w obecności ławy przysięgłych tylko za to, że zwróciłem się do niej per „panie sędzio”…

– Podobno aż cztery razy – wtrąciła sekretarka.

– Cóż, być może. Zgłosiłem wniosek o unieważnienie postępowania procesowego, który powinna przyjąć, a ona skazała mojego klienta na dwadzieścia lat, nie wysłuchując nawet zeznań świadków. Potem postanowiła dać mi lekcję etyki. Na cholerę mi takie gówno? Zwłaszcza ze strony suki o zgrabnej dupie. Mogę ci teraz powiedzieć, że wyłożę kasę na wsparcie jej przeciwników. Naprawdę dużą kasę. W drugi wtorek lipca zamierzam pozbyć się tego problemu.

Paul doszedł do wniosku, że wysłuchał już dostatecznie dużo.

– Zamierzasz zaskarżyć jej decyzję?

Nettles położył swoją aktówkę na stole.

– Dlaczego nie? Pogodziłem się z nawet z faktem, że spędzę w celi całą noc. Wygląda na to, że ta kurwa ma jednak serce.

– Dość już tego, Marcus – przerwał Paul, głosem bardziej szorstkim niż zamierzał.

Oczy Nettlesa się zwęziły, jego wściekły wzrok przenikał go na wylot; starał się czytać w myślach Paula.

– Cholera, ona jeszcze nie jest ci obojętna! Jesteś rozwiedziony… od ilu to?… od trzech lat? Co miesiąc pewnie zabiera ci lwią część wypłaty na utrzymanie dzieci.

Nie odpowiedział.

– Niech mnie diabli – dziwił się Nettles. – Ty wciąż coś do niej czujesz, przyznaj się!

– Możemy wrócić do sprawy?

– Ten sukinsyn naprawdę coś do niej czuje. – Jego reakcja utwierdziła Nettlesa w podejrzeniu. Pokręcił z niedowierzaniem swoją wielką głową.

Paul skierował się do drugiego stolika, przygotowując się do rozprawy. Sekretarka wstała z krzesła i wyszła, by poprosić na salę sędziego. Był zadowolony, że wyszła. W sądowym gmachu plotki rozchodziły się z szybkością błyskawicy.

Nettles usadowił na fotelu swą okrągłą sylwetkę.

– Paul, mój chłopcze, posłuchaj rady faceta, który sparzył się już pięć razy. Kiedy się którejś wreszcie pozbędziesz, niech tak pozostanie.

4

17.50

Karol Boria skręcił na własny podjazd i zaparkował oldsmobilea. Mając osiemdziesiąt jeden lat, należał do nielicznych, którym nie zabroniono prowadzić samochodu. Wzrok miał zadziwiająco ostry, a koordynacja ruchowa, chociaż chodzenie sprawiało mu trudność, była zdaniem władz stanowych dostatecznie dobra, by wznowić jego prawo jazdy. Nie jeździł wiele ani daleko. Robił wypady do sklepu spożywczego, od czasu do czasu podjeżdżał do pasażu handlowego oraz odwiedzał Rachel co najmniej dwa razy w tygodniu. Dzisiaj przejechał zaledwie cztery mile do stacji kolejki miejskiej MARTA i stamtąd pociągiem do centrum, w pobliże gmachu sądu, w którym miała odbyć się rozprawa związana ze zmianą nazwiska.

Od blisko czterdziestu lat mieszkał w północno-wschodniej części hrabstwa Fulton, zanim jeszcze Atlanta zaczęła rozbudowywać się w kierunku północnym. Wzgórza z czerwonej gliny sięgające aż po koryto pobliskiej rzeki Chattahoochee, kiedyś porośnięte lasami, teraz przejęli handlowcy i usługodawcy albo pobudowano na nich ekskluzywne osiedla mieszkaniowe, apartamentowce, a przede wszystkim ulice. Wokół niego mieszkały i pracowały miliony ludzi, a Atlanta zyskała status metropolii oraz „gospodarza Olimpiady”.

Wolnym krokiem wyszedł na ulicę, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś w skrzynce na listy stojącej przy krawężniku. Wieczór był nadzwyczaj ciepły jak na maj, co było dobrodziejstwem dla jego artretycznych stawów, które wyczuwały zawsze nadejście jesieni i darzyły szczerą nienawiścią zimę. Ruszył z powrotem ku domowi i zauważył, że okapy wymagają malowania.

