Strona główna » Obyczajowe i romanse » Caryca

Caryca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-780-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Caryca

Caryca” to historia niewiarygodnego awansu Marty Skowrońskiej, córki chłopa pańszczyźnianego z Inflant, która została pierwszą sprawującą realną władzę carycą Rosji. Towarzyszyła Piotrowi Wielkiemu w niezliczonych kampaniach wojennych i urodziła mu tuzin dzieci, godząc się z przedwczesną śmiercią większości z nich. Walczyła o Piotra, kochała go i oszukiwała – Caryca Katarzyna I była kobietą o niezwykłej sile.

Polecane książki

Poradnik - Atlas Świata do gry The Elder Scrolls V: Skyrim pomoże zbadać wszystkie najważniejsze miejsca oraz rozwinąć postać. Dzięki niemu zdobycie najcenniejszych sekretów i rozwinięcie dowolnego rodzaju craftingu nie będzie najmniejszym problemem.Skyrim - Atlas Świata - poradnik do gry zawiera po...
To osobista i autentyczna relacja związana z czasem zakładania pierwszej w Polsce prywatnej farmy jeleni na Mazurach. Jest to niekiedy zabawna, a niekiedy nieco dramatyczna historia człowieka, który mieszkał wiele lat w Anglii i wraca do Polski po to, by zmagać się z popegeerowska rzecz...
Bestsellerowa seria dla dzieci znanej i lubianej autorki – Sue Bentley. Czy umiesz sobie wyobrazić idealną niespodziankę? Malutki króliczek imieniem Strzała pragnie, żebyś została jego przyjaciółką! Gdzie jeszcze zjawi się Strzała? Magia trwa dalej…...
Coraz popularniejszym sposobem przemieszczania się staje się jazda na hulajnodze. Jak się okazuje korzystają z nich nie tylko osoby prywatne, ale również przedsiębiorcy. Ci ostatni nabywają hulajnogi nie tylko dla siebie, ale także dla swoich pracowników. W opracowaniu zostało przedstawione ...
Natasza Socha w swojej twórczości często dotyka tematów trudnych, które zmuszają czytelnika do chwili zadumy i refleksji. Tym razem inspiracją do fabuły najnowszej powieści „Pokój kołysanek” okazała się historia dwóch dojrzałych mężczyzn: jej Dziadka ...
„Ateizm jest odpowiedzialny za zbrodnie Stalina, Hitlera i Pol Pota. Ateiści nie uznają żadnych wartości. Ateizm to po prostu inna religia…” Na pewno słyszałeś takie rzeczy o ateizmie i ateistach, a jeśli nie takie, to bardzo podobne. Twierdzenia te są, rzecz jasna, fałszywe, ale...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ellen Alpsten

Dla Tobiasza. Dziękuję

Nie żyje.

Mój ukochany mąż, potężny car Wszechrusi, umarł, i to w najbardziej odpowiednim momencie.

W jego sypialni na górnych piętrach Pałacu Zimowego czas jakby
się na chwilę zatrzymał. Płomienie świec w wysokich lichtarzach
migotały nerwowo, wypełniając pokój przygaszoną, niespokojną poświatą.
Światełka tańczyły w wysokich lustrach na ścianach, ich miękki blask
sprawiał, że cienie w kątach wirowały, a utkane na flamandzkich
gobelinach postaci budziły się do życia. Na zewnątrz, za drzwiami,
słyszałam te same głosy, które szeptały i mamrotały przez cały wieczór i całą
noc. Mieszały się z wyciem zimnego lutowego wiatru, który gniewnie
kołatał zamkniętymi okiennicami.

Wszystko było tak samo, jak przez ostatnie dni. To, że nic się nie
zmieniło, wydawało się niewiarygodne. Przypomniałam sobie dzień,
gdy Piotr po wielkiej bitwie pod Połtawą odznaczał starego wojaka,
który stracił w walce nogę. Gdy stałam wtedy obok Piotra, szukając
odpowiednich słów, aby wyrazić swe współczucie i uznanie, żołnierz
zaprotestował.

– Tutaj w środku, pani – powiedział, stukając się palcem
wskazującym w czoło. – Tutaj w środku wciąż mam tę nogę. To wszystko, co
się liczy.

Czułam teraz dokładnie to samo. W mym umyśle, w mym ciele,
w mojej duszy Piotr wciąż przy mnie był. Lecz nic dziwnego, że
ogarnęło nas niedowierzanie i brak zrozumienia! Przecież przed chwilą zgasła
najsilniejsza wola, której Rosja kiedykolwiek była poddana.

Zakłopotani doktorzy Blumentrost, Paulsen i Horn stali
w milczeniu przy łożu Piotra. W skrytości ducha uważałam, że cara mogło
uratować lekarstwo za pięć kopiejek. Lecz oni tylko wpatrywali się
błagalnie w jego zwłoki.

Czyżby mieli nadzieję usłyszeć kolejny oddech?

Już ja wam zapłacę, jeśli on rzeczywiście nie żyje, szarlatani –
pomyślałam. Jednocześnie starałam się zachować pełen godności wyraz
twarzy. Czułam, że obserwuje mnie zarówno Teofan Prokopowicz, jak
i Aleksander Mienszykow. Prokopowicz zamieniał marzenia Piotra
w słowa, nadając im kształt i trwałość. Piotr i Rosja wiele mu
zawdzięczali. Natomiast w przypadku Mienszykowa było dokładnie
odwrotnie. Ten najbogatszy i najpotężniejszy człowiek rosyjskiego imperium
wszystko zawdzięczał Piotrowi.

Mienszykow odchrząknął. Spojrzałam na niego.

On i Prokopowicz wpatrywali się w dłonie Piotra. Powędrowałam
wzrokiem za ich spojrzeniem. Zastygłe dłonie martwego cara, które
nagle stały się tak bezsilne, wciąż zaciśnięte były na kartce papieru.
Paulsen zamknął mu oczy i skrzyżował ręce na piersi. Nie potrafił
jednak wyciągnąć papieru z uścisku skostniałych palców. Pióro wypadło
Piotrowi z dłoni podczas ostatniej, śmiertelnej chwili słabości, a na
miękkim prześcieradle dostrzegłam plamki czarnego atramentu.

Gdy Piotr na kilka minut przed śmiercią ostatkiem sił zażądał
pióra, atramentu i papieru, moje serce z lęku niemal przestało bić. Nie, on
nie zapomniał. Chciał pociągnąć mnie ze sobą w ciemność, w śmierć
i w zapomnienie. W tym momencie w całym ciele poczułam chłód.
Zmroziło mi krew w żyłach, które stały się niczym gałęzie drzew
w bałtyckim lesie zimą: zamarznięte i pokryte szronem.

Lecz widok jego dłoni! Wystawione na nasze spojrzenia,
wydawały się tak bezradne. Dłonie o wiele za delikatne w porównaniu z jego
potężnym ciałem. Dłonie, które przedwcześnie stały się zbyt słabe, by
mógł uczynić wszystko to, czego jeszcze pragnął dokonać. Wzruszyłam
się, widząc je tak bezsilnymi, a z mego serca ulotniły się lęk i gniew,
które towarzyszyły mi przez ostatnie miesiące. Wytężyłam resztki
pozostającej we mnie miłości i pragnęłam zapomnieć, że te same dłonie
jeszcze dwa tygodnie temu zanurzył w moich włosach i okręcił sobie
gęsty lok wokół palca. Powąchał go potem i uśmiechnął się do mnie.

– Moja biedna Katarzyno, wciąż jesteś taka piękna! Lecz jak
będziesz wyglądać w klasztorze bez swoich włosów? I do tego panujące
tam zimno! Ciebie też dopadnie, choć jesteś silna jak koń. Ta
biedaczka Eudokia wciąż do mnie pisze i błaga o dodatkowe futro! Jak dobrze,
że ty przynajmniej nie umiesz pisać!

A potem roześmiał się, zarzucając głowę mocno do tyłu i kazał
podać więcej wódki.

Eudokia, nieszczęsna kobieta, która poślubiła go jako młoda
dziewczyna! Widziałam ją tylko jeden raz. Od niemal trzydziestu lat
mieszkała w klasztorze. W jej oczach płonęło szaleństwo. Miała
ogoloną głowę, a chłód i brud sprawiły, że jej czaszkę pokrywały guzy
i krosty. Jedynym towarzystwem była dla niej garbata karlica. Piotr kazał
tej nieszczęsnej istocie, która służy jego żonie w klasztornej celi, obciąć
język, żeby na nieustanne skargi Eudokii mogła odpowiadać jedynie
bełkotem.

Piotr uważał, że wystarczy, żebym zobaczyła ją tylko jeden raz,
aby napędzić mi stracha do końca życia.

Zsunęłam się z krzesła stojącego przy łożu Piotra i opadłam na kolana.

Trzech lekarzy natychmiast wycofało się w półcień komnaty.
Niczym przegonione z pola wrony. Ptaki, których Piotr w ostatnich
latach swego życia obawiał się najbardziej.

Gdy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest miękka i chłodna.
Potrzymałam ją przez chwilę i uniosłam do ust. Pachniała znajomo.
Tytoniem, atramentem, skórą, a także delikatnym zapachem perfum, które
kiedyś kazał dla siebie zrobić w Grasse. To jeszcze nie była dłoń
zmarłego. Palce z łatwością oderwały się od kartki papieru. Leżała teraz na
prześcieradle, okrywającym jego pozbawione życia ciało.

