Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury

Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0340-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury

Opowieść o życiu i twórczości legendarnego pisarza i poety, autora powieści, opowiadań, piosenek, a także przekładów poezji hiszpańskiej i francuskiej. Książka oparta jest na publikacjach, dokumentach i zapiskach samego Stachury, uzupełnionych o wypowiedzi osób mu bliskich i znajomych. Solidna pod względem faktograficznym, pozostawia czytelnikowi pole do własnej interpretacji fenomenu popularności Steda wśród kolejnych pokoleń młodzieży.

Polecane książki

Hanna nie chce mieć do czynienia z rodziną Jamesonów. Jej młodzieńcze zauroczenie Carterem wygasło dawno temu, a przynajmniej tak jej się wydaje. Carter, który odnajduje ją po latach, jest jeszcze przystojniejszy niż kiedyś. Gdy namawia ją, by wpadła do jego rodzinnej posiadłości w Wir...
"Illustrations Ilustracje" to książka do oglądania, wybór ilustracji i rysunków Andrzeja-Ludwika Włoszczyńskiego z prawie półwiecznej działalności twórczej pokazuje projektanta znaków z nieco innej strony. Książka pokazuje zmieniające się style i techniki wykonania ilustracji czy rysunku zależni...
Jest to jedyna w swoim rodzaju kompilacja wiedzy na temat stresu.Tego, co go powoduje i jak sobie z tym radzić.Jeśli czujesz, że w Twoim życiu jest zbyt dużo nerwów, to jest tak tylko dlatego, że jeszcze nie zdecydowałeś się na zmianę tego stanu rzeczy. Musisz wiedzieć, że może być zupełnie inaczej....
Książka „Twój typ osobowości: Strateg (INTJ)” to kompendium wiedzy na temat „stratega” – jednego z 16 typów osobowości. Jest ona częścią serii, w skład której wchodzą pozycje poświęcone poszczególnym typom oraz książka „Kim jesteś? Test osobowości ID16”, będąca wprowadzeniem do typologii osobowości ...
Jedno z najgłośniejszych zabójstw na świecie. Historia oparta na autentycznych wydarzeniach. Pewien wrocławianin zostaje bestialsko zamordowany. Początkowo policji nie udaje się znaleźć mordercy. Po pięciu latach śledczy trafiają jednak na ślad pewnej książki. Opisane w niej morderstwo przypomina po...
Niniejszy poradnik pomoże Ci rozwiązać bardziej podchwytliwe zagadki, odnaleźć wszystkie wzmocnienia dla Duke'a oraz odblokować wszystkie osiągnięcia. Zawiera ponadto opis przejścia oraz filmy, które pomogą Ci w najtrudniejszych momentach.Duke Nukem Forever - poradnik do gry zawiera poszukiwane prze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marian Buchowski

Projekt ‌graficzny: Andrzej Barecki

Korekta: ‌Bogusława ‌Jędrasik

Autorzy i źródła ‌zdjęć (odwołania ‌do numerów stron dotyczą ‌wydania papierowego ‌książki):

Marian Buchowski (fot. 41), ‌Barbara ‌Czochralska ‌(fot. ‌36), Wojciech ‌Kostiuk ‌(fot. 19), zbiory wojewódzkiej ‌Biblioteki ‌Publicznej im. ‌H. Łopacińskiego w Lublinie (fot. 26) ‌oraz archiwa rodzinne Anny ‌Dzięgo (fot. 13–17) i Jerzego ‌Stachury

Zdjęcie na obwolucie © Danuta ‌Pawłowska-Skibińska

Copyright © by Marian ‌Buchowski

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2014

ISBN 978-83-244-0384-4

Wydawnictwo ‌ISKRY

Al. Wyzwolenia ‌18, 00-570 Warszawa

tel. (22) ‌827-94-15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji ‌elektronicznejZuzi, ‌najmłodszej z moich pociechWejść ‌życiu ‌w drogę

Edward Stachura tajnym współpracownikiem?

Bardzo ‌by takie odkrycie ‌pomogło, zwłaszcza niektórym. I wiele ‌wyjaśniało. ‌Na przykład bez większych ‌problemów otrzymywany paszport, częste ‌wyjazdy zagraniczne… ‌No, a przede ‌wszystkim tłumaczyłoby te pastelowe, ‌jak ‌twierdzą niektórzy, ‌kolory w obrazie ‌rzeczywistości lat ‌sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ‌występującej przecież ‌jako ‌tło jego prozy. Narrator ‌i bohaterowie ‌Stachury żyją sobie w jakimś ‌dziwnym ‌kraju, który ‌wcale nie przypomina ‌PRL-u… A powinien przypominać. Nie ‌wiadomo, dlaczego powinien, ‌przecież to ‌nie były reportaże, ‌ale podobno powinien.

Edward ‌Stachura z zupełnie innym zamiarem ‌sięgnął ‌po pisanie. I ten zamiar realizował ‌po swe ostatnie linijki. Pierwszy zapis w dzienniku, poczyniony przez niespełna dwudziestoletniego Stachurę, określa ów zamiar jednoznacznie:

„Kupiłem dzisiaj ten zeszyt. Będę w nim pisać (…). Ale przede wszystkim będę pisać to, co się będzie teraz ze mną działo. I to, jak już mówiłem, co się będzie w mojej głowie działo”[1].

Skoro istotnie żyjemy w cieniu PRL-u, to dlaczego w tak niewielkim stopniu znajduje to swe odzwierciedlenie w naszej literaturze? – zapytał (nie o Stachurę, tylko o całe polskie beletrystyczne piśmiennictwo współczesne) Dariusz Nowacki[2], otwierając zorganizowaną w redakcji miesięcznika „Znak” niezmiernie – jak się okazało – interesującą dyskusję[3] z udziałem Tomasza Burka, Jerzego Sosnowskiego, Marka Zaleskiego i Jerzego Jarzębskiego.

Jarzębski[4] powiedział tam między innymi:

„Paradoksalnie, opisy PRL-u są najlepsze, gdy nie mówi się o nim bezpośrednio, to znaczy, jeśli istnieje on «niechcący», tak jakby «wychodził z tła»”.

Zdaniem profesora Jarzębskiego najwięcej PRL-u widać w polskich filmach lat sześćdziesiątych, i to tam, gdzie nie mówi się o polityce, tylko wtedy, kiedy widać szarzyznę tamtych ulic, sklepy, pozbawione smaku detale, szablonowe bloki mieszkalne, ludzi umęczonych codziennością. Jarzębski: „Znane mi opisy literackie tamtych czasów mówią o przeszłości niemal zawsze cząstkowo, ponieważ PRL był fenomenem, który przenikał wszystkie warstwy egzystencji. Ja nie demonizuję PRL-u, ale mówię, iż kiedy żyje się w kraju, w którym nawet pudełko zapałek jest zideologizowane, bo ma taką a nie inną naklejkę, to owego zideologizowania po prostu się nie zauważa”.

W nie tak dawnej audycji radiowej dotyczącej Stachury jeden z uczestników dyskusji, najmłodszy, postawił tezę, że gdyby Stachura dożył stanu wojennego, to też by go nie zauważył, a ściślej – nigdzie nie odnotował. A znana już była książka zawierająca prywatą korespondencję Stachury z pisarzami[5] i dwa tomy jego dzienników. Źródłem ogromnego zdziwienia, dla niektórych wręcz szoku, była nieobecność także w tych, pisanych przecież bez ryzyka konfrontacji z cenzorem, listach i dziennikowych notatkach, jeśli już nie emocjonalnego, to chociaż myślowego zaangażowania w sprawy, które, kto jak kto, ale polski pisarz powinien przecież zauważyć.

Nie można zapominać, że równolegle – w sensie czasowym – ze Stachurą Jerzy Andrzejewski pisze Miazgę, Tadeusz Konwicki Kompleks polski, Marek Nowakowski Wesele raz jeszcze, Julian Kornhauser i Adam Zagajewski w Świecie nieprzedstawionym atakują „mówienie zastępcze”, wcześniej Stanisław Barańczak, między innymi za „poezję rodzącą się z poezji”, przyłożył kolegom Stachury spod znaku „Hybryd”. Oczywiście, literatura to nie jest przybudówka życia politycznego[6], upolitycznienie spycha literaturę do roli podrzędnej, usługowej, rezygnującej z własnych reguł, spłaszczającej obraz, posługującej się najchętniej kolorystyką czarno-białą (na przykład w tamtych latach krytykować społeczeństwa – choć przecież było za co – nie wypadało, bo władza na taki prezent tylko czekała).

Ale wielu przedstawicieli środowisk twórczych, ryzykując nie tylko karierą, włączyło się – zarówno swoimi dziełami, jak i bezpośrednim, osobistym udziałem – w coraz lepiej zorganizowaną i skuteczną działalność opozycyjną. Nie trzeba nadmiaru ochoty do współodczuwania, aby wyobrazić sobie nastrój autentycznego opozycjonisty, który oczom nie wierzy, bo widzi, że w kraju dotkniętym z trudem maskowanym, wieloskładnikowym kryzysem, literackim idolem najpierw studentów wydziałów humanistycznych, a potem stale powiększającej się grupy (ba! tłumu!) wielbicieli staje się ktoś taki jak Stachura.

Maria Nurowska[7] – pisarka; popularna, a mimo to ceniona:

„Nie lubiłam Stachury ani jako człowieka, ani jako pisarza. Uważałam, że jest bardem na etacie, pieszczoszkiem reżymu. Nie był dla niego groźny, wręcz przeciwnie, ogólna narkoza, którą proponował, była panującym na rękę. To ukrywanie się we własną sierść, to żywienie się serem z chlebaka i picie deszczu było dla mnie ucieczką od życia, od odpowiedzialności za ojczyznę w niewoli. Moimi idolami byli wtedy Michnik, Kuroń. Uwielbiałam ich, byłam po ich stronie. Jak większość Polaków. A ci wyznawcy Stachury, te rzesze młodych ludzi. Uważałam, że są w jakiś sposób ofiarami oszustwa, które Sted im proponował. Tym oszustwem była jego twórczość. W czasach socjalizmu nic nie było poezją, chociaż on twierdził, że jest nią wszystko.”[8].

Janusz Anderman, nie żaden opozycjonista honoris causa, tylko rzeczywisty uczestnik zmagań z władzą i ustrojem, chyba jako jeden z pierwszych zdał sobie sprawę, że czarno-biały podział na „my” i „oni” jest niezbędny w walce politycznej, konieczny, żeby nie mylić okopów i nie obrzucać granatami własnych szeregów, żeby dodawać sobie sił, zohydzając i tak już ohydnego wroga i tylko jego obarczając wadami. Natomiast tworzona pod takie dyktando literatura staje się publicystyką przyozdobioną artystycznymi frędzelkami, jest marnowaniem talentu. Anderman był przez jakiś czas życiowym partnerem cytowanej przed chwilą Marii Nurowskiej i – mimo rozstania – najprawdopodobniej ciągle pozostawał pod urokiem jej płomiennej, zniewalającej naiwności. Tylko tak można wytłumaczyć, dlaczego jeden z najinteligentniejszych polskich pisarzy sugerował dyskretnie, że kto wie, czy nie pomagano z ukrycia tej stachurzej sławie:

„Kult wzbierał nagłą falą i dały się słyszeć głosy, że ta kanalizacja nastrojów wrażliwych młodych ludzi jest na rękę władzy i że jeśli kult nie jest sztucznie podsycany, to przynajmniej nikt nie próbuje go ograniczać. Władza ma ofertę dla tych i dla innych, mówiono. Dla mniej wybrednych są zespoły rockowe, których mnóstwo wpuszczono do telewizji stanu wojennego i pozwolono urządzać masowe koncerty na otwartym powietrzu”[9].

Z niebywałą popularnością Stachury, który nawet linijką nie przyłożył chylącemu się ku upadkowi ustrojowi, długo w obozie zwycięzców nie umiano sobie poradzić. A próbowano na różne sposoby.

„Jego List do Pozostałych – wiersz ostatni, który napisał tuż przed śmiercią. To zostało opublikowane w drugim obiegu. Dlaczego w drugim? Ano z tego powodu, że gdy człowiek odbiera sobie życie w kraju „pełnej, wielkiej, cudownej szczęśliwości”, to jest to jednocześnie także akt polityczny. Jeśli odbiera sobie życie człowiek, który jest tak wolny wewnętrznie, to znaczy, że być może, że on już dłużej wolnym być nie może”.