Ziemię, której był posiadaczem, sprzedał dwadzieścia cztery lata temu, zgarniając dostatecznie dużo pieniędzy, by za nowy dom zapłacić gotówką. To osiedle było wtedy jednym z nowszych; teraz ulicę ocieniały baldachimy drzew liczących już ćwierć wieku. Jego ukochana żona Maya zmarła dwa lata po ukończeniu domu. Choroba nowotworowa zabrała ją bardzo szybko. Za szybko. Ledwo zdążył się z nią pożegnać. Rachel miała wtedy czternaście lat i zniosła to dzielnie, on skończył pięćdziesiąt siedem i nie mógł się pogodzić z jej śmiercią. Perspektywa samotnej starości budziła w nim trwogę. Jednak Rachel zawsze go wspierała. To szczęście mieć taką córkę. Była jedynaczką.

Wszedł do domu, wlokąc się noga za nogą. Nie upłynęło więcej niż kilka minut, gdy tylne drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadło dwoje jego wnucząt. Dzieciaki nigdy nie pukały, on zaś nigdy nie zamykał drzwi. Brent miał siedem lat, Marla o rok mniej. Oboje przytulili się do niego. W ślad za nimi weszła Rachel.

– Dziadku, dziadku, gdzie jest Lucy? – zapytała Marla.

– Śpi na swoim legowisku. A gdzieżby?

Kotka przywędrowała na jego podwórze przed czterema laty i postanowiła zostać tu na zawsze.

Dzieciaki rzuciły się pędem ku frontowi domu.

Rachel otworzyła lodówkę i znalazła w niej dzbanek herbaty.

– Rozczuliłeś się trochę w sądzie.

– Wiem, że powiedziałem zbyt wiele. Ale moje myśli pobiegły ku ojcu. Żałuję, że go nie znałaś. Codziennie pracował w polu. Był bardzo oddany carowi. Do samego końca. Nienawidził komunistów – powiedział i zamilkł na chwilę. – Przyszło mi na myśl, że nawet nie mam jego fotografii.

– Ale znów nosisz jego nazwisko.

– I za to właśnie pragnę ci podziękować, moja kochana. Dowiedziałaś się, gdzie podział się Paul?

– Moja sekretarka to sprawdziła. Miał sprawę w sądzie spadkowym i nie mógł się wyrwać.

– Jak mu się wiedzie?

Wypiła łyk herbaty.

– Chyba nieźle.

Obserwował twarz córki. Tak bardzo przypominała swoją matkę. Perłowobiała cera, falujące kasztanowe włosy i bystre brązowe oczy silnej kobiety. Była inteligentna. Być może zbyt inteligentna, by mogło jej to wyjść na dobre.

– A ty jak sobie radzisz? – zapytał.

– Jakoś sobie daję radę. Jak zawsze.

– Jesteś tego pewna, córko?

Ostatnio zauważył w niej pewne zmiany. Uciekała spojrzeniem, zachowywała się z dystansem i stała się pobudliwa. Te przejawy braku życiowego celu go niepokoiły.

– Nie martw się o mnie, tato. Wszystko się ułoży.

– Wciąż żadnych kandydatów do ręki?

Wiedział, że od chwili rozwodu przed trzema laty w jej życiu nie ma mężczyzn.

– A czy ja mam na to czas? Zajmuję się wyłącznie pracą oraz opiekuję się tą dwójką. Nie wspominając o tobie.

Musiał to powiedzieć.

– Martwię się o ciebie.

– Niepotrzebnie.

Jednak uciekła gdzieś oczami, odpowiadając. Być może sama nie była tego pewna.

– Zycie w pojedynkę nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Udała, że nie rozumie, co ojciec ma na myśli.

– Nie jesteś sam.

– Nie mówię o sobie, wiesz o tym.

Podeszła do zlewu i wypłukała szklankę. Postanowił nie naciskać; sięgnął ręką do telewizora i nacisnął włącznik. Odbiornik ustawiony był nadal na stację CNN Headline News, tak jak rano. Ściszył dźwięk i poczuł, że musi to powiedzieć.

– Rozwód nie był ci potrzebny.

Rzuciła w jego stronę jedno z tych swoich spojrzeń.

– Znowu zamierzasz mi zrobić wykład.

– Postaraj się poskromić dumę. Powinnaś spróbować jeszcze raz.

– Paul tego nie chce.

Patrzyli sobie prosto w oczy.

– Oboje jesteście zbyt dumni. Pomyśl o moich wnukach.

– Pomyślałam, kiedy brałam rozwód. Ciągle ze sobą walczyliśmy. Wiesz o tym.