Sięgnęłam po nią spokojnym i zdecydowanym ruchem. Ważne
było, by pokazać wszystkim, że tylko mnie przysługuje ten gest,
cokolwiek zostało tam napisane. Mnie, jego żonie i matce jego dzieci.
Rodziłam dwanaście razy.

Papier zaszeleścił mi w palcach. Piotr ostatkiem sił skreślił kilka
słów, żeby załatwić sprawę, którą chciał uregulować w ostatnim
przypływie swej potężnej woli.

Nie po raz pierwszy wstydziłam się, że nie potrafię czytać.

Podniosłam się i podałam ostatnią wolę mego małżonka
Teofanowi Prokopowiczowi. Przynajmniej Mienszykow wiedział równie mało
jak ja! Od chwili, gdy Piotr zgarnął nas pod swoje skrzydła, byliśmy
niczym dwoje dzieci, które kłócą się o miłość i uwagę ojca. Batiuszki
cara, jak nazywał go jego lud – naszego ojczulka cara. Natomiast
Prokopowicz odgrywał swą rolę na zupełnie innej scenie niż my. Zawsze się
go obawiałam. Był człowiekiem obeznanym z niebieskimi i ziemskimi
królestwami, o wielkiej wiedzy i ostrym dowcipie. Po co jednemu
człowiekowi trzy tysiące ksiąg? A tyle właśnie ksiąg – o czym zapewniała
mnie moja zaufana Daria – trzyma w swojej bibliotece! Czy wszystkie
je przeczytał? Skąd miał więc czas na inne obowiązki?

Biorąc ode mnie ostatnią wiadomość od Piotra, lekko pochylił
głowę. Wyglądało to na wyraz szacunku, choć przecież musiał wiedzieć,
jaki los wyznaczył mi Piotr w ostatnich tygodniach swego życia.

Z pewnością domyślał się, co tak pilnego chciał przekazać car! Czy
to nie on przed dwoma laty pomógł Piotrowi spisać jego niebywałe
postanowienie? Teofan Prokopowicz ujął wtedy w słowa
przysługujące Piotrowi prawo do samodzielnego stanowienia o każdym zwyczaju
i każdej ustawie. A przecież obaj tak głęboko wierzyli w moc boskiej
woli i przeznaczenie łączące lud z jego władcą! Czyż Piotr nie
powtarzał wciąż, że wolałby zostawić swe imperium godnemu obcemu, niż
własnemu, lecz niegodnemu dziecku, jakim zdawał mu się Aleksy, jego
syn i dziedzic tronu.

Aleksy i jego oczy o rozmytym, przesłoniętym gęstymi rzęsami
spojrzeniu. Oczy jego matki, Eudokii, pod jej wysokim, wypukłym
czołem. Z jaką nieśmiałością i niepewnością zerkał na mnie podczas
naszego pierwszego spotkania. Nie mógł wtedy nawet usiąść, ponieważ
Mienszykow tak okrutnie potraktował go rózgą, że plecy i siedzenie
miał pokaleczone i zaognione. Dopiero gdy było już o wiele za późno,
Aleksy zrozumiał, że nadchodząca śmierć zmienia człowieka. Przynosi
słabeuszowi godność i spokój, których w swym życiu nigdy nie zaznał.
A silni ludzie w jej obliczu stają się kłębkiem nerwów.

W celi Aleksego jego niepewność musiała ustąpić przerażeniu,
a w końcu niepojętemu zrozumieniu. Nie byłeś krwią z mojej krwi,
ciałem z mego ciała, Aleksy. Więc mogłam mimo wszystko spokojnie
spać. Jak to mówił mój ojciec, opierając się na swej prostej, chłopskiej
znajomości ludzkich dusz? Łzy innych ludzi to tylko woda.

Natomiast Piotr nie przespał już ani jednej nocy bez koszmaru,
który przygniatał mu pierś. Kaci i oprawcy Aleksego przysięgali, że jego
dusza uleciała z ust w postaci wrony. Od tej pory Piotr całe swe wielkie
imperium wezwał do polowania na te czarne ptaki. Chłopi łowili je dla
nagród, zabijali, oskubywali i piekli. Nic to carowi nie pomogło. Ptak
wciąż przelatywał przez ściany i zaryglowane drzwi jego sypialni,
przybywał każdej nocy i swymi hebanowymi skrzydłami tłumił światło jego
snów. W chłodnym cieniu jego sylwetki krew na rękach Piotra miała
już nigdy nie wyschnąć.

Z pozornym spokojem popatrzyłam na Teofana Prokopowicza.

Jednak pod lekko zasznurowanym gorsetem moje serce biło
mocno i nierówno. Byle tylko teraz nie zemdleć. Poruszyłam palcami stóp
w sztywnych od pokrywających je haftów i szlachetnych kamieni
pantoflach. Teraz muszę być silna. Jestem carycą. Cokolwiek miałoby się
teraz zdarzyć, jestem pierwszą koronowaną imperatorową Rosji.
Naciągnęłam mocniej futro ze srebrnych soboli na ramiona
i wyprostowałam się. Mimo to pod jedwabną materią poczułam na ramionach
gęsią skórkę.

Prokopowicz delikatnie się uśmiechnął. Oczywiście, tego starego
lisa nie potrafiłam zwieść. Znał się na tajemnicach ludzkiego serca. Na
wszystkich. A przede wszystkim na moich.

Ruchem głowy dałam mu znak, aby odczytał nagryzmolone
słowa.

Po raz drugi skłonił głowę i popatrzył na ostatnie słowa mego
męża. A potem zaczął je czytać: – Wszystko przekażcie… Umilkł,
popatrzył na nas i powtórzył: – Przekażcie…

Mienszykow zerwał się z miejsca, zupełnie jakby go ktoś smagnął
batem, jak w starych dobrych czasach.

– Komu? – zapytał, podchodząc do Prokopowicza. – No mówcie,
Teofanie Prokopowiczu, komu?

Ja zostałam na miejscu, choć odczuwane napięcie niemal
pozbawiło mnie tchu. Czułam, jakby futro, którym się otuliłam, parzyło mi
skórę.

Teofan wzruszył ramionami. – Car nie dokończył zdania. To
wszystko. – Wydaje mi się, czy też na jego pokrytej zmarszczkami
twarzy po raz drugi pojawił się uśmiech? Spojrzał na mnie przelotnie,
a potem spuścił wzrok.

Natychmiast powróciłam do życia. Nic nie zostało przesądzone!
Myśli kotłowały mi się w głowie. Piotr nie żyje, lecz to wcale nie
oznacza, że jestem bezpieczna! Wręcz przeciwnie.

– To wszystko? To ma być wszystko? – powtórzył Mienszykow,
wyrywając szacownemu arcybiskupowi Pskowa papier z dłoni. – To
niemożliwe! – wymamrotał, wpatrując się bezradnie w nakreślone na
nim litery.

Prokopowicz spokojnie odebrał mu kartkę. – Przecież nie
potrafisz czytać, Aleksandrze Daniłowiczu. I tyle ci z tego przyszło, że
zawsze miałeś coś innego do roboty, niż nauczyć się liter.

Mienszykow już miał mu ostro odpowiedzieć, lecz ja natychmiast
przerwałam nabrzmiewający między nimi spór. Naprawdę mieliśmy
teraz ważniejsze sprawy do załatwienia. Liczyła się każda chwila!
Musiałam działać szybko, przecież nie chciałam podzielić losu Eudokii,
jechać saniami na Syberię albo jeszcze gorzej, unosić się na Newie
twarzą do dołu pośród ciężkiej kry.

– Teofanie, czy chcesz przez to powiedzieć, że car umarł, nie
wyznaczając swego następcy? Nie określając, kto jest dziedzicem
rosyjskiego imperium? – upewniłam się.

Prokopowicz skinął powoli głową i popatrzył na mnie
z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Oczy nabiegły mu krwią po długim czuwaniu
przy łożu swego pana. Jak wszyscy popi nosił długie, nieupudrowane
włosy. Poprzetykane siwymi pasmami, gładko spływały mu na
ramiona. Tego dnia miał na sobie skromny, ciemny ubiór prostego
duchownego. Nic nie zdradzało licznych zaszczytów i urzędów, jakimi
obdarzył go Piotr. Nic poza wiszącym mu na piersi ciężkim, wysadzanym
klejnotami złotym krzyżem w kształcie medalionu, panagią. Był stary.
Jak mogłam tak łatwo o tym zapomnieć? Już przed dwudziestu laty,
kiedy był jeszcze arcybiskupem Nowogrodu, wydawał mi się strasznie
stary. Mimo to musiałam mieć na niego oko. Prokopowicz był jednym
z tych ludzi, którzy potrafiliby służyć jeszcze wielu carom! Bez niego
mogłabym szybko zostać zapomniana.

Skłonił się i wyciągnął w moją stronę dłoń z kartką. Wzięłam ją od
niego i wsunęłam do kieszeni ukrytej pośród fałd mej sukni.

Teofan wyprostował się. – Caryco – powiedział zmęczonym nagle
głosem. – Składam ten dokument w wasze ręce.

