Strona główna » Kryminał » Cape Town

Cape Town

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-835-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cape Town

Na podstawie książki powstał serial telewizyjny z międzynarodową obsadą. Z polskich aktorów zagra w nim MARCIN DOROCIŃSKI! „Nazwisko Deona Meyera na okładce to gwarancja kryminału w najlepszym stylu”. Tess Gerritsen Kapitan policji Mat Joubert ma myśli samobójcze po śmierci żony, która zginęła na służbie jako tajny agent. Nowy przełożony nieustannie prawi mu morały, a nawet wysyła Jouberta do psychiatry. Wkrótce Mat otrzymuje ostatnią szansę, dowódca przydziela mu sprawę seryjnego mordercy, który posługuje się stuletnią niemiecką bronią. Kiedy ginie trzeci mężczyzna, w Kapsztadzie wybucha panika. Teraz Mat musi zmierzyć nie tylko z naciskami szefa, ale także z szalejącymi mediami. Licznych wątków i tropów w sprawie nic nie łączy. Do czasu… Takiego obrotu sytuacji nie spodziewa się jednak nawet kapitan Joubert… „Deon Meyer jest jednym z gigantów kryminału”. El Mundo „Znakomicie przedstawione postaci. Dwaj złamani przez życie mężczyźni – czy wykorzystają szansę, by wyjść z otchłani, czy na zawsze pozostaną w ciemności”. The Madison County Herald „Deon Meyer jest pisarzem, którego podziwiam, na którego książki czekam, a następnie je pochłaniam”. Michael Connelly

Polecane książki

Monografia porusza istotne zagadnienie prawne, jakim jest naruszenie przepisów prawa procesowego, stanowiące podstawową przyczynę uchylenia przez sądy administracyjne decyzji lub postanowień. Mimo że niedochowanie wymogów proceduralnych przez organy administracji publicznej jest najczęstszą przyczyn...
Poradnik „Jak ozdabiać paznokcie” przeznaczony jest dla amatorek malowania paznokci i projektowania nowych wzorków w sposób łatwy i przyjemny. Pokazane w nim zostały triki wykonania motylka, kwiatka, tęczy i wiele innych ciekawych pomysłów. Przedstawione w nim są również porady, jak pielęgnować dłon...
Celem tej publikacji jest przybliżenie w sposób ogólnie zrozumiały nowego Traktatu UE obywatelom i osobom odpowiedzialności publicznej. Unia Europejska nowym Traktatem zrealizowała dla rynków sprawiedliwy model godzący ze sobą cele socjalne i gospodarkę rynkową, a tym samym zgodna jest z tradycją ka...
Autorka przez jedenaście lat pracowała z ludźmi chorymi na Alzheimera. Obcowanie z nimi każdego dnia stało się podstawą do opisania tych wszystkich sytuacji, których była naocznym świadkiem lub w których uczestniczyła. Za pośrednictwem tej publikacji Urszula Ciszewska przybliża tę przedziwną rzeczyw...
Wypracowania - Motyw dzieci i młodzieży   Opisy wypracowań:   Obraz dziecka w epoce Pozytywizmu.  Poniższe wypracowanie omawia motyw dziecka ukazywany w epoce pozytywizmu. Całość uzasadniona jest analizą dwóch nowel pochodzących z ówczesnej epoki: „Janko m...
Tarot to nie tylko sztuka wróżebna – kart Arkan Wielkich i Małych możesz używać do odczytania poprzednich wcieleń. Jeżeli chcesz wiedzieć, kim byłeś w poprzednim życiu lub interesuje cię czas i miejsce ostatniego pobytu, konkretny zawód, który wykonywałeś, jakiej byłeś płci czy jak wyglądałeś sięg...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Deon Meyer

Tytuł oryginału:

DEAD BEFORE DYING

Copyright © Deon Meyer 1999

Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie Trond Espen Seim: © all-in-production GmbH 2016;

Zdjęcie panoramy Cape Town shutterstock/ © Denis Mironov

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Pierwsze wydanie: „Martwi za życia”

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Anna Just, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-835-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Rozdział 1

W popołudniowej ciszy ostatniego dnia roku Mat Joubert rozmyślał o śmierci. Jego ręce mechanicznie czyściły służbowy Z88. Siedział w fotelu w salonie, pochylony nad stolikiem do kawy, na którym między szmatkami, szczotkami i puszką nafty leżały części rozłożonego pistoletu. Z leżącego na popielniczce papierosa unosiła się pod sufit długa, wąska smużka dymu. O szybę okna nad głową Mata uderzała z jednostajną regularnością pszczoła, w denerwującej próbie wydostania się na dwór, gdzie lekkie podmuchy południowo-wschodniego wiatru ożywiały letnie popołudnie.

Nie słyszał jej. Myślami błądził wśród wspomnień z minionych tygodni, po kartach kronik śmierci, jego codziennej lektury. Biała kobieta leżąca na plecach na kuchennej podłodze, z łopatką w prawej dłoni, na patelni przypalony omlet, plamy krwi w przyjemnie urządzonym wnętrzu. W salonie zapłakany dziewiętnastolatek z pistoletem w kieszeni skórzanej kurtki powtarza w kółko imię matki.

Mniej drastyczne wspomnienie: mężczyzna wśród kwiatów. Śmierć godna. Przed oczami stanął mu otwarty teren fabryczny otoczony szarymi budynkami, postaci detektywów i policjantów. Stali kołem, po kolana w polnych kwiatach wyciągających w górę żółte, białe i pomarańczowe główki. W środku tego kręgu sprawiedliwych leżał na brzuchu niezbyt postawny mężczyzna w średnim wieku, z policzkiem przy ziemi. W ręce trzymał pustą flaszkę po denaturacie.

Oczy miał zamknięte. Drugą dłonią kurczowo ściskał kilka przywiędłych już teraz kwiatów.

To właśnie ręce najbardziej zapadały mu w pamięć.

Plaża Macassar. W powietrzu wciąż obecny smród palonej gumy i zwęglonego ciała, po nawietrznej grupa funkcjonariuszy i dziennikarzy patrzących na zwłoki trzech mężczyzn, ofiar koszmarnego morderstwa naszyjnikowego.

Dłonie. Szpony. Wyciągnięte w przerażeniu ku niebu, w błaganiu o zbawienie.

Mat Joubert miał dosyć życia. Ale tak umierać by nie chciał.

Posługując się kciukiem i palcem wskazującym, umieścił kolejno w magazynku piętnaście nabojów kaliber 9 milimetrów. Ostatni zalśnił krótkim blaskiem w popołudniowym słońcu. Podniósł nabój na wysokość oczu i zapatrzył się w rdzawo zabarwioną łuskę.

Jak by to było? Przycisnąć delikatnie do warg ciemny wylot lufy Z88 i ostrożnie, powoli, z szacunkiem pociągnąć za spust? Czy poczułby dotyk ołowiu? Ból? Czy w zachowanych strzępach mózgu nadal mknęłyby myśli? Oskarżając go o tchórzostwo, nim zapadłby w noc? Czy też wszystko przebiegłoby tak szybko, że mózg nie zdążyłby zarejestrować odgłosu strzału?

Zamyślił się. Co czuła Lara?

Zgasła nagle, nieświadoma, że ręka już naciska spust? A jeśli wiedziała, i w tej krótkiej chwili między życiem a śmiercią wszystko zrozumiała? Może poczuła skruchę albo ostatni raz roześmiała się drwiąco?

Nie chciał o tym myśleć.

Jutro zaczyna się nowy rok. Ludzie za oknami wyglądają go z entuzjazmem i nadzieją, pełni postanowień, marzeń i planów. A on siedzi tutaj.

W pracy od jutra wszystko będzie inaczej. Przychodzi nowy szef, z politycznego nadania. Wszyscy mówili tylko o tym. Joubert właściwie miał to gdzieś. Był zmęczony. I śmiercią, i życiem. Ta zmiana to tylko nowy element w grze o przetrwanie, kolejna sytuacja, którą trzeba uwzględnić, i jeszcze jedna sprawa wysysająca energię, wabiąca bliżej Wielkiego Drapieżnika.

Uderzeniem lewej dłoni umieścił magazynek w chwycie pistoletu, jakby gwałtowność mogła zmienić tor jego myśli. Wepchnął broń do skórzanej kabury. Nafta i szmaty powędrowały z powrotem do starego pudełka po butach. Zaciągnął się papierosem, wydmuchując dym w stronę okna. Wtedy zauważył pszczołę i dosłyszał wyczerpanie w cichnącym brzęczeniu skrzydełek.

Wstał, odsunął firankę i otworzył okno. Owad poczuł ciepły podmuch wiatru, ale uparcie próbował się wydostać przez szybę obok. Joubert obrócił się, podniósł zatłuszczoną szmatkę i ostrożnie trzepnął nią o szybę. Pszczoła zawisła na krótko w otwartym oknie, po czym wyleciała. Zamknął okno i opuścił firankę.

Też mógłby uciec, pomyślał. Gdyby tylko chciał.

Spokojnie zaczekał, aż ta myśl się rozpłynie. Wystarczyła jednak, żeby podjął impulsywną decyzję. Wieczorem pójdzie do sąsiadów na grilla. Tylko na chwilę. Na resztę starego roku.

Rozdział 2

Pierwszy krok ku odrodzeniu Mata Jouberta był jak najbardziej fizyczny, realny.