Ta wypowiedź Mirosława Chojeckiego pochodzi z połowy lat dziewięćdziesiątych[10]. Wygłasza ją człowiek ogromnych zasług, twórca działającej w PRL, poza zasięgiem cenzury, Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Koloryzuje, posługując się nieprawdą, ale nie dlatego że taki ma zwyczaj, tylko woli pasujące do schematu ładne przypuszczenie niż „brzydki” fakt. List do Pozostałych Edwarda Stachury ukazał się bowiem także w pierwszym obiegu, i to wcześniej niż w drugim, bo zaraz po śmierci poety wydrukował tekst tygodnik „Radar”[11] redagowany przez Jerzego Klechtę, który jeszcze wtedy był obiema nogami i siedzeniem po partyjnej stronie. List do Pozostałych szybko opublikowała też „Twórczość” w numerze pierwszym z 1980 roku.

Z upływem lat wahadło, już nietrzymane – siłą politycznej poprawności – w jednym z krańcowych położeń, zaczęło coraz mocniej wychylać się w drugą stronę.

Adam Komorowski w recenzji książki z listami Stachury:

„W pisarstwie Edwarda Stachury najbardziej uderza to, co nieobecne. Te strefy nieobecnego, niejednokrotnie sygnalizowane przez krytyków, to polityka, historia (przeszłość), religia. Zainteresowanie jego epistolografią w dużym stopniu jest wynikiem nadziei, że tutaj Stachura odsłoni się bardziej. Bo czy można było żyć w latach 60. i 70., pozostając całkowicie indyferentnym wobec Marców i Grudni, wydarzeń na Wybrzeżu czy w Radomiu? Czy można było, przemierzając Polskę, rozmawiając z setkami ludzi, nie otrzeć się o martyrologię czy dysydentów, nie dostrzec w krajobrazie ludzi zmierzających do kościoła? Nie denerwować się brakami w zaopatrzeniu, kartkami na cukier i mięso? Gdy czytamy jego listy, przekonujemy się, że tak. IPN sobie, a Stachura sobie”[12].

Jarosław Markiewicz, w posłowiu do jednej z książek Edwarda Stachury:

„Bohaterowie Stachury uczestniczą w pełni w życiu PRL – ale na swoich zasadach. Przede wszystkim zajęci są realizowaniem «wewnętrznej konieczności», odkrywaniem ich i poszerzaniem aż do stanu, kiedy w pełni obejmą świat zewnętrzny i przekształcą go. Mówiąc bardziej obrazowo – bohaterowie Stachury pukają do własnych drzwi, do drzwi, które otwierają się tylko do środka, do wnętrza duszy. Świat widziany z głębi własnej duszy jest wreszcie światem realnym i sensownym – bo tylko nasza dusza nadaje temu światu sens i realność”[13].

Jerzy Plutowicz w „Twórczości”:

„Jednym z najwnikliwszych opisów rzeczywistości komunistycznej była według mnie powieść Edwarda Stachury Cała jaskrawość, której bohaterowie odmawiali udziału w narzucanej codziennej krzątaninie, w rzeczywistości groźnego, nieludzkiego mitu, przemieszanego z obłudą i kłamstwem. Pisarstwo Stachury jest to ten rodzaj sztuki, który rodzi się z lęku, z postawy obronnej, jest to sztuka zapewne eskapistyczna, odlotowa, ale przecież jakże autentyczna”[14].

Dariusz Nowacki w trzydziestą rocznicę śmierci Edwarda Stachury:

„Postać i dzieło Stachury, jeśli w ogóle są ważne, a co do tego mam sporo wątpliwości, to przede wszystkim dlatego że komplikują czarno-biały obraz – mówiąc górnolotnie – kultury polskiej po Jałcie. Tutaj najistotniejsza wydaje się apolityczność pism Steda, a także jego wolność jako obywatela Polski Ludowej.

Choć żył w latach, w których nie trzymano paszportów w domowych szufladach, to przecież nieustanne podróżował po świecie. Obok – nie mógł tego nie widzieć – rozgrywały się dramaty Marca ’68, Grudnia ’70, Czerwca ’76. To, że echa tych wydarzeń nie przedostały się do publikowanych oficjalnie książek Stachury, niespecjalnie dziwi, ale to, że żadna ze spraw życia społecznego nie przedostała się do jego prywatnej korespondencji, zdumiewa. Jakaś mała skarga na brak cukru, który na kartki, jakaś drobna złośliwość pod adresem partyjnych nadzorców kultury? Nic z tych rzeczy! Znaczy to chyba, że żyjąc w PRL-u, z powodzeniem można było PRL-u nie dostrzegać, być ponad, cieszyć się wolnością i sukcesem (nagrody, stypendia, zagraniczne podróże, otwarte drzwi wydawnictw). Herezja? Nie, zaledwie kontrdyskurs rozbijający IPN-owską narrację historycznoliteracką”[15].

A może Maria Nurowska ma trochę racji i czy Stachura, wciągając nas swą urokliwą prozą w te, istniejące od zawsze i na wieczność skazane, jakieś tajemnice bytu, sensy istnienia, metafizyczne lęki, sprawcze praprzyczyny, a więc w to wszystko, co męczy i dręczy ludzi niezależnie od szerokości geograficznej, ustroju politycznego, stanu gospodarki i sondaży przedwyborczych, a więc, czy Stachura, jakoś tak podprogowo i mimowolnie nie zwiększał naszego dystansu wobec doczesności, wobec tego zgrzebnego i dokuczliwego tu i teraz? Czy nie osłabiał w niektórych z nas wiary w sens walki między innymi o to, aby prawo do publicznego mówienia głupstw dać wreszcie wszystkim, a nie tylko przyjaciołom ustroju?

Nie wiem. Pamiętam z tamtych lat, że po lekturze Siekierezady wydrukowałem coś w rodzaju recenzji zatytułowanej Baśń dla dorosłych[16]. Napisałem tam, że jeden z moich znajomych wykorzystuje twórczość Stachury do pomiaru przydatności bliźniego do myślowej i duchowej przyjaźni. Pomiar prosty: czujesz Stachury pisanie? Jeśli nie, to staraj się, żeby nas życie nie zamknęło kiedyś w tej samej celi, bo jeden z nas szybko zarobi na karcer.

Związek Literatów Polskich, korzystając z usług „Globu”, w siedzibie na Krakowskim Przedmieściu kolekcjonował dla pisarzy wszystkie wycinki prasowe, w których było jakieś literackie nazwisko. Więc Stachura, który bacznie śledził odgłosy swojego pisania, trafił i na mój tekścik. Bez trudu rozpoznał, że to nie żaden znajomy, tylko ja sam mierzę Stachurą „psychostrukturę otoczenia” i w dedykacji wpisanej do Wszystko jest poezja życzył mi, aby ta metoda okazała się niezawodna.

A inni? Ciągle, w różnych okolicznościach, można się natknąć na osoby, które gdzieś tam, kiedyś, niekoniecznie w cielęcym wieku, miały Stachurę na głowie. „Gazeta Wyborcza”, w ramach redakcyjnej akcji „Czytamy w Polsce”, pytała różnych ludzi o książki, które zmieniły ich życie albo przynajmniej mocno na nie wpłynęły. Wojciech Kozłowski, wówczas dyrektor zielonogórskiej galerii Biura Wystaw Artystycznych, wymienił Zbyt głośną samotność Hrabala, Grę w klasy Cortazara i Falując na wietrze Stachury. Fragment rozmowy:

Wojciech Kozłowski: – Opowiadaniom Falując na wietrze było blisko do Siekierezady. Niezmiennie mi się z tą książka kojarzy przeświadczenie, że jeśli będziemy chcieli, to – górnolotnie to powiem – wyzwolimy się przez miłość. Że istnieje droga, która wyzwala. A Stachura to ciągłe wędrówki. Wiedzieliśmy, jaki mamy kraj w PRL, a Sted opisywał go z czułością. Z tej całej buzującej paskudy wyłaniał się ktoś, kto kocha prostych ludzi, jest zauroczony pejzażem. Stachura dla młodego człowieka, a sam to przeżyłem, jest niebezpiecznym uwodzicielem. Trzeba uważać.

Artur Łukasiewicz (dziennikarz przeprowadzający wywiad): – Kolega odkrył Stachurę w dziwnych okolicznościach. Nie na zlocie piosenki turystycznej ani w księgarni. Chłonął antykomunistyczne książki z drugiego obiegu. Raz wydawca podsunął mu Stachurę. Mówi: wiesz, poezja, włóczęga. Zobacz, nie jest przeciw.

W.K.: – Ale też nie jest za. Znam to. Polska była pod tym względem fascynującym krajem. Można było nie być przeciw i nie być też za. Nie jest to kwestia neutralności, tylko możliwości bycia osobnym. Dla indywidualistów była to kusząca perspektywa, choć nie dla każdego dobra[17].

Monika Pogoda-Tichy ze Szczecina, autorka liczącej sto siedemdziesiąt pięć stron pracy magisterskiej Poszukiwania Absolutu w twórczości Edwarda Stachury[18], najlepszej, jaką czytałem (a o Stachurze przeczytałem ich kilkadziesiąt); magisterium, przy którym – oczywiście nie ze względu na objętość, tylko jakość – niejeden doktorat wygląda jak praca licencjacka. Tak się nie pisze tylko dlatego, żeby zostać magistrem. Więc jak to, pani Moniko, było z tym Stachurą?

– Do dziś pamiętam zimny styczniowy dzień. Za niedługo studniówka. Wracałam z pogrzebu bliskiej osoby, weszłam do biblioteki i – szukając w ułożonych alfabetycznie książkach w dziale „opowiadania” zupełnie innego autora – trafiłam na nazwisko znane mi doskonale z mego własnego śpiewnika, który miałam, jak to się podówczas robiło, ręcznie przepisany w zeszycie w kratkę. Nie chcąc wracać do pogrążonego w żałobie domu, przysiadłam na kładce dla pieszych, przerzuconej nad jedną z głównych arterii miasta. Przede mną widok na Katedrę, kościół Pallotynów, rzekę, mosty, budynki Portu, i tom opowiadań Jeden dzień. Już pierwsze zdania wgniotły mnie w ziemię. Siła wrażliwości, która stać musiała za tak dobranymi słowami, była przepotężna, wszechogarniająca. Nie dało się już od niej uciec czy uwolnić, uzależniała od pierwszego razu. A jeszcze kwadrans wcześniej nie miałam pojęcia, że autor mych ulubionych wierszy pisał również prozę. Proza ta – życie, którym była motywowana, człowiek, który je, życie i pisanie, stworzył, potęga ducha tego człowieka – zdominowała moje myślenie na wiele kolejnych lat. I pozostawiła trwały ślad na zawsze.

Stos porąbanego drewna jest najpiękniejszym poematem, mawiał Stachura. Stos drewna, czyli efekt pracy. Ale każda podejmowana praca musiała być zgodna z jego wewnętrznym przekonaniem o jej sensowności, musiała służyć czemuś więcej niż tylko zdobyciu środków do życia. Dlatego nie podjął stałej roboty na etacie. Pisał, że nie rozumie, jak można być przez pół dnia kimś, a przez drugie pół – zupełnie kimś innym.

Spójność. Serca i rąk. Przekonania i działań. Jeśli nie żyjesz tym, co robisz, w każdej chwili – doświadczasz śmierci za życia. Mimo że czasem była bieda, nigdy nie zdecydowałam się robić czegoś, czego sensu nie widziałam, tak po prostu dla pieniędzy, dla poczucia bezpieczeństwa wynikającego ze stabilnych comiesięcznych wpływów na konto. Wyszłam z domu wcześnie, nie mając szkoły, zawodu, pieniędzy ani mieszkania. Były to późne lata dziewięćdziesiąte, o pracę, zwłaszcza dla humanistów, było ciężko. Doradca zawodowy sugerował, bym szukała zajęcia w marketingu, ale ja nie potrafiłabym zajmować się po prostu wmawianiem ludziom, że potrzebują czegoś, czego naprawdę nie potrzebują. Pierwszą regularną pracę, z którą umiałabym się identyfikować, znalazłam dopiero po dwóch latach. I okazało się, że jest to praca toksyczna. Budżetowa instytucja, funkcjonująca poza realiami rynku, nietworząca nic, co weryfikowałoby samo przez się wartość pracy w niej wykonywanej, okazała się miejscem wcale nienakierowanym na realizację szczytnych ideałów wysokiej kultury, ale poletkiem działania frakcji, koterii, awansów opartych na sztucznych kryteriach… Nie mogłam odejść z własnej inicjatywy, bo ktoś mnie tu polecił. Dzień, w którym dowiedziałam się, że moja kierowniczka nie chce przedłużyć mi umowy, był jednym z najszczęśliwszych dni w całym moim życiu zawodowym. Notabene, była to dwudziesta trzecia rocznica dnia, w którym Edward Stachura, poeta, zmarł śmiercią, jak każda śmierć, tragiczną. Kierowniczka uzasadniła swą decyzję tym, że mam zbyt niezależną osobowość, zawsze popieram prawa jednostki przeciw zasadom, hierarchii i tradycji, noszę glany i kurtkę moro i w prywatnych rozmowach telefonicznych posługuję się ksywą. No cóż, być wyrzuconym z pracy za takie rzeczy to dla mnie był zaszczyt. Teraz jestem bez pracy i – jak po rozstaniu ze starym dobrym małżonkiem – bez pomysłu na kolejny związek. Nie wiem, co będzie dalej. Wiem tylko, że zawsze warto być wiernym sobie.