Zabrakło mi tchu w piersiach, gdy zatytułował mnie w ten sposób.
Czy to znaczy, że podjął już decyzję? Mienszykow uniósł głowę
i uważnie nam się przyglądał.

– Teofanie… – umilkłam. Jakich słów użyć, by najlepiej wyrazić
to, co chcę powiedzieć? – Idź do domu, Teofanie. Jest bardzo
wcześnie, a człowiek w twoim wieku potrzebuje snu. Każę cię zawołać. Ale
pamiętaj, że oprócz naszej trójki w tym pokoju nikt nie zna ostatnich
słów cara.

Zrozumiał. – Caryco, winien ci jestem podziw i oddanie. Jesteś
matką Wszechrusi, żywym duchem naszego cara. Rosja była niczym
nieociosany kamień, któremu dłuto cara nadało formę i tchnęło
w niego życie! – Gdyby tak za każde dobrze dobrane słowo dostawał sztukę
złota! Lecz jego akurat bogactwo nie interesowało. Czego więc chciał?
Trwałości, Katarzyno Aleksiejewna, trwałości. Miałam wrażenie, że
to Piotr szepcze mi do ucha ochrypłym od picia głosem. Trwałość była
jedyną rzeczą, która zawsze się dla niego liczyła. Musiała też być
kluczem do lojalności Prokopowicza Mądrego. Dokonał wyboru
i ukłonił się jeszcze niżej niż poprzednio. Gdy z powrotem się wyprostował,
nasze spojrzenia spotkały się. To, co mieliśmy sobie do powiedzenia,
nie wymagało słów. Dwadzieścia lat wspólnego życia i wspólnej walki
połączyło nas bezgłośnie i nierozerwalnie.

– My również nie zapomnimy o wyświadczonych przez was
wielkich przysługach, Teofanie. I mamy nadzieję, że dalej będziecie nam je
świadczyć. – Celowo zastosowałam władczą formę wypowiedzi.

Po raz kolejny pochylił głowę, milczący i dumny.

– Nadamy wam Order Świętego Andrzeja. I podarujemy majątek
pod Kijowem z tysiącem, nie, z dwoma tysiącami dusz. – Zaczęłam
pośpiesznie zastanawiać się, komu będę musiała te dobra najpierw
odebrać. Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie.

– Jestem zaszczycony, caryco – odparł Teofan. Stał teraz i czekał.

Skinęłam na służącego, który milczący i nieruchomy niczym posąg
stał przy drzwiach. Był jedyną osobą poza nami trojgiem i medykami,
jaką wpuszczono do sypialni cara.

– Każ zaprząc powóz Teofana Prokopowicza. I pomóż mu zejść na
dół. Nikogo do niego nie dopuszczaj, słyszysz?

Służący pośpiesznie przytaknął. Jego długie rzęsy rzucały cień
na zaróżowione policzki. Był piękny. Jego twarz wywołała nagle
bolesne wspomnienie twarzy innego mężczyzny. Twarzy
martwego mężczyzny. Twarzy, na którą musiałam patrzeć przez wiele dni
i nocy tam, obok mego łóżka, gdzie Piotr kazał postawić jego głowę.
Unosiła się w ciężkim, szklanym naczyniu wypełnionym alkoholem,
niczym jabłko zalane na zimę wódką. Jego szeroko otwarte oczy
patrzyły na mnie ze smutkiem. Miękkie za życia wargi skurczyły się
pozbawione krwi. W śmiertelnym grymasie odsłaniały zęby i dziąsła.
Gdy w odruchu przerażenia kazałam pokojowej wynieść to naczynie,
Piotr ponownie postraszył mnie klasztorem i batami. Tak więc przez
wiele tygodni stało obok mego łoża, którego Piotr nie chciał już ze
mną dzielić.

Przegoniłam wspomnienie i powtórzyłam dobitnie: –
Odpowiadasz za to głową, chłopcze. Nikomu nie wolno z nim rozmawiać!

Teofan roześmiał się cicho na te słowa.

– Bez obaw, caryco. Jeśli Prokopowicz nie chce z nikim
rozmawiać, to z nikim nie rozmawia. Chodź, chłopcze, podaj ramię staremu
człowiekowi!

Dał chłopcu znać, a ten z ukłonem otworzył przed nim drzwi.

Na korytarzu dostrzegłam blade, wystraszone twarze. Panowie
i służba siedzieli tam niczym króliki w pułapce i popatrzyli na mnie
z lękiem. Moje pojawienie się wywołało wśród nich poruszenie.
Madame de la Tour, chuda francuska guwernantka moich córek,
przytulała do siebie moją małą Natalię. Nie byłam zadowolona, że ją tam
widzę. W korytarzu było zbyt zimno, a już wczoraj po południu zaczęła
kasłać. Obok guwernantki stały też Elżbieta i Anna. Próbowały złapać
mój wzrok, lecz ja celowo unikałam ich spojrzeń. Były przecież takie
młode! Jak miałyby to zrozumieć? Ani one, ani ja, ani ci wszyscy ludzie
na korytarzu, nikt z nas nie wiedział, czy to ja jestem tą osobą, której
powinni się bać.

Szukałam w tłumie kilku twarzy. Brakowało zwolenników wnuka
Piotra, książąt Dołgorukich, oraz samego małego Piotra
Aleksiejewicza. Gdzie oni się podziewali? Gdzie knuli teraz swoje plany
zagarnięcia tronu? Powinnam aresztować ich jak najszybciej!

Za moimi plecami Teofan Prokopowicz i młody służący opuścili
sypialnię Piotra. Zasłoniłam swym ciałem widok na carskie łoże. Bogu
niech będą dzięki za moje obfite kształty!

Zerknęłam na oddalających się mężczyzn. Jasne, wąsko skrojone
jedwabne spodnie opinały się na umięśnionych nogach i tyłku
służącego. Czy prawdą jest plotka, że Prokopowiczowi podobają się młodzi
mężczyźni? Cóż, w takim razie dobrze wybrałam mu towarzysza.
Każdemu to, co czyni go szczęśliwym.

Mienszykow roześmiał się. – Wspaniale pozbyłaś się tego starego
głupca!

Odwróciłam się do niego i rzekłam ostrzejszym niż zamierzałam
tonem: – On nie jest głupcem. To my jesteśmy głupcami. Mam
nadzieję, że dotrzyma słowa.

Mienszykow popatrzył na mnie zdezorientowany. – Jakie słowo
ci dał?

– Widzisz! To ty jesteś tu głupcem! Słyszysz tylko te słowa, które
padają! A przecież powiedziane zostało o wiele więcej! –
odpowiedziałam. Jednym krokiem zbliżyłam się do niego i chwyciłam za kołnierz
koszuli wyłożony na wąsko wyciętą kamizelkę. Przy okazji ściągnęłam
mocniej wstążki, aż na chwilę zabrakło mu powietrza. Przestraszył się
i szybko uniósł ręce do góry, aż zafurkotały ciężkie koronki jego
szerokich mankietów.

Syknęłam ostro prosto w jego twarz. – Mienszykow, nie mamy
teraz czasu na takie bzdury. Oboje siedzimy w tej samej łodzi i niech
Bóg zlituje się nad tobą za każdą sekundę, którą teraz tracisz!

Ciężko dyszał w moim mocnym uścisku, lecz nie miał śmiałości
się z niego wyrwać.

– Wiesz, kogo nie dostrzegłam na korytarzu, Aleksandrze
Daniłowiczu? Zgadnij! Z bólem zauważyłam brak małego Piotra
Aleksiejewicza Romanowa, a także jego przemiłych doradców! Nie ma po nich
śladu! A może domyślasz się, dlaczego prawowitego dziedzica Cesarstwa
Rosyjskiego nie ma przy łożu śmierci jego dziadka, czyli w miejscu,
w którym powinien się znajdować?

Mienszykow delikatnie pokręcił głową. Ten wielki i silny
mężczyzna zwisał niczym kukiełka z moich dłoni i ponownie przełknął ślinę.
Pot wystąpił mu na czoło.

– Dlatego, że jest teraz wśród żołnierzy w cesarskich koszarach!
Dlatego, że wkrótce posadzą go sobie na ramionach, wiwatując na
jego cześć! Dlatego, że czekają na chwilę, w której ogłoszona zostanie
śmierć Piotra Wielkiego! A co wtedy stanie się z nami? Co stanie się,
gdy przypomni sobie, kto stracił jego ojca? Przecież na pewno wie,
czyje nazwisko jako pierwsze widniało na wyroku skazującym
Aleksego, choć był to tylko krzyżyk, bo przecież nie umiesz pisać!
Mienszykow! Na miłość boską, musimy działać! Według nich Syberia byłaby
dla nas zbyt dobra! Książę Dołgoruki najchętniej rozrzuci nasze
prochy na wietrze!

Puściłam go, a on zatoczył się do tyłu. Wciąż wydawał się
oszołomiony, gdy swymi silnymi, opierścienionymi dłońmi przecierał
sobie oczy. Jednak gdy je z powrotem otworzył, jasność jego spojrzenia
zdumiała mnie. Skłonił się i powiedział: – Tak jak mówicie, Katarzyno
Aleksiejewna, czekają na chwilę, w której dowiedzą się o zgonie cara.
Lecz nikt poza nami nie wie, że Piotr nie żyje. Nikt poza nami
i Teofanem Prokopowiczem!