Tuż po siódmej wieczorem ruszył wysadzaną drzewami ulicą średnio zamożnej dzielnicy Monte Vista do domu Stoffberga. Jerry’ego Stoffberga, właściciela Stoffberg & Mordt, przedsiębiorstwa pogrzebowego z Bellville. „Pracujemy w tym samym biznesie, Mat – lubił mawiać. – Tylko zajmujemy się trochę inną działką”.

Drzwi się otworzyły. Stoffberg poprowadził gościa do domu. Przywitali się, wymieniając zwyczajowe pytania.

– Biznes idzie świetnie, Mat. Końcówka roku to najlepsza pora. Zupełnie jakby zwlekali z tym, aż święta się skończą. – Włożył do lodówki przyniesione przez Jouberta piwo. Miał na sobie fartuch z napisem „Najmarniejszy kucharz na świecie”.

Joubert tylko skinął głową, bo nieraz już to słyszał, i odkapslował pierwszą tego wieczoru butelkę castle.

Ciepłą i przytulną kuchnię wypełniał śmiech i głosy rozgadanych kobiet zajętych świątecznymi przygotowaniami. Dzieci i mężczyźni prześlizgiwali się między nimi niemal niezauważenie. Mat Joubert wymknął się na dwór.

Jego świadomość była stłumiona, zmysły przyczajone jak cofnięte czułki owada. Ciepło i domowy nastrój nie robiły na nim większego wrażenia.

Na dworze między plamami światła i ciemności niczym cienie przemykały dzieci podzielone na grupki w zależności od wieku, ale zjednoczone beztroskim, radosnym podnieceniem.

Nastolatki okupowały werandę, niełatwą i niepewną ziemię niczyją między dzieciństwem a wiekiem dojrzałym. Przyciągnęły na chwilę uwagę Jouberta, niezdarnie okazując luz. Przedobrzyły. Interesował się nimi do czasu, aż odkrył, co próbują ukryć: szklanki na stole werandy wypełniała zakazana zawartość. Dwa, trzy lata temu uśmiechnąłby się, przypominając sobie własną burzliwą młodość. Ale teraz tylko znów cofnął czułki.

Dołączył do kręgu otaczających ognisko mężczyzn. Za wejściówkę służyła szklaneczka w ręce. Wpatrywali się w jagnię, nago i bez godności obracające się na rożnie Stoffberga.

– Jezu, Mat, ale z ciebie chłopisko – powiedział fotoreporter Wessels, gdy Joubert przystanął obok niego.

– Nie wiesz, że Mat to tajna broń Wydziału Morderstw i Rozbojów? – zapytał Myburgh, szef drogówki Bellville. Jego bujne wąsy podrygiwały przy każdym słowie.

Twarz Jouberta stężała, wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu.

– Tak… ich przenośna blokada drogowa – dorzucił biznesmen Storridge. Roześmiali się z szacunkiem.

Przerzucali się nad skwierczącym jagnięciem dowcipami i przycinkami – świadomi i ostrożni wobec straty, którą poniósł przed dwoma laty – w braterskiej, przyjaznej i bezowocnej próbie podgrzania jego przygaszonego nastroju.

Rozmowa cicho potoczyła się dalej. Stoffberg przekręcił rożen i wstrzyknął w rumieniące się mięso jakiś sos. Wyglądał przy tym jak lekarz robiący pacjentowi zastrzyk. Dyskutowali o sporcie, rzucali niby to seksualne żarty i dzielili się problemami zawodowymi. Joubert wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę winstonów. Poczęstował towarzyszy. Rozbłysnął płomień zapalniczki.

Do kręgu wokół ognia dołączali nowi mężczyźni, inny odchodzili. Stoffberg znów przekręcił rożen i sprawdził, jak mięso się piecze. Joubert wziął sobie kolejne piwo, a za jakiś czas następne. Kobiety w kuchni skończyły pracę i przeniosły się do pokoju telewizyjnego.

Rozmowa na dworze skupiła się na jagnięciu.

– Stoff, wystarczy tych zastrzyków. To bez sensu, już i tak nie ożyje.

– Poczęstujesz nas czymś przed świtem, Stoff? Rano muszę otworzyć sklep.

– Nic z tego. Jagnię dojdzie w lutym.

– Wtedy to już będzie baran w jagnięcej skórze.

Joubert śledził wzrokiem kolejnych rozmówców, ale sam się nie odzywał. Jego milczenie nie dziwiło tych, którzy go znali. Nawet przed śmiercią Lary nie był zbyt rozmowny.

Stopniowo głosy dzieci cichły, za to mężczyzn przybierały na sile. Stoffberg posłał kogoś po gości. Przyjęcie nabrało tempa. Kobiety zwołały dzieci i wyszły na dwór, niosąc talerze z przystawkami, na które Stoffberg zaczął wykładać pokrojone mięso.

Joubert popijał castle, czekając na swoją porcję. Alkohol przytłumił jego zmysły. Nie był głodny, ale usiadł przy ogrodowym stole i zjadł z innymi, jak nakazywały tradycja i uprzejmość.

W domu rozbrzmiała muzyka, młodzież zaczęła się kołysać do rytmu. Joubert poczęstował gości papierosami. Kobiety wyciągały mężczyzn do tańca. Muzyka powoli zmieniała charakter, puszczano teraz starsze utwory, ale ani trochę ciszej. Joubert wstał, nie chcąc siedzieć na dworze sam, i w drodze do salonu wziął kolejne piwo.

Stoffberg zainstalował w jadalni kolorowe klosze w miejsce zwykłych. Wijące się w tańcu ciała obmywała przygaszona poświata czerwieni, błękitu i żółci. Joubert usiadł w miejscu, z którego mógł patrzeć na tańczących. Niewysoka postać Wesselsa podrygiwała spazmatycznie na wzór Elvisa. Młodzież poruszała się nieco bardziej subtelnie. Czerwone światło omiotło sylwetkę ładnej szczupłej żony Storridge’a. Odwrócił wzrok. Pod obcisłym podkoszulkiem Yvonne Stoffberg, córki gospodarzy, podrygiwał młodzieńczy biust. Joubert zapalił kolejnego papierosa.

Zabrzmiał tradycyjny walc i gruba żona Myburgha poprosiła go do tańca. Przyjął zaproszenie. Umiejętnie poprowadziła go między tańczącymi parami. Gdy muzyka się zmieniła, kobieta uśmiechnęła się współczująco i pozwoliła mu odejść. Przyniósł sobie następne piwo. Muzyka zwolniła tempo. Tancerze przytulili się do siebie, wieczór wkraczał w kolejną fazę.

Joubert wyszedł na dwór za potrzebą. Światła ogrodowe były wyłączone. Mrok rozświetlały węgle, jarzące się wciąż ciepłą czerwienią pod resztkami jagnięcia. Wysikał się w zakątku ogrodu i wrócił. Niebo nad ciemnym dachem domu Stoffberga przecięła spadająca gwiazda. Joubert zatrzymał się i popatrzył w górę, ale dojrzał tylko ciemność.

– Cześć, Mat.

Pojawiła się obok niego znienacka, niczym wyłaniająca się z mroku nocna nimfa.

– Mogę się tak do ciebie zwracać, prawda? Skończyłam już szkołę. – Jej sylwetka rysowała się w świetle padającym przez drzwi na tyłach domu, dopasowane spodnie i bawełniana koszulka podkreślały młode krągłe kształty.

– Jasne – odparł niepewnie, zaskoczony. Podeszła bliżej, naruszając strefę ochronną jego samotności.

– Ani razu ze mną nie zatańczyłeś.

Stał znieruchomiały, niepewny, otępiony siedmioma piwami i wieloma miesiącami spalającej duszę introspekcji. Splótł w obronnym geście ręce.

Położyła dłoń na jego ramieniu. Na łokciu poczuł lekki dotyk jej lewej piersi.

– Byłeś tu dziś jedynym mężczyzną, Mat.

Dobry Boże, pomyślał, to córka mojego sąsiada. Przypomniał sobie zawartość szklanek na werandzie.

– Yvonne…

– Wszyscy mówią mi Bonnie.

Spojrzał na nią. Jej oczy wpatrywały się w niego, błyszczące, namiętne i wymowne. Lekko rozchylone usta przypominały dojrzały owoc. Nie była już dzieckiem.

Joubert poczuł wzbierający w nim strach przed upokorzeniem.

A potem łagodnie przemówiło do niego ciało, zardzewiałe odczucie, które pojawiło się i zniknęło, przypominając jego kroczu dawne rozkoszne uniesienia. Za bardzo jednak się bał, że te aspekty życia już w nim umarły. Minęły ponad dwa lata… Zamierzał ją powstrzymać. Rozplótł ramiona, by ją odsunąć.

Odczytała jego gest inaczej, przyciągnęła go, przycisnęła wilgotne usta do jego warg. Na siłę rozwarła je językiem. Mocno przytuliła się do niego, poczuł ciepłe koniuszki jej piersi.

Ktoś w kuchni zaczął wołać dziecko i spłoszony Mat Joubert poczuł, że podcięto falę, na której wznosił się ku życiu. Odsunął Yvonne i ruszył w stronę kuchni.

– Przepraszam – rzucił przez ramię, nie wiedząc za co.

– Nie jestem już dzieckiem, Mat… – W jej głosie nie było wyrzutu.

Poszedł do kryjówki, do domu, skupiając myśli na tym, co przed nim, nie na tym, co minęło. Wokół rozbrzmiały okrzyki witające Nowy Rok. I fajerwerki, a nawet trąbka.