W latach 2007–2010 TVP Historia emitowała cykl filmów dokumentalnych, zatytułowany Errata do biografii. Są to sylwetki polskich pisarzy, uwzględniające nieznane, z różnych powodów, wątki, zdarzenia i opinie dotyczące biografii tych osób. Niektóre odcinki, niesprowadzające się do gadających głów, są bardzo ciekawe, wypełnione archiwaliami filmowymi, pokazują kulisy wciągania ludzi w dwuznaczne sytuacje, demaskują paranoję upolityczniania twórczości artystycznej, lęk władzy o utratę kontroli nad środowiskiem pisarskim. Odcinek poświęcony Edwardowi Stachurze nie powstał. Z jego pokolenia zaprezentowano w tym cyklu sylwetki: Haliny Poświatowskiej, Andrzeja Brychta, Stanisława Grochowiaka, Ireneusza Iredyńskiego, Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia… Gdyby zrobiono filmową erratę do biografii Stachury – czy dowiedzielibyśmy się czegoś istotnie nowego, czego nie dało się (lub nie chciało się) ujawnić wcześniej?

Spora część dokumentalnych odcinków Erraty do biografii korzystała także z materiałów Instytutu Pamięci Narodowej. Złożyłem więc i ja stosowny wniosek do IPN, a w oczekiwaniu na materiały zgromadzone na Edwarda Stachurę przez Służbę Bezpieczeństwa – sięgnąłem do książki Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów autorstwa Joanny Siedleckiej[19], będącej konsultantką niektórych odcinków Erraty, mającej znakomite rozeznanie problematyki oparte nie tylko na znajomości archiwaliów.

Najpierw, oczywiście, sięgamy w książce Siedleckiej do indeksu osób. Między Srogą Alojzym a Stalinem Józefem jest nazwisko Stachura, ale bez imienia, za to z towarzyszącym nazwisku skrótem „gen.” i odsyłaczami do trzech miejsc w książce.

Pierwsze, na stronie 29, dotyczy materiału o próbach neutralizowania Antoniego Słonimskiego przez SB:

„W telefonicznych rozmowach na tematy prywatne pozwalał sobie Słonimski na wiele więcej, nie sądząc, że interesują SB, a tymczasem skrupulatnie je rejestrowała, zwłaszcza opinie o środowisku, np.:

– o «Literaturze na Świecie» – dawno już ją kopnął;

– o współpracowniku «Poezji» Janie Kurowickim – Kurwicki;

– o przemówieniach sejmowych Józefa Ozgi-Michalskiego – potworne, ideowe półkąski;

– o Ryszardzie Filipskim – święta świnia, której nie wolno stuknąć, bo Hanuszkiewicza jednak tak, choć tylko od czasu do czasu, i to w prowincjonalnych pismach;

– o poezji Stachury – klikowe brednie”.

Klikowe – nie od klikania, tylko od kliki, która popiera poetyckie brednie Stachury.

Drugie miejsce, do którego kieruje nas indeks osób w książce Joanny Siedleckiej, to strona 156. Dotyczy donosów TW o kryptonimie „33” (Kazimierz Koźniewski): „Lądowały na biurkach najważniejszych – towarzysza Łukaszewicza z Wydziału Kultury KC PZPR, generała Stachury z MSW, a w stanie wojennym – pułkownika Zbigniewa Pudysza, dyrektora Biura Śledczego MSW”.

Ostatnie z odesłań, na stronę 246, też dotyczy generała Stachury[20], a jego nazwisko pojawia się przy innym TW, o pseudonimie „Olcha” (Wacław Sadkowski), który „Z uwielbieniem relacjonował wystąpienia partyjnych dygnitarzy, o których od dawna słuch zaginął, w grudniu 1979 roku np. wiceministra spraw wewnętrznych, generała Stachury, na spotkaniu z aktywem partyjnym ZLP, «zjednał» sobie bowiem «Olchę» rewelacyjnymi informacjami o antysocjalistycznej działalności m.in. córek towarzysza Ochaba oraz Jurysia, a także połączeniem pryncypialności z humanistyczną troską o przeciwników, zasadą nierepresjonowania ich ponad polityczną potrzebę, tzn. walki z nimi w zakresie paraliżowania poczynań, ale nie podniecania się zadawaniem im cierpienia czy poniżaniem”.

– Oczywiście – mówi Joanna Siedlecka – to nierozdzielenie w indeksie nazwisk poety Edwarda Stachury i generała Stachury jest jedynie pochodną edytorskiej niedoróbki. Ale jeśli – jak pan twierdzi – krążyła po warszawskim środowisku literackim pogłoska o powiązaniu rodzinnym między tymi osobami, a są jakieś przesłanki do postawienia takiej hipotezy, to jest sprawą oczywistą, że należy podjąć próbę ustalenia faktów.

Stachura żył krótko, ale szybko i ostro. Nagromadził faktów niezłą kolekcję. Ale nie z powodu biograficznych tajemnic irytowało go sporządzanie życiorysu. Kiedy wydawca, planując wznowienie Całej jaskrawości, poprosił autora, aby na skrzydełko obwoluty przygotował kilka zdań życiorysu – Stachura odpisał tak:

„Zawsze odczuwałem jakąś niechęć (podobnie jak bohaterowie tej książki i mniemam, że nie jesteśmy w tym odczuciu odosobnieni) do spisywania życiorysu w formie najczęściej stosowanej i wymaganej, to jest personalno-ewidencyjnej.

Ta niechęć, myślę, bierze się z dostrzegania niedelikatności tego zabiegu. Niedelikatności skrótu wobec nieskrótowych, pełnych dni i nocy, tygodni, miesięcy i lat. Niedelikatności suchego wobec płynnego: suchego koryta lakonicznych wytartych zwrotów wobec rwących potoków światła, cienia, wody, wiatru i żywej w żyłach krwi.

Gdybym miał spisać własny życiorys w formie dla mnie najmniej zniechęcającej, to podobałoby mi się napisać, najkrócej i najdłużej, jedno zdanie: urodziłem się w Delfinacie w sierpniu 1937 roku i tak dalej”.

Jadwiga i Stanisław Stachurowie, Francja, około 1926 roku

Jadwiga i Stanisław Stachurowie z dziećmi. Od lewej: Eliana, Edward i Ryszard. Pont-de-Chéruy, około 1939 roku

Eliana, Jan i Edward. Reveil, około 1944 roku

Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej, Eliana i Jan

Rodzina Stachurów przed wyjazdem do Polski (około roku 1948). Edward pierwszy z prawej w dolnym rzędzie

Ryszard, Eliana i Jan. Łazieniec, około 1952 roku

Ze starszym bratem Ryszardem. Łazieniec, około 1953 roku

Z siostrą Elianą i młodszym bratem Janem. Łazieniec, około 1953 roku

Stanisław Stachura i Maria Potęgowa

Edward (pośrodku) z bratem Janem (z prawej) i kolegami. Okolice Aleksandrowa Kujawskiego, około 1952 roku

Z Marią Potęgową

Stanisław Stachura

Po polskiej krainie

Przy różnych urzędowych okazjach podawał jako miejsce urodzenia trzy różne nazwy: Reveil, Charvieu i Pont-de-Chéruy. Autor noty bibliograficznej w „Roczniku Literackim” napisał nawet w związku z tym, że Stachura „w każdym ze swych życiorysów fantazjował trochę inaczej”[21].

Kiedy pisarz w 1973 roku odwiedził tereny swego francuskiego dzieciństwa – tak zanotował we Wszystko jest poezja: „Przedtem zmokłem doszczętnie (…), zanim z Charvieu przez Reveil, czyli wieżę Babel, doszedłem do Pont-de-Chéruy, ale nie tą drogą, gdzie miał sklep Velou, i potem w dół wzdłuż muru fabryki Pereliego (…). Więc nie tą drogą zaszedłem do Pont-de-Chéruy na ulicę de Lyon, tylko tą drogą, jak się szło do Albańczyków, i potem w prawo, jak się szło do Grochali, i potem w dół na ulicę du Travail, obok akacjowego lasku, gdzie zbieraliśmy po deszczu ślimaki, sprzedając je Francuzom – stałym klientom, albo w restauracji miasteczkowej, zależy, kto więcej nam płacił. Ale jednak zabłądziłem trochę (za daleko zaszedłem, musiałem się cofnąć) w tych moich urodzinowych Delfinatu stronach”[22].

Ryszard Stachura, starszy brat Edwarda: – Edek początkowo, rzeczywiście, pisał różnie w rubryce „miejsce urodzenia”. Pont-de-Chéruy to jest nazwa kantonu, takiego francuskiego odpowiednika naszego powiatu. Nie wiem, dlaczego podawał jako miejsce urodzenia nazwę kantonu. Może żeby lepiej, poważniej brzmiało? My, nasza rodzina, w czasie kiedy Edek przychodził na świat, mieszkaliśmy w miejscowości Charvieu. Pisało się urzędowo: „commune de Charvieu”, bo tu była siedziba władz gminnych i tu urzędował mer. We francuskiej Książeczce rodzinnej (to się nazywało Livret de famille) przy zapisie o urodzinach Edka jest napisane: Reveil-Charvieu. Reveil to było osiedle fabryczne należące administracyjnie do Charvieu i na tym osiedlu stał blok fabryczny, w którym mieszkaliśmy. Kiedy Edek się rodził, to nasz, a więc i jego adres był: quartier du Reveil 31, ale szpital, w którym Edek przyszedł na świat, jest w samym Charvieu. Lubił też Edek dodawać do miejsca urodzenia określenie: Delfinat. Delfinat to nazwa historyczna dla tamtej krainy. Gdyby szukać jakiegoś porównania z polskimi określeniami, to można powiedzieć, że jest to jakby odpowiednik sytuacji, że ktoś pisze na przykład: urodziłem się w Krakowie (Galicja). Ta Galicja to byłby odpowiednik Delfinatu.

Na ogólnie dostępnych w Polsce mapach Francji miejscowość Pont-de-Chéruy nie figuruje, a Charvieu (w zapisie: Charvieu-Chavagneux) widnieje jako miasto oznaczone symbolem określającym miejscowości liczące 10–25 tysięcy mieszkańców. Według superdokładnego atlasu francuskiego[23] Pont-de-Chéruy to maleńka miejscowość odległa od Charvieu około trzech kilometrów, leżąca przy drodze do Crémieu.

Przyjmując za miejsce urodzenia Stachury miejscowość Pont-de-Chéruy, Marek Badtke zwrócił uwagę na podobieństwo brzmienia tej nazwy z nazwiskiem bohatera pierwszej powieści Stachury – Edmunda Szeruckiego[24]. Hipoteza ciekawa, ale chyba nietrafna: jak wynika z relacji osób bliskich Stachurze – poeta, indagowany o rodowód bohatera Całej jaskrawości, wyjaśnił, że nazwisko Szerucki wziął z książki Leopolda Buczkowskiego Czarny potok. Stachura był zafascynowany osobowością Buczkowskiego, przez pewien czas traktował go jak drugiego ojca. Przeniesienie Szeruckiego z Czarnego potoku do Całej jaskrawości (gdzie Szerucki jest wyraźnym alter ego autora) miało być wyrazem hołdu dla „ojca Poldo” – jak o Buczkowskim mawiał Stachura – i podkreśleniem duchowego z nim pokrewieństwa[25].

Jedno nie ulega wątpliwości: zarówno w skróconym odpisie aktu urodzenia, jak i we wszystkich podstawowych dokumentach (na przykład w dowodzie osobistym) jako miejsce urodzenia pisarza figuruje miejscowość Charvieu.

Rodziców pisarza wygnała do Francji polska bieda początku lat dwudziestych i gwałtowny ubytek siły roboczej we Francji, spowodowany stratami z pierwszej wojny światowej.

Jadwigę Stępkowską[26] ściągnęła do Francji w 1922 roku jej starsza siostra Władysława Żurawska, prowadząca w północno-zachodnim skupisku polskiej emigracji zarobkowej stołówkę dla robotników. Jadwiga opiekowała się dziećmi siostry, pomagała jej też w pracach kuchenno-stołówkowych. Wpadła w oko Stanisławowi Stachurze[27], który z kieleckiej wsi został zwerbowany do pracy we francuskiej kopalni. Zarobki, mimo pracy na kolanach, nie były oszałamiające, dochodziło do groźnych wypadków, toteż kiedy tylko kontrakt dobiegł końca, Stanisław Stachura przeniósł się do Charvieu. Ale wcześniej poślubił Jadwigę Stępkowską.