Zanim zdążyłam go powstrzymać, stał już przy drzwiach
wiodących na korytarz i wołał do siebie żołnierza stojącego na straży pod
pokojami Piotra.

– Teofan Prokopowicz przed chwilą stąd wyszedł. Widziałeś to?
– zapytał go cichym głosem.

Żołnierz gorliwie przytaknął. Wymiana zdań z Mienszykowem
mogła zdecydować o jego przyszłości.

– Dobrze – kontynuował Aleksander Daniłowicz. – Weź
dwudziestu ludzi. Podążajcie za jego powozem, a gdy dotrze do domu, otoczcie
go! Ma się tamtędy nie przecisnąć nawet mysz!

Młody człowiek ponownie skinął głową, lecz zaraz potem jakby się
zawahał. – A co ze służącym, który mu towarzyszy? Czy mamy go…?
– uczynił jednoznaczny gest, przesuwając ustawioną poziomo dłonią
po gardle.

Mienszykow potrząsnął głową. – Nie, niech dotrzyma staremu
towarzystwa. – Wymienili porozumiewawczy uśmiech. Mienszykow
klepnął oficera w ramię i powiedział: – Jak dobrze się spiszesz, na
pewno nie będziesz stratny!

Żołnierz rozpromienił się.

– Jak się nazywasz? – zapytał jeszcze Mienszykow.

– Orłow, mój książę! – odparł młody człowiek, głęboko się
kłaniając.

Mienszykow jeszcze raz skinął do niego zachęcająco głową,
a potem zamknął drzwi.

Podobało mi się jego zachowanie. Znów był tym odważnym,
zdecydowanym mężczyzną, który odwrócił bieg wielu bitew, który tak
często ratował głowę z najgorszych tarapatów. Jak też odpowiadał Piotr,
gdy ktoś zwracał mu uwagę na podejrzane interesy Aleksandra
Daniłowicza?

„Mienszykow to Mienszykow, bez względu na to, co robi!”

I to zamykało sprawę.

Udało mi się podzielić z nim swoim lękiem. Lecz to był dopiero
pierwszy krok. On miał rację. Nikt poza nami nie wie o tym, że car nie
żyje! Ta wiedza zapewniała nam kilka godzin przewagi, tajemnica
dawała nam tak bardzo potrzebny czas. Czas aż do ołowianego poranka,
który rozciągnie się nad miastem Piotra.

Odezwałam się więc do niego nieco łagodniejszym tonem.
– Chodź. Pójdziemy tam obok, do małej biblioteki – lekko
popchnęłam go do przodu.

Niepewnym krokiem podszedł do krzesła, na którym od dwóch
dni i nocy czuwał przy łożu Piotra. Haftowany surdut z zielonego
brokatu rzucił niedbale na oparcie. Wystarczyłaby jedna z wplecionych
w materię srebrnych nici, by wyżywić chłopską rodzinę przez dwa lata.
Laska z gałką z kości słoniowej oparta była o stojący obok stolik. Wziął
i surdut, i laskę i skierował się do ukrytych w boazerii drzwi, które
prowadziły do małej biblioteki Piotra.

Zwróciłam się do medyków. – Blumentrost! Życzę sobie, żebyście
nie opuszczali tego pomieszczenia, dopóki na to nie pozwolę,
rozumiesz?

– Ale… – próbował zaprotestować.

– Naszą cesarską wolą jest, by wieść o zgonie Jego Majestatu
jeszcze się nie rozniosła. Ani słowa! Albo nigdy więcej nie będziesz mógł
pracować w Rosji, żeby było jasne!

Dobrze powiedziane. Taki ton zaakceptowałby nawet Piotr.

– Jak sobie życzycie, caryco. – Blumentrost umilkł i ukłonił się.

– Dobrze. Zostaniesz później wynagrodzony. To dotyczy także
twoich kolegów.

Mienszykow uchylił już ukryte w boazerii wąskie drzwi
prowadzące do sąsiedniego pokoju i czekał na mnie.

Zachwiał się. Czyżby pił podczas czuwania? Czy też to zmęczenie
sprawiło, że nogi się pod nim ugięły? A może strach?

Weszłam przed nim do małego, ciemnego pomieszczenia, sekretnego
królestwa Piotra. Ogień w kominku wygasł, a drewno na ścianach
oddawało jego przyjemne ciepło. Podłogę wyłożono miękkimi dywanami,
które przywieźliśmy z naszej wyprawy wojennej do Persji. Proste
krzesła, stojące przed biurkiem, kominkiem i regałami, zrobił sam Piotr.
Czasami jeszcze o północy słyszałam dochodzące z jego komnat
odgłosy heblowania i uderzenia młotkiem. Stolarka i ciesielka pomagały mu
przegonić jego demony i lęki. Zdarzało się, że znużony Piotr zasypiał
przy warsztacie. Mienszykow zarzucał go sobie wtedy na ramiona
i zanosił do łóżka. Jeśli tam na niego nie czekałam, używał jako poduszki
brzucha młodego szambelana.

Z wysokich okien biblioteki zwisały gęsto tkane zasłony, które
jako młody człowiek kupił w Niderlandach jeszcze przed wybuchem
wojny północnej. Regały zapełnione były książkami: opisami podróży,
morskich rejsów, bitew na lądzie i morzu, a także dziełami religijnymi.
Każde z tych dzieł przeglądał wciąż na nowo. To był świat, w którym
nie mogłam mu towarzyszyć. Wciąż otwarte książki leżały na jego
biurku, w stosach w kątach pokoju, a także obok kominka. Niektóre były
drukowane i oprawione w grubą świńską skórę, karty innych
zostały dawno temu zapisane ręcznie w klasztorach, a potem wielokrotnie
skopiowane.

Gzyms kominka był pusty, poza wiernym modelem „Natalii”,
potężnej fregaty Piotra. Nad nią wisiał obraz przedstawiający
naszego syna Piotra Piotrowicza. Namalowano go zaledwie kilka miesięcy
przed jego nagłą śmiercią. Śmiercią, która rozdarła serce jego ojca
i moje. Tak wiele bólu, tak wiele okrutnie zniszczonych nadziei. Byłam
wtedy bliska postradania zmysłów. W tamtym momencie wydawało
się, że wszystko poszło na marne.

Przez długi czas nie wchodziłam do tego pokoju, gdyż jego
wizerunek wydawał się zbyt prawdziwy. Zupełnie jakby mój syn chciał rzucić
do mnie małą skórzaną piłkę, którą trzymał w dłoni. Jego jasne loki
opadały na białą koronkową koszulę, a między uśmiechniętymi
wargami połyskiwał rząd ząbków przypominających perełki.

Oddałabym życie, żeby mieć go tu i teraz przy sobie i móc ogłosić
go carem Rosji. Był małym chłopcem, to prawda. Lecz był synem
z mojej i z twojej krwi, Piotrze. Dynastia. Czy nie tego pragnie każdy władca
i czy nie tego pragnęliśmy także my? Teraz zostały nam już tylko córki.
I niekochany, budzący lęk wnuk.

Wspomnienie młodego księcia naszło mnie z taką siłą, że aż
zabrakło mi tchu. Piotr Aleksiejewicz, którego jako noworodka Piotr
wziął w ramiona tuż po porodzie, odwracając się od jego matki. Biedna
Szarlota. Zawsze przypominała szlachetnego, płochliwego konia.
I niczym konia ojciec z wesołego Brunszwiku sprzedał ją na rosyjski dwór.
Rzucił ją Aleksemu na pożarcie, niczym zabawkę do rozpędzenia jego
złych humorów, która już wkrótce rozpadła się w jego dłoniach. Na
początku jej pobytu w Sankt Petersburgu Szarlota nieustannie miała
oczy opuchnięte od płaczu. Tłumaczyłam to sobie jej tęsknotą za
domem. Wkrótce potem pod warstwą zielonych i granatowych sińców
z trudem można było rozpoznać jej twarz. Aleksy prał delikatną
niemiecką księżniczkę na kwaśne jabłko. Gdy po urodzeniu córki odkryła,
że znów jest w błogosławionym stanie, ze strachu zalała mi łzami całą
spódnicę. Lęk przed własnym życiem pozbawiał ją tchu. I gdzie jest
teraz jej mały synek? W pałacu książąt Dołgorukich? W koszarach?
Tutaj, za drzwiami? Miał zaledwie dwanaście lat, lecz ja bałam się go
bardziej niż diabła. Chłopca, któremu Piotr nawet nie przyznał tytułu
carewicza! Jeśli Dołgorucy z młodym Piotrem zdobędą władzę,
prawdopodobnie będzie to ostatnia noc mego życia.

Mienszykow ponownie otworzył drzwi do pokoju zmarłego
i zamówił przez Blumentrosta karafkę ciężkiego wina, nie, uznał po chwili
zastanowienia, dwie karafki, jak właśnie powiedział.

Służący bezszelestnie wślizgnął się do biblioteki. Przyniósł dwie
butelki i tacę z kilkoma kielichami z weneckiego szkła.

Byliśmy sami, Aleksander Daniłowicz Mienszykow i ja.