Dom. Minął drzewa, krzewy i kwietniki, wszystko zasadzone ręką Lary, walczył przez chwilę z zamkiem, po czym podążył korytarzem do sypialni. Stało w niej łóżko, w którym z nią sypiał. Jej szafa, teraz pusta. Na ścianie wisiał obraz kupiony przez nią na pchlim targu na Greenpoincie. Strażnicy jego niewoli, dozorcy jego celi.

Rozebrał się, wciągnął czarne spodenki, zrzucił koce i się położył.

Starał się o tym nie myśleć.

Ale jego łokieć wciąż czuł tę niewiarygodną miękkość, jej język nadal wdzierał się w jego usta.

Dwa lata i trzy miesiące od śmierci Lary. Dwa lata i trzy miesiące.

Niedawno, jakoś tak późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem, stał na Voortrekker Road i patrzył na ulicę. Zobaczył parkometry, co kawałek, z kilometr albo i dalej, jak daleko sięgał wzrokiem wzdłuż prostej jak strzała drogi. Parkometry dumnie i bez sensu służące za dnia, po godzinach pracy wydawały się osamotnione. Zrozumiał, że przez Larę stał się podobny do nich – irytujący za dnia, nieprzydatny wieczorem.

Ciało mu nie uwierzyło.

Zaskrzypiało i zakasłało jak zapuszczony silnik, próbując rozruszać zardzewiałe biegi. Podświadomość zachowała pamięć o czekającym w głowie oleju, chemicznym przekaźniku żądzy napędzającym krew i śluz. Maszyneria westchnęła, zaiskrzyła lekko na stykach, zgrzytnęły zębatki biegów.

Otworzył oczy i wpatrzył się w sufit.

Do jego krwi przeniknął wirus. Poczuł pierwsze niejasne objawy. Jeszcze nieżyjący własnym życiem organ, rosnący i napierający na materiał. Z początku jedynie płynącą powoli przez ciało falę ciepła, która wymywała z krwiobiegu alkohol i odpędzała sen.

Poderwał się, żeby otworzyć okno. Pot na jego tułowiu zalśnił matowo w świetle ulicznych lamp. Położył się z powrotem, na plecach, szukając lekarstwa na tęsknotę i upokorzenie.

Pożądanie w głowie doskwierało nie mniej niż to w dole brzucha.

Myśli wirowały jak wciągnięte w zmiatającą przeszkody trąbę powietrzną.

Plątanina uczuć, żądzy i wspomnień. Lara. Tęsknił za nią i jej nienawidził. To przez ten ból. Jezu, ależ ona była piękna. Gibka, szybka jak trzask bicza, porywcza, kpiarska. Zdradziecka.

Miękkość dotykających łokieć piersi. Córka sąsiada.

Lara zmieniła go w parkometr. Lara, która nie żyła.

Lara nie żyła.

Postawiony przed tym faktem umysł rzucił się do ucieczki w rozpaczliwe bezpieczeństwo szarej depresji, w której nauczył się szukać ratunku w minionych miesiącach.

Ale pierwszy raz od dwóch lat i trzech miesięcy Mat Joubert odepchnął to koło ratunkowe. Wielki wał napędowy obrócił się w zardzewiałym łożysku, w cylindrach drgnęły zawory. Maszyneria sprzymierzyła się z Yvonne Stoffberg. Wspólnie walczyły z nadciągającą szarością.

Znów poczuł na wargach ruchliwy język Yvonne.

Lara nie żyła. Zapadał w sen. Pojedynek pozostał nierozstrzygnięty, nowe doświadczenie.

Będąc na granicy snu, zdał sobie sprawę, że życie pragnie powrotu. Przekroczył ją w obawie, że pokona go strach.

Rozdział 3

Siedzibę Wydziału Morderstw i Rozbojów przy Kasselsvlei Road w Bellville South sierżant Benny Griessel nazywał Kremlem.

Benny Griessel miał sarkastyczne poczucie humoru, wykute w ogniu dziewięciu lat zmagań z przestępstwami. Codziennej porannej odprawy w wielkiej sali Kremla Benny Griessel nie nazywał inaczej jak cyrkiem.

Ale tamte cyniczne uwagi pochodziły z czasów ascetycznego pułkownika Willy’ego Theala, o którym gruby sierżant Tony O’Grady powiedział niedawno: „Dzięki Bogu, odchodzi ten, któremu tak wiele zawdzięczamy”. Przy czym roześmiał się głośno, choć nie przyznał, że dowcipną uwagę ukradł Churchillowi. I tak nikt na to nie wpadnie.

Ten poranek był inny. Szef wydziału, Theal, przeszedł z końcem grudnia na wcześniejszą emeryturę, by na małej farmie w Philippi oddać się uprawie warzyw.

Na jego miejsce przychodził pułkownik Bart de Wit. Mianowany przez ministra porządku publicznego. Nowego, czarnego ministra porządku publicznego. Od pierwszego stycznia Wydział Morderstw i Rozbojów oficjalnie doszlusowywał do Nowej Afryki Południowej. Ponieważ Bart de Wit należał do Afrykańskiego Kongresu Narodowego, choć zrezygnował z członkostwa przed przyjęciem urzędu. Bo gliniarz musi być bezstronny.

Gdy pierwszego dnia roku o siódmej siedem Joubert wszedł do sali odpraw, na niebieskopopielatych krzesłach ustawionych wzdłuż ścian w duży prostokąt siedziało już czterdziestu detektywów. W przytłumionym gwarze dosłyszeć można było spekulacje na temat nowego szefa, tego całego Barta de Wita.

Przywitał się z nim tylko Benny Griessel. I kapitan Gerbrand Vos. Resztę kolegów pochłaniały domysły. Joubert ruszył do krzesła w kącie.

Punkt kwadrans po siódmej do sali wkroczył nienagannie umundurowany brygadier. A za nim pułkownik Bart de Wit.

Śledziło ich czterdzieści jeden par oczu. Brygadier stanął na przodzie, tuż obok telewizora. De Wit usiadł na jednym z dwóch wolnych krzeseł. Brygadier powitał ich i życzył wszystkim szczęśliwego nowego roku. Po czym rozpoczął przemowę, ale detektywi słuchali go bez większej uwagi. Przyglądali się dowódcy, starając się wykorzystać swoją znajomość ludzkiej natury i umiejętność jej oceny. Od tego człowieka zależała ich zawodowa przyszłość.

Bart de Wit był niewysoki i szczupły. Czarne włosy na czole i czubku głowy mocno mu się przerzedziły. Nos miał haczykowaty, okraszony okazałym znamieniem w miejscu, gdzie stykał się z policzkiem. Wygląd dowódcy nie wywierał specjalnie imponującego wrażenia.

Przemowa brygadiera o zmianach w sytuacji i roli policji dobiegła końca. Przedstawił de Wita. Dowódca wstał, odchrząknął i palcem wskazującym potarł znamię.

– Koledzy, to wielki przywilej – rzekł głosem nosowym i ostrym jak piła elektryczna. Ręce założył z tyłu, cofnął ramiona i wyprostował się sztywno, jakby połknął kij. – Brygadier jest bardzo zapracowany i prosi o wybaczenie. – Uśmiechnął się do brygadiera, który ruszył do drzwi.

I tak zostali sami, nowy dowódca i jego żołnierze. Przyglądali się sobie badawczo, taksująco.

– Dobrze, koledzy, czas się zapoznać. Ja was już znam, bo skorzystałem z przywileju i przejrzałem wasze akta, ale wy nie znacie mnie. A dobrze wiem, że plotki o szefach rozchodzą się lotem błyskawicy. Dlatego pozwolę sobie krótko się przedstawić. To prawda, że nie mam doświadczenia w pracy w policji. Zawdzięczam to jednak rasistowskiemu reżimowi. Studia policyjne rozpocząłem na uniwersytecie Unisa, przekonania polityczne uniemożliwiły mi jednak dalszy pobyt w ojczyźnie…

De Wit uśmiechnął się blado. Zęby miał lekko żółtawe, lecz równe. Każde jego słowo było krągłe i doskonałe.

– Na emigracji, na której znalazłem się z grupą mężnych patriotów, dostąpiłem przywileju kontynuowania studiów. W roku dziewięćdziesiątym drugim znalazłem się w kontyngencie AKN, który przyjął ofertę szkoleniową Brytyjczyków. Ponad rok pracowałem w Scotland Yardzie.

De Wit rozejrzał się po sali, jakby czekał na oklaski. Ponownie potarł palcem znamię.

– A w ubiegłym roku prowadziłem tam badania na potrzeby doktoratu. Tak więc jestem nieźle obeznany ze stosowanymi obecnie na świecie najnowszymi metodami zwalczania przestępczości. I wy…

Palec oderwał się od brodawki i szybko zatoczył w powietrzu kwadrat obejmujący wszystkich obecnych.

– …też skorzystacie z tych doświadczeń.

Kolejna okazja do oklasków. Cisza w sali aż dźwięczała.

Gerbrand Vos spojrzał na Jouberta. Jego usta bezgłośnie uformowały słowo „mężni patrioci”, oczy wzniosły się ku niebu. Joubert posępnie wpatrywał się w podłogę.

– To tyle, jeżeli chodzi o moje referencje. Koledzy, wszyscy boimy się zmian. Toffler pisał, że nie sposób przecenić ich wpływu na ludzką psychikę. Ale zmianą można zarządzać. Czego pierwszym przejawem niech będzie przedstawienie wam moich oczekiwań. Przygotowani na zmiany łatwiej się z nimi oswoicie…

Benny Griessel plasnął się dłonią w głowę nad uchem, jakby nie dowierzał temu, co słyszy. De Wit nie zauważył tego gestu.