Pokręcił z dezaprobatą głową.

– Uparta jak matka.

A może córka była taka jak on? Trudno powiedzieć.

Rachel wytarła ręce w ścierkę do naczyń.

– Paul przyjedzie tu koło siódmej po dzieci i zawiezie je do domu.

– Gdzie się wybierasz?

– Zbiórka funduszy na kampanię wyborczą. Szykuje się ciężkie lato i wcale mnie to nie cieszy.

Spojrzał na ekran telewizora, na którym pokazywano górskie pasmo ze stromymi stokami i skalistą granią. Natychmiast rozpoznał ten widok. Przeczytał napis na dole ekranu: STOD, NIEMCY. Podkręcił głośność.

– Przedsiębiorca budowlany i milioner Wayland McKoy jest zdania, że w tej części Niemiec wciąż są ukryte skarby nazistów. Jego wyprawa w góry Harzu na obszarze byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej rozpoczyna się w przyszłym tygodniu. Tereny te zostały udostępnione poszukiwaczom dopiero niedawno, dzięki obaleniu komunizmu i ponownemu zjednoczeniu wschodnich oraz zachodnich Niemiec.

5

Boria odczekał następne pół godziny z nadzieją, że w kolejnej edycji serwisu informacyjnego zostanie powtórzona ta sama historia. I rzeczywiście. Pod koniec skrótu wiadomości emitowanego o szóstej po południu pojawiła się ponownie relacja na temat prowadzonych w górach Harzu przez Waylanda McKoya poszukiwań skarbów zagrabionych przez nazistów.

Dwadzieścia minut później, kiedy pojawił się Paul, nadal o tym rozmyślał. Siedział w salonie nad rozłożoną na stoliku do kawy mapą Niemiec. Kupił ją kilka lat wcześniej w pasażu handlowym zamiast starego egzemplarza wydanego przez National Geographic, który służył mu przez kilka ostatnich dziesięcioleci.

– Gdzie są dzieci? – zapytał Paul.

– Podlewają ogródek.

– Jesteś pewien, że nie zniszczą ci roślin?

Karol się uśmiechnął.

– Ostatnio było sucho. Podlewanie na pewno im nie zaszkodzi.

Paul klapnął na fotel, rozluźnił krawat i rozpiął koszulę pod szyją.

– Czy twoja córka się pochwaliła, że dziś rano wsadziła do aresztu prawnika?

Nie podniósł wzroku znad mapy.

– Zasłużył na to?

– Prawdopodobnie. Ale ona ubiega się o ponowny wybór, a to nie jest gość, który pozwoli sobą pomiatać. Jej temperament któregoś dnia ściągnie na nią prawdziwe kłopoty.

Tym razem spojrzał na byłego zięcia.

– Zupełnie jak Maya. Wpada w szał w mgnieniu oka.

– I nie słucha zupełnie, co mówią inni.

– To również odziedziczyła po matce.

Paul się uśmiechnął.

– Założę się, że tak – odparł. Wskazał gestem na mapę. – Co robisz?

– Sprawdzam coś. W wiadomościach CNN usłyszałem, że jakiś facet zamierza szukać cennych dzieł sztuki wciąż ukrytych w górach Harzu.

– W dzisiejszym numerze „USA Today” opublikowano artykuł na ten temat. Też zwrócił moją uwagę. Jakiś facet z Karoliny Północnej, chyba McKoy Można by pomyśleć, że ludzie dali sobie już spokój ze skarbem nazistów Pięćdziesiąt lat to sporo czasu dla płócien liczących ich trzysta kilkadziesiąt i butwiejących w zawilgoconej, zamkniętej grocie. Uważałbym za prawdziwy cud, gdyby się okazało, że nie spleśniały

Zmarszczył czoło.

– To, co wartościowe, zostało już odnalezione lub jest stracone po wsze czasy. Sądzę, że powinieneś zdawać sobie z tego sprawę.

Przytaknął.

– Odrobina doświadczenia z tamtych czasów, zgoda – odparł, usiłując nie okazywać zbyt żywego zainteresowania, choć w środku w nim wrzało. – Możesz kupić mi egzemplarz tej gazety z USA w tytule?

– Nie muszę kupować. Mam w samochodzie. Zaraz ci przyniosę.

Paul wyszedł frontowymi drzwiami, a w tym samym momencie tylne drzwi się otworzyły i do salonu wpadła dwójka dzieci.

– Wasz tata tutaj jest – powiedział Boria.