Wyciągnął swe wciąż ładnie ukształtowane nogi przed siebie i mocno
oparł się o fotel. Wyglądało to tak, jakby delikatny mebel miał złamać
się pod nim. Wypił kilka łyków, w milczeniu, zatopiony we własnych
myślach. A potem wysunął kolorowy kielich w stronę ognia i zaczął
obracać go w dłoni w tę i z powrotem. Płomienie oświetliły kolorowe
szlify, aż wino rozbłysło. Puchar wyglądał jak wypełniony krwią.

Usiadłam naprzeciwko niego i ostrożnie napiłam się z kielicha.
Dziś wieczorem nie będzie pijackich zabaw. Zdawało mi się, że niemal
dostrzegam, jak gorące wino spływa z gardła Mienszykowa. Niby dla
żartu uniósł kielich w moją stronę. Siedziałam jak zamurowana,
czułam, jakby i ze mnie uszło życie.

Lecz tak właśnie było i to właśnie mogło mnie uratować!

– Zdrowie carycy Katarzyny Aleksiejewny. Warto było wtedy
o ciebie zagrać, moja pani! Twoje zdrowie, moja wielka przegrana! Twoje
zdrowie, moja najwyższa wygrana!

Gwałtownie odchylił głowę do tyłu, aż zsunęła mu się peruka
i głośno się roześmiał. Jego śmiech zabrzmiał niczym wycie naszych
zimowych wilków: wysokie i drwiące. Bez wątpienia upił się już
podczas ostatnich godzin czuwania przy łożu Piotra.

Musiałam ze spokojem przyjmować jego bezczelność. Piotr
kazałby go obić kijami.

Mienszykow cierpi niczym pies, to wszystko – powiedziałam
sobie. Przecież jego pan właśnie umarł. Co miał zapisane w gwiazdach?
Był nieobliczalny w chwilach cierpienia. Tak bardzo go teraz
potrzebowałam. Jego, Tajnej Rady i wojska.

Patrzyłam więc na niego w milczeniu, aż przestał się śmiać.
Z zaczerwienioną twarzą pod rozczochraną, wciąż jasną czupryną, upił
kolejny łyk i popatrzył na mnie znad krawędzi kielicha, jak mi się
wydawało, niepewnie.

– A ty, Mienszykow? – zapytałam w końcu.

Potrząsnął głową, popatrzył przez chwilę na ścianę, nagle
zamachnął się i rzucił kielichem o grubą boazerię z ciemnego drewna. Szkło
rozprysło się, a wino spłynęło ciężkie i czerwone na podłogę. A potem
powiedział: – Masz rację. Praczka jako caryca, sprzedawca
pasztecików jako najbogatszy i najpotężniejszy człowiek imperium!

– Za cara! – przypomniałam mu delikatnie.

Popatrzył na mnie posępnym wzrokiem i powoli powtórzył: –
Oczywiście. Za cara!

Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na ogień. Szybko się
jednak pozbierał. – Cóż za wyjątkowy czas! Cóż za wyjątkowe życie, moja
pani! Może je wyjaśnić tylko boska opatrzność!

Skinęłam głową, lecz pomyślałam sobie: wyjątkowe? Tak, tak się
mówi na dworach Europy. Ta myśl już teraz rozbawia posłów
i sekretarzy. Tylko Piotr zawsze uważał za zwyczajne to, co odpowiadało
jego woli. Całkowicie zwyczajny awans chłopki na carycę Rosji. Na
myśl o tym, co może nadejść, poczułam gwałtowny napływ krwi do
członków. Czułam się tak, jakby tysiące mrówek przebiegło mymi
żyłami.

Ja, kuchenna dziewka. Ja, pokojówka. Ja, jeniec wojenny. Ja,
praczka. Ja, obozowa dziwka. Ja, gruba pijaczka, która za mocno się
maluje. Ja, cudzołożnica!

Lecz przecież jeszcze do niedawna mnie słuchał. A teraz nie może
już mówić! Wszystko, co odtąd zostanie powiedziane, zależy ode mnie.
Mogę być wolna. Największe pragnienie wszystkich chłopów,
wszystkich dusz: wolja – całkowita, dzika, wielka wolność. Dla mnie na
wyciągnięcie ręki, a mimo to tak boleśnie odległa.

Nie, nie zapomniałam, skąd pochodzę. Ja, caryca?

Mienszykow wciąż wpatrywał się w ścianę. Trzymał teraz w dłoni nowy
kielich, który znów napełniony był aż po brzegi. Nagle wyślizgnął mu
się z dłoni, a jego podbródek opadł na pierś. Wino zostawiło wielką,
czerwoną plamę na jego białej koronkowej koszuli i błękitnej
kamizelce. Zasnął. Mogłam mu pozwolić na tych kilka minut odpoczynku,
zanim przybędzie Tołstoj. Potem będziemy musieli działać. Potem
trzeba go będzie zanieść do jego pałacu, odeśpi kaca. Order Świętego
Andrzeja już ma, a poza tym posiada też więcej dusz i tytułów, niż
mogłabym mu podarować. Nie było niczego, co mogłabym mu obiecać.
Lecz on zostanie sam z siebie. Nic nie wiąże mocniej niż stary, dobry lęk o przetrwanie, Katarzyno, jak by Piotr szeptał mi do ucha. Cóż
więc, jakoś pójdzie. Już myślę jak caryca.

Podeszłam do okna, które wychodziło na dziedziniec Pałacu
Zimowego. Drobne ikonki, przyszyte wzdłuż całego rąbka mej sukni,
pobrzękiwały cicho przy każdym moim kroku. Gdy kiedyś w Berlinie mała
księżniczka Wilhelmina Pruska ujrzała, jak się ubieram, roześmiała się
głośno: – Rosyjska caryca wygląda jak narzeczona grajka!

Tak, lecz mój mąż mnie kochał, Wilhelmino. Rozśmieszałam go,
a on wtulał swój nos we wszystkie zakamarki mego ciała.

Z okna odsunęłam grubą materię, która miała chronić pałac przed
zimnem nocy Sankt Petersburga. Naszego miasta, Piotrze, pamiętasz?
Nasze marzenie! Noc, aksamitna i czarna, która już na zawsze
objęła cię swymi ramionami, otuliła ciemnością także wody Newy
i Newski Prospekt, nazwany na cześć Aleksandra Newskiego. Miasto, które
wbiłeś w bagienny grunt swoją potężną i niezłomną wolą, skazując na
niewymowne cierpienie swoich poddanych, i szlachtę, i chłopów.
Powstało na cierpieniu, skargach i śmierci przymusowych robotników,
którzy leżą pogrzebani w namule. Lecz kto pamięta o nich w obliczu
takich wspaniałości? Jeśli Rosja cierpi na nadmiar czegokolwiek, to
właśnie ludzkiego życia. Poranek będzie najpierw blady i chłodny, lecz
potem żarzącym blaskiem obleje jasne, równe ściany pałaców.

To ty zatrzymałeś tu to światło, Piotrze. Co teraz z nim będzie?
Pomóż mi!

W oknach wysokich domów, których równe fasady wtedy, przed
dwudziestu laty, przedstawiały nieznany dotąd widok, paliły się
świece. Migotały niecierpliwie, trwożnie i niepokojąco. Obserwowałam, jak
ich blask, niczym niesionych ręką ducha, niespokojnie przesuwa się
przez komnaty i korytarze.

Na zewnątrz, na dziedzińcu stał wartownik pochylony nad
bagnetem. Jego ramiona drgnęły, zauważyłam to w migoczącym świetle
pochodni. Jeźdźcy wsiadali na konie, by popędzić przez bramę. Czy
Blumentrost posłuchał mojego rozkazu? A może śpieszyli w świat, by
oznajmić to, co niewiarygodne? Czy galopowali do Dołgorukich?
Rosyjski olbrzym padł. Nie żyje. W końcu stał się ludzki. Trzeba działać.
Pośpieszyłam od okna do drzwi, które prowadziły z małej biblioteki na
korytarz. Tu zebrało się niewielu ludzi, tak jak miałam nadzieję.
Żołnierz, który swobodnie opierał się o boazerię, zerwał się na baczność,
gdy tylko mnie zauważył.

– Zawołaj mi tutaj hrabiego Piotra Andriejewicza Tołstoja.
A także hrabiego Apraksina, barona Ostermanna i Pawła Jagużyńskiego.
I pośpiesz się, car chce ich widzieć!

Starałam się, żeby mój głos brzmiał pogodnie i żeby moje
ostatnie słowa było dobrze słychać w całym długim korytarzu. Patrzyłam
na oddalającego się żołnierza z pozorną radością w oczach. Gdy tylko
ludzie na korytarzu podnieśli się z ukłonu, natychmiast nachylili ku
sobie głowy.

Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi, me nieszczęście znów
mnie dopadło.

Bałam się. Tak, Piotr umarł w odpowiednim momencie. Lecz co
teraz będzie? Woljaczy też wygnanie albo śmierć?

Już od dawna, od bardzo dawna, nie czułam prawdziwego strachu,
który teraz sobie uświadomiłam. Tego prawdziwego, gryzącego
uczucia, które ściska żołądek w węzeł, wypływa zimnym i gorzkim potem,
spowalnia bicie serca i otwiera jelita. Nie, nie czułam go od… Dość!