Ślub odbył się 21 sierpnia 1926 roku w Dives-sur-Mer (okręg Pont-de-Wegne, departament Calvados, Normandia).

Na przedślubnym zdjęciu Jadwigi i Stanisława Stachurów on – w jednorzędowym garniturze, skórzanych rękawiczkach i kaszkiecie, ona – w raglanowym płaszczyku ozdobionym futrzanym kołnierzem, na głowie modny wówczas toczek. Codzienność nowożeńców była znacznie mniej okazała.

Z opowieści Jadwigi Stachurowej: „Dwadzieścia sześć lat byliśmy we Francji, a sześć pierwszych wędrowaliśmy po niej. Ta wędrówka nauczyła mnie pokory, wiele wycierpiałam. Wiele pracowałam. Ale był jeszcze czas na inne. Było tam, w Lyonie, dużo Polaków, dużo młodych. Po pracy zawsze brałam książkę i szliśmy plażą. Usiedliśmy w piasku, ja jako «królowa», a naokoło tylu chłopaków. Przeważnie tam ja im czytałam Trędowatą, Ogniem i mieczem, Krzyżaków i wiele innych, przeważnie historycznych. Jak byłam młoda, to jak dwie noce spałam na tydzień, to dobrze, no, nie było czasu. Czytaliśmy, a czasem szliśmy na tańce”[28].

Wspomnienie to należy odnieść raczej do panieńskiego okresu francuskiego życiorysu Jadwigi Stachurowej i pobytu na normandzkim wybrzeżu. Stachurowie przenoszą się w okolice Lille (departament Pas-de-Calais), gdzie w Carvin-Libercourt 26 listopada 1928 roku rodzi się pierwszy syn – Ryszard (w dokumentach zapisany jako Richard). W 1929 roku trafiają do Charvieu niedaleko Lyonu.

Zamieszkują na osiedlu Reveil, w pokoszarowym gmaszysku zasiedlonym przez różnojęzyczną zbiorowość emigrantów zarobkowych. Około trzydziestu mieszkań na parterze, tyle samo na piętrze. Liczebnie dominowali Grecy. Osiem rodzin polskich, trzy albańskie. Ponadto: Białorusini, Ukraińcy, Włosi, Arabowie. W twórczości Stachury Reveil będzie określany jako wieża Babel. Budynek był własnością fabryki Tréfilerie et Laminoirs du Havre, mającej w Charvieu swoją filię. Fabrykę dzieliło od osiedla jakieś pół kilometra, a mówiono na nią Grammont, od nazwiska założyciela. U Grammonta zatrudnił się Stanisław Stachura – na walcowni, przy produkcji metalowych prętów.

Osiemnastego sierpnia 1937 roku w Charvieu przychodzi na świat drugi syn – Jerzy Edward (w książeczce rodzinnej: Georges Edouard), na którego od początku wołają „Edziu”. Rodzicami chrzestnymi są Marianna Gruzińska i Adam Sierant.

Wyprzedźmy bieg biograficznych zdarzeń i już teraz zróbmy to, co Stachura zrobi dopiero w latach siedemdziesiątych. Otóż 5 kwietnia 1974 roku wpłynie do Wydziału Spraw Wewnętrznych Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa Praga Południe, pismo następującej treści:

PODANIE

Uprzejmie proszę o spowodowanie przestawienia kolejności imion w moim dowodzie osobistym. Zamiast: Jerzy Edward ma być: Edward Jerzy. Zawsze używałem imienia Edward i tak wszyscy na mnie wołają. Również rodzice nigdy nie nazywali mnie Jerzy, lecz Edward.

Jestem pisarzem. Wydałem dotychczas 9 (dziewięć) książek i wszystkie są podpisane: Edward Stachura. W związkach twórczych, do których należę, figuruję jako Edward Stachura, nie: Jerzy Edward Stachura. Kiedy wyjeżdżam za granicę, a zdarza się to dość często, otrzymuję paszport z wpisanym jednym imieniem, tym pierwszym według dowodu, to znaczy Jerzy. Powstają w związku z tym ciągłe nieporozumienia.

Bardzo więc proszę w celu uniknięcia dalszych nieporozumień o przestawienie mi w dowodzie (właśnie czynię starania o nowy dowód) kolejności imion, względnie usunięcie imienia Jerzy, którego nigdy nie używałem. Jednocześnie przepraszam za kłopot i za to, że do tej pory tej sprawy nie załatwiłem.

Do podania załączam: legitymację Związku Literatów Polskich, legitymację Związku Autorów i Kompozytorów ZAiKS, Książeczkę Wojskową oraz egzemplarz ostatniej mojej powieści podpisanej jak wszystkie inne moje książki: Edward Stachura. Na skrzydełku tej powieści jest mój krótki życiorys według którego można sprawdzić, że Jerzy Edward Stachura (z dowodu osobistego) i Edward Stachura – autor książki – to jedna i ta sama osoba.

Uprzejmie proszę o możliwie szybkie pozytywne rozpatrzenie mojego podania.

Łączę wyrazy poważania

Edward Stachura[29].

Bezpośredni impuls do podjęcia urzędowych starań o zmianę imienia był – według informacji starszego brata pisarza, Ryszarda Stachury – następujący. Ryszard Stachura ma syna (urodzonego w 1951 roku) o imieniu Jerzy. Bratankowi, o identycznym z pisarzem imieniu i nazwisku, kiedy wszedł w wiek młodzieńczy, zdarzały się różne przygody, a wśród nich była i taka, która zakończyła się wpisaniem Jerzego Stachury do milicyjnych „pamiętników”. Pisarz Edward Stachura (mający w dowodzie osobistym, jako pierwsze, imię Jerzy) był bardzo czuły na punkcie swojego honoru. Po przygodzie bratanka doszedł do wniosku, że należy na przyszłość wykluczyć sytuacje polegające na tym, że ktoś o identycznych personaliach mógłby mimo woli rejestrować swoje poczynania na cudzym koncie. I stąd wystąpienie pisarza w 1974 roku o urzędową zmianę imienia (dodajmy, że bratanek, kiedy sam zaczął w prasie publikować utwory literackie, podpisywał je: Jerzy Stachura Junior).

Jerzy Stachura Junior, oburzony (nie na ojca, który to powiedział, tylko na mnie), zaprotestował na kartach książki Waldemara Szyngwelskiego[30]: „Buchowski napisał nieprawdę”.

O wczesnym dzieciństwie Edwarda Stachury wiemy niewiele.

Według Bibiany Jaślarowej, prowadzącej badania nad psychologią twórczości literackiej dzieci i młodzieży szkolnej, realizacja uzdolnienia jest uwarunkowana zespołem cech psychicznych i osobowościowych uaktywniających twórcze działania. Składają się nań: fantazja twórcza; charakter, którego jednak niektóre tylko właściwości działają efektywnie na realizację uzdolnienia; popęd do aktywności w przedmiocie, do którego twórca wykazuje skłonności; inteligencja jako czynnik integrujący poszczególne zdolności[31]. Czy Stachura wykazywał w dzieciństwie jakieś uzdolnienia artystyczne?

Jadwiga Stachurowa twierdzi, że syn Edward czytać zaczął jako czterolatek i dość wcześnie objawiał „smykałkę do rysunków”. Na dowód przytacza zdarzenie z czasów pobytu we Francji, kiedy to dziewięcioletni Edzio wraz z rówieśnym Włochem, za przyzwoleniem właściciela kawiarni, wymalowali ściany lokalu tak pięknie, że wystrój wnętrza zachwycał bywalców kafejki[32].

Wspomnienie z dzieciństwa, zawarte w jednym z opowiadań Stachury (prawdziwość tego opisu potwierdza rodzina pisarza): „14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont-de-Chéruy, wypełnionym ciasno tłumem świętujących, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany parafiną naumyślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem plułem na ziemię i wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę łatwiej, i zaczynałem wspinanie, nie patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: «Vas-y, Edziu, vas-y», i osiągnąłem w końcu to koło żelazne dookoła słupa wysoko, na którym wisiały butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i miałem prawo coś sobie zerwać, a ja zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzyczał: «Fais attention, Edziu, fais attention», bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie” (Jak mi było na Mazurach).

Mniej znana jest radiowa wypowiedź Stachury, w której uzupełnia to wspomnienie o inne szczegóły:

– Były różne konkurencje, bardzo urozmaicone. Przytoczę kilka. Na przykład była wanna napełniona wodą i pływała w tej wodzie cytryna. I należało, bez pomocy rąk, tę cytrynę z wody wyciągnąć. Bez dotykania również tej wanny. Nie było innego sposobu, jak tylko przycisnąć cytrynę ustami do dna i tam ja złapać. Był bieg z zapaloną świeczką. Był bieg z łyżką w zębach, a na łyżce było jajko. Centralną konkurencją było wdrapywanie się na wysoki słup pośrodku placu, słup nasmarowany parafiną (…). Ja pamiętam, że udało mi się dwa razy dotrzeć tam do tej obręczy, i pamiętam, że za obydwoma razami ściągałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i dodawał mi otuchy, krzycząc: „Vas-y, Edziu, vas-y!”. Można było jeszcze wspiąć się przez tę obręcz na sam szczyt, jeszcze półtora metra, gdzie zatknięty był sztandar francuski. Jak się dotknęło tego sztandaru, to nagroda była. Już nie pamiętam, w postaci dwu czy trzech ton węgla. Ja dochodziłem tylko do obręczy.

Dzieciństwo i francuskie lata chłopięce Edwarda Stachury upłynęły w otoczeniu różnojęzycznej mikrospołeczności emigrantów zamieszkujących ten wielki budynek, pamiętający ponoć jeszcze czasy Napoleona.

Ryszard Stachura: – Edek był bardzo ładnym chłopaszkiem, a jako dzieciak – bardzo grzeczny, uczynny, lubiany. Ale też szybko okazało się, że jest wyjątkowo uparty. Od młodych lat. My, starsze chłopaki, chodziliśmy kąpać się do Rodanu, to było dobrych parę kilometrów. A te brzdące, pod wodzą Edka, wlokły się za nami, choć ich odpędzaliśmy, bo potem trzeba było te szkraby nieść w powrotnej drodze na plecach. Zawsze, od najmłodszego, interesowały go książki, takie kolorowe, komiksy.

W szkole francuskiej był bardzo dobrym uczniem. Nauczyciele ganili go za zachowanie, zresztą później było tak samo w Polsce. U niego była taka jakby chęć wywyższania się. Są niektórzy ludzie, którzy coś przeczytają i uważają to za święte. On taki był w dzieciństwie. Często w szkole poprawiał nauczycieli, bo twierdził, że on w jakiejś książce przeczytał inaczej, niż nauczycielka mówiła. Ja uważam, że to było niedelikatne i nie świadczyło o wielkiej inteligencji.

Jedenastego stycznia 1939 roku rodzi się Stachurom córka Eliana (we francuskich dokumentach zapisana jako Eliane Christine; pani Jadwiga, opowiadając mi o córce, mówi o niej Elżunia), a 17 marca 1943 roku, również w Charvieu, przychodzi na świat trzeci syn – Jan (w dokumentach francuskich: Jean François; do dziś rodzina zwraca się doń: Żano).

W 1948 roku Stanisław Stachura podejmuje decyzję o powrocie całej rodziny do Polski. Jaka ta Polska po wojnie jest – wie od emisariuszy, którzy wędrują po francuskich skupiskach polonijnych i agitują za powrotem do kraju.

Rok 1948 to końcówka fali reemigracyjnej z Zachodu, traktowana tu, w Warszawie, jako detal, bo cała uwaga i wysiłek organizacyjny powołanego w 1944 roku Państwowego Urzędu Repatriacyjnego skupiały się na milionach przesiedleńców z dawnych terenów Rzeczpospolitej, przydzielonych po wojnie Związkowi Radzieckiemu. Ich też, tych przymusowych przesiedleńców, nie tylko propaganda bezpodstawnie nazywała repatriantami, choć oni stron rodzinnych nigdy wcześniej nie opuszczali.

Emisariuszom jeżdżącym po Europie Zachodniej cel uświęcał środki, więc obiecywali cuda – jeśli nie natychmiast, to niebawem, a niektórzy z nich nawet w te przyszłe cuda wierzyli.

Rozczarowania powracających do kraju były dość powszechne[33].

Bałagan końca lat czterdziestych to nie tylko pochodna niedawnej wojny. Pokój też bałaganowi nie przeszkadzał nadmiernie[34].

