Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » „Burta” kontra UB

„Burta” kontra UB

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-936976-7-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “„Burta” kontra UB

BURTA - Jan Leonowicz, kolejny Żołnierz Niezłomny, którego bohaterskie losy przywołuje dla nas autor, to członek SZP-ZWZ-AK, działacz WiN, dowódca oddziału partyzanckiego na Lubelszczyźnie. Walczył przeciwko Ukraińskiej Narodowej Samoobronie i UPA, UB, MO i KBW. W ramach akcji „Burza” znalazł się w szeregach odtwarzanego przez Inspektorat Zamość 9. pp AK. Pozostał w konspiracji do 9 lutego 1951 roku, kiedy zginął w zasadzce UB.

"Dlaczego na antysowieckim podziemiu decydowali się pozostać najdzielniejsi żołnierze Armii Krajowej? Dlaczego odrzucili, po pięciu latach walki i poniewierki, pokusę spokojnego życia we własnym domu, pracy i odbudowy zniszczonego kraju? I dlaczego do ich szeregów zaczynało garnąć się pokolenie nowe, młode, dlaczego następowała w trakcie tej walki prawdziwa zmiana warty dwóch pokoleń konspiratorów?

I kolejne pytania. Dlaczego np. żołnierzem głównego bohatera tej książki - Jana Leonowicza ps. "Burta", został m.in. Czesław Skroban - partyzant z polsko-sowieckiego oddziału Miszki Tatara, przed którym po wyzwoleniu niemal automatycznie otwierały się szanse błyskotliwego awansu? Podobne perspektywy stały przed dziesiątkami innych partyzantów z 'czerwonych" oddziałów spod znaku AL."

Polecane książki

Książka oparta jest na analizie teoretycznej i badaniach praktycznych. Zasadniczą jej treścią są opis i analiza zarządzania międzynarodowego w kontekście internacjonalizacji organizacji i gospodarki. Autorzy wychodzą poza konwencjonalny opis, dodając nowe zagadnienia i wątki, podkreślając zwłaszcza ...
Wielowątkowe studium funkcjonowania przedsiębiorstwa w warunkach współczesnej gospodarki.Publikacja podejmuje ważny temat, szczególnie w kontekście wyzwań, przed którymi stoją kierujący przedsiębiorstwami w XXI wieku. Autorki dokonały rozpoznania problemów i wyzwań pojawi...
Roberto de Sousa żył po to, by słyszeć tłumy skandujące jego nazwisko. Teraz słyszy tylko własne myśli, pełne żalu i goryczy. Ilekroć widzi w lustrze bliznę na twarzy, przypomina sobie wypadek, który zrujnował mu karierę. Nikt dotąd nie zdołał nakłonić go, by opuścił azyl swojej samotni. Katherine L...
Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: Czy wynagrodzenie potrąca się także za czas dojazdu; Jak ewidencjonować czas stawienia się w sądzie lub urzędzie; Czy zwolnienie zależy od charakteru, w jakim pracownik ma się stawić (np. świadka, powoda, pozwanego); Czy pracodawca płaci za czas zwolnienia; Na ...
Powieść stanowiąca ciekawe połączenie faktów historycznych i fikcji literackiej. Czas nagonki na templariuszy. Członkowie zakonu ukrywają się i pilnie strzegą swojego skarbu. Młody najemny rzezimieszek Elvenes, znajduje się w środku walki Josepha Anaheima – doradcy biskupa o wpływy, które to mają mu...
Poradnik do gry Sid Meier's Civilization V: Nowy Wspaniały Świat zawiera szczegółowy opis wszystkich nowości wprowadzanych przez dodatek. Znalazły się wśród nich takie elementy jak szlaki handlowe, ideologie, turystyka czy nowe rozwiązania dyplomatyczne. Sid Meier's Civilization V: Nowy Wspaniały Św...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Henryk Pająk

© Oficyna „Aurora”, Warszawa 2015

Pierwsza edycja wersji e-bookna bazie książki „Burta kontra UB”wydanej w formie tradycyjnej w roku 2014

Opracowanie graficzne okładki:

Sławomir M. Kozak i Mariusz Stawski

Skład i łamanie:

Tomasz Mazur, „Attyla” s.j.

ISBN 978-83-936976-7-0

Wydawca:

Oficyna „Aurora”

Sławomir M. Kozak

http://www.oficyna-aurora.pl

e-mail:oficyna_aurora@o2.pl

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Żołnierzom Niezłomnymwieczna cześć i chwała

CO WYBRAĆ?

Koronnym zarzutem propagandy, kierowanym pod adresem zbrojnego podziemia w powojennej Polsce, było jego rzekome zaślepienie polityczne, wierność obszarniczo-sanacyjnej przeszłości, rozmiłowanie w konspiracyjnym bezprawiu i zwyczajnym bandytyzmie.

Na poparcie tej tezy powoływano się na kilkakrotnie – w postaci kolejnych amnestii – wyciąganą do zgody dłoń „ludowej” władzy: po raz pierwszy w 1945 roku, po raz drugi w 1947 r., a potem jeszcze w 1952 i 1956 roku. Daremnie – ta przyjaźnie wyciągnięta dłoń władzy była odtrącana ze wzgardą, toteż z rąk „sanacyjnych zbirów” ginęli „najlepsi synowie narodu”.

Nikt publicznie nie ośmielił się zadać podstawowego pytania o przyczyny tak masowego zaciągu do podziemnego ruchu pierwszych dwóch lat powojnia i o powody imponującej determinacji najwytrwalszych, którzy walczyli do końca, niektórzy nawet do połowy lat pięćdziesiątych.

Dlaczego na antysowieckim podziemiu decydowali się pozostać najdzielniejsi żołnierze Armii Krajowej? Dlaczego odrzucili, po pięciu latach walki i poniewierki, pokusę spokojnego życia we własnym domu, pracy i odbudowy zniszczonego kraju?

I dlaczego do ich szeregów zaczynało garnąć się pokolenie nowe, młode, dlaczego następowała w trakcie tej walki prawdziwa zmiana warty dwóch pokoleń konspiratorów?

I kolejne pytania. Dlaczego np. żołnierzem głównego bohatera tej książki – Jana Leonowicza ps. „Burta”, został m.in. Czesław Skroban – partyzant z polsko-sowieckiego oddziału Miszki Tatara, przed którym po wyzwoleniu niemal automatycznie otwierały się szanse błyskotliwego awansu? Podobne perspektywy stały przed dziesiątkami innych partyzantów z „czerwonych” oddziałów spod znaku AL.

Pierwszym szokującym doświadczeniem żołnierzy Armii Krajowej po wejściu Sowietów, były masowe aresztowania i wywózki w głąb Rosji. Drugi szok, to niedopuszczenie ich do Wisły, gdy po wybuchu Powstania Warszawskiego masowo ruszyli na pomoc walczącej stolicy.

Po drugiej stronie rzeki krwawiły wówczas w nierównej walce powstańcze oddziały, ginęła ludność cywilna, gdy po „wyzwolonej” stronie – idącym na pomoc Warszawie wychodziły na spotkanie lufy, bagnety, czołgi i karabiny maszynowe dotychczasowych sprzymierzeńców i oswobodzicieli.

Amnestia z 1945 roku była w swej podstawowej formule obmyślana w stylu sowieckim: żołnierze do domów lub do szeregów Wojska Polskiego, natomiast oficerowie… No właśnie – co z kadrą oficerską podziemnej armii? Ich amnestia nie obejmowała. Co ich czekało po ujawnieniu?

Odpowiedź otrzymywali niemal natychmiast po wkroczeniu Sowietów: aresztowania, wywózki do łagrów, skrytobójcze mordy.

W rzeczy samej, w praktyce, tamta pierwsza powojenna amnestia była jakby nieformalnym wypowiedzeniem wojny domowej w Polsce, przy czym pojęcie wojny domowej należy rozumieć jako wojnę wydaną polskiemu społeczeństwu przez nowego okupanta z pomocą rodzimych kolaborantów, karierowiczów, większości Żydów powracających z Rosji oraz klasycznych „ciemniaków” otumanionych chwytliwymi hasłami społecznego raju w wydaniu sowieckim.

Wiarołomna polityka nowych okupantów spod znaku NKWD, UB, PKWN, PPR skutecznie powstrzymywała tysiące konspiratorów przed ujawnieniem się podczas kolejnej amnestii, tej z 22 lutego 1947 roku. W praktyce stawała się ona jedynie nieco gęściejszym sitem. Miało ono odsiać, odcedzić setki tych, którzy albo mieli szczerze dość przedłużającej się walki, albo liczyli na pobłażliwość zwycięzców lub też poddawali się przekonaniu o bezcelowości dalszego oporu.

Po lutowej amnestii wielu próbowało środka pośredniego, a mianowicie – nie zdać się na łaskę i niełaskę zwycięzców, lecz także zaprzestać walki. Jak wiemy, takie rozwiązanie wybrał major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora”, dowódca zbrojnych bojówek WiN z okręgu lubelskiego. Podjął on, wraz z kilkoma podległymi mu dowódcami oddziałów próbę przedarcia się na Zachód przez „zieloną granicę”. Niestety, inspiracja tej ucieczki była u niej zarania zdradą ze strony jednego z członków lubelskich władz WiN. Wszyscy zostali aresztowani w Nysie, wszyscy za wyjątkiem „Stefana” Władysława Nowickiego zostali osądzeni i straceni.

Jak wiemy, „Zapora” przed wyjazdem przekazał dowodzenie – na rozkaz dowództwa lubelskiego Okręgu WiN – Zdzisławowi Brońskiemu ps. „Uskok”. Kapitan „Uskok” odmówił wyjazdu za granicę, postanowił pozostać na miejscu i walczyć do końca. Osaczony 21 maja 1949 roku w bunkrze koło Łęcznej, zdetonował granat pod swoją głową. Podlegli mu dowódcy pododdziałów trwali dalej. Edward Taraszkiewicz ps. „Żelazny” – dowódca bojówki obwodowej WiN z Włodawskiego, zginął w obławie 6 października 1951 roku. Inny dowódca pododdziału – Stanisław Kuchcewicz ps. „Wiktor” poległ zimą 1953 roku podczas nieudanej próby rekwizycji gotówki z kasy GS w Piaskach koło Lublina. I wreszcie ostatni z ostatnich: Józef Franczak ps. „Lalek” – zginął w obławie w okolicach Piask w październiku 1963 roku! Ostatni polski powojenny partyzant, 24 lata nieprzerwanej konspiracji i walki, najpierw z hitlerowskim, potem sowieckim okupantem!

Wiele prób ucieczek przez „zieloną granicę” kończyło się pełnym powodzeniem. Przedzierało się przez nią, niekiedy tam i z powrotem wielu odważnych kurierów wioząc meldunki, rozkazy, a nade wszystko wstrząsające raporty ilustrujące straszliwy terror i bezprawie szalejące w „wolnej” Polsce.

Niezwykle brawurową próbę ucieczki podjął Tadeusz Kuncewicz ps. „Podkowa”, zasłużony w walkach z Niemcami żołnierz i dowódca AK z terenu Zamojszczyzny. Próba zakończyła się jednak tragicznie, lecz tylko dlatego, że fatalnie zachowali się w tym przypadku Amerykanie. Uciekinierzy bowiem przekroczyli już terytorium Czechosłowacji, już znaleźli się w amerykańskiej strefie okupacyjnej, gdy…

Ale oddajmy głos samemu „Podkowie”. Będzie to co prawda głos ujętego i straszliwie maltretowanego „Podkowy” z jego zeznań złożonych w Gliwicach, tuż po deportacji do Polski, wszakże ogólny przebieg zdarzenia jest w tym zapisie zgodny z rzeczywistością.