Teraz nie mogę rozmyślać o tych sprawach, jeśli chcę zachować
wolną głowę! W mym niewyszkolonym umyśle potrafię robić tylko
jedną rzecz naraz.

Usłyszałam za sobą ciche mamrotanie. Mienszykow mówił
i jednocześnie płakał przez sen. Dobrze było być z nim teraz samą i mieć
go na oku. Wypuszczę go z tego pokoju dopiero wtedy, gdy decyzja
zostanie podjęta. Żeby tylko Tołstoj i Rada szybko nadeszli! On
słuchał mnie, a jego słuchało wojsko. Gdzie jest Piotr Aleksiejewicz, mały
książę bez tytułu, lecz z wszelkimi prawami do tronu, który chce mi
odebrać? Przygryzłam paznokieć.

Ciemne miasto, które oddychało za oknami w niespokojnej,
przerywanej koszmarami drzemce, nie mogło udzielić mi rady. Usiadłam
w szerokim fotelu przed kominkiem i wysunęłam stopy ze sztywnych,
haftowanych pantofli. Teraz mogłam już tylko czekać. Ciepło powoli
przesuwało się w górę moich członków aż do głowy. Luty zawsze był
jednym z najzimniejszych miesięcy w Sankt Petersburgu. Powinnam
kazać przynieść sobie grzane wino i obwarzanka, to pozwoliłoby mi
nie zasnąć i wprowadziło w stan lekkiego, szybko mijającego rauszu.
Jeśli czegokolwiek nie potrafiłam znieść, to zimna. A przecież tak
często razem marzliśmy, w polu. Tylko w nocy mogłam zadbać o to, żeby
nie było mu zimno.

Mienszykow zaczął powoli prostować swoje długie członki. Chrapał
jeszcze z otwartymi ustami, lecz już wkrótce będzie się musiał obudzić.

Zamknęłam oczy. I wtedy napłynęły łzy. Nareszcie. Nie fałszywe,
lecz prawdziwe łzy głębokiej rozpaczy i smutku, pomimo całej ulgi.
Przede mną jeszcze długi poranek i długie tygodnie. Na ten czas będę
potrzebować wielu łez, gdyż lud i dwór oczekują rozpaczającej carycy,
z potarganymi włosami, łamiącym się głosem i opuchniętymi oczami.
Mój smutek i moja miłość dawały mi prawo, żeby uczynić coś
niesłychanego. Nawet Dołgorucy nie będą się mogli sprzeciwić. Mogę więc
równie dobrze zacząć płakać teraz. Tyle łez nad moim cudownym
życiem. Płacz więc, chłopska dziewko, pokojówko, ladacznico, płacz,
caryco Wszechrusi! Tej jednej nocy nikt cię nie usłyszy.

ROZDZIAŁ 1.

Moje życie rozpoczęło się od przestępstwa. Z tym że za
początek mego życia nie uważam momentu narodzin. Kto
dokładnie pamięta swoje najwcześniejsze lata? O życiu
chłopa pańszczyźnianego, czyli duszy, lepiej nie wiedzieć nic! Nasz żywot,
niemieckich dusz w rosyjskim majątku cerkiewnym, był tak nędzny, że
aż trudno go opisać. Życie nasze, Nemców, było ciężkie i usłane
kamieniami niczym ziemia na pylistej drodze w mojej wiosce. Gdzie
znajdowała się ta biedna mała mieścina, w której dorastałam? Nie wiem.
Zagubiła się gdzieś w bezkresach Inflant, wioska i kraj, których już nie
ma. Czy tamte chaty jeszcze stoją? Nie interesuje mnie, co stało się
z tymi nielicznymi ubogimi izbami czy samą drogą. Ojczyznę
odnalazłam we własnym sercu.

Wtedy jednak, gdy byłam młoda, mój świat kończył się na
granicy ostatniej izby. Naszą małą wspólnotę i nasz świat określaliśmy
tym samym słowem co Rosjanie, mir. Kręta, ubita droga prowadząca
przez nasz mirpodtrzymywała nasz świat niczym pas luźnego
sarafanu[1]. Lato zmieniało ją w obłoki kłębiącego się czerwonego kurzu,
który wgryzał się w skórę bosych stóp, oślepiał nas i wywoływał kaszel.
Wiosną i jesienią, po odwilży i pierwszym dużym deszczu, brodziliśmy
po niej po kolana w błocie z naszej izbyna pola i do rzeki. Zimą
natomiast, wracając do domu, przy każdym kroku aż po uda zapadaliśmy
się w śniegu albo ślizgaliśmy się po gładkim niczym lustro lodzie.

Od czasu do czasu przez wioskę przetaczał się załadowany wóz,
do którego zaprzężone były konie z długimi grzywami i ciężkimi
kopytami. Zostawiał towary w klasztorze i odbierał inne, przeznaczone
na targ. Poza tym niewiele się działo. Ubłocone kury i prosiaki biegały
po drodze. Bawiły się na niej brudne dzieci z potarganymi,
skołtunionymi i zawszonymi czuprynami, dopóki były zbyt małe, żeby pomagać
w polu albo siedzieć przy klasztornych wrzecionach i krosnach.
Powaga naszego życia jako dusz dopadała nas już we wczesnych latach.
Koniuszki palców mieliśmy stwardniałe od pracy i nawet nie chciało
nam się odganiać much siedzących w kącikach oczu.

W niskich i zadymionych izbachprzebywaliśmy tylko wtedy,
gdy jedliśmy albo spaliśmy. Dom wiązał się więc z nielicznymi
w naszym życiu chwilami odpoczynku. Chaty stały bezładnie
porozrzucane w pewnym oddaleniu od drogi, a za każdą znajdował się ogródek
warzywny i studnia. Nasz mir wyglądał dokładnie tak samo, jak wiele
innych małych wiosek w Inflantach i sąsiednich bałtyckich krainach.
Tam, w owym trójkącie pomiędzy dużymi państwami należącymi do
papieża, a także do Niemców. Lecz wkrótce na tych terenach zaczęli
razem mieszkać Polacy, Łotysze, Rosjanie i Niemcy, których łączyły
mniej lub bardziej przyjazne relacje. Przynajmniej wtedy.

Pewnego kwietniowego dnia, tuż przed przełomem stuleci –
według kalendarza wprowadzonego przez cara Piotra musiał to być rok
1699 – biegłam w dół drogą razem z moją młodszą siostrą Krystyną.
Za ostatnią, płaską i przycupniętą izbą z drewna, gliny i słomy droga
ciągnęła się wzdłuż pól w kierunku rzeki. Tego dnia wiatr delikatnie
gładził naszą skórę, a powietrze pachniało słodko największym cudem
bałtyckich krain. Ottiepiel. Kto nigdy nie przeżył wielkiej odwilży, ten
nie potrafił zrozumieć naszych serc. Nasze dusze odpoczywały przez
zimę, były niczym płytki oddech niedźwiedzia, który aż do wiosny
zużywa zapasy tłuszczu zgromadzone pod futrem. Długa pora roku i jej
ołowiane światło niczym derka przykrywały naszego ducha. Mir
zapadał się w bezsilną i tępą ciemność, którą wypełniały opary wódki
i kwasu. Żywiliśmy się chlebem bez zakwasu, słoniną, która tworzyła
wielkie oka tłuszczu w zupie fasolowej, kaszą ze skwarkami, ciastem
jaglanym i kwaśną kapustą, którą jesienią w wielkich ilościach
drobno kroiliśmy, soliliśmy i udeptywaliśmy. Jedliśmy ją potem każdego
dnia. Dawała nam siłę, żeby przetrwać ziąb, w którym ślina zamarza
w gardle, zanim człowiek zdąży ją wypluć. Właśnie wtedy, gdy śnieg,
mróz i szron stawały się dla nas niemającą końca i trudną do
zniesienia rutyną, zaczynały niepostrzeżenie zanikać. Każdej długiej i ciemnej
zimy nie wierzyliśmy już, że ottiepielkolejny raz się powtórzy.
Przerażał nas dopiero potężny trzask pękających na Dźwinie lodowych kier.
Uwolniona woda tryskała dziko i niosła kry z wielkim pędem w dół
rzeki. Miażdżyła wszystko, co stanęło na jej drodze, a nawet najmniejsze
strumyki występowały z brzegów. Późną wiosną pojawiały się pierwsze
pąki, silne, łuskowate ryby w Dźwinie i zioła wszelkiego rodzaju.
Następowały krótkie, gorączkowe i szalone letnie miesiące. Nagle nasz
ubogi krajobraz stawał się pełen życia, liście na drzewach były grube
i soczyste. Motyle tańczyły, zataczając się w powietrzu,
a rozświergotane ptaki śpiewały całą jasną noc. Nasza kraina była wtedy jak
odurzona od nagłego nadmiaru urodzaju i życia. Rozpoczynały się długie
dni i krótkie noce.

Tego roku miałam obchodzić swoje szesnaste urodziny, a Krystyna
była ode mnie dwa lata młodsza. Tańczyła przede mną w kurzu,
obracała się wokół własnej osi, klaskając w dłonie. – Oddychaj, Marto!
Oddychaj! Wąchaj! – Uniosła swój mały nosek w górę. – Życie zaczyna
się na nowo!