Literacki opis takiej podróży zawarty w książce Edwarda Stachury Wszystko jest poezja: „Udaliśmy się całą wieloosobową familią z całym majdanem, wszystko razem, ludzie, stosy gratów i żywy inwentarz (klatki z królikami), w jednym bydlęcym wagonie, w Niesamowitą Podróż przez Europę podnoszącą się z gruzów i popiołów, i dotarliśmy po dwóch tygodniach (…) do Nowożytnej Itaki – na Kujawy Białe”.

Ryszard Stachura miał wówczas dwadzieścia lat. Zapamiętał tę podróż tak: – Trwała w zasadzie trzy dni. W Lyonie podstawili wagony, dali nam samochód do przewiezienia sprzętu i mebli, załadowaliśmy się i po kilku dniach byliśmy na granicy w Międzylesiu. Wyjeżdżaliśmy jako jedni z ostatnich, z końcowym transportem. Ojciec przed wyjazdem z Francji pracował w fabryce metalurgicznej, dostał więc skierowanie do Gliwic.

Dotoczyli nas do tych Gliwic i odstawili na bocznicę. Rano pojechaliśmy z ojcem do huty w Gliwicach, do kadr, żeby się rozpytać o warunki pracy i zarobki. Nawet nie bardzo chcieli tam z nami rozmawiać. „Chce pan pracować, to pracuj pan”. „Za ile?” – pyta ojciec. „500 złotych miesięcznie”. A jak przekraczaliśmy polską granicę, to za trochę chleba i kiełbasy zapłaciliśmy 150 złotych. To ojciec mówi: – Za 500 złotych miesięcznie pomrzemy z głodu. Jedziemy do Aleksandrowa!

Eliana Skórzyńska, siostra Edwarda: – Wynagrodzenie nie odgrywało najważniejszej roli. Było tam mnóstwo Niemców. Wszędzie było słychać gwarę śląską przeplataną językiem niemieckim. Powietrze było zanieczyszczone. Przeraził nas zadymiony Śląsk, zatrute środowisko. Tam, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, koło Lyonu, było czyste powietrze. Mama obawiała się o nasze zdrowie[35].

Ryszard Stachura: – Ojciec postanowił: „Nie będziemy w tych Gliwicach umierać z głodu. Jedziemy na Aleksandrów!”. Mama miała w Aleksandrowie Kujawskim, na Łazieńcu, domek po dziadku i kawałek pola. Mieszkała też na Łazieńcu siostra matki, Maria Potęga, opiewana później przez Edka. Niektórzy nasi z francuskiego transportu pojechali do Elbląga. Jak nas tak przyjęli w tych Gliwicach, to ja mówię do ojca: „Wy jedźcie do Aleksandrowa, a ja skoczę do Elbląga”, bo tam nasza grupa miała skierowanie. Poza tym chciałem jechać, bo w transporcie zapoznałem dziewczynę. I oni do Aleksandrowa Kujawskiego, a ja do Elbląga.

W Elblągu była całkiem inna organizacja. Poszedłem do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, dali adres do naszych. Przychodzę, są eleganckie mieszkania, trzy-, czteropokojowe. Pojechałem do Aleksandrowa, mówię rodzicom, jakie w Elblągu dobre warunki na nas czekają, ale ojciec nie chciał się zdecydować i tak zostaliśmy w Aleksandrowie. To znaczy rodzina została, bo ja zaraz pojechałem do Gdyni, do ciotki Żurawskiej, która dorobiwszy się we Francji pieniędzy, wróciła przed wojną do Polski, właśnie do Gdyni, i za zaoszczędzone we Francji pieniądze kupiła sobie kamienicę. Ciotkę w czasie wojny Niemcy wysiedlili z kamienicy, pojechała więc do Aleksandrowa, a po wojnie znowu zamieszkała w Gdyni w tej samej kamienicy, ale już nie jako właścicielka. Bo kamienicę drapnęło państwo ludowe.

Ryszard zostaje w Gdyni, reszta rodziny: Jadwiga, Stanisław, Eliana, Edward i Żano próbują się jakoś urządzić w małym (pokój z kuchnią; potem oborę przerobiono na drugi pokój), krytym słomianą strzechą rodzinnym domu Jadwigi w Łazieńcu[36].

Stanisław Stachura znajduje zatrudnienie w Aleksandrowie, jako klasyfikator skór surowych, w Powiatowym Skupie Skór działającym w strukturze Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Do domu w Łazieńcu przynależą też 1,2 hektara pola oraz trochę drzew wiśniowych. Jadwiga uprawia warzywa, mąż obrabia pole, pomaga też sąsiadom w zamian za ich pomoc przy pracach polowych. Hodują kury, kaczki i króliki.

Niestety, albo na szczęście, nikt się wtedy nie zastanawiał, jak sobie z adaptacją w nowym środowisku, które z poprzednim łączył głównie materialny niedostatek, radzi jedenastoletni Edzio. Tam, w Charvieu, prawie każdy z koleżków był innej narodowości, w różnych językach wrzeszczeli ojcowie, lejąc pociechy po tyłkach za przewinienia prawdziwe, a niekiedy – łojąc skórę na wszelki wypadek, in blanco. Inność była w Reveil oczywistością, normą. Teraz, w aleksandrowieckiej szkole, wszyscy mówili tym samym językiem, nawet błędy robili jednakowe, a tylko jego błędy były inne, gorsze, bo dziwne. Strój też był dziwny.

Maciej Zegarowski: – Większość z nas chodziła ubrana, tak jak się wtedy w Polsce chodziło: w ubraniach przenicowanych z garderoby ojca lub starszego rodzeństwa, wszystko trochę na wyrost, przydługawe, żeby na dłużej starczyło. Edek i siostra chodzili w ubraniach drelichowych. To nie był dżins ani cajg, tylko drelich, ale taki jakiś inny, grubszy. Nosili swetry, a u nas w swetrach raczej się nie chodziło. Chodzili wszyscy, cała rodzina, w drewniakach. Byli jedynymi, którzy chodzili w obuwiu z drewnianymi spodami. Ta inność, odmienność w ubiorze Edka, to nie był oczywiście jakiś świadomy styl czy moda, tylko efekt nawyków i wyposażenia przywiezionego z Francji. Po prostu czym innym Stachurowie nie dysponowali.

Leszek Rojek: – Edziu we wszystkim i zawsze chciał być najlepszy. Sławny chciał zostać. Powiedział kiedyś, jeszcze w podstawówce, że chciałby mieć w encyklopedii chociaż ze dwie linijki o sobie. Chyba jeszcze w podstawówce wymyślił sobie pseudonim: Sted, od pierwszych liter nazwiska i imienia.

Ryszard Stachura: – Edek był twardy. Już we Francji lał się z koleżkami, czasami obrywał od starszych i musiałem go bronić, bo do starszych też się stawiał. Warunki życia były tam twarde, jak to w środowisku robotniczym.

Janusz Buczko, kolega z podstawówki: – Edek z Marianem Potęgą tłukli się na pięści. Marian chodził do zawodówki, a Stachura do siódmej klasy. Spotykali się nad stawem po drugiej stronie torów. Po przeciwnej niż jest Trzeciak. Tam myli się w wodzie, podawali sobie ręce i tłukli się[37].

W 1978 roku w Opolu, w ramach Opolskich Dni Literatury, odbyło się sympozjum zatytułowane „Pisarz a ziemia”. Jednym z referentów był Henryk Bereza. Zaczął od dość oczywistego stwierdzenia, że „świat wewnętrzny każdego człowieka, a więc i pisarza, kształtuje się w dzieciństwie i w młodości, że ten ukształtowany wewnętrznie świat pierwszy ustanawia, jeśli nie jedyną, to podstawową czasoprzestrzeń życia wewnętrznego”[38]. Dość szybko okazało się, że ten znakomity krytyk prezentuje nam kolejny fragment manifestu towarzyszącego ogłoszonej już wcześniej „rewolucji artystycznej”. Słuchacze pisarze, zwłaszcza ci, którzy słuchali, zaczęli się zastanawiać: gdzie też jest ten ich świat pierwszy i czy w swoim pisarstwie posługują się językiem pierwszym, czyli prawdziwym? Bereza jakby słyszał, o czym sala myśli, bo mówił: „Pierwszym i jedynym językiem prawdziwym każdego człowieka, a więc i każdego pisarza, jest mowa żywa, warunkiem życia języka pisanego (i tym samym życia literatury) jest trwałe jego uzależnienie od języka żywego, który występuje tylko w dwóch postaciach, w postaci wewnętrznego języka wyobraźni i w postaci mowy (…). Język wyobraźni i mowę kształtuje wyłącznie i w całości świat pierwszy człowieka. Doświadczenie światów drugich, trzecich i dziesiątych wprowadza jedynie dyskursywne, a więc literacko prawie bezwartościowe korekty do tego pierwszego języka. Wyłączając absolutnie tajemnicze zjawisko dwujęzyczności, można bez ryzyka jakiegokolwiek błędu powiedzieć, że nikt nie włada dwoma językami pierwszymi w mowie”.

Pewnie tak jest i nie ma tu nic do rzeczy fakt zaobserwowany kiedyś przez Włodzimierza Paźniewskiego[39], który w 1968 roku, podczas kolejnej wizyty złożonej Stachurze przebywającemu na wakacyjnych odwiedzinach w Łazieńcu, zastał na podwórku jego rodziców kłócących się w mówionym, i to głośno, języku francuskim. Choć już od dwudziestu lat przebywali w Polsce[40].

Gdzie sięgał ów pisarski świat pierwszy Edwarda Stachury, jakie tereny doń trwale i bezpiecznie przyłączał, na ile mocno je zjednoczył? Czego u Stachury zabraknie kiedyś w tej jego pisarsko życiodajnej czasoprzestrzeni życia wewnętrznego, o której mówił Henryk Bereza? Stachura też siebie o to zapyta w Pogodzić się ze światem:

„Tak się miotałem po świecie. Wszystko jest poezja jest tego wstrząsającym dokumentem. Wszystkie inne moje książki także samo. Może dlatego że jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej. Nigdy na to nie zwracałem uwagi, ale coś w tym chyba jest”.

Na razie mieszka w chacie na Łazieńcu, a świat mierzy krokami. Mieszkańców takiego świata zadziwić nie jest trudno.

Jadwiga Stachurowa: – Potem, gdy Edziu był starszy, robił takie rzeczy, jakby chciał zwrócić uwagę na siebie. Potrafił iść boso na odpust, a latem ubierał się w futro, szalik i czapkę. W domu mało siedział. Chodził po łąkach, po polach. Ja mu mówię nieraz: „Edziu, przyjdź trochę do domu”. A on: „Mamuś, dla mnie słońce to jest wszystko. Muszę żyć słońcem”. Miałam krowę, to on sobie ją na łąkach pasał.

Maciej Zegarowski: – Chodziło się do lasu na Obserwator (to takie tereny poligonowe), nad Tążynę, nad Wisłę. Potrafiło się w niedzielę wyjść o dziewiątej i zamiast do kościoła iść do lasu, wrócić późnym wieczorem, nie licząc się z odpowiednimi reakcjami rodziców. Chodząc do lasu, przeżywaliśmy namiastki przygód wyczytanych w książkach. W zagajniku brzozowym robiliśmy zawody: kto przejdzie dłuższy odcinek po drzewach, nie schodząc na ziemię. Do dziś pamiętam nasz wspólny strach, kiedy w czasie jednej z takich leśnych wypraw rzucaliśmy toporkiem Edka zabranym z domu bez wiedzy rodziców. I ten toporek zginął; upadł gdzieś tak nieszczęśliwie, że nie mogliśmy znaleźć. Rozpacz! Przetrząsnęliśmy tam i z powrotem, nic. Jak tu wrócić do domu bez toporka?! Edek płakał, ja płakałem, a finał był taki, że obaj klęczeliśmy z rękoma złożonymi do modlitwy i prosiliśmy Boga, żeby się ten toporek znalazł. Edek wtedy, w tym lesie, modlił się żarliwiej, bo to był jego toporek i on znał aż za dobrze bardzo ciężką rękę swego ojca. Toporek, nawiasem mówiąc, znalazł się.

Elżbieta Adamczyk: – On był inny. Żadne z jego rodzeństwa nie było takie. Nawet jego matka żartowała, że się wyrodził. Edek był jakiś dziwny, jakby zagubiony. Ja mu opowiadam, jak bratowej idzie hodowanie świń, a on – zupełnie o czymś innym.

Jerzy Zyglarski z Nieszawy: – Edek bardzo lubił wędrówki, zawsze namawiał nas na wyprawy do pobliskiego Przepustu.