„W listopadzie 1939 roku wstąpiłem do organizacji ZWZ (Związek Walki Zbrojnej), w której początkowo pracowałem jako wywiadowca. Następnie od roku 1940 byłem przeniesiony do oddziałów szturmowych AK, gdzie służyłem początkowo jako dowódca drużyny, następnie zastępca dowódcy plutonu szturmowego i w końcu jako adiutant komendanta obwodu Zamość. Pseudonim mój był w tym czasie: „Wierny”. Komendantem obwodu był w tym czasie kpt. Prus, ostatni pseudonim „Adam”. Komendant ten został aresztowany w 1944 roku. W 1942 roku po wykryciu naszej organizacji i po aresztowaniu przeszło 40 przywódców ruchu podziemnego, zostałem mianowany komendantem rejonu Tereszpol, Zwierzyniec, Szczebrzeszyn i Radecznica obwodu Zamość. Od tego czasu zostałem mianowany dowódcą oddziału tego rejonu i do wyzwolenia całą akcją terrorystyczną przeciwko Niemcom kierowałem sam osobiście. Ostatni mój pseudonim: „Podkowa”.

Po przejściu frontu władze sowieckie zaczęły rozbrajać nasze oddziały partyzanckie AK. W tym czasie dowództwo tamtych terenów prowadziło pertraktacje z przedstawicielami PKWN w celu dojścia do porozumienia. Był wydany także rozkaz komendanta obwodu „Dąbrowy” do złożenia broni. Do porozumienia między przedstawicielami dwóch obozów nie doszło. Następnie wybuchło powstanie w Warszawie i dowództwo tego powstania wezwało wszystkich Polaków, aby szli na pomoc Warszawie.

Ja wyjechałem wtenczas z dowódcami pierwszego i drugiego batalionu naszego pułku – „Robertem” i „Gromem” w kierunku Warszawy, lecz przedostać się nie było możliwe, gdyż podejście do Warszawy było ochraniane przez Wojska Sowieckie, które nikogo nie przepuszczały. Wróciliśmy wtedy do Lublina i tam otrzymaliśmy rozkaz od „Adama” powrócenia na swoje stanowiska i zaczęliśmy się ponownie organizować. Otrzymaliśmy instrukcje biernego oporu wobec wszystkich zarządzeń PKWN.

Następnie zaczęły się aresztowania. W tym czasie ruch podziemny został stłumiony i tylko po ruszeniu się frontu nad Wisłą zaczęliśmy się nadal organizować. Byłem wtedy wyznaczony przez inspektora na kierowanie walką zbrojną w razie, gdyby wynikły działania bojowe. Nie pamiętam dobrze, zdaje się, że w czerwcu 1945 roku otrzymałem rozkaz przeprowadzić akcję oswobodzenia ludzi uwięzionych w Chełmie. Wyruszyłem na czele około 70 ludzi w kierunku Chełma, lecz miejscowi przywódcy ruchu podziemnego zażądali od mnie zaniechania tego planu, aby nie wywołać represji ze strony władz.

W tym czasie przeprowadziłem oswobodzenie ludzi uwięzionych w Janowie, przy czym były tam zabrane 4 samochody ciężarowe.

Obserwując rozwój wypadków w Polsce nie byłem z tego zadowolony. Zdecydowałem się więc przedostać do kół polskich na Zachodzie, aby przedstawić im całą sprawę.

Po to zebrałem 23 najlepszych ludzi, wziąłem ze sobą broszurki i dokumenty stwierdzające sytuację w Polsce i autem ciężarowym wyruszyłem na Zachód, dnia 21 VI 1945 r. W międzyczasie w Katowicach dostałem kilka potrzebnych mi rozkazów wyjazdów na auto i ludzi. Granicę do Niemiec przejechaliśmy w miejscowości Zgorzelice (Zgorzelec – H.P.) i jechaliśmy dalej w kierunku Drezna. 5. lub 6. lipca, gdy chciałem zatrzymać się na nocleg, jeden z moich podwładnych, który służył w II Armii Polskiej działającej kiedyś w tych terenach i dlatego mu znanych powiedział, że ma tutaj w odległości kilkunastu kilometrów znajomą rodzinę, że tam możemy się zatrzymać. Przyjąłem tę propozycję i gdy pojechaliśmy we wskazanym przez niego kierunku, przejechaliśmy nieświadomie granicę z Niemiec do Czech. Gdy to spostrzegłem, zdecydowałem się wracać i jechać dalej przez Czechy w kierunku Zachodu. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek w miejscowości Szluknow, w domu, gdzie zamieszkiwała polska rodzina. Córka właściciela tego domu, który był wysiedlony jako Niemiec, zameldowała komendantowi miasteczka, że w domu tym kwateruje jakieś podejrzane wojsko.

Komendant przyjechał autem osobowym i prosił o pokazanie dokumentów. Jankowski pokazał mu rozkaz wyjazdu, który go jednak nie zadowolił i oświadczył, że musi on jechać z nim na komendę dla wyjaśnienia sprawy. Gdy mnie o tym powiadomiono, oświadczyłem, że jeżeli mamy jechać, to wszyscy razem. Dałem przy tym rozkaz szoferowi zjechać w pierwszą boczną drogę, aby pozbyć się komendanta. Komendant czeski jechał z przodu autem osobowym w odległości 200-300 metrów. W aucie tym znajdowali się: komendant, szofer który prowadził auto i kobieta narodowości niemieckiej, kochanka komendanta.

Ponieważ nie było nigdzie bocznej drogi, kazałem zatrzymać auto, aby zawrócić i odjechać. Lecz komendant zauważył, że myśmy się zatrzymali i także się zatrzymał. Tak się to powtórzyło kilkakrotnie. Wtedy wydałem rozkaz rozbrojenia komendanta i zatrzymania go.

Zatrzymaliśmy swoje auto i szofer począł niby to reperować motor. Komendant zatrzymał także swoje auto i obserwował z daleka. Dałem rozkaz Mijalskiemu ps. „Maff ” i Jankowskiemu, aby rozbroili komendanta i szofera i przyprowadzili ich do mnie. Rozkaz mój został wykonany. Następnie wydałem rozkaz podwładnym „Wrzask” i „Wierny”, aby zaprowadzili komendanta i szofera do lasu, związali ich tam i zostawili. Po jakimś czasie usłyszeliśmy cztery strzały. Następnie konwojenci powrócili i oświadczyli, że rozstrzelali zatrzymanych.

Przy tym wyjaśniło się, że szofer Szyndzielarz, który znał rodzinę polską zamieszkującą dom, w którym myśmy się zatrzymali i który obawiał się, że komendant czeski może dowiedzieć się, gdzie zamieszkuje jego rodzina i ściągnąć na nią represje, przed odejściem powiedział konwojentom, że niby to ja miałem powiedzieć, aby tamtego rozstrzelać. Konwojenci biorąc to za mój prawdziwy rozkaz, wykonali go.

Jechaliśmy dalej na Karlowy War wzdłuż Łaby, zamierzając dostać się do oddziałów amerykańskich znajdujących się w zachodniej części Czech. Dnia 9 lub 10 lipca 1945 roku, przyjechaliśmy do jednostki amerykańskiej, której złożyliśmy broń i oddaliśmy się do ich dyspozycji. Tego samego dnia rozmawiałem z oficerem amerykańskim, który dowiedziawszy się, że przyjechałem na własną rękę a nie jestem wydelegowany z ramienia przywódców ruchu podziemnego w Polsce, oświadczył nam, że oddaje nas w ręce władz czeskich.

Czesi kilkakrotnie przewozili nas z jednego miejsca na drugie, przy czym bili nas w nieludzki sposób. Ponieważ nie mogliśmy tego dalej wytrzymać, zdecydowaliśmy się zorganizować ucieczkę. Gdy podjeżdżaliśmy do pewnej miejscowości, kazałem Jankowskiemu zacząć rozbrajanie trzech wartowników, którzy pilnowali nas u wyjścia z auta. Trzech tych wartowników zdołaliśmy rozbroić, lecz siedzących w szoferce nie rozbrojono, toteż gdyśmy skakali z auta, oni zaczęli do nas strzelać i w rezultacie kilku z nas zostało zabitych, jeden umarł w szpitalu od zadanych mu ran. Reszta rozsypała się po terenie i 9 z nich wyłapano, zaś pięciu zdołało zapewne uciec.

Od tego czasu aż do 30 VI 1947 roku, to znaczy w ciągu dwóch lat przebywaliśmy w więzieniach czeskich, gdzie dwóch z nas umarło z głodu.

Z końcem czerwca rozmawialiśmy z konsulem polski, któremu oświadczyliśmy, że chcemy jechać do Polski. Dnia 12 VII 1947 roku zostaliśmy przekazani polskim władzom WOP w Chałupkach”.

Przekazując grupę uciekinierów do WUBP w Lublinie, major Łanin – naczelnik Wydziału I Dep. III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie poleca:

„…z chwilą, gdy wszyscy wymienieni w raporcie zostaną przez WUBP Katowice przesłani do Waszego WUBP, należy rozpracować KUNCEWICZ Tadeusza ps. „Podkowa”, który powinien podać, gdzie się znajduje magazyn broni, archiwum i inne dane dotyczące AK. Są to:

1. Kuncewicz Tadeusz ur. 26.11.1916 r.

2. Jankowski Tadeusz ur. 19.10.1903 r.

3. Wiatrowski Tadeusz ur. 01.04.1924 r.

4. Kulikowski Zbigniew ur. 14.03.1920 r

5. Błaszczak Seweryn ur. 10.10.1924 r.

6. Juszczyński Tadeusz ur. 30.03.1924 r.

7. Jóźwiakowski Henryk ur. 14.11.1924 r.

Z-ca komendanta WUBP w Katowicach mjr Kowalski zna bardzo dobrze działalność Kuncewicza ps. „Podkowa”, który był komendantem obwodu Zamość. Major Kowalski podaje także tereny, na których „Podkowa” grasował.”

/-/Łanin mjr

(Major Kowalski – za czasów okupacji hitlerowskiej – „Cień” z AL, który wsławił się skrytobójczymi mordami na akowcach – przyp. H.P.)

Trzeba tu na podsumowanie tego dramatu przyznać, że Amerykanie jeszcze raz okazali się wówczas wiernymi i lojalnymi aliantami Sowietów!1

Jak przebiegały próby znalezienia się w nowej rzeczywistości, podejmowane przez innych partyzantów Armii Krajowej, a zwłaszcza tych z tysięcy, którzy wkrótce i później, aż do lat pięćdziesiątych pozostaną w konspiracji, w zbrojnym i nieprzejednanym oporze przeciwko władzy „ludowej”?

Prześledźmy początki ich wyborów politycznych na przykładzie głównych bohaterów tej pracy – Jana Leonowicza ps. „Burta”, Jana Turzynieckiego ps. „Mogiłka”, aresztowanego dopiero w 1956 roku dowódcy obwodu tomaszowskiego – Stefana Kobosa ps. „Wrzos” oraz podległego im dowódcy placówki WiN z Wierszczycy – Antoniego Maryńczaka ps. „Domur”.