Roześmiałam się i spróbowałam złapać ją, mimo że dźwigałam
pranie, lecz zręcznie mi się wywinęła. Miałyśmy uprać ubrania nad rzeką.
Jeszcze podczas poprzedniej pełni musiałyśmy rąbać lód w dzieży za
izbą! Tak trudno było skrobać i jednocześnie odkładać na bok kawałki
lodu. Poza tym ręce aż siniały nam od mrozu, a pod skórą tworzyły się
paskudne guzy, które potem bardzo bolały i trudno się goiły. Tego dnia
przyjęłyśmy więc na siebie z wielką ochotą obowiązek prania. Kto prał,
nie musiał iść na pole. W tajemnicy postanowiłyśmy, że po skończeniu
pracy wykąpiemy się, żeby ładnie wyglądać na wiosennym targu pod
koniec tygodnia.

Krystyna nie dźwigała prania, ponieważ to ona była córką żony
mojego ojca. Mnie urodziła mu jakaś dziewczyna z sąsiedniej wioski
w dziewięć miesięcy po wiosennych tańcach. Wtedy był już zaręczony
z Elżbietą Rabe. Nie mógł więc być wbrew wszelkim obyczajom
zmuszony do poślubienia mojej matki. Mnisi opowiedzieli się
przeciwko rodzinie mojej matki i stanęli po stronie mego ojca. To oni mieli
ostatnie słowo w sprawach małżeństw zawieranych w naszym mirze
i woleli, żeby ojciec ożenił się z dziewczyną z ich majątku! Moja matka
umarła przy porodzie, a Elżbieta Rabe przysposobiła mnie. Co mogła
zrobić innego? Rodzina mojej matki stanęła na progu izbyi wręczyła
ojcu węzełek z noworodkiem. Gdyby mnie nie chciał, z pewnością
porzuciliby mnie na skraju lasu.

Nie mogę powiedzieć, żeby Elżbieta Rabe traktowała mnie
naprawdę źle. Musiałam ciężko pracować, podobnie jak wszyscy inni.
Nigdy mnie nie biła, choć gdy była nie w humorze, ciągnęła mnie za
włosy albo mocno szczypała w ramię i syczała: – Jesteś zła krew! Kto
wie, skąd naprawdę jesteś? Popatrz na siebie. Twoje włosy są
czarne jak skrzydła kruka! Znałam twoją matkę, latała za każdym
chłopakiem! I z każdym się kładła! Wszyscy wiedzą, że trzeba wielu mężczyzn
na takie zielone oczy! Uważaj, żebyś nie skończyła tak samo!

Jeśli mój ojciec był wtedy obok nas, nic nie mówił, tylko wychodził
z izby. Wyglądał wtedy na bardzo smutnego, jeszcze bardziej niż
zwykle. Jego plecy zgarbiły się od pracy na klasztornych polach, na promie
przez Dźwinę czy przy mnisich krosnach. Smutny i bezzębny uśmiech
pojawiał się na jego twarzy tylko po kilku kubkach kwasu. Wódka, na
którą pozwalał sobie w święta, wywoływała odrobinę przygaszonego
światła w jego zapadniętych oczach.

Krystyna tanecznym krokiem podbiegła do mnie, ujęła mnie pod
ramię i obróciła naokoło. Gdy stanęłyśmy, obie odwróciłyśmy twarze
w stronę słońca.

– Jeden, dwa, trzy, kto dłużej wytrzyma, patrząc w słońce! –
roześmiała się. – Potem w tych plamkach pod powiekami można dostrzec
człowieka, za którego wyjdzie się za mąż!

Poczułam jej ciepłe ciało przy sobie i objęłam wolną ręką jej
ramiona. Zamknęłyśmy oczy. Poranne słońce mocno już grzało. Oby
jutro na święcie też była taka pogoda!

Uwolniłam się od Krystyny, całując ją w policzek. – Chodź,
biegnijmy! Im szybciej skończymy pranie, tym szybciej będziemy się
mogły wykąpać! Chcę umyć włosy, a potem położyć się na ciepłych
kamieniach na brzegu, żeby wyschnąć!

Skinęła głową, chwyciła mnie za rękę i razem pobiegłyśmy wzdłuż
pól. Ziemia należała do mnichów z rosyjskiego klasztoru, a my
widziałyśmy pracujących na niej chłopów. Trzeba było wykorzystać krótki
okres urodzaju, mój ojciec i bracia często pracowali cały dzień i pół
jasnej nocy, by poza polami klasztornymi obrobić także naszą własną,
lichą ziemię przed izbą. Och, nie, nie kochaliśmy ziemi, która nas
żywiła. Była dla nas surową i okrutną panią. Sześć dni tygodnia należało
się klasztorowi, siódmy należał do nas. Dla chłopów pańszczyźnianych
Bóg nie przewidział dnia odpoczynku.

Teraz, wiosną, zasiewano tylko część pól na letnie zbiory. Na
drugiej części sadziliśmy latem buraki i kapustę, które można było zbierać
nawet zimą z zamarzniętej ziemi. Ostatnia, trzecia część pól,
odpoczywała aż do następnego roku. Mężczyźni pracowali w pośpiechu. Czas,
w którym mogliśmy zatroszczyć się o zapasy na resztę roku, był bardzo
krótki. Kilka przegapionych lub zmarnowanych dni mogło oznaczać
głód. W sierpniu mój ojciec i bracia przebywali na polach co najmniej
przez osiemnaście godzin, ponieważ trzeba było wtedy zwieźć zbiory
i rozpocząć wysiew oziminy.

Pomiędzy chłopami widziałyśmy wędrujących tu i tam mnichów
w ich długich, ciemnych szatach. Pozornie zatopieni byli w rozmowie,
lecz tak naprawdę pilnowali swojej własności. Wydawało mi się, że
dostrzegam ojca i braci. Mocno pochylali się nad ziemią.

– Jak myślisz, co taki mnich ma pod sutanną? – zapytała mnie
Krystyna z bezczelnym błyskiem w oku.

Roześmiałam się, wzruszając ramionami. – Niewiele, inaczej
byłoby chyba widać, prawda?

– Prawda! Zwłaszcza na twój widok! – odparła.

Jej uwaga wydała mi się dziwna. Pomyślałam o Elżbiecie Rabe
i jej przytykach wobec mojej matki. – Co masz na myśli? – zapytałam
więc ostrożnie. Trudno mi było uwierzyć, że Krystyna mogła chcieć
mnie obrazić. I rzeczywiście: – Marto! I ty niby jesteś ode mnie
starsza? – zawołała, a potem odrzuciła głowę do tyłu. Rozwiązała warkocz
i potrząsnęła swoimi długimi jasnymi włosami.

– Nie mów, że tego nie widzisz. Och, na dorocznym targu wszyscy
będą chcieli tańczyć z tobą! A na mnie nikt nie zwróci uwagi! –
Popatrzyła na mnie ze smutną miną.

– Bzdury! Wyglądasz jak anioł! – Pogładziłam ją po głowie. –
Tylko że patrząc na twoje ręce, to taki anioł, który jak najszybciej
powinien się wykąpać. Chodźmy już!

Odnalazłyśmy na rzece zeszłoroczną płyciznę do prania. Wąska dróżka
prowadziła tam przez gęste, cierniste krzewy, przez co z drogi prawie
nie było nas widać. Schodząc w dół na brzeg, ostrożnie stawiałyśmy
krok za krokiem. Krystyna odwinęła ze szmatki kawałek cennego
mydła, który schowała do kieszeni tuniki. Zanurzyła deskę do prania
w czystą wodę i ostrożnie natarła mydłem jej ostre żebra, aż wszystkie
pokryły się śliską warstwą.

Wyrabianie mydła to była ciężka praca, po której bolały wszystkie
członki, a Elżbieta Rabe szczególnie lubiła zlecać ją mnie. Gotowanie
mydła było wspólną czynnością kobiet z miru, która odbywała się po
jesiennym uboju w klasztorze lub wiosną przy wykorzystaniu
zbieranych przez zimę popiołów. Godzinami gotowałyśmy żrący ług
z deszczówki, popiołów, zgromadzonego tłuszczu wieprzowego i wołowego
oraz końskich kości. Wkrótce powstawała z tego szara, gęsta i kleista
ciecz, a na jej powierzchni tworzyły się wielkie, gorące bąble, które
pękały z głośnym trzaskiem, rozpryskując się. Maź bardzo powoli,
godzina po godzinie, stawała się coraz gęstsza, a my musiałyśmy ją cały
czas mieszać, aż wydawało nam się, że ramiona zaraz nam odpadną.
W końcu, pod wieczór całego dnia gotowania, przelewałyśmy gotową
masę do drewnianej formy. Po dodaniu soli otrzymywało się twarde
kawałki mydła. Jednak sól była dla nas zbyt cenna,
potrzebowałyśmy jej dla zwierząt i do przechowywania mięsa oraz ziół przez zimę.
Mydła używałyśmy więc w formie kleistej brei, którą dodawałyśmy do
wody.