Paul wrócił, dał mu gazetę, a następnie zwrócił się do dzieci.

– Zatopiliście pomidory?

Dziewczynka zachichotała.

– Nie, tato – odparła i szarpnęła Paula za rękę. – Chodź obejrzeć warzywa dziadka.

Paul spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Zaraz wracam. Artykuł jest na stronie czwartej albo piątej.

Karol odczekał, aż wyjdą przez kuchnię, potem odszukał reportaż i zaczął czytać z zapartym tchem:

NIEMIECKIE SKARBYWCIĄŻ CZEKAJĄ?

Fran Downing, kronikarz wyprawy

Upłynęły pięćdziesiąt dwa lata od czasu, gdy nazistowskie konwoje przemierzały góry Harzu i znikały w tunelach wykopanych jakby specjalnie po to, by ukryć w nich dzieła sztuki oraz inne cenne zdobycze Trzeciej Rzeszy. Początkowo jaskinie wykorzystywano jako miejsce produkcji broni oraz magazyny amunicji. Jednak w ostatnich dniach drugiej wojny światowej stały się one idealnymi kryjówkami wojennych łupów i narodowych skarbów.

Dwa lata temu Wayland McKoy poprowadził wyprawę do jaskiń Heimkehl w okolicach Uftrugen w Niemczech w poszukiwaniu dwóch kolejowych wagonów zakopanych pod tysiącami ton gipsu. Odnalazł wagony, a w nich kilka arcydzieł dawnych malarzy, za które rządy Francji i Holandii wypłaciły mu pokaźną premię tytułem znaleźnego.

Tym razem McKoy, przedsiębiorca budowlany z Karoliny Północnej, handlarz nieruchomościami i poszukiwacz skarbów, miał nadzieję na większą zdobycz. Brał udział w sześciu poprzednich ekspedycjach i oczekiwał, że ta, która rozpoczyna się w przyszłym tygodniu, przyniesie mu największe trofea.

– Proszę sobie wyobrazić. Jest rok 1945. Z jednej strony nadciągają Rosjanie, z drugiej Amerykanie. Jest pan kustoszem Muzeum Narodowego w Berlinie, przepełnionego zbiorami zrabowanymi we wszystkich okupowanych krajach. Zostało panu zaledwie kilka godzin. Co załaduje pan na wagony, żeby wywieźć z miasta? Oczywiście, dzieła najbardziej wartościowe.

McKoy opowiada o losach jednego z takich pociągów, który opuścił Berlin w ostatnich dniach drugiej wojny światowej i skierował się na południe, w stronę centralnych Niemiec i gór Harzu. Nie zachowały się żadne dokumenty stwierdzające, dokąd skierowano skład, ale poszukiwacz ma nadzieję, że ładunek leży w którejś z jaskiń odkrytych przezeń ostatniej jesieni. Rozmowy przeprowadzone z krewnymi niemieckich żołnierzy, którzy pomagali załadować pociąg, przekonały go o słuszności tych przypuszczeń. Na początku tego roku McKoy posłużył się radarem, by spenetrować wnętrze ziemi i określić położenie dalszych podziemnych komór.

– Tam coś jest – twierdzi McKoy. – Z pewnością jest to dość duże, by mogło się okazać wagonami towarowymi lub skrzyniami magazynowymi.

McKoy zdołał już uzyskać od niemieckich władz pozwolenie na prace wykopaliskowe. Za szczególnie ekscytujący uważa fakt, że, wedle jego wiedzy, nikt przedtem nie przeszukiwał tych miejsc. Przez dziesięciolecia obszary te należały do Niemiec Wschodnich i były niedostępne dla poszukiwaczy. Obecne niemieckie prawo zezwala, by McKoy zachował niewielką część znaleziska: tę, do której nie zgłoszą roszczeń prawowici właściciele. Jednak to go nie zraża.

– Diabeł jeden wie, być może pod skalnymi zwałami odnajdziemy Bursztynową Komnatę.

Prace wykopaliskowe będą trudne i mozolne. Podziemne świdry i buldożery mogą uszkodzić skarby, a zatem McKoy będzie zmuszony wiercić otwory w skale i trawić ją chemicznie.

– Jest to sposób powolny i niebezpieczny, ale wart zachodu – twierdzi poszukiwacz. – Wykorzystując pracę przymusowych robotników, naziści wydrążyli setki jaskiń, w których ukrywali amunicję przed alianckimi bombowcami. Nawet tunele, w których przechowywano dzieła sztuki, zostały zaminowane. Szkopuł w tym, by znaleźć właściwą jaskinię oraz dostać się do wnętrza, nie naruszając jej.