Pierwsi trzej już nie żyją, oddajmy więc głos ich żołnierzom lub – jak w przypadku „Mogiłki” i „Wrzosa”, ocalałym pamiętnikom („Mogiłka”) oraz zeznaniom na procesach.

Oto fragment wspomnień o Janie Leonowiczu ps. „Burta” spisanych przez Stanisława Szkolnikowskiego ps. „Rawicz”.

„…W kwietniu 1944 roku została powołana w rejonie I tzw. Żelazna Kompania, której dowódcą został sierżant Andrzej Dżygadło ps. „Korczak”. Kompania składała się z bardzo dobrych i doświadczonych żołnierzy, posiadała w porównaniu z innymi kompaniami bardzo dobre uzbrojenie, Zadaniem kompani było szybkie reagowanie na ruchy nieprzyjaciela w terenie.

Tam miałem przyjemność poznania Jana Leonowicza ps. „Burta”, który doskonale znając teren bardzo często przebywał w naszej kompanii oddelegowany przez dowódcę obwodu. Przeważnie był w poszczególnych plutonach w zależności od ruchów w terenie. Był to człowiek w stosunku do nas starszy i poważny, znający swoją wartość i doświadczenie jako żołnierz, z którym podczas postojów bardzo chętnie prowadziliśmy rozmowy. W bardzo przyjacielski sposób rozmawiał z nami o wojennych przeżyciach. Razem snuliśmy marzenia o tym, co będziemy robić po zakończeniu wojny, nie przypuszczając, że po jednej okupacji dostajemy się pod drugą i do tego dużo dłuższą. Przerzucając się z miejsca na miejsce po terenie prawie całego powiatu, spotykaliśmy straszne zniszczenia, niejednokrotne łuny pożarów i świeże zniszczenia. W czerwcu 1944 roku „Żelazna kompania” została pozbawiona dotychczasowego dowódcy, gdyż dowódca Andrzej Dżygadło ps. „Korczak” został odwołany, a na jego miejsce został powołany por. Eugeniusz Sioma ps. „Lech”. Kompania rozpadła się, część żołnierzy poszła za dawnym dowódcą, część powróciła do swoich macierzystych oddziałów, pozostali zostali z por. „Lechem”. Od tego czasu z Janem Leonowiczem ps. „Burta” nie widziałem się. Ale interesowałem się jego losami.

Pod koniec lipca 1944 roku weszły wojska sowieckie. Zaczęły się aresztowania, zsyłki w głąb Rosji, jak niegdyś podczas narodowych powstań. Do wykonania tych zadań znaleźli się usłużni, którzy czasem nie wiedzieli co nimi kierowało. Część akowców poszła do wojska, walczyła dalej i losy ich były różne. Część z nich dezerterowała nie mogąc pogodzić się z ruskim dowództwem i panującymi tam metodami, część była aresztowana i represjonowana, a część pozostała w dalszym ciągu w konspiracji, jeszcze w szeregach AK a później WiN.

Jan Leonowicz ps. „Burta” na polecenie majora Wilhelma Szczepankiewicza ps. „Drugak” objął dowództwo nad szwadronem kawalerii w liczbie około 60 osób. (patrz: relacja Edwarda Samca, brata Stanisława ps. „Pasek” – H.P.). Swoją działalność skupił na likwidowaniu ludzi, którzy maltretowali ludność polską, nie godzącą się z nowym narzuconym ustrojem, z metodami przyjętymi przez ubeków, milicjantów, wójtów i sołtysów, którzy swą gorliwością dręczyli ludność.

Działalność Jana Leonowicza ps. „Burta” dla nowych władców stała się postrachem. Milicjanci zaczęli zdawać broń, a ci którzy dawali się we znaki uciekali i wyjeżdżali w inne okolice, tam gdzie ich nie znano, bo wiedzieli co ich czeka. I tu właśnie okrzyknięto Jana Leonowicza ps. „Burta” „bandytą”, a przecież wszyscy wiedzieli o tym, że on walczył o Polskę, o jej suwerenność i całkowitą wolność. W 1947 roku część oddziału ujawniła się, mając już dość tego niebezpiecznego życia. Nie ujawnił się Jan Leonowicz oraz kapral podch. Stanisław Samiec ps. „Pasek”, którzy w ramach WiN postanowili prowadzić walkę w dalszym ciągu, bo tak nakazywał im honor Polaka. Skontaktowali się z majorem „Zaporą” (Hieronimem Dekutowskim, dowódcą oddziałów dywersyjnych z Lubelszczyzny – H.P.), Stefanem Kobosem ps. „Wrzos” i Janem Gorączką oraz innymi pozostającymi w konspiracji…”

Okres drugiej amnestii – z 1947 roku, o której wspomina „Rawicz”, to czas późniejszy. Powróćmy do pierwszych miesięcy po wkroczeniu Sowietów, do czasu rozstrzygających decyzji i wyborów politycznych, podejmowanych przez wspomnianych konspiratorów z Zamojszczyzny. Oto fragment zeznań Kazimierza Kosteckiego ps. „Kostek”, złożonych podczas procesu najwytrwalszego z najwytrwalszych – Stefana Kobosa ps. „Wrzos” w 1956 roku, a zatem procesu toczącego się niemal trzy lata po śmierci Stalina. „Kostek” składa swoje zeznania na tym procesie jako świadek, ale wciąż jest więźniem odsiadującym piętnastoletni wyrok za swoją powojenną działalność.

„Wrzosa” znam. W 1943 roku był dowódcą plutonu w Narolu i tę funkcję pełnił do 1945 roku. Po wyzwoleniu „Wrzos” objął placówkę podległą komendantowi V rejonu (w obwodzie tomaszowskim – H.P.) Wardzie Marianowi ps. „Polakowski”, a przedtem podlegał mnie. Oskarżony „Wrzos” silnie współpracował z Armią Czerwoną od Bełżca do Skaryszewa, minując mosty, służąc znajomością terenu i wszelkimi informacjami. W październiku był pierwszy moment tragedii: te lufy, które były skierowane przeciwko Niemcom (lufy sowieckie – H.P.), nagle zwróciły się przeciwko Armii Krajowej. Nadszedł rozkaz „Drugaka” – czekać rozkazów do legalizacji AK. Na polecenie „Drugaka” udałem się do Bełżca obsadzić szosę. Niemcy jeszcze byli w Bełżcu. Maszerowaliśmy pod Skaryszew. Pod Skaryszewem otrzymałem rozkaz przechowania broni, powrotu do miejsca zamieszkania. W jesieni 1944 roku otrzymałem rozkaz od „Polakowskiego”, że zadaniem naszym jest odbijanie więźniów i wszystkich aresztowanych na transportach. Był rozkaz, aby na ludziach współpracujących z Urzędem Bezpieczeństwa wykonywać wyroki.”

W tych oględnie formułowanych zeznaniach „Kostka” jest zawarty cały dramat tamtejszej konspiracji: spontaniczna współpraca z Armią Czerwoną w walce z Niemcami, minowanie torów, mostów, wspólny marsz za uciekającymi Niemcami. I nagle w okolicach Skaryszewa, następuje ów „…pierwszy moment tragedii” – lufy sprzymierzeńców nagle odwracają się w kierunku akowców!

A tak zeznaje o swoich początkach walki z nowym okupantem sam „Wrzos” w dniu 25 stycznia 1956 roku, cztery dni po swoim aresztowaniu w Brzezinach. Przesłuchującym go funkcjonariuszem WUBP był kpt. Józef Florczak.

– Wyjaśnijcie przebieg swojej działalności w ramach organizacji AK w okresie okupacji.

– W 1939 r., gdy przebywałem w Bełżcu, przypadkowo spotkałem znajomego mi oficera PAL Bydgoszcz, nazwiska jego zapomniałem, jako kierownika magazynu na stacji, który zaopatrywał w wódkę kontyngentową cały powiat tomaszowski. Zatrudnił mnie w magazynie u siebie, a po niedługim czasie wciągnął mnie do organizacji AK, na co złożyłem mu przysięgę. Tenże oficer, jak się później dowiedziałem nazywał się Jarochowski, lecz nie jestem pewien czy to było jego nazwisko czy pseudonim. Następnie skierował mnie do Władysława Surowca ps. „Sosna” – komendanta rejonu V na teren Bełżec. Po zameldowaniu się u tegoż komendanta skierował mnie do ps. „Kostka”, który był dowódcą kompani w Narolu. Tenże „Kostek” wyznaczył mnie na stanowisku dowódcy plutonu w Brzezinach. Na stanowisku tym byłem do 1946 roku, po czym por. „Kostek” zawiadomił mnie, że zostałem awansowany do stopnia podporucznika czasu wojny i mianował mnie dowódcą II kompanii.

– Podajcie skład II kompanii, którą dowodziliście.

– W skład II kompanii wchodziło około 27 ludzi, a to: ja – Stefan Kobos, dowódca. Dowódcą I drużyny był Komadowski ps. „Wicher”, a dalej Żołądek Józef – strzelec, Wielgosz – szeregowy, Malinowski Stanisław – szer., Szczepański Eugeniusz – szer., Wielgosz – syn Franciszka – szer., Ragan Andrzej – szer., Iwat Stanisław – szer., Rebizant Józef – szer., Kilarski – szer., Komodowski Mieczysław – szef., brat jego Komadowski, imienia nie znam, Żołądek Karol – szer., dowódca drużyny Wielgosz Jan – szer., Ragan Jan – szer., Kuc Józef – szer., Mamczuk Józef – szer., Nowicki – szer., Wielgosz Bronisław – szer., brat jego Wielgosz Albin – szer. Innych nazwisk nie pamiętam. Podany przeze mnie skład osobowy II kompanii utrzymywał się do 1947 roku, to jest do chwili wydania ustawy o amnestii i tych ludzi ujawniłem wraz z bronią w Narolu.

– Dlaczego nie ujawniliście siebie i ludzi w 1945 roku na odezwę Radosława?

– Dlatego nie ujawniłem się wraz z ludźmi w 1945 roku, ponieważ nie miałem żadnych dyrektyw odgórnych. W sierpniu lub wrześniu 1945 roku powołany zostałem przez por. „Kostka” do obozu szkoleniowego dowódców drużyn w lasach w okolicy Huty pow. Lubaczów, pełniąc tam stanowisko szefa kompanii. Po zakończeniu kursu powróciłem do swojej kompanii w miejscowości Brzeziny tego samego roku.

– W jakich potyczkach z WP, Armią Czerwoną, UB i MO braliście udział?

– W październiku lub listopadzie, daty dokładnej nie pamiętam, na rozkaz por. „Kostka” brałem udział w napadzie na Urząd Bezpieczeństwa w Tomaszowie w ten sposób, że z mojej kompanii wziąłem 4 ludzi uzbrojonych w broń, a to: Żołądek Karol – automat, Wielgosz posiadał kbk i dwóch pozostałych nie pamiętam. Udałem się z tymi ludźmi na spotkanie z oczekującym mnie „Kostkiem” w lesie Minokąt, gdzie odbyła się odprawa. Było tam około 40 ludzi. Całością dowodził por. „Kostek”, ja byłem jego zastępcą. Tam podzielono nas na 3 grupy. Jedna grupa poszła na pocztę i szosę Pasieki z zadaniem ubezpieczenia, natomiast poczta została opanowana i podminowana, a połączenia telefoniczne poprzecinane. Druga grupa udała się na ubezpieczenie szosy Tomaszów – Zamość. „Kostek” i ja wraz z grupą liczącą około 20 osób uzbrojoną w broń maszynową i działko, zaatakowaliśmy budynek Urzędu w Tomaszowie. W wyniku strzelaniny z naszej strony nie było żadnych strat. Słyszałem, że ze strony UB został jeden zabity. Walka trwała około 40 minut. Z aresztu uprowadziliśmy około 50 osób. Byli tam nasi członkowie.