– Koledzy, oczekuję od was tylko jednego. Sukcesu. Minister mianował mnie, kierując się określonymi wymaganiami. A ja chcę dopilnować spełnienia tych oczekiwań. – Dźgnął powietrze palcem wskazującym. – Spróbuję stworzyć klimat sprzyjający odnoszeniu sukcesów za pomocą nowocześniejszych metod zarządzania i szkoleń z zakresu najnowszych metod zwalczania przestępczości. A czego oczekuję od was? Co chciałbym otrzymać w zamian? Trzy sprawy…

Palec wskazujący zyskał dwóch wyciągniętych dramatycznie towarzyszy.

– Pierwsza to lojalność. W stosunku do służby i jej celów, wydziału i kolegów oraz do mnie. Druga to poświęcenie. Oczekuję wysokiej jakości i efektywności. Nie dziewięćdziesięciu procent, tylko całych stu. Tak, koledzy, my też musimy postawić sobie za cel zero błędów.

Detektywi powoli się odprężali. Nowy szef gadał po nowemu, ale przesłanie było stare jak świat. Oczekiwał tego samego co poprzednicy. Więcej pracy za niezmiennie marną płacę. Co sprawdza się tak długo, jak długo tyłek chroni góra. A ten awans był ubezpieczony. Już do tego przywykli. Da się wytrzymać. Nawet jeśli należał do AKN.

Joubert wyjął z kieszeni czerwoną paczkę winstonów i zapalił. Paru kolegów zrobiło to samo.

– Trzecia to zdrowie fizyczne i psychiczne. Jestem wiernym wyznawcą zasady w zdrowym ciele zdrowy duch. Zdaję sobie sprawę, że na krótką metę ten pogląd nie przysporzy mi popularności, ale jestem gotów zaryzykować.

De Wit splótł ręce na plecach i wyprostował ramiona, jakby spodziewał się ataku.

– Każdy z was będzie musiał dwa razy w roku przejść badanie medyczne. Wyniki badań będą poufne. Jeśli jednak lekarz znajdzie jakieś… niedostatki, to oczekuję, że je poprawicie.

Rozplótł ręce. Dłonie wyciągnął przed siebie, jakby przygotowywał się do odparcia napaści.

– Wiem, wiem. Przeszedłem przez to w Yardzie. Zdaję sobie sprawę, że niełatwo utrzymać dobrą kondycję. Zdaję sobie też sprawę, że to stresująca praca i że pracujecie wiele godzin. Ale w im lepszej będziecie formie, tym łatwiej będzie wam pokonywać przeszkody. Nie chcę czynić osobistych uwag, ale paru z was ma nadwagę. Są tacy, którzy palą i piją…

Joubert wpatrywał się w swojego papierosa.

– Ale razem stawimy temu czoło. Wspólnym wysiłkiem zmienimy styl życia, pomożemy wam pozbyć się złych nawyków. Pamiętajcie, koledzy, że jesteście śmietanką służby, kreujecie jej wizerunek zarówno w policji, jak i na zewnątrz, jako jej ambasadorzy i wizytówki. I co najważniejsze, utrzymywanie ciała i umysłu w dobrej kondycji to wasz obowiązek wobec siebie.

Kolejny moment lekkiego wahania, przerwa na brawa. Joubert zgasił papierosa. Zauważył, że Vos chowa głowę w dłoniach. Vos nie palił, ale za to miał piwne brzuszysko.

– No dobrze – podjął pułkownik Bart de Wit – zajmijmy się dzisiejszymi zadaniami. – Wyjął z kieszeni marynarki mały notes.

– Kapitan Marcus Joubert… Gdzie jest kapitan Joubert?

Joubert podniósł rękę.

– Oficjalnie poznamy się później, kapitanie. Marcus? Koledzy mówią do pana?…

– Mat – odparł Joubert.

– Jak?

– Mat jak mata, taki dywanik – podpowiedział ktoś i kilku detektywów zaśmiało się cicho.

– Mówią mi Mat – powtórzył głośniej Joubert. De Wit go nie dosłyszał.

– Dziękuję, kapitanie. Bardzo dobrze, zespół wsparcia poprowadzi w nadchodzącym tygodniu kapitan Max Joubert. Dołączą do niego porucznik Leon Petersen, adiutanci Louw i Griessel, sierżant O’Grady, posterunkowi Turner, Maponya i Snyman. Powoli poznam was wszystkich, koledzy. W okresie świątecznym zespół prowadził kapitan Gerbrand Vos. Ma pan jakieś pytania, kapitanie?

Życie zawodowe detektywa Wydziału Morderstw i Rozbojów pozostawiało niewiele czasu na użalanie się nad kolegą, który wpadł w kłopoty. Przyjmowano to ze zrozumieniem, jako coś, co może przydarzyć się każdemu. Z wdzięcznością, że przydarzyło się komuś innemu. I ze współczuciem, które trwało miesiąc albo dwa, a potem nieszczęśnika zaczynano postrzegać jak uwiązany do szyi kamień młyński przeszkadzający w wypełnianiu obowiązków.

Ale dwóch detektywów z Wydziału Morderstw i Rozbojów zachowało współczucie dla Mata Jouberta aż do tej pory – każdy z innego powodu.

W wypadku Gerbranda Vosa powodem tym była nostalgia. Bo obaj razem zaczęli pracę w wydziale, obaj w stopniu sierżanta. Dwie jasne nowe gwiazdy. Willie Theal pozwalał im rywalizować, dążyć do nowych zaszczytów, ale awansował ich zawsze razem: na adiutanta, a potem porucznika. W służbie stali się ogólnokrajową legendą. Gdy razem awansowali na kapitana, wychodząca na Przylądku afrykanerska gazeta „Die Burger” poświęciła im rozkładówkę, a w niej godny przytoczenia fragment. Zawsze razem. Młoda dziennikarka była wyraźnie pod ich wrażeniem. „Kapitan Vos to ekstrawertyk, olbrzym o twarzy anioła, z dołeczkami w policzkach i niebieskimi jak u lalki oczami. A małomówny kapitan Mat Joubert jest jeszcze potężniejszy, jego barki ledwie mieszczą się w drzwiach, a brązowe jastrzębie oczy przewiercają człowieka na wskroś”, napisała dramatycznie.

A potem zmarła Lara i Vos pogodził się z tym, że przyjaciel nie chce już rywalizować. Czekał, aż Joubert dopełni żałoby. I nadal czekał.

Joubert ślęczał właśnie nad pierwszą teczką akt tego poranka. Siedemnaście kolejnych leżało w trzech stertach na jego biurku – żółtoszare, wyznaczające rytm jego życia teczki. Dosłyszał kroki Vosa na szarych płytkach podłogowych korytarza. Nie zatrzymały się przy sąsiednich drzwiach. Po chwili przyjaciel stał już w jego pokoju i mówił ściszonym głosem, jakby obawiał się, że w pobliżu czai się de Wit:

– Wpadliśmy po uszy w głębokie szambo. – Gerbrand Vos posługiwał się językiem jak tępym narzędziem.

Joubert skinął głową. Vos usiadł na jednym z niebieskoszarych krzeseł.

– Mężni patrioci. Mężni patrioci! Jezu, aż mnie mdli. I ten Scotland Yard. Co oni tam w Scotland Yardzie wiedzą o Afryce, Mat? I ci „koledzy” przez cały czas. Co to za szef, co zwraca się do ludzi per „koledzy”?

– Jest nowy, Gerry. Dotrze się.

– Chce się z nami widzieć. Zaczepił mnie w barze i oświadczył, że chce się z nami spotkać. Mam być u niego… – Vos spojrzał na zegarek… – właściwie już. A ty zaraz po mnie. Musimy trzymać się razem, Mat. Jesteśmy najstarsi rangą. Nie ma co czekać, trzeba się z miejsca rozprawić z tym dupkiem. Słyszałeś tę gadkę o sprawności fizycznej? Już widzę, jak się co rano gimnastykujemy na parkingu.

Joubert uśmiechnął się lekko. Vos wstał.

– Zadzwonię do ciebie, jak od niego wyjdę. Tylko pamiętaj: jesteśmy braćmi. Nawet jeśli nie jesteśmy, kurwa, mężnymi patriotami.

Trzydzieści pięć minut później Vos ponownie wszedł do jego pokoju.

– Wszystko w porządku, Mat, nie było tak źle – stwierdził. – Czeka na ciebie. W gruncie rzeczy to całkiem przyjazny i miły facet.

Joubert westchnął, włożył marynarkę i ruszył korytarzem.

Gdy zapukał i poproszono go do środka, zauważył, że pułkownik Bart de Wit urządził przejęty po Thealu gabinet po swojemu.

Ze ścian zniknęły grupowe zdjęcia detektywów, z podłogi brudny zielony dywan, a z kąta rachityczna roślina doniczkowa. Na świeżo pomalowanych białych ścianach wisiały teraz trzy dyplomy. Podłogę pokrywał niebieski policyjny dywan, w kącie stał niski stolik, a na nim niewielka tabliczka z napisem „Dziękuję za niepalenie”. Na biurku stała składana ramka z czterema zdjęciami: uśmiechniętej kobiety w okularach z grubymi oprawkami, kilkunastoletniego chłopca o nosie ojca i nastolatki w okularach jak matka. Czwarte zdjęcie przedstawiało de Wita z ministrem porządku publicznego.