Dla małego Stachury wielki świat zaczynał się w Aleksandrowie Kujawskim, w którym jest budynek dworcowy ogromny jak jaki pałac. Iluż by ludzi musiało naraz wyjeżdżać i czekać na nie wiadomo jak długi pociąg, żeby uzasadnić rozmiary tej budowli. W obecnym kształcie powstał podobno przez pomyłkę, za czasów, kiedy te tereny wchodziły w skład Królestwa Polskiego, którego faktycznym władcą był car. I wybierający się w podróż car, kiedy pokazano mu plan dworca, orzekł, że trzeba budynek powiększyć. Bo sądził, że chodzi o dworzec kolejowy w Aleksandrowsku, na Ukrainie. No to istniejący już w Aleksandrowie dworzec z polecenia carskiego rozbudowano w stylu neorenesansu francuskiego i luksusowo wyposażono dla potrzeb cara i dworu. Powstało okazałe skrzydło południowe, a w północnym przygotowano apartamenty dworskie. Tu car Aleksander II spotkał się z cesarzem niemieckim Wilhelmem I, bo Aleksandrów to było pogranicze zaborów.

W pierwszych latach po drugiej wojnie dworzec żył niemal całą dobę. Mieściły się tu sala widowiskowa, biblioteka, hala sportowa Kolejowego Klubu Sportowego „Orlęta”, gdzie boks trenował także Marian Szafrański (w późniejszych latach stanie się propagatorem i „gwardzistą” Stachury)[41]. W dworcowej restauracji stał (i stoi do dziś) ozdobny piec kaflowy, przy którym lubił przesiadywać Stachura, kiedy zaczął dojeżdżać do Ciechocinka. „Przez całe lata, od wczesnego dzieciństwa po dworcowe ostatki w latach siedemdziesiątych, piec był dla Steda przytuliskiem. Często wielogodzinne oczekiwanie na otwarcie biblioteki, imprezę w sali widowiskowej, trening «Orląt» czy mecz pięściarski – wszystko to usprawiedliwiało niepunktualny powrót do chałupy na Łazieńcu”[42].

Potem powoli, ale wytrwale dworzec zaczął podupadać. Oglądam go w 2012 roku. Dalej imponuje rozmiarami i proporcjonalnymi do kubatury efektami wieloletnich zaniedbań. Typowy los budynków dworcowych, przy których, od strony torów, ruch coraz słabszy, a na bardziej odludnych stacjach nie giną ludzie, tylko szyny. Tu na szczęście zaczął się remont, środkowa część wygląda już okazale i tylko pogłębia kontrast z resztą. Przed dworcem, jak za dawnych lat, postój taksówek.

Czesław Bałakierz (taxi nr 11) podwoził czasem Stachurę do Łazieńca, ale to były lata siedemdziesiąte, kiedy poeta nie tułał się w poczekalni. Pan Czesław zdenerwował się niedawno, bo przeczytał w gazecie, jacy to wszyscy w Aleksandrowie byli dobrzy dla Stachury, a kasjerka kolejowa to nawet herbatę mu robiła. – Przeganiali go z dworca, taka jest też czasami prawda. Bo psuł estetykę i swym wyglądem robił wrażenie bezdomnego.

Miasto podobno wyładniało – twierdzą zwłaszcza ci, którzy tu dawno nie byli. Nie jest już Aleksandrów Kujawski, jak o nim ponad trzydzieści lat temu napisał Kujawianin z urodzenia i toruńskich studiów, Włodzimierz Paźniewski, miejscem „pokracznej dysproporcji, gdzie wszystko wydaje się albo za duże, albo za małe. Ale ten zestaw przesady i rachityczności daje mieszkańcom poczucie dramatycznego rozdarcia pomiędzy sprzecznościami”[43]. Tych sprzeczności już na każdym kroku nie widać, chociaż znajdują się tu z jednej strony piękny park nazwany imieniem Jana Pawła II, a z drugiej honorująca dawnych utrwalaczy władzy ludowej ulica Bojowników o Wolność i Demokrację oraz postawiony w 1986 roku wielgachny kamień z tablicą na nim, że jubileusz dziesięciolecia święci Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Ale miasto nadąża za duchem czasu, bo jak głosi tablica przy wjeździe: „Aleksandrów Kujawski – miasto przejrzyste”, a okna urzędu miejskiego wychodzą na duży szyld „SPOKOJNY SEN”, zdobiący sklep (poduszki, kołdry) po drugiej stronie ulicy i delikatnie przypominający ojcom miasta o marzeniach mieszkańców. Przed Miejskim Centrum Kultury wisi plakat sprzed miesiąca, zapowiadający spotkanie z Markiem Badtke, autorem książki o Stachurze, a na plakacie napis dużymi literami: „EDWARD STACHURA – KUJAWSKA IKONA ALEKSANDROWA”.

Na razie ikona ma czternaście lat i zaczyna dojeżdżać do liceum w Ciechocinku. Za rok, dwa zacznie się tam także uczyć ogrywania kuracjuszy w pokera i szachy. W kurorcie ciągle nowi ludzie poruszający się wyłącznie spokojnym krokiem, tężnie z solanką, zabiegi zdrowotne, dancingi; nastrój nieustającej niedzieli, jakby realny socjalizm nie miał tu wstępu. Choć wszystko dość siermiężnie uśrednione, należące do państwowych hut i kopalń sanatoryjne budynki podobne do siebie – nie to, co w roku 2012, kiedy oko cieszy zróżnicowana architektura prywatnych fabryk zdrowia, a panie, wychodząc z wytwornych salonów SPA, mogą co kilka metrów wejść do któregoś z aż kilkudziesięciu second handów z używaną odzieżą zachodnią i wybierać, co dusza zapragnie.

Podobno licealista Stachura podkochiwał się tu bez wzajemności, jak twierdzi – w rozmowie z Danutą Ślęzak – ówczesna wybranka, pragnąca zachować anonimowość: – Pomimo szczerej sympatii nie umiałam zaakceptować jego teatralnych zachowań. Czy pani uwierzy, że potrafił w pełnym ludzi parku zdrojowym padać na ziemię w udanym ataku epileptycznym i brać od litościwych przechodniów pieniądze?![44].

Kilkanaście lat później park zdrojowy w Ciechocinku będzie pozował Stachurze do Całej jaskrawości.

Włodzimierz Paźniewski: „Domyślałem się, choć nigdy o to nie pytałem, że autor Siekierezady cały czas żył pomiędzy dzieciństwem spędzonym we Francji a Polską, pomiędzy miastem a wsią, pomiędzy stabilizacją a niespokojną wędrówką”[45].

Do wędrówki, mającej też cechy ucieczki przed czymś albo pogoni za czymś równie niewiadomym, w dużym stopniu przyczynił się konflikt z ojcem.

Maciej Zegarowski: – Ojciec Edka charakteryzował się tym, że pił i bił. Był niezwykle surowy. Pamiętam, że Edek wielokrotnie od ojca obrywał i to obrywał strasznie. Przed ojcem miał naprawdę respekt. Zresztą przed ojcem miała respekt cała ich rodzina.

Eliana o relacji Edwarda z ojcem: – Był buńczuczny i nieraz pyskował, ale ojca bardzo kochał. Ojciec marzył, żeby Edward był kimś innym, nie poetą, żeby chodził nie w dżinsach, a w garniturze[46].

Wiele wskazuje na to, że istotną rolę w formowaniu się osobowości przyszłego pisarza odegrał wczesny konflikt z ojcem. Że odegrał, to raczej pewne. Tylko trudno określić, które cechy były pochodną tej roli lub zostały przez nią wzmocnione. Sygnalizowali to różni autorzy tekstów o Stachurze, posuwając się niekiedy do daleko idących wniosków lub przypuszczeń.

Marek Badtke: – Konflikt z ojcem trzeba uznać za imperatyw, który pchnął go na drogę twórczości. Światowa literatura zna zresztą wiele innych przypadków, żeby powołać się na twórczość Franza Kafki, Sylvii Plath i Malcolma Lowry’ego, gdzie kompleks dzieciństwa w zasadniczy sposób wpłynął na podrażnienie ambicji i wyzwolenie sił twórczych[47].

Zygmunt Trziszka: – Srogość ojca, wczesne odejście z domu, brak więzi sprawił, że odczuwał absolutny głód ojca. Duszoznawcy twierdzą, że czynniki wymienione wyżej powodują zbytnią sublimację popędu (libido) i wyłączną jego realizację w sferze ducha. Sublimacja ta powoduje, że bardziej się kocha sam wyraz swoich uczuć i nie odczuwa się potrzeby realizacji cielesnej. Platoniczność, w sensie greckim. Platoniczny głód mężczyzny-ojca sprawia, że uczucia kieruje się do tej samej płci. Grozi to ostracyzmem, stąd ukrywanie się i narastające poczucie winy tragicznej, a przy tym niemożność skierowania agresji na zewnątrz. Pozostaje agresja skierowana do samego siebie[48].

Głód ojcowskiej miłości wydawał się przemożny, choć poeta ujawniał go jakby mimochodem. Trziszka twierdził, że przez pewien czas rodzaj duchowego ojcostwa wobec Stachury sprawował Leopold Buczkowski[49], u którego w Konstancinie autor Całej jaskrawości chętnie bywał i z którym prowadził długie rozmowy.

Ale prawdziwie usynowiony poczuł się Stachura dopiero, napotkawszy w Głogówku na Opolszczyźnie Rafała Urbana. Pod koniec roku 1970 pisze Urban do Jana Marii Gisgesa: „Serdecznie zaprzyjaźniłem się z Edwardem Stachurą, młodym prozaikiem i piosenkarzem własnej poezji”[50].

Bardzo trudno w kilkunastu zdaniach scharakteryzować bogatą osobowość i nietypową działalność Rafała Urbana, który tak zafascynował Stachurę. A fascynacja była wzajemna.

Ten urodzony 24 lipca 1893 roku w Winiarach pod Głogówkiem „pieśniorz” nie wydał za życia żadnej książki, co nie przeszkadzało mu prezesować przez jakiś czas opolskiemu oddziałowi Związku Literatów Polskich. Niesamowicie oczytany, a jednocześnie w sposób naturalny mądry: pisał gwarą śląską, ale niektóre jego utwory (zwłaszcza dramaturgiczne) przypominają twórczość Witkacego. W czasie pierwszej wojny światowej służył w armii pruskiej, dostał się do niewoli u Anglików, potem były wędrówki od Austrii po Kanadę. Utrzymywał się w czasie tych peregrynacji z zajęć ogrodniczo-rolniczych, ale przy okazji zaliczał wykłady w różnych uniwersytetach, z Sorboną na czele. Studiował w Akademii Rolniczo-Leśnej w Monachium. W 1931 roku powrócił do rodzinnych Winiar, gdzie mieszkał niemal do końca życia.

Debiutował w 1948 roku na łamach katowickiej „Odry”. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w tymże roku wygrał konkurs literacki sztuką o przydługim tytule: Termin nyski, czyli Sterylizacja Niewinnego Baranka-Nieludzka komedia autochtoniczna z epoki Trzeciego Raichu w pięciu aktach biurokratycznych. Skrót scenariusza z międzynarodowego tryptyku filmowego Inferno Slavorum. Napisał Chłop Bezimienny – Syn ziemi odzyskanej. W sztuce tej występuje między innymi zespół świętej Biurokracji (z czterema gorgonami: Torą, Normą, Regulą i Metą) oraz chór starców metafizyków: Shaw, Marks, Freud, Engels i Dostojewski.

Rafał Urban, nazywany śląskim Sokratesem, językiem i mądrością swych gawęd zachwycił nawet Zofię Nałkowską, Stanisława Pigonia, Juliana Przybosia i Kazimierza Wykę, którzy mieli sposobność poznać jego „gadki”. Pod koniec życia Rafał Urban wyruszył w wędrówkę po Polsce, wszędzie wzbudzając zaciekawienie i gromadząc liczne grono słuchaczy. Sam nazywał siebie Dziadem Niewiadem, choć sposobem myślenia i żywotnością przypominał młodzieńca.

Postać Rafała Urbana zapadła też serdecznie w pamięć Tadeuszowi Różewiczowi. Swoje wystąpienie podczas uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego[51] Różewicz zaczął tak:

„– Miałem wygłosić tak zwany wykład doktoranta, ale zacznę od bardzo osobistej sprawy, od mojej bardzo dziwnej znajomości z człowiekiem, o którym być może niewielu już na Opolszczyźnie pamięta. Chcę poświęcić kilka słów Rafałowi Urbanowi, z którym poznałem się tutaj przed dwudziestu pięciu, a może dwudziestu dziewięciu laty, w czasie mego spotkania autorskiego.