Drugi napad „Kostek” planował zimową porą 1945 roku na PUBP w Lubaczowie, z tym, że moich ludzi nie brałem wcale, a tylko pełniłem funkcję szofera prowadząc auto półciężarowe. Jednakże napad ten nie doszedł do skutku, ponieważ oddziały Wojska Radzieckiego przeszkodziły nam w ten sposób, że drogi były obstawione i potyczki żadnej nie było.

Tak oto rozpoczęła się powojenna bojowa działalność Stefana Kobosa ps. „Wrzos”, jednego z najbardziej nieugiętych, późniejszego komendanta tomaszowskiego obwodu organizacji „Wolność i Niezawisłość”. Charakterystyczne, że niemal cały skład jego kompanii akowskiej przechodzi niejako „poślizgiem” do podziemia powojennego, z których np. Żołądek Karol, Szczepański Eugeniusz i kilku innych, pozostaną mu wierni do końca, czyli do dnia ich aresztowania w bunkrze u Szczepańskiego w Brzezinach – do 21 stycznia 1956 roku! Na skutek represji, aresztowań, deportacji w głąb Rosji, konspiracja poakowska z Zamojskiego i Tomaszowskiego ani myśli o złożeniu broni, lecz organizuje się ponownie, dostosowuje do nowych warunków, natomiast kadra przechodzi tajne szkolenie w lasach lubaczowskich. Złudzenia już znikły, wiadomo, że rozpoczyna się nowa okupacja, przeciwnik jest bezwzględny i podstępny, szermuje bowiem bardzo chwytliwymi hasłami równości społecznej, potrzebą parcelacji obszarniczej ziemi, upaństwowienia fabryk i podobnymi populistycznymi sloganami z kanonu marksizmu – leninizmu.

Wspomniany atak na UB w Tomaszowie Lubelskim miał miejsce w dniu 13 XI 1945 roku i nie był on dziełem przypadku. Tomaszowska katownia pękała w szwach od aresztowanych patriotów, których większość stanowili akowcy, koledzy tych, którzy jeszcze przebywali na wolności z bronią w ręku.

„Kostek” początkowo zamierzał rozładować tomaszowskie więzienie pokojowo, drogą tajnych pertraktacji z ówczesnym szefem UB. W tym celu zorganizował on spotkanie z UB w lesie tomaszowskim. Pilotował owego ubowca, odpowiadając za jego bezpieczeństwo w drodze na rozmowy i z powrotem – właśnie Stefan Kobos ps. „Wrzos”. Szef UB przybył na to spotkanie, lecz rozmowy nie dały pożądanego skutku. Ubowiec tłumaczył się, przy czym nie był to wykręt, iż o czymś takim jak wypuszczenie więźniów politycznych może zadecydować wyłącznie komendant wojenny Tomaszowa, a był nim oczywiście Rosjanin.

Kiedy przyszedł czas drugiej amnestii, sprawa rozbicia siedziby UB w Tomaszowie odżyła na nowo, jako jedno z głównych grzechów ujawniających się partyzantów. Wówczas – 17 IV 1947 roku, ówczesny szef PUBP w Tomaszowie – Czesław Cygler rekapitulując wydarzenia z nocy 13 XI 1945 roku stwierdzał, że w wyniku walki poległ wartownik Mieczysław Kot, areszt został rozbity, to samo stało się z miejscowym radiowęzłem, a „banda” na odchodnym zabrała 5 koni i 4 krowy stanowiące własność PUBP.

To wszystko działo się zaledwie dwa miesiące po powstaniu w Warszawie nowej, powojennej organizacji niepodległościowej pod nazwą Wolność i Niezawisłość. Zapewne wielu z tych czterdziestu atakujących tomaszowską siedzibą UB niewiele wiedziało o nowej organizacji, lecz to nie przeszkadzało im w spontanicznym odruchu samoobrony i solidarności z aresztowanymi kolegami z AK. Kości zostały rzucone i zarówno ci, w murach tomaszowskiej katowni, jak również ich koledzy, na razie cieszący się wolnością, wiedzieli kto pierwszy rzucił te kości.

A oto kolejny pookupacyjny debiut partyzancki, w wydaniu jeszcze jednego z nieugiętych – Jana Turzynieckiego ps. „Mogiłka”. Tym razem zapoznajmy się z odnośnym fragmentem jego pamiętnika.

„Rok 1944, wyzwolenie od Niemców. Wszystkie oddziały partyzanckie wyszły na wolność i ciągnęły na punkt zborny pod Zamość, a spod Zamościa do Warszawy na pomoc powstaniu. Tymczasem Sowieci chcieli rozbroić wszystkich, zabrać im broń. Ledwo udało im się wyrwać. Dowódca oddziałów zdążył się wymknąć z pułapki pod Zamościem. Wtedy „Drugak” dał rozkaz, żeby rozpuścić wszystkich ludzi, broń schować i zakonspirować się do pewnego czasu.

Przyjechałem do domu lecz już nie zastałem Matki i brata. Brat młodszy ode mnie został zamordowany w Rotundzie za broń. Matka po paru tygodniach zmarła na serce. Zostało trzech braci starszych ode mnie, ojciec i trzy siostry. Witali mnie z wielką radością. Na tę intencję wypiliśmy litr spirytusu.

Po dwóch tygodniach zaczęła się rejestracja do wojska. Zjeżdżali się do rejestracji koledzy z całego powiatu. Zamiast pójść do rejestru, to pójdziemy raczej do konspiracji, mówiliśmy między sobą, nie warto iść do sowieckiego wojska. Chodziły rozmaite pogłoski, że Sowieci chcą stworzyć komunistyczny rząd, że nie pozwolili na pomoc Powstaniu Warszawskiemu, że Berlinga aresztowali, bo szedł na pomoc powstaniu, że na jego miejsce jest Rola Żymierski.

Tak się to kręciło przez jakiś czas, aż się zaczęły aresztowania armii konspiracyjnej – AK. Najsamprzód dowódców, a potem prostych żołnierzy ze wszystkich wiosek. Wieźli aresztowanych, znajomych kolegów”.

W pamiętniku brak odnośnej strony, zaś na następnej czytamy:

„…Jeden enkawudzista podszedł do nas, usiadł na brzegu łóżka, wsadził swoją wstrętną łapę do moich piersi i krzyknął: „Towariszczi, dwoch majom!” Ja się zerwałem do postawy siedzącej, wyjąłem świstek papieru z pieczątką milicji i do niego: „Towariszczi, nas nie lzia trogat, my zdzies milicja!” „No da, was nie lzia trogat.” I z tym się zabrali. Myśmy ze Stefkiem K. (Stefanem Kobosem – H.P.) prędko się ubrali i uciekli z tego domu. A te świstki papieru dał nam niejaki Kozak Józef, komendant milicji z Dobużka, jak się dowiedział, że wywożą na Sybir, mówiąc, że nam się to przyda w razie niebezpieczeństwa. Od tego czasu zacząłem się kryć na dobre, chodziłem z kąta w kąt, nie było miejsca ani w mieście ani na wsi.”

Nie inaczej układały się próby pokojowego życia podejmowane przez Mariana Pilarskiego ps. „Jar” – późniejszego komendanta „Zamojskiego Inspektoratu AK”, straconego w 1952 roku wraz z dowódcą żandarmerii tegoż Inspektoratu – Stanisławem Biziorem ps. „Eam”. Pilarski tak zeznawał o swojej okupacyjnej działalności w AK i początkach powojennej konspiracji:

„Za okupacji byłem dowódcą 21 kompani AK. Wysadziłem kilkanaście niemieckich pociągów, brałem udział w obronie Zamościa, walczyłem przeciwko Niemcom wraz z Armią Czerwoną.

W lipcu 1944 roku zostałem wykładowcą w Szkole Podchorążych w lasach pod Tomaszowem. W czasie, kiedy wkroczyła na nasze tereny Armia Czerwona i Wojsko Polskie wróciłem do domu i zaprzestałem swojej działalności organizacyjnej. Na trzeci dzień po wyzwoleniu NKWD zabrało „Groma”, byli również po mnie. Ponieważ mnie w domu nie zastali, ja od tego czasu zacząłem się ukrywać, aby uniknąć aresztowania. Wówczas nie pełniłem w organizacji żadnej funkcji, a po prostu kryłem się wraz z innymi, gdyż ludzie zaczęli wiać przed łapankami i wywózką na Sybir.

W listopadzie lub grudniu 1944 roku zostałem zabrany przez kapitana „Wiktora” (Zenona Jachymka – H.P.) do lasu tomaszowskiego. Z lasu wkrótce wróciłem do domu, gdzie dowiedziałem się, że kilkakrotnie przychodzili po mnie funkcjonariusze UB. We wrześniu 1945 roku otrzymałem rozkaz, abym się stawił na punkt kontaktowy i objął funkcję wywiadowcy. Zgodziłem się i wszelkie meldunki sytuacyjne moja sekretarka „Markietanka” przekazywała do obwodu. Meldunki otrzymywałem z obwodu i nie uważałem, by to stanowiło tajemnicę państwową lub wojskową. Funkcję oficera wywiadu pełniłem do 8 czerwca 1946 roku, kiedy zostałem mianowany komendantem rejonu w obwodzie Zamość. Na moje stanowisko oficera wywiadu przyszedł „Biały”, zaś rejony miały swoich oficerów. „Biały” przesyłał meldunki do obwodu, gdzie nanosiło się je na odpowiednie formularze i odsyłało do wyższych władz organizacji. Nie uważałem, że była to robota szpiegowska. Tak było do kwietnia 1947 roku.”

W 1952 roku odbył się proces siedmiu członków placówki WiN w Wierszczycy w powiecie tomaszowskim, pod nazwą „Przedszkole”: Antoniego Maryńczaka, Mieczysława Malca, Mieczysława Kielara, Emiliana Drzewosza, Żelisława Kowalskiego, Adolfa Momota oraz Stanisława Jędrzejewskiego. Dowódca placówki – Antoni Maryńczak ps. „Domur” przesłuchiwany w dniu 26 lutego 1952 roku przez oficera śledczego WUBP w Lublinie Bogdana Jelenia, tak przedstawiał swoje przejścia z jednej konspiracji (antyhitlerowskiej) do następnej – antysowieckiej.

„W 1943 roku przez komendanta rejonu II – konspiracyjnej organizacji Bataliony Chłopskie – Krystkę Jana ps. „Sójka” zwerbowany do tejże organizacji. Zostałem mianowany przez tegoż Krystka ps. „Sójka” na stanowisko zastępcy drużynowego, występując pod ps. „Motylewski”. Od tego czasu pełniłem też funkcję łącznika. Na placówce w organizacji BCh byłem do czasu wyzwolenia. Po wkroczeniu Armii Radzieckiej na tereny powiatu tomaszowskiego, jako zastępca dowódcy placówki zebrałem czternaście karabinów od niektórych członków tej organizacji i innych chłopów, którzy broń posiadali i zdałem je wojskom radzieckim do Jarczowa. Karabiny te były najgorsze, a niektóre nawet w ogóle do użytku się nie nadawały, zaś broń dobrą nadającą się do użytku, pozostawiliśmy nadal przy sobie.