– Proszę siadać, kapitanie. – De Wit wskazał niebieskoszare krzesło. Sam też usiadł. Nie przestawał się uśmiechać.

Otworzył leżącą przed nim grubą personalną teczkę.

– Jak pan powiedział? Że mówią do pana Max?

– Mat.

– Mat?

– Od moich inicjałów, pułkowniku. Na chrzcie dano mi Marcus Andreas Tobias. M.A.T. Mój ojciec tak do mnie mówił – wyjaśnił cierpliwie cichym głosem.

– Ach tak. Pański ojciec. Widzę, że też pracował w policji.

– Tak, panie pułkowniku.

– Nie awansował na oficera?

– Nie, panie pułkowniku.

– Uhm.

Na chwilę zapadła krępująca cisza, po czym de Wit uniósł teczkę.

– Nie mam zwyczaju ukrywać tego, co myślę, kapitanie. Nie ukrywałem tego kiedyś, gdy chodziło o moje poglądy polityczne, i nie ukrywam teraz, w pracy. Więc będę z panem szczery do bólu. Nie najlepiej pan sobie radzi. Odkąd umarła pańska żona.

Uśmiech na twarzy de Wita nie przystawał do powagi jego głosu. Wprawiało to Mata w zakłopotanie.

– Też służyła w policji, prawda?

Joubert skinął głową. I zaczął się zastanawiać, co jeszcze wie ten facet za biurkiem. Napiął w obronnym odruchu mięśnie brzucha i na wszelki wypadek jeszcze bardziej zamknął się w sobie.

– Zginęła na służbie?

Joubert znowu skinął głową, czując, jak serce bije mu szybciej.

– Cóż za tragedia. Ale z całym szacunkiem, kapitanie, od tamtej pory niezbyt dobrze panu się wiedzie… – Znów spojrzał w papiery. – Mamy tu poważną naganę i dwie petycje siedmiu podoficerów. Spadek rozwiązywalności spraw…

Joubert gapił się na zdjęcie de Wita z ministrem, o pół metra wyższym. Obydwaj uśmiechali się szeroko. Zdjęcie było ostre. Widać było nawet znamię.

– Chce pan coś powiedzieć, kapitanie? – Uśmiech na twarzy de Wita wytrącał Jouberta z równowagi.

– Wszystko jest w aktach, panie pułkowniku.

– Sankcja dyscyplinarna – przeczytał de Wit. – Sprawa Wassermana. Odmówił pan złożenia oświadczenia… – Czekał na reakcję Jouberta. Cisza ciążyła coraz bardziej.

– Wszystko jest w aktach, pułkowniku. Nie złożyłem oświadczenia, bo oświadczenie adiutanta Potgietera dostatecznie wszystko wyjaśniało.

– Zatem przyznał się pan do niewłaściwego zachowania.

– Zgodnie z definicją, tak, panie pułkowniku.

– A te dwie petycje siedmiu podoficerów, którzy prosili, żeby ich nie przydzielać do pańskiego oddziału wsparcia?

– Nie mam im tego za złe, panie pułkowniku.

De Wit rozparł się w fotelu jak panisko.

– Podoba mi się pańska szczerość, kapitanie.

Joubert nie mógł się nadziwić, jakim cudem ten człowiek może jednocześnie uśmiechać się i mówić.

– Ale nie wiem, czy to wystarczy, żeby pana uratować. Widzi pan, kapitanie, mamy Nową Republikę Południowej Afryki. Wszyscy musimy się przyłożyć. Podciągnąć się albo wymustrować. Na awans czeka mnóstwo ludzi z pokrzywdzonych warstw społecznych. W służbie policyjnej też. Nie możemy, kierując się sentymentem, przetrzymywać w kajutach oficerskich balastu. Rozumiemy się?

Joubert skinął głową.

– I jeszcze kwestia mojego mianowania. Znajduję się pod ogromną presją. Nie tylko ja, cały nowy rząd. Wszyscy tylko czekają na nasze błędy. Białym w smak będą błędy czarnego rządu, będą mogli powiedzieć: „A nie mówiliśmy?”. – De Wit się pochylił. Uśmiechnął się szerzej. – Ale żadnych błędów nie będzie. Rozumiemy się?

– Tak, panie pułkowniku.

– Podciągnąć się albo wymustrować.

– Tak, panie pułkowniku.

– Niech pan sobie zada pytanie, kapitanie: czy jestem zwycięzcą? Jeśli pan jest, zawsze będzie pan tu mile widziany.

– Rozumiem, panie pułkowniku.

De Wit westchnął głęboko, nie przestając się uśmiechać.

– Pańskie pierwsze badanie lekarskie odbędzie się jutro o czternastej. I jeszcze jedno: policja podpisała umowę z dwoma psychologami. Mają pomagać ludziom, którzy potrzebują pomocy. Przekazałem im pańskie akta. Odezwą się. Może jutro. Miłego dnia, kapitanie.

Rozdział 4

Bank Premier rozpoczął działalność siedemdziesiąt pięć lat temu jako towarzystwo budowlane, ale usługi tego rodzaju wyszły już z mody.

Tak więc śladem innych instytucji finansowych rozszerzył nieco zakres działań. Teraz jego klienci mogli tonąć nie tylko w kredytach mieszkaniowych, ale również w debetach na kontach, ratach i wszelkich innych instrumentach służących wyciskaniu odsetek z nowoczesnego człowieka.

Na przeciętnego klienta czekał w nim Plan Rubinowy z książeczką czekową w barwach wrzosu i szarości, na której widniał czerwony kamień szlachetny. Klienci o wyższych dochodach i długach kwalifikowali się do Planu Szmaragdowego – i kamienia zielonego. Ale bank nade wszystko pragnął, żeby wszyscy dążyli do Planu Diamentowego.

Gdy Susan Ploos van Amstel ujrzała zmierzającego w stronę jej kasjerskiego okienka atrakcyjnego blondyna w okularach o złotych oprawkach, pięknie opalonego i ubranego w stalowoszary garnitur, od razu rozpoznała w nim klienta Planu Diamentowego.

Susan była pulchna, miała trzydzieści cztery lata, trójkę dzieci spędzających popołudnia w szkolnej świetlicy i męża spędzającego wieczory w garażu, gdzie majsterkował przy starym fordzie. Blondyn uśmiechnął się i od razu poczuła się młodsza. Jego zęby zalśniły nieskazitelną bielą. Rysy miał delikatne, ale wyraziste. Wyglądał jak gwiazdor filmowy. Czterdziestoletni gwiazdor filmowy.

– Dzień dobry panu. W czym mogę pomóc? – Obdarzyła przybysza swoim najpiękniejszym uśmiechem.

– Dzień dobry – odrzekł mężczyzna głosem głębokim i silnym. – Powiedziano mi, że w tym oddziale pracują najładniejsze kasjerki na całym Przylądku. Widzę, że to prawda.

Susan zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Cieszyła się każdą chwilą.

– Złotko, wyświadczysz mi wielką przysługę?

Podniosła wzrok. Chyba nie ma na myśli nic nieprzyzwoitego?

– Oczywiście, proszę pana. Z przyjemnością.

– Och, co za nieostrożne słowa, kochanie, doprawdy nierozważne. – Jego głos był pełen wieloznaczności.

Susan zachichotała i spąsowiała jeszcze bardziej.

– Ale odłóżmy to na inną okazję. A na razie może zechciałabyś wyciągnąć jeden z tych dużych worków bankowych i napełnić go banknotami, powiedzmy od pięćdziesiątek w górę? Pod marynarką mam duży stary pistolet… – odchylił nieznacznie połę i Susan dojrzała chwyt broni – …a wolałbym z niego nie korzystać. A ty wyglądasz na ładną i rozsądną dziewczynę. Pomóż mi szybko, a zniknę, nim wydarzy się coś okropnego. – Wciąż mówił spokojnie, gawędziarskim tonem.

Susan czekała na uśmiech, obracający słowa w żart. Ale się nie doczekała.

– Pan nie żartuje.

– Oczywiście, że nie, złotko.

– Dobry Boże.

– Tak, złotko, ładne duże banknoty.

Susan zaczęły trząść się ręce. Przypomniała sobie szkolenie: nadepnij przycisk alarmu znajdujący się na podłodze. Nogi miała jak z galarety. Machinalnie wyjęła płócienny worek. Otworzyła szufladę z pieniędzmi, zaczęła pakować banknoty. Nadepnij.

– Rozkoszne perfumy. Jak się nazywają? – zapytał swoim pięknym głosem.

– Królewska Tajemnica – odparła i znów się zarumieniła, mimo okoliczności. Więcej pięćdziesiątek nie miała. Podała mu worek. Nadepnij.

– Jesteś wspaniała. Dziękuję. Powiedz mężowi, żeby cię dobrze pilnował. Bo jeszcze ktoś mu cię skradnie. – Uśmiechnął się szeroko, wziął worek i wyszedł.

Gdy znalazł się za szklanymi drzwiami, Susan Ploos van Amstel nacisnęła palcem nogi guzik alarmu.

– To mogła być peruka, ale sporządzimy portret pamięciowy – powiedział Mat trójce reporterów.