Sprzęt McKoya, brygada złożona z siedmiu robotników oraz ekipa telewizyjna przebywają już w Niemczech. On sam zamierza udać się tam w najbliższy weekend. Koszty – blisko milion dolarów – zostały pokryte z funduszy wniesionych przez prywatnych inwestorów, liczących na pokaźne zyski w związku ze spodziewanym odkryciem złotej żyły.

– W tamtym miejscu pod ziemią coś się kryje. Jestem tego pewien. Ktoś powinien w końcu wykopać te skarby. Dlaczego nie miałbym to być ja? – pyta McKoy.

Podniósł wzrok znad gazety. Matko Wszechmogącego Boga, czyżby to było to? Jeśli tak, czy można jakoś temu zapobiec? Był już starym człowiekiem i niewiele mógł zrobić.

Drzwi z tyłu domu otworzyły się i do salonu wszedł Paul. Rzucił gazetę na stolik do kawy.

– Wciąż interesujesz się tą sprawą? – zapytał.

– Toz przyzwyczajenia.

– Kopanie tuneli w tych górach może okazać się całkiem ekscytujące. Niemcy używali ich w charakterze skarbców. Nie wspominając już o tym, co może kryć się w ich wnętrzu.

– Ten McKoy wspominał nawet o Bursztynowej Komnacie – oznajmił, kręcąc powątpiewająco głową. – Jeszcze jeden gość poszukujący zaginionych płyt ściennych.

Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Skarb to pokusa. Akurat na spektakularną relację telewizyjną.

– Widziałem raz w życiu te bursztynowe płaskorzeźby – oznajmił Boria, nagle się rozgadując. – Pojechałem pociągiem z Mińska do Leningradu. Komuniści przemienili Pałac Jekaterynowski w muzeum. Widziałem komnatę w całym jej przepychu – zrobił gest rękoma. – Dziesięć metrów kwadratowych. Ściany z bursztynu. Gigantyczna układanka. Wszystko oprawione w pięknie rzeźbione i pozłacane drewno. Zachwycające.

– Czytałem o tym. Wiele osób uważało ją za ósmy cud świata.

– Można było odnieść wrażenie, że wkroczyło się w świat baśni. Bursztyn jest twardy i błyszczący jak kamień, ale nie tak chłodny jak marmur. Bardziej przypomina drewno. Żółć, brązy i wiśnia. Ciepłe kolory. Jakby na zawsze pochwycone słońce. To zdumiewające, czego potrafili dokonać dawni mistrzowie. Reliefy w postaci figur, kwiatów i muszelek. Niezwykle misterne ślimacznice. Tony bursztynu, a wszystko to rękodzieło. Nikt i nigdy nie stworzył czegoś podobnego.

– Naziści wykradli płyty w 1941 roku?

Przytaknął.

– Przeklęci zbrodniarze. Zerwali wszystko do gołych ścian. Nikt ich nie widział po 1944 roku.

Wzbierała w nim złość, gdy o tym myślał. Zdawał sobie sprawę, że powiedział zbyt dużo, a zatem zmienił temat.

– Mówiłeś, że moja Rachel wsadziła jakiegoś prawnika do paki?

Paul usiadł na fotelu, wyciągnął nogi i skrzyżował stopy na otomanie.

– Królowa Lodu znów uderzyła. Tak nazywają ją w sądzie – odparł z westchnieniem. – Wszyscy są przekonani, że to od czasu naszego rozwodu, ale mam to gdzieś.

– Cierpisz z tego powodu?

– Chyba tak.

– Kochasz Rachel?

– Oraz moje dzieci. Moje mieszkanie jest takie puste. Brakuje mi ich trojga, Karl. Chyba powinienem powiedzieć: Karol. Minie trochę czasu, zanim się przyzwyczaję.

– Obaj potrzebujemy czasu.

– Przepraszam, że nie przyszedłem wczoraj. Moja rozprawa została przesunięta na późniejszą godzinę. Przeciwnikiem był prawnik, którego Rachel wpakowała do aresztu.

– Jestem ci wdzięczny za pomoc w sporządzeniu wniosku.

– Zawsze chętnie ci pomogę.

– Wiesz co – powiedział z iskierką w oczach – ona nie spotkała się z żadnym mężczyzną od waszego rozwodu. Może dlatego tak się zachowuje? – Paul wyraźnie się ożywił. Był przekonany, że właściwie odczytywał intencje teścia. – Twierdzi, że jest za bardzo zajęta, ale ja w to nie wierzę.