Formalnie organizacja nasza została zlikwidowana, jednak w rzeczywistości, zgodnie z rozkazem komendanta rejonu II ps. „Sójka”, miała ona być w dalszym ciągu tylko głębiej zakonspirowana i wszyscy pozostaliśmy na tych samych stanowiskach. Ja w dalszym ciągu byłem zastępcą dowódcy placówki już nielegalnej organizacji pod tą samą nazwą, tj. „BCh”.

Tkwiliśmy tak do amnestii 1947 roku. W czasie amnestii komendant II rejonu Krystek Jan ps. „Sójka” wydał zarządzenie podległym sobie członkom, aby się ujawnili i zdali broń. Przebieg ujawnienia był następujący: komendant placówki „BCh” z Jarczowa Jaskóła Jan, pseudonimu nie pamiętam, przywiózł do mnie jedną furmankę broni, ile tego było nie pamiętam. Otrzymał on polecenie od komendanta rejonu II, aby broń, która była na stanie jego placówki zebrał i odstawił do mnie, zaś ja wraz z bronią zabraną ze swojej placówki miałem ją odstawić do tegoż komendanta rejonu II, tj. Krystki Jana ps. „Sójka”, zam. w Podhorcach gm. Majdan Górny.

Wykonując polecenie komendanta Krystka zebrałem od swoich członków broń w ilości trzynaście sztuk i razem z bronią od Jaskóły odstawiłem Krystkowi. Razem, o ile sobie przypominam, odstawiłem około 50 sztuk broni, w tym jeden CKM, kilkadziesiąt PPSz i kb. Załadowaliśmy ją na wóz, a była tego pełna furmanka i upoważniłem członków placówki Frykowskiego Bolesława i Maryńczaka Czesława zamieszkałych w Wierszczycy do odwiezienia tej broni do Krystka. Broń tę zawieźli i złożyli u Krystka na podwórzu, sam Krystek ją odebrał. (…) W grudniu 1951 roku po nabożeństwie spotkałem się z byłym kwatermistrzem rejonu II nielegalnej organizacji „BCh” – Cymbałą Józefem (…), który powiedział mi, że „Sójka” zdał broń do UB najgorszą, same złamańce, nie nadające się do użytku, a lepszą broń magazynował w Podhorcach…”

Tak więc placówka Batalionów Chłopskich w Wierszczycy po wejściu wojsk sowieckich w sposób naturalny przedłużyła swoje konspiracyjne istnienie w tej samej strukturze organizacyjnej, pod tą samą nazwą, itp. Zdali same „złamańce”, podobnie też postąpili wiosną 1947 roku, w okresie drugiej amnestii.

Tę naturalność przejścia z jednej konspiracji do drugiej równie naturalnie zdefiniował ksiądz Józef Płonka, były gwardian klasztoru oo. Bernardynów w Radecznicy, podczas procesu Mariana Pilarskiego i grupy jego konspiratorów oraz Andrzeja Szepelaka – prowincjała zakonu Bernardynów w Polsce:

„Ja nie widzę różnicy między okresem okupacyjnym a obecnym – teraźniejszym”.

A w związku z tym, że jako gwardian klasztoru ściśle współpracował z grupą „Jara”, udzielając im wszechstronnej pomocy, jak np. kwater i wyżywienia, został skazany na karę łączną 12 lat więzienia…

Niezależnie od przekonań politycznych, od spekulacji na temat trwałości porządku wnoszonego na teren Zamojszczyzny przez wojska sowieckie, tamtejszym konspiratorom było szczególnie przykro rozstawać się z bronią, choćby to były najgorsze „złamańce”. Tereny te były szczególnie niespokojne zarówno przed jak i po wejściu Sowietów, a to z powodu walk z Ukraińcami. Spychane z terenów zachodniej Ukrainy oddziały nacjonalistów ukraińskich podążały na obszary „Zakierzonnego Kraju”. Dochodziło tam, zwłaszcza w 1944 roku do krwawych walk polsko-ukraińskich. W sumie sprawiały one, że tereny te na kilka następnych lat stały się istnymi pustyniami, jeszcze na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych nazywanymi przez ludność – „pustkami”.

Cofające się wojska niemieckie, nacierające forpoczty armii sowieckiej, miotające się pomiędzy nimi oddziały AK oraz ukraińskich nacjonalistów, wciąż jeszcze przekonanych o ukraińskości niektórych terenów „Zakierzońskiego Kraju” powodowały, że te obszary przybużańskie na długie miesiące zamieniły się w krwawy tygiel. I tak było długo potem, do końca 1944 roku i później, kiedy rozpoczynało się metodyczne tępienie UPA, AK, wysiedlanie ludności ukraińskiej, napływ polskich repatriantów i uciekinierów ze Wschodu.

W rezultacie, sam fakt wkroczenia wojsk sowieckich wcale nie oznaczał początków spokojnego życia, każdy akowiec lub bechowiec nadal krzepko i czujnie ściskał w garściach swoją broń, jako na razie jedyną rękojmię względnego bezpieczeństwa swojego domu, wsi. Wojska sowieckie już stały na Wiśle, dogasało Powstanie Warszawskie, rozpoczynała się jesień 1944 roku, lecz na terenach przybużańskich płonęły wsie, wybuchały potyczki z nacjonalistami ukraińskim, ginęła ludność cywilna.

W obliczu bezprzykładnego terroru ze strony NKWD i regularnych oddziałów sowieckich, oddziały zbrojne AK i UPA szybko dochodziły do przekonania, że nie czas na kontynuowanie bratobójczej walki, czas się porozumieć, nie ułatwiać zadania wspólnemu wrogowi. Tak dochodzi do pierwszych, co prawda lokalnych, nieufnych i kruchych porozumień pomiędzy dowódcami obu organizacji. Próby te podejmowali na terenach tomaszowskich ze strony polskiej Marian Gołębiowski ps. „Ster”, Stefan Kobos ps. „Wrzos”, a na innych terenach np. Jan Szatowski – inspektor bialskopodlaskiego inspektoratu WiN.

Te próby zaprzestania bratobójczych walk pomiędzy oddziałami AK-WiN i UPA, w późniejszych procesach sądowych ujętych dowódców AK i WiN zamieniały się w koronne punkty oskarżenia, jako przykłady odrażającej współpracy akowców z „bandami” UPA. Nie inaczej było na procesie Stefana Kobosa ps. „Wrzos”, komendanta tomaszowskiego obwodu WiN. W jego sprawie zeznawał m.in. Włodzimierz Hryniuk, były członek Ukraińskiej Powstańczej Armii, skazany na karę 15 lat więzienia. W zapisie przesłuchującego go oficera WUBP w Lublinie Józefa Florczaka, wydarzenia miały następujący przebieg.

„Do chwili aresztowania mnie, to jest do lipca 1947 roku byłem sołtysem wsi Pawliszcze pow. Tomaszów. Aresztowany zostałem za współpracę z bandą UPA. Kobosa Stefana nie znałem takiego nazwiska, a tylko pseudonim „Wrzos”. Był to mężczyzna lat około 45, dowiedziałem się, że był dowódcą AK w Brzezinach od Pawliszczuka Ilka, który obecnie przebywa w ZSRR, a który to w 1946 roku powrócił z Niemiec i po przyjeździe do Bełżca bał się iść do domu ze względu na działające bandy UPA i AK. W tym celu skontaktował się ze swym szwagrem w Brzezinach i ten mu zagwarantował pobyt w Brzezinach, zabierając go do siebie. Będąc u swego szwagra „Wrzos” spotkał się z nim i zagwarantował mu, że mu nic się nie stanie.

Po pewnym czasie przyszedł do wsi, jak się później okazało – „Wrzos” wraz z Juryńcem, również członkiem bandy UPA. Wtedy to Pawliszcze powiedział, że to jest ten „Wrzos”, dowódca bandy AK i jest on dobry chłop, trzeba go poczęstować wódką. W tym momencie przyszła bojówka UPA, z którymi „Wrzos” i Juryniec poszli w kierunku Huty Lubyckiej. Po upływie kilku godzin przyszła banda AK upominając się o „Wrzosa” – jeżeli „Wrzos” nie wróci to spalą całe Pawliszcze. „Wrzos” jednak wrócił do Bieniaszówki. Gdzie przebywał i co wtedy robił, tego nie wiem. Stwierdzam natomiast, że „Wrzos” i Szczepański (Eugeniusz, członek WiN aresztowany wraz z „Wrzosem” w 1956 roku – H.P.) utrzymywali kontakty z „Zarubą” i innymi dowódcami UPA, polegające na tym, że uprzednio napadali na siebie paląc wsie, a w późniejszym okresie nastąpiło pojednanie i widziałem osobiście, jak „Wrzos” rozmawiał z „Zarubą”, który pełnił stanowisko harczowego – rejonowego oraz innym dowódcą o pseudonimie „444”.

Dowódcy ci mówili mi, że budynki poukraińskie pozostawione przez wysiedlonych będzie zabierał „Wrzos” lub Szczepański po uprzednim oszacowaniu wartości tych budynków i przelaniu tych wartości w materiały. Następnie pozostawione na pniu poukraińskie zboże również było przeze mnie szacowane, z tym, że „Wrzos” dał wykaz, w którym miałem umieścić tych ludzi, którzy będą kosić zboże poukraińskie. Również było mi zakazane przez „Zarubę” i „444”, żeby z Polakami pojedynczo nie załatwiać, a odsyłać do „Wrzosa” po karteczkę. Zboże jak i budynki były zabierane przez Polaków, a pieniądze zbierał Szczepański i wręczał „Zarubie” i „444”, a w późniejszym czasie załatwiał te formalności Malinowski Stanisław. Widziałem osobiście, jak „Wrzos” spotykał się dwa razy z „Zarubą” i „444”. Od tej pory Ukraińcy z Polakami żyli w dobrej zgodzie, jak również bandy UPA i AK nie robiły między sobą żadnych nieporozumień. Słyszałem natomiast, że dowództwo AK i dowództwo UPA często jedni do drugich jeździli na gościnę. Natomiast wiem, że Szczepański Eugeniusz po wyzwoleniu dostarczył mi dwóch dowodów osobistych dla innych Ukraińców, które mi wręczał przy obecności „Zaruby”, ale ten porwał mi je i powiedział: „Ja będę siedział w lesie, a on w domu!” Miał na myśli tego Ukraińca, dla którego był wystawiony dowód.

– Jaki cel bandy AK i UPA stawiały przed sobą przez nawiązanie współpracy?

– Zdaniem moim, w czasie okupacji UPA walczyło przeciwko AK dlatego, że byli Niemcy. A po wyzwoleniu zadaniem band UPA i AK była wspólna walka przeciw Władzy Ludowej i Związkowi Radzieckiemu.

Więcej w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia”.