Sam zajął się dochodzeniem w sprawie kradzieży w Premier, bo jego ludzie rozjechali się, jedni na północ miasta, gdzie zamroczony skażonym spirytusem bezdomny spalił kumpla; inni do Brackenfell, gdzie z bronią w ręku obrabowano sklep rybny, jeszcze inni do Mitchells Plain, gdzie czternastoosobowy gang zgwałcił trzynastolatkę.

– Tylko siedem tysięcy randów. To jakiś amator – oceniła reporterka z „Cape Argus” i zaczęła ssać długopis.

Joubert nie odpowiedział. To najlepszy sposób na media. Zerknął przez szklane drzwi do biura kierownika, gdzie Susan Ploos van Amstel opowiadała swoją historię rosnącemu gronu klientów.

– Złodziej Złotko. Może wyjść z tego całkiem przyjemna opowiastka. Myśli pan, że spróbuje ponownie, kapitanie? – zapytał dziennikarz z „Die Burger”.

Joubert wzruszył ramionami.

Więcej pytań reporterzy nie mieli. Pożegnali się i rozeszli. Joubert usiadł. Za chwilę powinni się zjawić ludzie od portretów.

Wracał do domu służbową białą sierrą, bo tej nocy miał być na wezwanie. Po drodze zatrzymał się przy antykwariacie na Koeberg Street. W drzwiach stał Billy Wolfaardt.

– Czołem, kapitanie. Co tam w morderstwach?

– Wciąż to samo, Billy.

– Przyszły dwie nowe książki Bena Bovasa. Ale chyba już je masz.

Joubert podszedł do regałów z fantastyką naukową.

– I nowy William Gibson.

Joubert przebiegł palcem po grzbietach książek. Billy Wolfaardt odwrócił się i podszedł do kasy przy drzwiach. Wiedział, że z kapitanem nie utnie sobie dłuższej pogawędki. Ten zaś zerknął na książki Bovasa, odłożył je na półkę, wziął Gibsona i zapłacił. Pożegnał się i odjechał. W drodze do domu kupił kurczaka w KFC.

Pod drzwiami znalazł wciśniętą kopertę. Zaniósł ją do kuchni razem z książką i kurczakiem.

Kopertę zdobił pastelowy rysunek kwiatów. Joubert odłożył resztę rzeczy, wyjął z szuflady nóż i rozciął przesyłkę. Wyciągnął ze środka złożony na pół arkusik z tym samym kwiatowym motywem. Liścik pachniał słodko i znajomo. Perfumami. Rozłożył kartkę: charakter pisma kobiecy, z imponującą liczbą zawijasów:

Ognisty uścisk mojego pragnienia

Rozpali w Tobie najgorętszy płomień

Skosztuj mnie, dotknij, weź, przyszpil jak motyla

Piękny mój kochanku, czy nie widzisz, że z miłości umieram?

Liścik był niepodpisany. Podpis stanowiły perfumy. Rozpoznał zapach.

Usiadł przy kuchennym stole. Czemu się nim zabawiała? Nie potrzebował kolejnej takiej nocy jak ostatnia.

Przeczytał list ponownie. Krzywe linijki przywołały wizję – Yvonne Stoffberg, leży pod nim młode nagie ciało, na pełnych krągłych piersiach błyszczą kropelki potu…

Cisnął wiersz i kopertę do pojemnika na śmieci i mrucząc coś pod nosem, poszedł do pokoju. Nie chciał kolejnej takiej nocy. Nie dałby rady. Rzucił krawat na łóżko, wrócił po książkę i usiadł w salonie.

Nie mógł się skoncentrować. Po siedmiu nerwowych stronach wyciągnął liścik z kosza i przeczytał jeszcze raz, zły na siebie, że uległ.

Może do niej zadzwonić? Wypadałoby podziękować.

Nie.

Może odebrać jej ojciec, a on nie chciał niczego rozpętać.

Ale tylko podziękować…

A myślał, że pragnienie wygasło. Nie dalej jak wczoraj o tej samej porze był o tym święcie przekonany.

Zadzwonił telefon. Mat poderwał się i poszedł do sypialni.

– Joubert.

– Centrala, panie kapitanie. Strzelanina pod hotelem Holiday Inn w Newlands. Zginął biały mężczyzna.

– Już jadę.

Rozdział 5

Drugim kolegą, który nie machnął ręką na Mata Jouberta, był sierżant Benny Griessel.

Bo Griessel, choć cynik, pił jak szewc. I doskonale rozumiał wycofanie się przyjaciela. Wiedział, że taką cenę płaci się za pracę detektywa od morderstw i rozbojów, dla którego śmierć jest nieodłączną towarzyszką.

Przez rok z okładem obserwował, jak Joubert zapada się coraz głębiej w ruchome piaski depresji i użalania się nad sobą – i nie bardzo umie się wydostać. Ale powiedział sobie: lepsze to niż flaszka. Bo Benny Griessel dobrze wiedział, co to flaszka. Pozwalała mu zapomnieć o nieodstępującej ich śmierci, ale to przez nią żona i dwójka dzieci zwiali gdzie pieprz rośnie, byle jak najdalej od ordynarnego, posuwającego się do rękoczynów pijaka, który w sobotnie wieczory robił z ich życia piekło. A później też w większość pozostałych wieczorów.

Nie, już lepiej mieć depresję.

Griessel pierwszy dotarł na miejsce zbrodni. Był mężczyzną średniego wzrostu, o słowiańskiej twarzy ze złamanym nosem, okolonej czarnymi, zwykle przydługimi włosami. Miał na sobie wymięty niebieski garnitur.

Joubert przepchnął się przez tłum gapiów, przeszedł pod żółtą taśmą, bo mundurowi odgrodzili miejsce zbrodni, i podszedł do Griessela; sierżant nieco na uboczu rozmawiał z młodym jasnowłosym chłopakiem. Ciało okryto kocem. Leżało bezkształtne w cieniu stalowobłękitnego bmw.

– Kapitanie – powitał go Griessel. – To właśnie pan Merryck znalazł ofiarę i zadzwonił na posterunek. Z hotelowej recepcji.

Joubert wyczuł w oddechu Griessela zapach alkoholu. Spojrzał na Merrycka, zobaczył złote oprawki okularów i rzadkie wąsy. Do jego brody przylepiła się odrobina wymiocin. Zwłoki nie wyglądają chyba najlepiej.

– Pan Merryck jest gościem hotelu. Zaparkował tam i właśnie miał zamiar wejść, gdy zobaczył ciało.

– Straszny widok. Odrażający – poskarżył się Merryck. – Ale musiałem spełnić swój obowiązek.

Griessel poklepał go po ramieniu.

– Może pan już iść. Jeśli będziemy pana potrzebować, wiemy, gdzie pana szukać – powiedział bezbłędną angielszczyzną. Podeszli z Joubertem do ciała. – Fotograf jest w drodze. Wezwałem też koronera i techników. Pozostali czekają w pogotowiu. To biały – wyjaśnił Griessel i odchylił koc.

Między wytrzeszczonymi oczami zobaczyli małe, wypełnione krwią jeziorko. Nienagannie symetryczne i ziejące szyderstwem.

– A spójrz na to – dodał Griessel i bardziej odchylił koc.

Joubert zobaczył kolejną ranę, krwawiącą czarnoczerwoną dziurę w klatce piersiowej, pod przestrzelonym eleganckim garniturem, koszulą i krawatem.

– Jezu – wydusił Mat Joubert, rozumiejąc, dlaczego Merryck zwymiotował. – Niezły kaliber.

– A jakże – odparł Griessel. – Armata.

– Sprawdź kieszenie – polecił Joubert.

– To nie kradzież – odezwali się niemal jednocześnie, dostrzegając na nadgarstku złoty zegarek. Obaj wiedzieli, że to strasznie komplikuje sprawę.

Dłoń Jouberta przesunęła się szybko nad martwymi oczami, zamykając powieki. Zmarły leżał w bezbronnej, charakterystycznej dla wszystkich zwłok pozycji, z rękoma i ramionami złożonymi na wieczność, które już nigdy nie miały osłonić przed ciosem twarzy, tego zwierciadła życia. Z trudem powrócił myślami do pracy.

Za nimi rozległy się głosy. Przyjechali koledzy z wydziału i ze wszystkimi się witali. Joubert wstał. Podeszli zobaczyć ciało. Griessel odsunął ich, bo zasłaniali blade światło ulicznych latarni.

– Bierzcie się do roboty. Przeszukajcie cały teren. Centymetr po centymetrze.

Marudzili, jak zwykle, ale posłusznie zabrali się do pracy, wiedząc, jakie to ważne. Griessel przeszukał ostrożnie kieszenie zmarłego. Wyjął książeczkę czekową i kluczyki do samochodu. Podniósł się i rzucił kluczyki adiutantowi Basiemu Louwowi.

– Bmw. Sprawdźcie to tutaj.

Otworzył książeczkę czekową w szarej skórzanej okładce.

– Mamy nazwisko – powiedział. – J. Wallace. I adres. W Constantii, Oksford Street 96.

– Kluczyki pasują – oznajmił Louw i wyjął je ostrożnie z zamka, żeby nie zostawić odcisków.

– Bogaty gnojek – zmartwił się Griessel. – Znów trafimy na pierwsze strony gazet.

Młody policjant Gerrit Snyman znalazł pod stojącym obok samochodem łuskę.

– Panie kapitanie! – zawołał podekscytowany, jak to żółtodziób. Joubert i Griessel podeszli do niego. Snyman oświetlił łuskę latarką. Joubert zgarnął ją i podniósł do światła, a Griessel nachylił się, by odczytać numery.