Były zięć nie połknął przynęty i siedział w milczeniu. Znów skierował wzrok na mapę. Po kilku chwilach się odezwał.

– Na TBS leci ciekawa audycja.

Paul sięgnął po pilota i włączył odbiornik.

Karol nie wspominał więcej o Rachel; przez całą audycję wpatrywał się w mapę. Kolor jasnozielony oznaczał kontur górskiego pasma Harzu, ciągnący się z północy na południe i później skręcający na wschód, gdzie nie istniała już granica dzieląca Niemcy na dwie części. Nazwy miast napisano czarnymi literami: Götingen, Münden, Osterode, Wartburg, Stod. Brakowało oznaczeń jaskiń i tuneli, ale wiedział, że one tam są. Całe setki.

Gdzie znajdowała się ta właśnie jaskinia?

Trudno powiedzieć

Czy Wayland McKoy znajdował się na właściwym tropie?

6

22.25

Paul wziął w ramiona śpiącą Marlę i delikatnie wniósł ją do domu. Za nimi szedł ziewający Brent. Paul zawsze wchodził do tego domu z dziwnym uczuciem. Dziesięć lat temu, tuż po ślubie, on i Rachel kupili ten dwukondygnacyjny ceglany budynek w stylu kolonialnym. Kiedy po siedmiu latach się rozwiedli, wyprowadził się z własnej woli. Tytuł własności wciąż opiewał na nich oboje i, co ciekawe, Rachel się upierała, żeby zatrzymał klucze. Ale korzystał z nich rzadko i wcześniej ją o tym uprzedzał, bowiem paragraf VII orzeczenia o rozwodzie przyznawał jej wyłączne prawo do korzystania z domu. On zaś nie chciał ograniczać jej wolności, nawet jeśli czasami myśl o tym sprawiała mu ból.

Wszedł po schodach na piętro i położył Marlę do łóżka. Dzieci wykąpały się w domu dziadka. Rozebrał ją i włożył jej piżamę we wzory z Pięknej i bestii. Dwa razy zabrał maluchy na filmy Disneya. Pocałował córkę na dobranoc i głaskał ją po głowie, dopóki nie zasnęła głęboko. Ucałował na dobranoc Brenta i zszedł na dół.

W salonie i kuchni panował nieporządek. Nic niezwykłego. Gosposia przychodziła dwa razy w tygodniu, gdyż Rachel nie należała do osób schludnych. To jedna z rzeczy, które ich różniły. On był zawsze akuratny. Nie frapujący, za to zdyscyplinowany. Bałagan go denerwował, nie mógł nic na to poradzić. Rachel najwyraźniej nie miała nic przeciw zostawianiu garderoby byle gdzie, rozrzuconym wszędzie zabawkom i stosom brudnych naczyń w zlewie.

Rachel Bates stanowiła dlań zagadkę od samego początku. Inteligentna, bezkompromisowa, stanowcza, ale jednocześnie kusząca. Fakt, że ona również poczuła do niego pociąg, go zdziwił, gdyż związki z kobietami nie były jego silną stroną. W trakcie nauki w college u miał kilka randek; był też romans podczas studiów prawniczych, który traktował poważnie, ale dopiero Rachel go usidliła. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Miała cięty język i była szorstka w obejściu; nieraz go zraniła, chociaż wiedział, że w dziewięćdziesięciu procentach nie myślała tego, co mówiła. A przynajmniej chciał w to wierzyć, by móc wybaczyć jej złośliwości. On był wyrozumiały. Nadmiernie wyrozumiały. Wydawało się mu, że prościej jest ją ignorować niż stawić jej czoło. Niekiedy jednak odnosił wrażenie, że ona pragnęła właśnie, by się jej odszczeknął.

Czy ją rozczarował, nie podejmując walki? Pozwalając, by zawsze była górą?

Trudno powiedzieć.

Poszedł na przód domu i usiłował zebrać myśli, ale tu znów dopadły go wspomnienia. Mahoniowy stół z blatem inkrustowanym skamieniałościami, wypatrzony na targu antyków podczas weekendowej giełdy w Chattanooga. Kremowo-piaskowa sofa, na której spędzili wiele wieczorów, oglądając telewizję. Szklany kredens z ekspozycją lilipucich domków, które kolekcjonowali oboje; wiele z nich stanowiło bożonarodzeniowe podarki, które wręczali sobie nawzajem. Nawet zapach przywodził wspomnienia. Ten szczególny zapach, którym zdawał się emanować każdy dom. Piżmowa woń życia, ich życia, przesiana przez sito czasu.