Jednak zadawnione konflikty narodowościowe brały górę i po wyzwoleniu zbierały żniwo zarówno w postaci otwartych walk w pasie ziem przybużańskich, jak też świadomego opowiadania się Ukraińców z tych terenów za władzą „ludową”. Ukraińcy nagminnie pchali się do organów MO i UB, do administracji terenowej. Katownie ubeckie w Tomaszowie, Hrubieszowie, Włodawie, Białej Podlaskiej i na Rzeszowszczyźnie były naszpikowane Ukraińcami, którzy niezależnie od ich rzeczywistych przekonań politycznych, zyskiwali dzięki temu okazję do odgrywania się na swych niedawnych przeciwnikach, zwłaszcza na żołnierzach Armii Krajowej. O tej polityce ukraińskiego osobliwego wallenrodyzmu świadczy taki np. meldunek sytuacyjny, znajdujący się w Archiwum Państwowym w Lublinie w grupie dokumentów WiN:

„M.p. 25.44

NKWD prowadzi w dalszym ciągu intensywną akcję szpiclowską bądź sami, bądź przy pomocy Milicji Obywatelskiej. Szpiclów werbuje się głównie spośród ludności ukraińskiej (…) Milicja w powiecie tomaszowskim zamienia się powoli w organizację bojówek ukraińskich.

Od czasu śmierci dawnego komendanta Wawrzyszczaka, komendę objął Ukrainiec z Cześnik, Głowacki. Rozpoczął on ponowny werbunek milicji, przy czym w niektórych gminach 80-100 proc. nowo przyjętych stanowili Ukraińcy. Tomaszów ma oddział złożony z 83 Ukraińców i 17 Polaków. (…) Głowacki na polecenie Żebrunia wydaje obecnie zezwolenie na broń, przy czym ani jeden Polak dotychczas zaświadczenia nie otrzymał, otrzymało je natomiast wielu Ukraińców. Na trzy dni przed śmiercią Wawrzyszczak aresztował w różnych wsiach 17 Ukraińców za nielegalne posiadanie broni i kontakty z bulbowcami. W cztery godziny po śmierci Wawrzyszczaka zostali oni przez Głowackiego zwolnieni z braku dowodów. Oczywiście, żadnego śledztwa nie przeprowadzono.

Z komendantami milicji współpracuje ściśle kierownik referatu bezpieczeństwa publicznego pan Żebruń Aleksy, który idąc śladem dawnych komisarzy czeki, przystępuje obecnie do budowy i organizowania „Urzędu Śledczego do Spraw Politycznych” z niezbędnymi rekwizytami, jak piwnice, drut kolczasty, itp. (…)

Ukraińcy kombinują, masowo wyznają katolicyzm. Ksiądz proboszcz Jóźwiak dużo ostatnio przyjął owieczek. Nawet brat Żebrunia wyznał wiarę rzymskokatolicką. Przejście na katolicyzm ma ważny cel przesiedleńczy na Zachód.

Dnia 22 bm. przybyła grupa rezunów z gminy Poturzyn i Telatyn do poboru, zwartą grupą z flagą czerwoną. Wkroczyli do miasta. Rozpoznany przez żołnierza AK czynny rezun został pobity, na pomoc przyszedł mu NKWDysta, żołnierz jednak i tego nawalił, przy czym ścigany kulami zbiegł”.

Oto fragment podobnego meldunku z powiatu hrubieszowskiego:

„M.p. 5 X 44

Sytuacja w powiecie hrubieszowskim jest w dalszym ciągu nieopanowana i niejasna. Na południu i południowym wschodzie mają miejsce mordy popełniane przez Ukraińców na Polakach. Mordy te rozszerzają się i objęły w początkach października gminę Werbkowice, zajmując centrum powiatu.

W mordach tych są zaangażowani Ukraińcy, którzy byli na służbie u Niemców, a więc wszyscy dawni żołnierze SS-Galizien oraz inni Ukraińcy, partyzanci – nacjonaliści, a więc członkowie panującej obecnie politycznie wśród Ukraińców UP-y.

Z elementami bojowymi ukraińskimi współpracują obecne sfery „rządowe”, Przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej jest bowiem p. B. Badzian, chłop z kolonii Dobromierzyce gmina Mołodiatycze – do 1939 roku czynny członek KPZU, w roku 1939 roku czerwony starosta, następnie uciekinier do Rosji, a obecnie członek zaufania PKWN.

Sfery wojskowo-milicyjne reprezentuje porucznik armii Berlinga, Ukrainiec Wołk z Hostynnego, który przeszedł takie same koleje jak Badzian, aż wylądował jako oficer polski „Wilk”. W 1939 roku był szefem milicji czerwonej i ma na sumieniu mordy żołnierzy polskich. (…)

Ale nam nie wolno obecnie w dalszym ciągu prowadzić walk z Ukraińcami. Tym bardziej, że położenie nasze zbiega się z położeniem ukraińskim (…)”

Podobną ocenę postawy Ukraińców wystawił wojewoda lubelski K. Sidor, w „Ściśle tajnym” piśmie do:

„Lublin, dn. 2 XI 1944

Prezydium Krajowej Rady NarodowejPolskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego

(…) gros masy ukraińskiej zamieszkującej po lewej stronie Bugu, to element przeżarty nacjonalizmem, szowinizmem ukraińskim, który i obecnie prowadzi wybitnie szkodliwą robotę w stosunku do narodu polskiego i narodów Związku Radzieckiego, a mianowicie: pomijając fakty wyrzynania rodzin polskich, fakty bolesne i wszystkim znane, nacjonaliści ukraińscy, weszli w skład rad, partii i policji i tam starają się przemycić swą linię polityczną, względnie prowadzić robotę tak, by wywołać oburzenie i niechęć mas do programu reprezentowanego przez PKWN. Robota ta jest prowadzona przy tym tak koronkowo, że trudno wpaść na jej ślad. Są jednak fakty takie jak to, że Milicja Obywatelska nosi opaski normalnie, a w kieszeni drugie o barwach nacjonalistów ukraińskich (…)

W związku z umową pomiędzy Polską a radzieckimi Ukrainą i Białorusią, ludność ukraińska na gwałt stara się zmienić swoją narodowość, byle tylko nie zostać przesiedloną. Stąd wniosek prosty, że klauzula „dobrowolności” w umowie o przesiedleniach jest niesłuszna i winniśmy iść na przymusowe przesiedlenia tych wszystkich, którzy w czasie okupacji określili się jako Ukraińcy i w masie swej współpracowali z Niemcami.”

Tak więc po lewej stronie Bugu po wejściu Sowietów mieliśmy właściwie dwa fronty walki: antysowiecki i antyukraiński. Lokalne próby porozumienia osiąganego na zasadzie osobistych znajomości czy pilnej potrzeby obrony przed przeciwnikiem wspólnym, były ważnymi promykami w tym czarnym tunelu, ale nie czyniły go jaśniejszym…

Jak te kontakty układały się, co prawda również prywatnie, ale jakże odmiennie i dramatycznie, pisze w swoim pamiętniku Jan Turzyniecki ps. „Mogiłka”.

„Jednego razu byłem w knajpie Prusa, jak wszedł kapitan enkawudzista z Ukraińcem Władysławem Zawalskim. Widząc mnie przy stoliku, usiedli koło mnie. Zawalski zamówił ćwiartkę wódki, zakąskę i 3 kieliszki, i zaczęliśmy pić.

Pan Zawalski prowadząc rozmowę z kapitanem mówi:

– Towariszcz kapitan. Oto jest „Mogiłka”. Ten partyzant, co strzelał do Ukraińców i Niemców!

Dreszcz mnie przeszedł na wylot. Zrozumiałem po co przyszli, wyczytałem to jednemu i drugiemu z oczu, że chcą mnie aresztować. Ale ja, jakby mnie to nie obchodziło, zawołałem pana Prusińskiego i zamawiam litr wódki, pół kilo zakąski i trzy piwa. Zaczęliśmy popijać na fest. W końcu widzę, że kapitan ma już dosyć, ale nie spuszcza ze mnie oczu.

Przy wódce dużo paliliśmy, a że zabrakło palenia, a w tej knajpie nie było, powiedziałem do Zawalskiego, że wiem gdzie są papierosy, pójdę i przyniosę.

I więcej nie wróciłem, tylko z ukrycia obserwowałem Zawalskiego i kapitana. Siedzieli jeszcze może godzinę. Widząc, że mnie nie ma, wyszli na ulicę i się rozeszli. Ja wróciłem zapłacić rachunek za wódkę i za wędlinę. Po wejściu zobaczyłem kolegów z Łaszczowa, chłopaków jak dęby, przyjechali furą w celu odroczenia z wojska. Przywitaliśmy się serdecznie, a ja opowiedziałem, że mnie ganiają te dykciarze, a przeważnie jeden szpicel ukraiński. To nie wiem co robić? W łeb i koniec szpiclowi! – odezwał się Franek.

– Ale nie ma rozkazu, żeby do szpiclów strzelać!

– No to pokaż, który to jest, to my mu takie lanie sprawimy, że przestanie szpiclować.

Wypiliśmy litr samogonu i poszli Lwowską ulicą. Spotkaliśmy Zawalskiego przy knajpie Prusa, więc podeszliśmy do niego i ja pierwszy mu mówię: Co ty chcesz ode mnie, ty ukraińska mordo, sowiecki parobku? Coś ty do kapitana mówił?

Franek półcegłówką wyrżnął go w łeb, tylko się przygiął lekko, pomyślałem, że ma zdrowy łeb ten drab ukraiński. Chłopcy nie żałowali mu tych półcegłówek, aż wreszcie Janek K. jak go nie wyrżnie cegłówką w łeb. Runął jak długi na ziemię, krew mu ślepia zalała, ale długo nie leżał, zebrał się piorunem i wymknął spomiędzy nas. Widzieliśmy psubrata ukraińskiego, sowieckiego, jaki duży, waży chyba ze 130 kilo. Od półcegłówki nie chciał się wcale kłaść.

A teraz, jak chcesz, mówią, jedź z nami do Łaszczowa. Dobrze. Poszliśmy w sześciu do fury i jazda. Po drodze spotkaliśmy milicję, dawaj na nich z góry. Milicja zaczęła uciekać, aż karabiny pogubili. Komendant uciekał przez płot i zawisł na tym płocie. Wtenczas doleciał Franek, odebrał mu karabin i zaczął go okładać tym karabinem, wy psubraty, parobki sowieckie, naszych kolegów i braci wywozić na Sybir!

Rozpędziliśmy ich na cztery wiatry i pojechaliśmy dalej do Łaszczowa. Gdyśmy przyjechali, to była już noc. Przyszedłem do Stefana K. i tam przenocowałem. (Stefana Kobosa – H.P.)

Kiedy rano się obudziłem wyszedłem na miasto, znowu spotkałem pięciu zuchów. Zaczęliśmy rozmawiać o tym cośmy narobili wczoraj, jakiej grandy. Granda nie granda, niech wiedzą psubraty, że nie wszyscy są zdrajcami polskiego narodu – mówię. Tak mówisz, „Mogiłka”? To chodźmy i wypijemy na to konto!

Poszliśmy do knajpy i dawaj w gaz. Kiedy wróciłem do Tomaszowa, to się dowiedziałem, że Zawalski ze strachu uciekł do wojska sowieckiego. Byłem trochę spokojniejszy, że już nie będę miał go na karku. Zacząłem chodzić ostrożnie wieczorami, z tą nadzieją, że nie jestem sam, bo miałem przy sobie mauzera ósemkę, to mi dawało ducha, że jakby chciał mnie zatrzymać jakiś kapitan albo Żebruń, to mu w łeb palnę. Ale do tego nie doszło. Od razu zrozumiałem, jaka to jest Polska Radziecka. Sowiecka i Żydowska, bo od razu Żydzi pchnęli się do urzędów.