To jest bardzo ciekawa rzecz. Ten człowiek był w literaturze kimś w rodzaju Ociepki – wielkiego malarza śląskiego. Był prawdopodobnie samoukiem, władał wieloma językami, był postacią niezwykle wszechstronną, a jednocześnie tajemniczą. Myśmy się z nim spotkali tylko raz w życiu, na tym właśnie wieczorze autorskim, na którym był, o ile dobrze pamiętam, pan Zbyszko Bednorz[52]. Czy był pan Jan Goczoł[53], nie pamiętam. I ten samouk z wioski opolskiej w jakiś czas po naszym spotkaniu pisze do mnie list:

«Opole, 12 listopada 1970 r. Jestem po generalnym remoncie [ciężko zachorował, może na raka], który potrwał ponad rok, ale jednak znów się poruszam z własnych sił, chociaż do osiemdziesiątki niedużo już braknie. Chciałbym przed wygaśnięciem koniecznie jeszcze gdzieś spotkać się i rozmawiać z Panem, bo ze wszystkich ludzi żyjących obecnie na Śląsku tylko pan jest dla mnie ważny[54]. Chętnie bym przez weekend wpadł do Wrocławia, oczywiście pod opieką młodszego Archanioła Stróża, np. z Edem Stachurą – młodym prozaikiem warszawskim, który się obecnie moją osobą opiekuje. O ile by była taka możliwość, to proszę o telefoniczne zawiadomienie do opolskiego oddziału ZLP – Opole, Rynek 4, Dom Twórcy, tel. 25 36, między 10 a 14. Jeżeli spotkanie w takim momencie nie będzie możliwe, to kiedy możemy Pana do Opola i Głogówka nieoficjalnie zaprosić? Serdecznie zapraszam. Rafał Urban».

Chciałem przedstawić tych kilka słów od człowieka, z którym się więcej nie spotkałem, a który mnie tu zapraszał na jakieś swoje do Głogówka świniobicie, ale jak się domyślałem – świni on nie miał i żadnego majątku”.

A jakby usprawiedliwiając się z potrzeby przywołania osoby Rafała Urbana – Tadeusz Różewicz tak zakończył ten wątek swego wystąpienia:

– Wywołałem przyjazną duszę tego człowieka, bo chciałem, aby był na naszej uroczystości obecny[55].

Stachura poznał Urbana w czasie jednego z pobytów na Opolszczyźnie. Oczarowany był szczególnie Urbanowymi odkryciami etymologicznymi. To pamięć o tamtych rozmowach z Dziadem Niewiadem zawarł Stachura w Piosence dla Rafała Urbana, napisanej w meksykańskim Monterrey po śmierci[56] przybranego ojca:

Wspominam nasze dni, Ojcze Rafale

Etymologię, śpiew i bumstararę…

Kilkanaście tygodni przed śmiercią Urban pisał do Stachury: „Mi figli carissime, Dzięki Bogu & chorobom będę znów w stolicy. Będzie u mnie mała kosmetyka niższej kondygnacji, gdzie się znalazł niezameldowany sublokator suterenowy”, a kiedy Stachura odwiedził Urbana w warszawskiej klinice onkologicznej, ten nie narzekał i nie rozpaczał, tylko jeszcze pocieszał swego przybranego syna: „Ty się nie przejmuj tym szpitalem. To jest taki smutny szpital. Tu wszyscy wiedzą, że muszą umrzeć, i nic nie robią, tylko bez przerwy umierają. Ja tu nie mam z kim gadać” (fragmenty listów cytowane przez Stachurę we Wszystko jest poezja).

A Stachura starał się Urbanowi śpiewem przypomnieć świat, jaki istniał za oknami szpitala. Pacjent potem informował sekretarza Zarządu Głównego ZLP: „Klimat wewnętrzny szpitala dla mnie odpowiedni. Dieta także. Nawet zbyt dobra, bo słodka i tłusta. Tu jeszcze kwarantanna grypowa. Nie wpuszczają. Przedostał się przez szlaban tylko warszawski trubadurek Edward Stachura. Ale – niestety – po krótkim czasie go wyproszono, że był zbyt wesoły”[57]. O szpitalnym występie Stachury pisał też Rafał Urban do Beaty Pihlewicz, pasierbicy Jana Edmunda Osmańczyka: „A wczoraj miałem ekstragościa: przyszedł młody, warszawski trubadurek Edward Stachura – przed wyjazdem do Damaszku – i śpiewał mi własne teksty z własną melodią – niestety bez gitary. A śpiewał po polsku, po francusku i po meksykańsku – pobyt jego meksykański trwał cały roczek. Bo to franko-polonus romanista warszawski. Zrobił tu taki występ wesoły, że go w końcu cerber wyprosił. Że to smutny szpitalik, a nie lekki muzeon”[58].

Narrator prozy Stachury kieruje pod adresem swego ojca niekiedy bardzo mocne oskarżenia. Fragment z pierwszej powieści:

„Wsiedliśmy do zwanego wagonu szkolnego. Szkolnicy, młode byczki, jadący do popołudniowych szkół zawodowych do dużego miasta, które było pół godziny jazdy za Leksandrowem, jak zwykle regularnie grali w karty, klnąc przy tym nie gorzej niż mój ojciec w czasach, kiedy jeszcze nim był. Bo już dawno przestał nim być. Zresztą, tak jak ja synostwa do niego, tak on ojcostwa do mnie pozbył się chętnie. Jeszcze w tych czasach, kiedy przebywałem w domu, mówił:

– Ty chyba nie mój jesteś, skurwysynu. Ty chyba jakiś Italian jesteś albo Marokan, albo Albaniok, albo cholera cię tam wie. Ty nie jesteś mój (…).

– Chyba nie, proszę pana – ja wtedy na to do niego. Ale dziwne. Ja mu przyznawałem rację, zgadzałem się z nim, przytakiwałem mu, a on po moich słowach furii dostawał, w szał wpadał i trzeba było mi znikać na parę dni. Na parę dni, zanim się nie uspokoi, trzeba mi było kryć się przed nim, wykradać z domu jedzenie, spać gdzieś albo jechać gdzieś” (Cała jaskrawość).

Dwa, dotyczące ojca, przejmujące fragmenty z dzienników Stachury. Pierwszy – jawa, drugi – zapis snu.

Dwudziestego pierwszego kwietnia 1971 roku, Łazieniec. Ze starszym bratem i ojcem tego dnia sadzili ziemniaki. „Tej nocy nie poszedłem na strych, bo strasznie zimny wiatr dmuchał i raniutko miałem wstać na pociąg do W-wy. Położyłem się do Ryśka, ojciec obudził się, kiedy się kładłem i powiedział, żebym przyszedł spać do niego. Położyłem się i leżałem cichutko, bez ruchu. Słyszałem blisko chrapliwy oddech ojca, nie chcę wierzyć i nie wierzę, że to rak atakuje mu gardło. Ojca wstrząsały dziwne dreszcze po plecach, jakby coś w nim żyło. I coś osobnego wiło się. Spałem kiedyś dużo z Ojcem, dawno, dawno, przed jakieś 18 laty i pierwszy raz teraz po tylu latach spałem znowu z ojcem. Nierówny miał oddech, rzeżący i te dreszcze dziwne. Potem Ojciec jakoś tak położył swoją rękę na moich plecach i już nie szarpało Go. Niewygodnie mi było, ale nie poruszyłem się. Cichutko płakałem całą długą noc. O piątej wstałem, pocałowałem Ojca w rękę i o 6.29 pojechałem”.

Piątego lutego 1972 roku: „Kiedy zmierzaliśmy do samego statku, na drodze stanął ojciec z długim prętem w ręce. Będzie bił za to, że spóźniamy się – pomyślało się. Istotnie. Uderzył po nogach, aż pręt złamał się. Chwyciło się ten kawałek, który pozostał mu w ręce i powiedziało się: nie wolno bić! Tatuś rozumie, nie wolno bić. Ojciec stał przechylony, nieruchomo z twarzą nieruchomą i patrzył wielkimi, szeroko otwartymi oczami, które wyrażały absolutne zdziwienie. Palec po palcu odcapierzyło się jego dłoń od pręta i odrzuciło ten pręt. Spojrzało się na twarz Ojca i straszliwy był to widok. Wokół wielkich oczu i grubymi żyłami po skroniach i policzkach – krew! I nieruchome oczy. Martwe jakby – śmiertelnie zdziwione. Tak straszliwie śmiertelnie zdziwione. Tatulku – powiedziało się i objęło się głowę Ojca, a Ojciec objął głowę tego, co tutaj opowiada w bezosobowej trzeciej formie liczby pojedynczej i płakał, płakał, płakał, aż płacz ten, szloch ten, przebudził go i usiadł na tapczanie, i jeszcze chwilę płakał, szlochał krótko, urywanie”.

Pisarza z ojcem godzi dopiero nieszczęście. Kiedy Stanisława Stachurę ciężka choroba łapie dosłownie za gardło (rak krtani), wszystko złe z przeszłości obaj postanawiają zapomnieć.

Zapis dotyczący odwiedzin u ojca w szpitalu, na oddziale chorób nowotworowych: „Po operacji rok życia i teraz przerzut. Nawet gdy bardzo chce się widzieć inaczej lub w ogóle nie widzieć, nie można nie widzieć tego, co się widzi: zagłady. Bez sił, słaby, słabszy, najsłabszy ten, który w innych czasach na polonijnych zabawach w południowo-wschodniej Francji, w Delfinacie, zarywał deski w podłodze, kiedy tupał, tańcząc oberka, a gdy wracał po zabawie, międzynarodowa emigracja: Rodacy, Grecy, Albańczycy, Włosi – ryglowali drzwi, zamykali okna, spuszczali story, gasili światła. Tak było. Sam widziałem oczami szczeniaka. Sam najwięcej się bałem. A teraz zagłada. Przebaczyliśmy sobie wszystko. Dużo mieliśmy sobie do przebaczenia. Nie wnikajmy, kto więcej” (Wszystko jest poezja).

Dwunastego grudnia 1972 roku w Łazieńcu, na rękach najstarszego syna, kona Stanisław Stachura.

Edward o śmierci ojca dowiaduje się z komunikatu radiowego nadanego przez byłą żonę, Zytę Oryszyn. Z dziennika: „12 XII we wtorek PKS-em do Płocka (…). Wyjazd do Włocławka. Tuż przed spotkaniem w MPiK-u – wieść ta, że. Decyduję nie odwoływać spotkania. Śpiewam (…). Aleksandrów. To wszystko. Do hotelu «Pod Orłem». Spałem po raz pierwszy od kilku nocy normalnie. Około 10 godz. W czwartek do Aleksandrowa. Znowu to wszystko. Obrządki przy Zmarłym. Pusta noc. Baby przyszły i śpiewają. Do Torunia. Spotkanie w «Azylu» [klub dla twórców, usytuowany w budynku toruńskiego teatru lalkowego – M.B.]. Śpiewałem piosenki. Potem picie ostre z Markiem Badtke, Wojtkiem R., Pawłowskim, Małgorzatą. To było niepotrzebne. Ale taki byłem przerażony. Jazda taksówką o północy do Aleksandrowa. Zjazd rodzinny. To wszystko. Atak histerii, szlochu, lamentu strasznego nad Zmarłym. Nie przypuszczałem, że tak strasznie to przeżyją. Potem to wszystko następnego dnia. Kondukt. Kościół. Msza. Cmentarz. Potem stypa. To wszystko. Te twarze. Zastawiony stół w uprzątniętej izbie. Picie wódki. Junior, Lechu Rojek, gra na gitarze. Zgorszenie rodziny. Śpimy z Juniorem na strychu. Odjazd do Torunia”.

W Toruniu u Stachury pojawiły się objawy ostrego zatrucia, atak alergii o niespotykanym dotąd nasileniu. Kilkudniowy pobyt w szpitalu. Notuje: „Myślałem dużo, o śmierci najwięcej, o liście do braci i siostry”.

W toruńskim szpitalu przygotowuje projekt takiego listu. Wersja zanotowana w dzienniku różni się nieco od listów przeznaczonych dla poszczególnych osób. Oto treść listu wysłanego do starszego brata, Ryszarda:

Toruń, 18 XII 1972

Złożony chwilową niemocą, ale przez to może jeszcze bardziej przytomny, komunikuję, że zrywam tę bardzo wątłą nić teoretycznie łączącą nas, tak zwanego rodzeństwa.

Zwłaszcza teraz, po śmierci Ojca, przedłużanie tego nie ma najzupełniej sensu. Jak powiedział jeden: „Doszedłem do wieku, w którym muszę poważnie zastanowić się nad moją dalszą przyszłością guerrillero”. Co też czynię.

Zastanowiłem się poważnie i działam po poważnym zastanowieniu. Wspólne nasze moje dzieciństwo i twoja pierwsza młodość są gdzieś bardzo daleko. Wracać myślą do tych czasów jest, najogólniej rzecz biorąc, wbrew mojej filozofii. Od bardzo dawna mamy osobne, odmienne życia. Nie ma w nich punktów stycznych. Są bardzo sporadyczne, przypadkowe spotkania, które w najlepszym razie wprawiają nas w zakłopotanie. I tak dalej, i tak dalej.