Przeszedł do korytarza i zauważył, że na ścianie wciąż wisi fotografia jego wraz z dziećmi. Zastanawiał się, jak wiele rozwiedzionych żon trzymało w centralnym punkcie domu zdjęcia swoich byłych formatu dziesięć na dwanaście. Oraz jak wiele z nich się upierało, by były mąż zatrzymał klucze od domu. On też nadal zarządzał w imieniu ich obojga wspólnymi inwestycjami.

Ciszę przerwało zgrzytanie kluczy w zamku drzwi frontowych.

Sekundę później do środka weszła Rachel.

– Jakieś problemy z dziećmi? – zapytała.

– Najmniejszych.

Przyjrzał się opinającemu jej kibić czarnemu żakietowi z ozdobnymi szwami oraz wąskiej spódnicy kończącej się tuż nad kolanami. Długim, wysmukłym nogom w czółenkach na niskim obcasie. Jej kasztanowe włosy opadały falami i były równo przycięte, ledwo dotykając smukłych ramion. Srebrne kolczyki z tygrysimi oczkami zwisały z obu uszu i podkreślały kolor jej oczu, które teraz sprawiały wrażenie zmęczonych.

– Przepraszam, że nie dotarłem na rozprawę o zmianę nazwiska – odezwał się. – Ale numer, który wycięłaś Nettlesowi, przeciągnął sprawy w sądzie testamentowym i powierniczym.

– Ten drań jest seksistą.

– A ty jesteś sędzią, Rachel, nie zbawicielem świata. Nie mogłaś się zdobyć na odrobinę dyplomacji?

Rzuciła torebkę i klucze na boczny stolik. Jej oczy stały się harde, przypominały zimny marmur. Znał to spojrzenie.

– Co, twoim zdaniem, miałam zrobić? Ten tłusty sukinsyn rzucił mi na biurko trzy banknoty studolarowe i trzy razy powiedział, że mam się pierdolić. Zasłużył na spędzenie kilku godzin w pace.

– Czy zawsze musisz sobie coś udowadniać?

– To już nie twoja sprawa, Paul.

– Może nie moja. Ale masz przed sobą kampanię wyborczą. Dwóch poważnych konkurentów, a za sobą dopiero jedną kadencję. Nettles już mówi, że będzie wspierał twoich przeciwników. Na co zresztą może sobie pozwolić. Niepotrzebnie zrobiłaś sobie z niego wroga.

– Pieprzę Nettlesa.

Poprzednio Paul zajmował się zbiórką funduszy; do niego należało przygotowanie ogłoszeń, kontakty z ludźmi, którzy mogli przydać się w akcji pozyskiwania funduszy; przyciągał dziennikarzy i zabiegał o głosy. Zmysł organizacji nie był najsilniejszą stroną Rachel. Dotąd jednak nie zwróciła się do niego o pomoc i, prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego.

– Możesz przegrać.

– Nie potrzebuję lekcji dyplomacji.

– A czego potrzebujesz, Rachel?

– Nie twój zafajdany interes. Jesteśmy po rozwodzie. Pamiętasz?

Przypomniał sobie słowa jej ojca.

– A ty pamiętasz? Nie jesteśmy razem od trzech lat. Czy od tego czasu choć raz umówiłaś się z kimś na randkę?

– To także nie twój zafajdany interes.

– Być może. Ale odnoszę wrażenie, że jestem jedyną osobą, która się tym martwi.

Podeszła bliżej.

– Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?

– Królowa Lodu. Tak nazywają cię w sądzie.

– Wykonuję swój zawód. W ostatnich statystykach „Daily Report” otrzymałam najwyższe oceny spośród wszystkich sędziów w hrabstwie.

– I to wszystko, co cię obchodzi? Jak szybko schodzą sprawy z twojej wokandy?

– Sędziowie nie mogą pozwalać sobie na przyjaciół. Zaraz oskarżają ich o stronniczość albo darzą nienawiścią za brak podstaw do takich oskarżeń. Wolę już być Królową Lodu.

Było późno, a on nie miał najmniejszej ochoty na kłótnię. Otarł się o nią, zmierzając w stronę drzwi.

– Pewnego dnia poczujesz potrzebę przyjaznej duszy. Na twoim miejscu nie paliłbym za sobą wszystkich mostów.

Otworzył drzwi.

– Nie jesteś na moim miejscu – odparła.