– Siedem sześćdziesiąt trzy.

– Niemożliwe. To krótki nabój. Pistoletowy.

– Sam zobacz. Siedem… sześć… trzy. Chyba tak. Niezbyt dobrze wybity.

– Pewnie sześć dwa.

Benny Griessel spojrzał na Jouberta.

– Aha. A to oznacza tylko jedno.

– Tetetka – westchnął Joubert.

– Brawo – mruknął Benny. – Pieprzona polityka.

Joubert ruszył w stronę służbowego wozu.

– Dzwonię po pułkownika.

– De Wita? Przecież wyrzyga sobie, kurwa, żołądek. – W świetle latarni jego uśmiech zabłysł srebrzyście.

Joubert zapomniał na chwilę, że Willie Theal już nie pojawi się na miejscu zbrodni. Poczuł, jak narasta w nim przygnębienie niczym wpełzająca na ścianę plama wilgoci.

Duży jednopiętrowy dom przy Oxford Street stał na olbrzymiej działce. Ogród, bujny i zadbany, robił imponujące wrażenie nawet po ciemku.

Dzwonek zabrzmiał krótko gdzieś w głębi budynku, przebijając się przez odgłosy płynące z telewizora. Mijały sekundy. Kończy się beztroski czas domowników, pomyślał Joubert. U drzwi stali aniołowie śmierci. Z wiadomością, która niczym pasożyt wyssie z ich życia radość i spokój.

Drzwi otworzyła kobieta, rozdrażniona, z drobną zmarszczką między nachmurzonymi brwiami. Długie, gęste, kasztanowe włosy odgarnięte na jedno ramię zakrywały fragment fartuszka w żółte wzory, przyciągając ich wzrok. Nie patrzyli jej w oczy. Głos miała melodyjny i poirytowany.

– W czym mogę panom pomóc?

– Pani Wallace? – zapytał. Wtedy zauważył, jak niezwykłe ma oczy. I Griessel też. Były różnokolorowe, jedno jasnoniebieskie, a drugie brązowe, ni to ciemne, ni to jasne. Joubert starał się na nie nie gapić.

– Tak – odrzekła, wiedząc już, że to nie domokrążcy. Strach przemknął cieniem przez jej twarz. – Chodzi o Jamesa, prawda?

Za nią pojawił się dziesięcioletni chłopiec.

– Co się dzieje, mamusiu?

Obejrzała się zmartwiona.

– Jeremy, idź, proszę, do swojego pokoju. – Jej głos był cichy, ale stanowczy. Chłopiec się odwrócił. Spojrzała na detektywów.

– Jesteśmy z policji – wyjaśnił Joubert.

– Może lepiej, żeby panowie weszli – odparła i zdejmując fartuch, otworzyła szeroko drzwi.

Pani Margaret Wallace płakała zdjęta bezsilną rozpaczą, z rękoma na kolanach i lekko pochylonymi ramionami. Łzy spadały na żółtą wełnę letniego sweterka i zalśniły w jaskrawym świetle z żyrandola w salonie.

Joubert i Griessel wpatrywali się w dywan. Joubert w końcu oderwał od niego spojrzenie i przeniósł je na rzeźbioną nogę stolika. Marzył, żeby już znaleźć się we własnym fotelu, z książką na kolanach i piwem w ręce.

Korytarzem nadszedł chłopiec, a za nim dziewczynka, ośmio-, może dziesięcioletnia.

– Mama? – głos chłopca był cichy i wystraszony.

Margaret Wallace wyprostowała się i otarła dłonią twarz. Wstała z godnością.

– Przepraszam.

Wzięła dzieci za ręce i poprowadziła je korytarzem. Zamknęły się za nimi drzwi. Zapadła ogłuszająca cisza. Potem usłyszeli płacz. I znów zaległa cisza.

Nie patrzyli na siebie, bo byłoby to jak przyznanie się.

W końcu wróciła. Mężnie wyprostowała ramiona, jakby ciałem chciała zapanować nad emocjami. Ale oni wiedzieli swoje.

– Muszę zadzwonić do matki. Mieszka w Tokai. Pomoże mi przy dzieciach. Pewnie mają panowie dużo pytań. – Głos miała wyprany z uczuć jak lunatyk.

Joubert chciał jej powiedzieć, że przyjadą później, że zostawią ją samą z jej bólem. Ale nie dał rady.

Po kilku minutach oznajmiła:

– Moja matka już jedzie. To silna kobieta. Mój tata… Poprosiłam gosposię, żeby zrobiła nam herbatę. Napijecie się, panowie, herbaty?

– Dziękujemy, ale… – zachrypiał Joubert. Odchrząknął.

– Jeśli panowie pozwolą, do czasu przyjazdu matki zostanę z dziećmi. – Nie czekając na odpowiedź, zniknęła w korytarzu.

Odezwało się radio Jouberta. Spojrzał na wiadomość na ekranie: „Zadzwoń do ad. Louwa”. Dołączono do niej numer telefonu.

Louwa i trzech innych detektywów wysłał do hotelu, bo pokoje wychodziły na parking. Już po tym, jak koroner wymamrotał nad ciałem swoje zaklęcia. A zanim pojawił się Bart de Wit i zwołał konferencję dla mediów w sprawie morderstwa, o którym nic nie wiedzieli. Kiedy tylko się rozpoczęła, umknął z Bennym na Oxford Street.

– Ten facet to pajac – stwierdził Benny w drodze. – Nie utrzyma się długo.

Joubert zastanawiał się, czy podoficerów też wzywał pojedynczo na rozmowę. I czy wiedział o alkoholizmie Griessela.

– Basie mnie szuka – powiedział, przerywając przygnębiającą ciszę i wstał. Poszedł do pokoju, z którego wcześniej dzwoniła Margaret Wallace. Usłyszał, jak gosposia w kuchni pobrzękuje porcelaną.

Pokój wyglądał na gabinet. Pośrodku biurko z komputerem i telefonem. Przy ścianie naprzeciwko drzwi biblioteczka, na niej teczki z papierzyskami, kilka książek o biznesie i kilka roczników „Reader’s Digest” w pretensjonalnej twardej oprawie ze sztucznej skóry. Ścianę przy drzwiach pokrywały zdjęcia i dyplomy. Wisiał też na niej duży rysunek podpisany przez miejscowego karykaturzystę. Przedstawiał Jamesa Wallace’a – gęste, czarne włosy, bujne wąsy, lekko wydęte policzki, eleganckie ubranie. W jednej ręce trzymał teczkę z logo Wallace Quickmail. W drugiej ściskał kij do krykieta, z napisem „Krykiet ZP”.

Joubert wybrał numer. Odezwał się hotel. Poprosił o odnalezienie Basiego i czekał.

– Kapitanie?

– Tak, Basie.

– Znaleźliśmy kogoś, kapitanie. Kobieta, blondynka. Twierdzi, że Wallace był u niej w pokoju. Ale jej nie przesłuchaliśmy. Czekamy na pana.

– Możesz z nią zostać? Tutaj nam jeszcze trochę zejdzie.

– Nie ma problemu, kapitanie – odparł ochoczo tamten. – I znaleźliśmy drugą łuskę. Pod ciałem.

Wychodząc z gabinetu, Joubert znów rzucił okiem na rysunek na ścianie. Pomyślał, że błahość życia jest nie mniej smutna od ostateczności śmierci.

– Założył własną firmę – powiedziała Margaret Wallace. Przysiadła na podłokietniku dużego, wygodnego fotela, z rękoma na kolanach; głos miała równy, wyważony, kontrolowany. – Zdobył kontrakt na doręczanie rachunków miejskich. Z początku było ciężko. Musiał sprowadzić ze Stanów maszynę do adresowania i komputer, ale w tamtych czasach listy do kopert wkładało się ręcznie, i tak też się je zaklejało. Pomagałam mu. Często pracowaliśmy nocami. Dwa lata temu siedemdziesiąt procent udziałów sprzedał Promail International, ale zostawili pierwotną nazwę firmy. Jest w zarządzie firmy, doradza im.

Joubert zauważył, że wciąż mówi o mężu w czasie teraźniejszym. Wiedział, że to się zmieni jutro, gdy minie pierwsza noc.

– Pani mąż angażował się w politykę?

– Politykę? – powtórzyła Margaret Wallace, nie rozumiejąc pytania.

– Czy pan Wallace należał do jakiejś partii politycznej? – zapytał Griessel.

– Nie, on… – głos się jej załamał. Czekali. – Był… apolityczny. Nawet nie głosował. Mówił, że wszyscy politycy są tacy sami. Chodzi im tylko o władzę. Nie w głowie im troska o ludzi. – Zmarszczka między jej brwiami się pogłębiła.

– Udzielał się w organizacjach lokalnych? Opiece społecznej?

– Nie.

– A jego firma?

– Nie.

Joubert zmienił temat.

– Czy wiadomo pani o jakichś napięciach w pracy?

Pokręciła lekko głową i kasztanowe włosy zafalowały.

– Nie.

Różnobarwne oczy zamrugały. Usiłuje nie stracić panowania nad sobą, pomyślał Joubert. Pomógł jej:

– Jesteśmy przekonani, że musi istnieć logiczne wyjaśnienie tego strasznego zdarzenia, pani Wallace.

– Kto mógł coś takiego zrobić? Mało mieliśmy w tym kraju śmierci i zniszczenia? James nie był doskonały, ale…

– To mógł być wypadek, pani Wallace. Albo napad rabunkowy. Zwykle motywem są pieniądze – powiedział Griessel.