Za tydzień czasu pan Postulewicz z Tomaszowa był w Warszawie na Pradze i widział z Pragi zburzoną Warszawę. Wrócił z Pragi do Tomaszowa i urządził mityng czyli wiec. Jak się już ludzie zeszli pod sejmik, to pan Postulewicz zaczął tymi słowami: Towarzysze i Towarzyszki, kurwa go mać, byłem w Warszawie i widziałem zgliszcze i popioły! Krew się na murach leje, niech to szlag trafi i zamiast krzyknąć: niech żyje Józef Stalin, to krzyknął: niech żyje Józef Piłsudski. Z żalu zapłakał i zaczął sam sobie bić brawo. Publiczność słysząc taką piękną przemowę pana Postulewicza zaczęła dawać salwę oklasków, śmiać się w głos i rozchodzić, aż wyszedł jakiś Sowiet, widząc, że się ludzie rozchodzą krzyknął: Towarzysze, nada się zjednoczyć w kupu! Ale już nikt nie chciał Sowieta słuchać, co widząc Sowiet krzyknął: a idy ty w kibini mater! I sam poszedł do domu (…)

Jednego razu przyjechał z Niemiec Ukrainiec, który wymordował całą polską rodzinę siekierą i uciekł do Niemiec na roboty.

Kiedy wrócił, to „Mogiłka” z „Czarnym Jasiem” tak go schowali, że nie mogą go znaleźć do dziś dnia!…

W Michalowie ja się zakwaterowałem i skompanowałem z Bolkiem S. Jednego razu poszliśmy do Grodosławic, do panny Tośki, przystojnej damy i tam myśmy popijali, aż nas napadł Michał Onyszczuk ze swoimi kolegami. Nie było rady, pięciu drabów z pałami do nas, to my przez okno i na łąki. Mnie dopędził Onyszczuk i z tyłu pałą w głowę. Runąłem jak długi. Jeszcze raz mi poprawił wzdłuż twarzy, potem wziął mnie pod rękę i pistoletem zdziobał mi brodę. Potem przytrzymali mnie do wieczora. Wieczorem jeszcze mnie bili haczkiem. Onyszczuk wziął mnie za rękę z Harajewiczem i poprowadzili do piwnicy. Gdyśmy przeszli pod piwnicę, to Onyszczuk do kieszeni po klucz, ale go nie miał przy sobie. – Harajewicz, ty skakaj do mnie do domu i przynieś klucz i łopatę, a ja go tu przytrzymam.

To ja zrozumiałem, że mnie zamordują i zakopią w piwnicy. Onyszczuk trzymał pistolet w stronę mojej piersi. Palił papierosa i prawi – Jak sobie posiedzisz tydzień, tydzień czasu, to ci się odechce Grodosławic. Ja wyjąłem papierosa i mówię: Daj pan przypalić. On nie daje ognia, a ja złożyłem prawą rękę i jak go urżnę w nos, a sam chodu. Przyleciałem do Celestynowa do jednej sanitariuszki, tam się umyłem z krwi i poszedłem do wujka do Czartowca. Tam leżałem tydzień czasu, zanim się wyleczyłem, bo w głowie miałem jak w młynie i 40 dziur na plecach od haczyków.

Michał Onyszczuk, bandyta i morderca. Brat jego sołtys. Kiedy ludzie powracali z Niemiec do domów, czasem się trafił jakiś człowiek, a noc go złapała, to sołtys posyłał go do brata, a brat mordował w piwnicy i walizkę zabierał czystego zysku. Aż jednego człowieka zamordował, zakopał na swoim polu i zabronował. Jednak sąsiedzi podglądnęli. Michał Onyszczuk dostał wyrok śmierci od organizacji. Kiedy byliśmy z kolegą u panny Tośki, to ktoś Onyszczukowi powiedział, że „Mogiłka” przyszedł go zabić. Onyszczuk zorganizował sobie pięciu drabów i napadł na nas. Aż się o tym dowiedziało UB i przyjechało go aresztować. On zaczął uciekać. Dostał 4 kule w plecy i zabrali go do Tomaszowa…”

„BURTA”

Jan Leonowicz ps. „Burta”, tytułowa postać tej książki, był dowódcą oddziałów zbrojnych organizacji Wolność i Niezawisłość z terenów powiatu tomaszowskiego i części powiatów: zamojskiego, hrubieszowskiego, biłgorajskiego, lubaczowskiego, stanowiących tomaszowski obwód tej organizacji.

Poległ w zasadzce zorganizowanej przez tomaszowski Urząd Bezpieczeństwa w dniu 9 lutego 1951 roku. Z kilkudziesięciu partyzantów wchodzących w skład trzech plutonów bojowych dowodzonych przez „Burtę”, ocalało i dotrwało do czasów dzisiejszych zaledwie czterech: Czesław Skroban, Stanisław Bednarczyk oraz Bronisław Pituła i Władysław Klim. Wszyscy czterej zostali ujęci, skazani na karę śmierci i ułaskawieni. Z tej czwórki jedynie Czesław Skroban znał „Burtę” dłużej i wcześniej, bo od czasów wojny. Pozostali weszli w kolizję z władzą „ludową” w okresie późniejszym, pod koniec życia „Burty”. Wszyscy inni jego żołnierze polegli w walce. Kilku zmarło śmiercią naturalną. Kilku innych zostało zamordowanych w latach 1956-1970 w tajemniczych okolicznościach, przez „nieznanych sprawców”.

W rezultacie tych okoliczności, co dość paradoksalne, trudno jest odtworzyć w miarę pełne kalendarium życia i walki tego dowódcy, szczegóły jego działalności w czasach okupacji hitlerowskiej, a także okres od wyzwolenia do czasów sprzed amnestii 1947 roku, choć obfitował ów okres w wydarzenia niezwykle dramatyczne, rozstrzygające o losach tego regionu i kraju, o losach całej powojennej konspiracji. Od lat już nie żyją – szef obwodu WiN Stefan Kobos ps. „Wrzos” oraz Jan Turzyniecki ps. „Mogiłka”, któremu „Wrzos” po śmierci „Burty” powierzył dowodzenie pozostałymi członkami oddziałów bojowych „Burty”. Poległ Stanisław Samiec ps. „Pasek”, najstarszy stażem współtowarzysz walk „Burty”, jego powiernik i zaufany kolega. Obaj też zabrali do grobu miejsce ukrycia archiwum oddziału: pewnego razu zabrali je od przechowującego archiwum Józefa Gąsiora z Suśca, umieścili w poniemieckiej bańce na mleko, zalali roztopioną żywicą i ponieśli w okolice Suśca, Par lub Rybizant, czego świadkiem był Czesław Skroban. Archiwum nigdy nie zostało odnalezione ani przez ocalałych partyzantów, ani przez rzesze ubeków, którzy bestialskimi torturami próbowali wydusić z nich (m.in. od Czesława Skrobana) miejsce ukrycia archiwum. Podobny znak zapytania zawisł do dziś nad archiwum obwodu przechowywanym przez „Wrzosa”. Przez wiele lat był on w przyjacielskim kontakcie z Czesławem Skrobanem, kilkakrotnie napomykał, że musi go zawieść do miejsca ukrycia archiwum. I nie zdążył…

Tym cenniejsze są dostępne relacje ludzi, którzy go znali, wspólnie z nim walczyli i cierpieli. Równie cenne są relacje rodzeństwa „Burty”, a było ono bardzo liczne: dwóch braci i siedem sióstr!

Warto więc przytoczyć w całości obszerną, obszerną relację Eweliny Vonau – jednej z sióstr „Burty”. Kreśli ona obraz rodziny Leonowiczów, ich patriotyczne koneksje sięgające poprzedniego stulecia, m.in. udziału w Powstaniu Styczniowym, opisuje miejsca rodzinne, ludzi z nimi związanych, a także podaje wiele szczegółów z czasów najnowszych, które stanowią czasowe ramy tego opracowania – czasów powojennych.

Oto relacja pani Eweliny Vonau:

„Jan Bogusław Ziemowit Leonowicz ps. „Burta” urodził się 15 stycznia 1912 roku w Żabczu pow. Tomaszów Lubelski. Otrzymał chrzest w kościele parafialnym w Oszczowie. Syn Mariana i Anastazji z Jurczaków, wnuk Jana, powstańca z 1863 roku.

Był żonaty z Ludwiką z Lanckorońskich. Pozostała córka – Krystyna Maria Barbara Leonowicz-Babiak.2

Małżeństwo Babiakowie są naukowcami – uniwersytet we Wrocławiu. Mają dwóch synów – Piotra Rafała – studenta medycyny i Bartosza – ucznia liceum.

„Burta” uwielbiał sport: pływał, jeździł pięknie konno, jeździł znakomicie na nartach i łyżwach, wiosłował, doskonale strzelał. Jako uczeń dostał nagrodę za biegi – pięknie wydanego „Pana Tadeusza” i drugą tak samo pięknie wydaną – „Orlęta lwowskie”. Odbywając wojsko w 2 Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie, zdobył dla Pułku w zawodach hippicznych bardzo cenny puchar.

Od małego chłopca bardzo lubił zwierzęta – gołębie, króliki, psy, konie. Zaniedbywał naukę, matury nie miał. Brak jej potem bardzo odczuwał.

Rodzina Leonowiczów – po konfiskacie dwóch mająteczków – Leonowicze i Konstantynówka, znajdujących się w 1863 roku między Nieświeżem, a Kleckiem, bardzo zubożała i w poszukiwaniu pracy bardzo rozproszyła się po Polsce. Najpierw zatrzymała się w Kieleckiem – w Słupi, ale nie mogąc się tam urządzić, przeniosła się w Lubelskie. Dziad Jan został kasjerem w cukrowni Mircze, a brat Jana – Cyprian, w cukrowni Poturzyn na stanowisku magazyniera. Obie cukrownie jak i majątki, należały do rodziny Rulikowskich.

Dziadkowie mieli trzech synów i dwie córki. Dzieci otrzymały bardzo staranne wykształcenie domowe (najmłodszy z synów, Henryk – ukończył gimnazjum) i wpojoną głęboką miłość do Ojczyzny. Ojciec wspierał nas często swoimi wiadomościami (mieliśmy wykształcenie średnie, tylko najstarszy brat miał wyższe) i przekazał swojej gromadce (dziesięcioro) umiłowanie Polski i kult dla zwyciężonych – Gloria victis!

Został oficjalistą w majątkach Rulikowskich – od sekretarza i rządcy do plenipotenta majątków z siedzibą w Poturzynie, łącznie 45 lat pracy. Jako leśniczy pracował po parcelacji majątków, ponieważ brak mu było 50 lat do emerytury – było to w czasie okupacji.

Malutki mająteczek – Żabcze, to miejsce urodzenia A. Głowackiego ps. „Prus”, a Poturzyn – miejsce, w którym spędzał wakacje u swego starszego przyjaciela F. Wojciechowskiego Fryderyk Chopin. W parku stała piękna płacząca brzoza, pod którą lubił dumać Fryderyk i którą często wspominał.