Życzę wszystkiego najlepszego w życiu, dla Ciebie i Twoich bliskich: zdrowia i powodzenia.

Edward Stachura

PS Forsę mi przekazano. Zostało tysiąc. Podeślij mi przy najbliższej okazji. Identycznej treści listy wysyłam do Żana i Eluni[59].

Trzy są główne niebezpieczeństwa człowieka: dzieciństwo, sen i śmierć – twierdził Stachura. Dzieciństwo uznał za czas bezmyślny, więc stracony. Wcześnie wybrał rodzaj sieroctwa, opuszczając dom rodzinny. Czy nie wzmocniła wiary we własną samodzielność chęć pokazania, że będąc innym – nie jest się wcale gorszym? Sam Stachura też nie potrafił sobie odpowiedzieć na tego typu pytania. W Całej jaskrawości napisze: „Co za siła straszliwa kazała mi wyrzec się tego ciepła cudowności? I w ogóle wszystkiego? Gdzie ja jeszcze chcę dojść?”.

Teraz, po śmierci ojca naturalnego i ojca przybranego (Rafała Urbana) – trzydziestopięcioletni Edward Stachura zrywa kontakty z rodzeństwem, co przecież w praktyce czyni wielu, ale kto – nie mając konkretnych powodów, takich na przykład, jak jakieś trudne do wybaczenia przykrości doznane od sióstr czy braci – odczuwa potrzebę listownego obwieszczenia o wygaśnięciu wszelkiej więzi uczuciowej?

Okaże się po latach, że ta listowna manifestacja nie będzie miała praktycznych skutków w postaci rygorystycznego przestrzegania zawartej w listach zapowiedzi. Ale potrzeba emocjonalnej izolacji od osób bliskich nie tylko ze względu na więzi rodzinne w tym okresie nie opuszcza Stachury.

W 1973 roku jedzie do Genewy odebrać – przyznaną mu w roku poprzednim – Nagrodę Kościelskich[60].

Dziennikarz radiowy, do Stachury: – Otrzymał pan Nagrodę Fundacji Kościelskich, przyznawaną, ich zdaniem, dla najlepszego młodego polskiego pisarza…

– Dla wyróżniającego się, powiedzmy – wszedł w słowo Stachura, bo skromny nie był, ale lubił precyzję.

Pochodząca z Aleksandrowa Kujawskiego Maria Danilewicz-Zielińska, emigracyjna pisarka i osoba wielce zasłużona dla polskiej kultury, członkini Rady Fundacji Kościelskich, mówiła Włodzimierzowi Paźniewskiemu, że także dzięki jej lobbowaniu został Stachura laureatem („otrzymał m.in. dlatego, że go bardzo gorąco polecałam”)[61].

Zainkasowawszy nagrodę (3000 franków szwajcarskich) – jedną trzecią w drodze powrotnej wyda w Paryżu na zakup gitary. Kwota ogromna, ale pokusa jeszcze większa: „Na Bd Beaumarchais kupiłem brazylijską gitarę za całe 1000 franków. Przepiękny instrument. Nie mogłem mu się oprzeć. Przymierzałem się do kilkunastu gitar: franc., japońskich, hiszpańskich. Brazylijskie były trzy. Za 500, 800 i 1000 fr. Wziąłem tę za 1000. Drzewo – palisander. Z mocnym dnem. Czas będzie pracował dla tej gitary, dobywając różne odcienie tonalne” (Dzienniki). Poczynił też, z puli tej nagrody, inne cenne zakupy: przy przekraczaniu granicy w Zgorzelcu urząd celny zarekwiruje mu trzy egzemplarze Dzienników Witolda Gombrowicza, po jednym egzemplarzu książek Czesława Miłosza Miasto bez imienia i Prywatne obowiązki, Jana Brzękowskiego Dwudziestu czterech kochanków Perdity Loost oraz dziesięć numerów londyńskich „Wiadomości”[62].

W drodze powrotnej z Genewy Stachura postanowił odwiedzić swe strony rodzinne. Osiemnastego września 1973 roku jest w Pont-de-Chéruy. Wstępuje do kafejek, bezskutecznie szuka znajomych twarzy. Zanotował w dzienniku: „Gdybym tu został i nie pojechał do Polski, co by było ze mną. Czy trafiłbym do poezji, tak jak trafiłem w Polsce, za wdzięcznym pośrednictwem Janusza Żernickiego i Jacka Głażewskiego. To nie jest takie pewne, jak mi się wydawało, że, zostając tu, trafiłbym też na pewno do poezji. Może tak jak oni pracowałbym w fabryce od rana do popołudnia, potem obiad, potem kafejka, karty: belotka, poker, do domu, żona, dzieci, do roboty, do kafejki, do domu, żona, dzieci, do roboty i tak dalej”.

Dziwna jest puenta tych rozmyślań. Stachura w Pont-de-Chéruy robi następującą notatkę w dzienniku[63]:

„20 IX 73. Pont-de-Chéruy

Druga nad ranem. Wstałem, bo nie mogę spać, choć ubiegłej nocy spałem tylko 4 godz., od 7 rano do 11. Ciężko dzisiejszej nocy znoszę tik-taki zegarów i łomot własnego serca w piersiach.

Z kim mi trzeba zerwać zwane stosunki w Polsce:

A – bo seksoman i nie umie się zachować.

B – bo czaruś, ach, jaki czaruś. I za bardzo chce się spoufalić z moim rezerwatem świętości.

Wojtek R. – bo nie mamy sobie nic do powiedzenia.

C – bo zgadza się na dwutorowe życie. Żona i narzeczona. I nic nie robi, a ciągle tylko się odgraża.

Andrzej B. – bo nie umie się zachować. I nie ma dumy niesamowitej, którą on mieć powinien.

D [kobieta – dop. M.B.] – bo stara się przekroczyć dystans przeze mnie jasno i niezłomnie wytyczony i jedyny możliwy w naszej znajomości (Szkoda, bo umysł genialny).

Al. Bart. – bo czuję się winny i nie jestem w stanie tego naprawić, choć osoba zgodziłaby się na wszystko.

D. Mr. – bo nie potrafię już być tak cudowny jak ta osoba.

Junior – bo rodzina.

M. z Poznania – bo gówniara bezczelnie chce mnie poderwać.

M.S. z Łodzi – bo seksomanka.

Witek – bo za dużo znamy wspólnych osób, z którymi skończone.

R. Kap. – bo czaruś, ach, jaki czaruś.

WSZYSCY Z MEKSYKU – prócz Mercedes y Marcos, Tomasa Certellano z Tampico, Damaso z Monterrey, Pancho y Anna z Ciudad-México.

WSZYSCY Z NORWEGII – prócz Andrzeja Moszczyńskiego, Michaela Selberga, Elliur i Fredrika.

Janek Pot. – bo za dużo znamy wspólnych ludzi, z którymi ja – skończone.

Jaśko C. – item.

E – item i tak dalej, i tak dalej. Seksomania.

K.M. – bo prowadzi co najmniej dwutorowe życie.

WSZYSCY WE FRANCJI – prócz Michaela, Jorge Perez-Romana.

Najogólniej WSZYSTKIE KOBIETY – prócz Matki i.

Wszyscy z Warszawy.

Kto zostaje?

W Polsce: Ci, których jeszcze nie znam, a tylko listownie: Anderman z Krakowa, Pezowicz z Białegostoku, Kisiel Stanisław z Wisznicy, Wł. Antkowiak z Grudziądza”.

Lista, jak widać, obszerna, a obejmuje nazwiska ludzi zawsze Stachurze życzliwych; wielu z nich jeszcze nie tak dawno wspominał z uznaniem i wdzięcznością. Teraz przekreśla niemal wszystkie przyjaźnie, z polskich – ułaskawia jedynie znajomości listowne.

Wszyscy, którzy ze Stachurą przyjaźnili się lub kolegowali, zgodnie podkreślają, że w przyjaźniach był bardzo wymagający, łatwo się zrażał, czasem wystarczał nawet drobiazg; wszelkie pod własnym adresem zdania krytyczne, a nawet w sposób delikatny zwracające uwagę na równoprawność innego sposobu na życie – przyjmował jak atak na siebie. Nie mieli szans u Stachury ludzie okazujący mu życzliwy nawet dystans.

Trziszka: – Nie godził się na to, żeby ktoś był mu równy. Każde słowo oddalone od adoracji wprost go raziło.

Żernicki: – Sted był zachłanny w swoich przyjaźniach, serdeczny i miły, a jednocześnie niesłychanie napięty, trzeba było nie lada sztuki, aby jakimś przypadkowym gestem czy słowem go nie urazić.

Opinię o innych wyrabiał sobie szybko, dlatego często mylił się w ocenach, a już dłuższe kontakty, z całą ich uciążliwością i przyziemnością, nieodmiennie prowadziły Stachurę do wniosku, że nikt mu nie dorównuje w niezłomności zasad.

Na liście sporządzonej w Pont-de-Chéruy spośród kobiet w Polsce ocala jedynie matkę i…

Te trzy kropki to chyba jednak ciągle Zyta, była żona.

Matkę Edwarda Stachury, panią Jadwigę, poznałem w 1985 roku. Rozmawialiśmy 6 i 7 listopada w Warszawie, w mieszkaniu na Rębkowskiej.

– Jak ktoś się interesuje Edziem, to ja myślę, że nie jest złym człowiekiem – powiedziała na powitanie.

Również w Łazieńcu przyjmowała wielu gości (zwłaszcza młodych), którzy wypytywali o szczegóły z życia syna. Jest film dokumentalny o Jadwidze Stachurowej zrealizowany przez Macieja Mierzejewskiego, ma tytuł Matka poety.

Monika Stachura, wnuczka, córka młodszego z braci Edwarda: – Film był kręcony w połowie lat osiemdziesiątych w mieszkaniu Stachury na Rębkowskiej i w domu rodzinnym na Kujawach. Obydwa te miejsca wyglądały wtedy prawie tak samo jak dekadę wcześniej, gdy bywał w nich poeta. Bardzo o to dbała babcia. Cieszę się z tego filmu, bo pokazuje, jaką była niezwykłą osobą. Na każde święta wysyłała po sto kartek, tyle samo otrzymywała. Pamiętała imiona wszystkich dzieci w niemałej przecież rodzinie, i kiedy które z nich się urodziło…[64].

Jadwiga Stachurowa początkowo czuła się źle w roli osoby, którą traktowano niemal jak matkę świętego – „Dlaczego oni robią z Edka Boga?” – dziwiła się wobec indagujących ją dziennikarzy. Potem, pogodzona z losem, przywykła do niebywałego zainteresowania synem, z naturalną prostotą weszła w rolę, jaką wyznaczyła jej narastająca legenda. Wielokrotnie wypytywana o to samo – kolejnemu rozmówcy powtarzała te same szczegóły, po swojemu interpretowała przesłania zawarte w pięciu tomach utworów syna.

Pani Jadwiga opowiadała chętnie, choć przyznała, że syna znała słabo: dopiero kiedy zmarł – dowiedziała się z książek, „jaki ciężki miał los”. Monolog siedemdziesięcioośmioletniej matki poety pełen jest dygresji i przeskoków myślowych, niektóre szczegóły mniej lub bardziej mijają się z prawdą:

– Jak przysyłał z Ameryki, to ja popaliła. Nie ma jego, to z tych nerwów popaliłam. Mówię: jego nie ma, to niepotrzebne mi te pocztówki. A te zeszyty były. Ja mówię do synowej: Janeczka, tam jeszcze gdzieś pozbieraj, jak co jest. Synowa wszystko powybierała, co tam było Edziowe, dwa czy trzy zeszyty z Drewnicy, co on tam był po tym wypadku. To było dla mnie nieczytelne. Ja mówię kiedyś: Edziu, czy ty to przeczytasz? A on mówi: Mamusiu, przecie ja to piszę, to ja wiem, co piszę. Ja pojadę, powiada, do Warszawy, na maszynę to przepiszę i będzie taki, powiada, dziennik z tego. Tam było, kto go w Drewnicy odwiedził, kto tego, kto tamto.

No, i tu jak te pierwsze wydania tych książek wychodziły, to był tu Rutkowski u mnie. No i synowa pokazała mu te listy i papiery. Rutkowski powiada: tu jest parę ważnych słów i my to je dodrukujemy w piątym tomie. Ja mówię: panie Rutkowski, tylu pisze różne rzeczy o nim, za parę lat to ucichnie. No i nie dałam. Potem to chciała Marta[65], a synowa mówi: Mamusiu, niech się tak mamusia nie rozczula nad wszystkimi, co chcą coś od mamusi, bo, powiada, porozkradają wszystko. Barbara Czochralska też powiada: niech pani nie wydaje nikomu z domu, jak chcą, to niech sobie z gazet przepiszą.