Albo seks, pomyślał Joubert. Ale ten temat musiał poczekać.

– Może wie pani, czy ktoś winien był pani mężowi pieniądze? Albo o innych jego przedsięwzięciach, umowach…

Znów pokręciła głową.

– James był taki odpowiedzialny w sprawach finansowych. Nawet hazardu nie uprawiał. W zeszłym roku pojechaliśmy z ludźmi z Promail do Sun City. Zabrał ze sobą pięć tysięcy randów i powiedział, że jak to przegra, to ani grosza więcej. I dotrzymał słowa. Dom nie jest obciążony hipoteką, dzięki Ci, dobry Boże…

Griessel odchrząknął.

– Byliście państwo szczęśliwym małżeństwem – stwierdził.

Margaret Wallace spojrzała na niego i ściągnęła brwi.

– Tak, tak myślę. Dochodziło do zwykłych małych sprzeczek. James uwielbia krykiet. I nieraz wraca do domu trochę podchmielony po nocy z kolegami. A czasem mnie to złości. Przypuszczam, że bywam marudna. Ale w małżeństwie nam się układa, na nasz dziwny sposób. Dzieci… teraz nasze życie obraca się wokół dzieci. – Spojrzała w stronę sypialni, gdzie funkcję pocieszycielki pełniła teraz jej matka.

Zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją Joubert. Pomyślał, że jego głos brzmi sztucznie i zanadto ocieka współczuciem.

– Pani Wallace, zgodnie z prawem musi pani dokonać identyfikacji zwłok męża w kostnicy…

– Nie dam rady – wyszeptała i jej oczy nabrzmiały łzami.

– Ktoś mógłby panią zastąpić?

– Może ktoś z pracy. Walter Schutte. Dyrektor generalny. – Podała im numer telefonu.

– Zadzwonię do niego.

Wstali. Ona też, niechętnie, świadoma, że czeka ją długa noc.

– Jeśli cokolwiek możemy zrobić… – powiedział Griessel i zabrzmiało to szczerze.

– Poradzimy sobie – odparła Margaret Wallace i znów zaczęła gorzko płakać.

Blondynka siedziała jednym z foteli w sypialni apartamentu hotelowego. Nazywała się Elizabeth Daphne van der Merwe.

W drugim fotelu siedział Joubert. Griessel, Louw i O’Grady przycupnęli na krawędzi dużego podwójnego łóżka; ze skrzyżowanymi ramionami wyglądali jak ława sędziowska.

Słomkowo blond włosy miała w nieładzie, twarz pociągłą, oczy duże, brązowe, długie rzęsy, nos mały i delikatny. Łzy nakreśliły tuszem smugi na jej policzkach. Ale Lizzie van der Merwe nie mogła uchodzić za piękność z powodu nieładnych ust, umieszczonych zbyt nisko, o za małej dolnej wardze. No i te wystające zęby. Była wysoka i smukła, pod białą bluzką rysowały się małe, sterczące piersi. Szczupłe biodra opasywała czarna minispódniczka, szczodrze odsłaniająca nogi w cielistych pończochach i eleganckich butach na obcasach.

– Gdzie poznała pani zmarłego? – Głos Jouberta był wyprany z choćby odrobiny współczucia, a słowa starannie dobrane.

– Poznałam go dzisiejszego popołudnia… – zawahała się i spojrzała na nich. Wpatrywali się w nią wszyscy, ich twarze niczego nie wyrażały. Zatrzepotała długimi rzęsami. Nikt nie zareagował.

– Pracuję dla Zeus Computers. W Johannesburgu. Zadzwoniłam w zeszłym tygodniu. Mamy nową ofertę… James… hm… Pan Wallace… Skierowali mnie do niego. Jest doradcą firmy od spraw komputerowych. Przyleciałam dziś rano. O jedenastej byłam umówiona na spotkanie. Potem zabrał mnie na lunch… – Popatrzyła na nich, szukając współczucia.

Czekali w milczeniu. Znów zatrzepotała rzęsami. Dolna warga zadrżała, odsłoniły się dwa przednie zęby, które dotychczas starała się ukrywać. Joubertowi zrobiło się jej żal.

– A potem? – zapytał łagodnie. Uczepiła się z nadzieją tonu jego głosu i utkwiła w nim duże oczy.

– On… Piliśmy wino. Dużo wina. I rozmawialiśmy. Powiedział, że jest bardzo nieszczęśliwy w małżeństwie… Żona go nie rozumie. Coś między nami zaiskrzyło. Tak dobrze się rozumieliśmy. To Baran. Ja jestem Panna.

Joubert ściągnął brwi.

– Mówię o znakach zodiaku…

Czoło Jouberta z powrotem się wygładziło.

– Potem przyszliśmy tu. Zarezerwowałam pokój, bo przyjechałam na kilka dni. Jutro mam kolejne spotkanie. Z kimś z innej firmy. Wyszedł po szóstej. Nie wiem, o której dokładnie. Wtedy widziałam go ostatni raz.

Rzęsy znów zadrżały i nakreślona tuszem linia pociemniała.

Basie Louw odchrząknął.

– Do czego doszło tutaj? W tym pokoju?

Rozszlochała się.

Czekali.

Wstała i poszła do łazienki. Słyszeli, jak wydmuchuje nos. I szum wody płynącej z kranu. Cisza. Potem znów wydmuchiwany nos. Wróciła i usiadła. Ślady tuszu do rzęs zniknęły.

– Wiecie, co się tutaj zdarzyło. Tu…

Patrzyli na nią wyczekująco.

– Kochaliśmy się. – Znów się rozpłakała. – Był taki delikatny…

– Zna pani kogoś w Kapsztadzie? – zapytał Joubert.

Wyjęła chusteczkę z rękawa białej bluzki i ponownie wydmuchała nos.

– Mam tu przyjaciół. Ale dawno ich nie widziałam.

– Czy jest wśród nich ktoś, kto mógłby być… zły, że sypia pani z innymi?

Obruszyła się.

– Nie sypiam z innymi…

Brwi trzech detektywów na łóżku uniosły się z wojskową precyzją.

– Nie rozumiecie? To był impuls. My… byliśmy… To było piękne.

Joubert zapytał jeszcze raz:

– Panno van der Merwe, chcemy wiedzieć, czy jest ktoś, komu mogłoby się nie spodobać, że ze sobą spaliście.

– Och, chodzi panu o… Nie. Nie, na pewno. Nawet nie jestem z nikim na stałe związana.

– Należy pani do jakiejś partii albo stronnictwa politycznego?

– Tak.

– Do której?

– Do Partii Demokratycznej. Ale co ma…

Griessel nie pozwolił jej skończyć.

– Czy kiedykolwiek miała pani jakikolwiek związek z Kongresem Panafrykańskim?

Pokręciła głową.

– A więc?

– Nie, ja…

– Zna pani kogoś, kto jest członkiem tej grupy?

– Nie.

– Co zmarły powiedział przed wyjściem? Był umówiony na inne spotkanie? – zapytał Griessel.

– Powiedział, że musi iść do domu, do dzieci. Jest… był dobry… – Spuściła głowę. – Poczułam taką aurę. Było tak pięknie.

Mat Joubert westchnął i wstał.

Rozdział 6

Przyśniła mu się Yvonne Stoffberg.

Byli w górach. Biegła przed nim, jej białe pośladki podrygiwały w świetle księżyca, brązowe włosy falowały w powietrzu. Śmiała się, przeskakiwała przez kamieniste osuwiska i spienione strumienie. On też się śmiał, sunąc z erekcją w wieczornym wietrzyku. Nagle krzyknęła zaskoczona. Ręce pomknęły ku piersiom, by je zakryć. Przed nimi na górskiej ścieżce stał Bart de Wit. Między jego oczami widniała szkarłatna dziura niczym trzeci oczodół. Ale mógł mówić: „Zastanów się, kapitanie. Jesteś zwycięzcą?”. Powtarzał to w kółko swoim wysokim nosowym głosem, jak zacięta płyta.

Mat się rozejrzał: gdzie jest Yvonne? Zniknęła. Po chwili de Wit też zniknął. Mata ogarnęła ciemność. Poczuł, że umiera. Zamknął oczy. Po jego twarzy przesunęły się długie kasztanowe włosy. Leżał w ramionach Margaret Wallace.

– Już dobrze – powiedziała.

Rozpłakał się.

Stojąc na światłach, Joubert jak co ranka wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w tablicę świetlną „Die Burger”. Nagle litery nabrały znaczenia, zaskoczony przeczytał: „Za brutalnym zabójstwem fana krykieta stoi chińska mafia?”.

Światła zmieniły się na zielone, więc nie mógł się zatrzymać przy kiosku. Podjechał do kawiarni Plattekloof, kupił gazetę i wracając do samochodu, szukał wiadomości na pierwszej stronie. Znalazł.

„KAPSZTAD. Za brutalnym morderstwem bogatego biznesmena z Przylądka, który wczoraj został zastrzelony z pistoletu TT przed hotelem w Newlands, najprawdopodobniej stoi mordercze ramię chińskiej mafii.

Według słów płk. Barta de Wita…”

Joubert oparł się o samochód i popatrzył na Górę Stołową. Westchnął, nie dostrzegając, jak wyraźnie rysuje się ona tego ranka ani jakim lśnieniem kładzie się na wodach zatoki poranne słońce. Potem złożył gazetę, wsiadł do samochodu i odjechał.