F. Wojciechowski był uczniem St. Staszica. Był on wzorcowym gospodarzem swoich majątków i budowniczym pierwszej cukrowni na tych ziemiach w Poturzynie. Był też pierwszym plantatorem buraka cukrowego, co nie przeszkodziło mu być wielkim znawcą muzyki, z którego opinią liczył się bardzo Chopin.

Był uczestnikiem Powstania Listopadowego.

Na cmentarzu w Oszczowie jest jeszcze grobowiec jego rodziny.

W sąsiednim powiecie hrubieszowskim były fundacje St. Staszica.

Między rokiem 1918-1920 przemieściło się przez Poturzyn moc legionistów, a dom nasz gościł, między innymi: płk. Prażmowskiego-Bylinę, mjr. Orlicz-Dreszera, kpt. Leopolda Lis-Kulę.

Siostra najstarsza – Jarosława, miała brulion zapełniony wierszami ułożonymi przez siebie, na część pułkowników, majorów, kapitanów i zwykłych żołnierzy. Wzruszał nas do łez wiersz napisany na okoliczność śmierci L. LisKuli. Zeszyt zaginął, czego do dziś nie możemy odżałować.

Poturzyn był miejscowością, która promieniowała kulturą na całą okolicę: sześcioklasowa szkoła gmina, posterunek policji, apteka, dwór, poczta, Koło Młodzieży założone i prowadzone przez nauczycielkę Eleonorę Świątkowską-Kryk; miłą, kulturalną, bardzo ładną, wysportowaną osobę. Urządzała przedstawienia z dziećmi szkolnymi, tańce, chór, prowadziła też chór w Kole Młodzieży. Właściciel apteki – Felicjan Miller prowadził teatr amatorski. Pomagały mu w tej pracy żona i siostra, p. M. Zdorska, która pięknie grała na fortepianie. W zespole teatralnym występowali pracownicy majątku – od fornali do rzemieślników, młodzież pracująca w rolnictwie, młodzież ucząca się w szkołach średnich w Zamościu, Tomaszowie Lubelskim i Hrubieszowie, nauczycielstwo z Poturzyna i okolicznych wiosek. Były nawet wystawiane „Dziady” cz. I A. Mickiewicza. Dochód, za ogólną zgodą, był wysłany na rozwój powiatu lub województwa.

Rodzeństwo „Burty”:

Było nas dziesięcioro – 3 braci i 7 sióstr.

Najstarszy – Leon Dominik – jako 16-letni uczeń gimnazjum hrubieszowskiego brał ochotniczo udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Brał też udział w obronie Ojczyzny w 1939 roku – wrzesień – październik. Przez Rumunię dostał się do Francji, potem do Anglii. Ukończył Główną Wyższą Szkołę Handlu Zagranicznego w Warszawie.

Najmłodszy – Marian Henryk, mając 17-18 lat wstąpił do organizacji AK i był w niej do roku 1945.

Średni – Jan Bogusław Ziemowit przeszedł kampanię wrześniową w 2 Pułku Strzelców Konnych. Był ranny przez szrapnel w nogi i twarz. W 1940 roku został aresztowany przez policję ukraińską w Poturzynie i przez nią bestialsko torturowany. Tatuś wydostał go poprzez gestapo hrubieszowskie. W domu (na leśniczówce) przebywał tylko dobę, a gdzie go tatuś umieścił, tego nie wiem. I całe szczęście, bo już drugiego dnia przyszła po niego policja ukraińska z nakazem aresztowania. Od tej pory policja ukraińska była częstym gościem nocą w leśniczówce, ale „Burta” stał się nieuchwytny…

Siostry „Burty”: cztery były nauczycielkami, dwie zostały zatrudnione na poczcie. Wszystkie pracowały ofiarnie dla dobra Ojczyzny, nawet ta najmłodsza. Wszystkie należały do organizacji AK.

Rodzina „Burty” między rokiem 1945, a 1947 musiała opuścić województwo lubelskie po czteromiesięcznym pobycie w więzieniu w Zamościu (dwie siostry) i w Tomaszowie (dwie siostry i brat). I tak jak w 1863 roku – zubożała zupełnie, w poszukiwaniu pracy rozsypała się po tak samo zubożałej, strasznie zniszczonej ziemi polskiej, by w miarę możliwości stawić czoła jednej z najcięższych, niezrozumiałych niewoli, w jaką została oddana.

„Burta” wychowany w takiej atmosferze, jak ją nieudolnie tutaj przedstawiłam, uważał za swój obowiązek walczyć do końca.

Podaję jeszcze dzieje czterech zięciów, nauczycieli.

Wincenty Brzozowski – mąż Wiarosławy, aresztowany 1.IX.1940 roku, dwa lata w Oświęcimiu, dwa lata w Mauthausen, skąd powrócił w 1945 roku.

Wilhelm Vonau – mąż Eweliny. Więzień gestapo w Zamościu. Aresztowany 11 I 1943 roku. W więzieniu dostał zgorzeli nogi. Wydostałam go do szpitala w Zamościu, gdzie amputowano mu stopę. Zabrał go ze szpitala do baraku z chorą nogę (mimo protestu lekarzy) por. Zeik – do baraku politycznych, nr 13, zbudowanego w pobliżu więzienia. Noga się nie goiła i 17 maja w transporcie więźniów politycznych w liczbie 35 mężczyzn i dwie kobiety, został wysłany na Majdanek (…)

Byłam 17 września 1944 roku u sekretarza kancelarii Majdanka, który ocalał. Pamiętał ten transport z 17 maja 1943 roku – przyjmował go, kiedy nadszedł rozkaz dania tego transportu do komory gazowej. Nawet podał mi kilka nazwisk z tego transportu: to byli oni. Pozostałam z dwoma synami – 14-letnim Ryszardem i 7-letni Jerzym.

Zygmunt Fill – mąż Teresy, więzień Zamku Lubelskiego, po kilku miesiącach zwolniony.

Józef Florczak – mąż Mieczysławy – oboje wyjechali w Krakowskie, przeżyli.

Wiele razy widziałam pełne zdziwienia i niedowierzania pytania o to, jak to się dzieje, że „Burta” przenosi się tak szybko z miejsca na miejsce i jest nieuchwytny. Rzecz w tym, że „Burta” znał doskonale tereny i zakątki trzech powiatów – zamojskiego, tomaszowskiego i hrubieszowskiego, a nawet i biłgorajskiego. Doskonale znał pas łąk ciągnących się zakolami od Kryłowa nad Bugiem przez Witków, Wasylów, Łaszczów, Grodosławice, aż do lasu tomaszowskiego – przez Józefówkę i Rachanie. W zimie przebywał te szlaki na nartach, częściowo na łyżwach i nocą. U mnie w Grodosławicach był nocą w 1947 roku. Zima była wtedy śnieżna i bardzo mroźna. Przyjechał do mnie na nartach, (które mu pożyczył proboszcz, ksiądz Jan Dąbski z Turkowic), w okolice Suśca. Było to mniej więcej 80 kilometrów, a łąkami może i więcej.

Pukał tak cicho w szybę, że nikt z domowników nigdy nie słyszał. Prosił, żeby nie zapalać światła. Nigdy nie mogłam mu dać czegoś gorącego, bo nie pozwalał palić ognia. A to ciche – cichutkie pukanie słyszałam długo, długo po jego śmierci.

U księdza Dąbskiego zatrzymywał się kilkakrotnie i po parę dni.

W lecie poruszał się pieszo, na rowerze lub konno.

Winna jestem temu, że w Lubelskiem krążą do dziś pogłoski o tym, że małżeństwo brata rozpadło się!

A to jest nieprawda! Spotykali się oboje często w miejscach umówionych, ale było to coraz trudniejsze, coraz bardziej dla nich niebezpieczne, bo ludzie byli zastraszeni.

U mnie spotkali się na Wigilię 1946 roku. Była wtedy bratowa wraz z córeczką Basią. Brat przebywał u mnie wtedy przez trzy dni i nigdy ani przedtem ani potem tak długo u mnie nie przebywał.

Spotykali się w coraz to innych miejscach na terenach obydwu powiatów – tomaszowskiego i hrubieszowskiego.

W pierwszych dniach sierpnia 1947 roku przyjechała bratowa i powiedziała, że jest umówiona na jutro z bratem. Ja miałam właśnie jechać do Tomaszowa, aby załatwić przyjęcie syna Ryszarda do gimnazjum, więc pojechałam. Po powrocie dowiedziałam się, że spotkanie doszło do skutku, ale nie w mieszkaniu, tylko w pobliskim zagajniku, gdzie bratową zaprowadził przysłany przez brata mój uczeń – Stach Mazur. Bratowa nazajutrz pojechała do kuzynów.

Ja na drugi dzień o czwartej rano zostałam aresztowana. Stach Mazur został też aresztowany i po pierwszych przesłuchaniach zwolniony. Bałam się bardzo o bratową, męczyło mnie strasznie to, jak zapytają – po co u mnie była?

To pytanie zadano mi na pierwszym przesłuchaniu. Odpowiedziałam, że przyjechała po to, aby brat dał jej zgodę na rozwód! Ku mojemu zaskoczeniu, uwierzyli w moje zeznanie. Przez cały czas mego pobytu w areszcie nie zadali mi więcej tego pytania.

Po powrocie do domu dowiedziałam się od postronnych ludzi o tych pogłoskach, jakoby bratowa prosiła o rozwód! To UB rozsiewało te pogłoski, były im bardzo na rękę. Zeznania moje wykorzystali przeciwko „Burcie”, aby go zdyskredytować.

W 1943 lub 1944 roku powtarzano powszechnie, że magazyn z bronią w Tarnawatce wysadził w powietrze „Burta” wraz z dwoma jeszcze chłopcami, na rozkaz komendanta obwodu „Drugaka”. Wszyscy wyszli cało z tej akcji.

Już po roku 1970 widziałam w Warszawie film o Korczyńskim, oficerze AL (ten sam, który w Gdyni strzelał ze stoczni do robotników). W filmie tym był bohaterem „Ziemi Zamojskiej” – jemu właśnie przypisywano wysadzenie magazynu w Tarnawatce. Tymczasem AL jeszcze wtedy na tych terenach w ogóle nie było.

Tatuś mój, Marian Leonowicz również należał do AK, ps. „Zagłoba”. Leśniczówka w Witkowie była ostoją partyzantki do 1944 roku. W kwietniu 1944 roku została w dramatycznych okolicznościach opuszczona przez wszystkich, w tym tylko, co mieli na sobie. Dom, inwentarz żywy i martwy pozostały na pastwę losu. Już tam nigdy nie wrócili. Teraz jest tam tylko wiekowy sad.

Podobnie jak my wszyscy, była również prześladowana przez UB siostra stryjeczna „Burty” – Danuta Leonowicz-Świca, córka Wacława, zamieszkała w Tomaszowie Lubelskim. Została karnie zwolniona z pracy urzędniczki bankowej i na jakiś czas musiała opuścić Tomaszów Lubelski…”

Wspomina pan Edward Samiec, brat Stanisława:

„Byłem żołnierzem AK od marca 1943 roku w obwodzie Tomaszów, rejon I, 9 kompania 2 pluton dowodzony przez ppor. Jerzego Godziszewskiego ps. „Dolina”. Kompanią dowodził popr. Jan Opiełko ps. „Arab”, funkcję dowódcy I rejonu pełnił Andrzej Dżygadła ps. „Korczak”.