– I Bogu dzięki.

Wyszedł w mrok nocy.

7

PÓŁNOCNO-WSCHODNIE WŁOCHY ŚRODA, 7 MAJA, 1.34

Jednoczęściowy kombinezon koloru umbry, czarne skórzane rękawiczki oraz tenisówki barwy węgla drzewnego były niewidoczne w ciemnościach. Nawet jego krótko ostrzyżone włosy ufarbowane na kasztanowy kolor oraz brwi w tym samym odcieniu i opalenizna na nordyckiej twarzy, efekt dwóch ostatnich tygodni spędzonych na przeczesywaniu północnej Afryki, wtapiały się w tło.

Ze wszystkich stron otaczały go surowe szczyty; skalisty amfiteatr z ledwością odcinał się od smolistego nieba. Po wschodniej stronie świecił księżyc w pełni. Wiosenny chłód utrzymywał się w powietrzu, które było świeże, rześkie. Górskie masywy odbijały echem groźny pomruk dalekiego grzmotu.

Liście i źdźbła traw tłumiły odgłos jego kroków; pod wysokimi drzewami rosły z rzadka krzaki. Światło księżyca przebijało się przez ażurowy baldachim, oświetlając ścieżkę opalizującą barwami. Stawiał kroki ostrożnie; nie musiał wyciągać kieszonkowej latarki: miał bystre i czujne oczy.

Wioska Pont-Saint-Martin była oddalona o dziesięć kilometrów w kierunku południowym. Jedyną drogą wiodącą na północ była wijąca się meandrami dwupasmowa szosa, czterdzieści kilometrów od austriackiej granicy, prowadząca dalej do Innsbrucka. Wynajęte wczoraj na lotnisku w Wenecji bmw pozostawił o kilometr stąd, ukryte w kępie drzew. Po załatwieniu sprawy zamierzał pojechać do Innsbrucka, skąd o 8.35 samolot rejsowy Austriackich Linii Lotniczych błyskawicznie miał przenieść go do Sankt Petersburga. Tam musiał załatwić kilka spraw.

Wokół panowała cisza. Nie biły dzwony ani nie dochodził warkot samochodów przemierzających autostradę. Szumiały wiekowe dęby, jodły oraz modrzewie zdobiące na przemian górskie stoki. Paprocie, mchy i dzikie kwiaty wyściełały kobiercem ciemne kotliny. Nic dziwnego, że Leonardo da Vinci wybrał Dolomity, by na ich tle namalować Monę Lisę.

Dotarł do skraju lasu. Przed nim rozciągała się porośnięta trawą łąka z kwitnącymi pomarańczowo kwiatami. W oddali przed sobą widział już zamek i wygiętą jak podkowa brukowaną drogę dojazdową. Budowla była piętrowa, a mury z czerwonej cegły ozdobione szarymi rombami. Przypominał sobie ich wygląd z czasu, kiedy był tu po raz pierwszy przed dwoma miesiącami; nie wątpił, że ściany zostały postawione przez murarzy dziedziczących tajniki kielni i zaprawy z pokolenia na pokolenie.

W żadnym z blisko czterdziestu mansardowych okien nie paliło się światło. Dębowe wrota wejściowe również pogrążone były w mroku. Zamku nie chronił żaden płot; nie było żadnych psów ani strażników. Ani alarmów. Ot, położona wysoko wiejska posiadłość we włoskich Alpach, własność pędzącego samotny żywot fabrykanta, który od dziesięciu lat przebywał na emeryturze.

Wiedział, że Piętro Caproni, właściciel zamku, sypiał na piętrze w jednym z pokoi położonych w pobliżu głównego apartamentu. Gospodarz mieszkał sam, nie licząc trójki służących, którzy dojeżdżali codziennie z Point-Saint-Martin. Tego wieczoru Caproni postanowił się zabawić; przed frontem stał zaparkowany kremowy mercedes, którego silnik prawdopodobnie jeszcze nie ostygł po podróży z Wenecji. Jego gościem była jedna z najdroższych prostytutek. Przyjeżdżały tu od czasu do czasu na noc lub na weekend do człowieka, który bez zmrużenia oka sowicie wynagradzał im w euro trudy podroży. Dzisiejsze odwiedziny Niemca zbiegły się nieprzypadkowo z wizytą ekskluzywnej prostytutki; miał nadzieję, że kobieta zaprzątnie bez reszty uwagę gospodarza, a jemu pozwoli nie tylko szybko wejść do środka, ale równie szybko opuścić progi zamku.