Rozwinęłam tobołek i wyjęłam brudne ubrania. Były to dobre
lniane koszule i spodnie mężczyzn oraz sarafany i płócienne tuniki,
które my, kobiety, zakładałyśmy w świąteczne dni. Były uszyte z o wiele
delikatniejszej tkaniny niż nasze codzienne ubrania, a ich stójki,
wycięcia rękawów i brzegi zdobiłyśmy kolorowym haftem. Związałam włosy
w luźny węzeł i tak ułożyłam moją wypłowiałą chustkę na głowie, żeby
chroniła mnie przed prażącym słońcem. A potem ściągnęłam
wstążki, które wszyte były w szwy moich rękawów. Dzięki nim można było
regulować długość rękawów w zależności od pogody i okoliczności.
W ten sposób obie ręce miałam wolne i mogłam zacząć pranie. Perkal,
z którego uszyty był mój sarafan, był już bardzo przetarty, a rękawy
wydymały się od niezliczonych fałdek.

Zabrałyśmy się do pracy. Prałyśmy pośpiesznie, perspektywa
kąpieli sprawiła, że szybko moczyłyśmy ubrania w wodzie, mocno
szorowałyśmy, tłukłyśmy nimi o płaskie kamienie, wyżymałyśmy, a potem
rozwieszałyśmy do wyschnięcia na nisko zwieszających się ze skarpy
gałęziach.

– Szybciej! – zawołała nagle Krystyna, gdy starannie wygładzałam
ostatnią koszulę. Rozwiązała prosty węzeł swojego paska, zdjęła przez
głowę zwykłą tunikę i zsunęła spódnicę. Stanęła golusieńka
w wiosennym słońcu i pobiegła do wody. Patrzyłam na nią przez chwilę, dziwiąc
się, jak bardzo się różnimy.

Przeklęta Elżbieta Rabe. Pewnego dnia zapłaci za oczernianie
mojej matki! Włosy Krystyny były jasne i miękkie, a jej skóra miała ciepły,
złocisty odcień. Jej ciało było wysokie i szczupłe, miała wąskie biodra
i drobne, przypominające pąki piersi. A mimo to już mogła rodzić
dzieci. W zeszłym roku przybiegła do mnie, gdy zaczęła jej płynąć krew.
A ja… Cóż, Elżbieta miała rację! Moje włosy były czarne i grube, a moja
skóra połyskiwała matowo niczym glinoziem. Nikt w naszej wsi nie
miał takiej skóry, a ja bardzo się jej wstydziłam. Moje biodra już teraz
były szerokie, a piersi duże i twarde. Krystyna pluskała się w płytkim
przybrzeżnym nurcie. – Chodź! No chodź już! – zawołała, zanim
ponownie zanurzyła się w wodzie.

Wstała i pobiegła dalej po płytkiej wodzie, aż dotarła do głębiny
i tam rzuciła się głową w dół w fale. Nie ociągałam się, tylko zdjęłam
szybko ubranie, rozwiązałam włosy i pobiegłam za nią. Nie pamiętam
już, jak długo pluskałyśmy się, zanurzałyśmy w wodę i wbrew
zakazom z przyjemnością szorowałyśmy nasze ciała kosztownym mydłem.
Otwierałyśmy oczy pod wodą, łapałyśmy rękami wodne ślimaki
i łamałyśmy ostre trzciny na brzegu, żeby upolować węgorza. Woda była
bardzo zimna, a gdy tylko się z niej wynurzałyśmy, naszą skórę
natychmiast pokrywała gęsia skórka.

Co za odmiana po długiej zimie, podczas której chodziliśmy do
łaźni, czyli bani, tylko w niedzielne wieczory. Elżbieta Rabe bardzo dbała
o czystość i poza nami tak naprawdę nikt inny w naszym mirzenie
chodził do banitak często. W małym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu
było bardzo duszno. Siedzieliśmy na długich ławach wokół pieca
z gorącymi kamieniami, na których rozpryskiwano wodę świerkowymi
gałązkami, aż para unosiła się z sykiem gęstymi kłębami, niemal pozbawiając
nas tchu. Potem zakładaliśmy świeże płócienne ubrania. Przez
pozostałe dni tygodnia nie kąpaliśmy się. Pewien przejezdny kupiec opowiadał
nam kiedyś, że łaźnie pochodzą z północy, ze Szwecji i Finlandii. Ludzie
tam korzystają z nich ponoć o wiele częściej niż my! Nie mogliśmy w to
jednak uwierzyć, przecież tyle kąpieli nie mogło nikomu służyć.

Czas spędzony w wodzie upłynął o wiele szybciej, niż myślałyśmy.
Gdy usłyszałyśmy konie na drodze w górze, było już późne
popołudnie. To ja pierwsza usłyszałam tych ludzi, ponieważ akurat stałam
na brzegu, wyciskając wodę z włosów. – Hej, wy, dziewczęta! –
zawołali do nas po rosyjsku. W domu rzadko używaliśmy tego języka.
Wyprostowałam się, by popatrzeć w górę na drogę. Dostrzegłam kilku
jeźdźców oraz przykryty jasną plandeką wóz, na którym siedział
mężczyzna, trzymając w dłoniach lejce obu koni. Odniosłam wrażenie, że
pomimo sporej odległości wpatruje się we mnie i bardzo żałowałam, że
nie mam na sobie długiej koszuli. Szybko dałam Krystynie znak, żeby
została w wodzie.

– Kto to jest? – zapytała cicho, unosząc się tu i tam w płytkim
nurcie. – Pst! Nie wiem. Nie ruszaj się! – nakazałam jej.

Ku memu przerażeniu ujrzałam, że mężczyzna zsiada z kozła
ciężkiego wozu. Powiedział coś do trzech jeźdźców, którzy mu towarzyszyli,
a ja zauważyłam, że są uzbrojeni. Nieznajomy zaczął schodzić dróżką
na brzeg. Szybko pobiegłam do krzaka, na którym wisiała moja uprana
koszula. Choć była wilgotna, natychmiast ją założyłam. Ledwo udało
mi naciągnąć ją na uda, a mężczyzna z kozła już przede mną stał.

Był w wieku mojego ojca, lecz z pewnością nie zaznał w swym
życiu tyle ciężkiej pracy co on! Miał na sobie długą szatę w rosyjskim
stylu z szerokim kołnierzem z ciemnego futra. Spod spodu wystawały
spodnie z miękkiej skóry i bogato haftowany pas. Wysokie buty całe
opryskane były błotem. Popatrzyłam na jego twarz. Podbródek miał
porośnięty gęstą, ciemną brodą, a płaski kapelusz na głowie rzucał
cień na jego oblicze. Mimo to dostrzegłam jego oczy, które
z ciekawością szybko się po mnie prześlizgnęły. Elżbieta Rabe zbiłaby mnie na
kwaśne jabłko, gdyby widziała, jak stoję tu przed obcym mężczyzną
na wpół naga. Zsunął z dłoni rękawiczki. Na krótkich, grubych palcach
miał mnóstwo pierścieni z kolorowymi kamieniami. Tylu pierścieni
nie widziałam nawet na zarządzie klasztoru!

– Szukam drogi do klasztoru. Pobłądziliśmy. Możesz nam
pomóc?

Mówił twardym, chropawym niemieckim, jak zwykle Rosjanie,
wypowiadając słowa spokojnym i zimnym głosem. Zauważyłam, że ma
jeszcze wszystkie zęby. Sposób, w jaki patrzył na moje piersi, sprawił,
że poczułam zakłopotanie. Co gorsza, włosy zaczęły mi się wysuwać
z warkocza, który w pośpiechu zaplotłam. Gdy po nie sięgnęłam,
tunika zsunęła mi się z ramion, a koszula przykleiła do wilgotnej skóry.
Zdawałam sobie sprawę, że moje piersi prześwitują przez płótno.
Równie dobrze mogłam tam stać zupełnie nago. Mężczyzna szybko oblizał
sobie wargi.

W tym momencie przypominał mi węża, którego widziałam
z moim bratem Fiodorem zeszłego lata w zaroślach przy naszym
warzywniku. Był długi i jasnozielony, niemal przezroczysty, aż widać było
pod skórą jego ciemne wnętrzności. Powoli zbliżał się do nas,
groźnie się wijąc. Fiodor, choć był młodszy ode mnie, stanowczym gestem
przesunął mnie za siebie. Wąż zbliżał się z wahaniem, wysuwając język.
Wyglądał na jadowitego. Na śmiertelnie jadowitego. Mój brat schylił
się gwałtownie i podniósł ciężki kamień. W momencie, gdy wąż skoczył
do przodu z otwartą szczęką, jednym uderzeniem roztrzaskał mu łeb.

Przypomniałam sobie, jak nerwy długiego, martwego już ciała
drgnęły i wąż zwinął się po raz ostatni.

Mężczyzna zrobił krok w moją stronę i usłyszałam, jak Krystyna
woła z wody: – Marta, uważaj!

Odwrócił głowę w kierunku, z którego doszedł jej głos, a ja
wykorzystałam ten moment, żeby schylić się i podnieść pokryty mchem
kamień z brzegu rzeki. Choć pochodziłam z małej wioski i byłam
dziewicą, doskonale wiedziałam, czego chciał. W końcu trzymaliśmy
za domem kury i koguty, napatrzyłam się też dosyć na krowy i byki
w klasztornej oborze. Poza tym w izbach, w których spaliśmy na
płaskich piecach całymi rodzinami, ciało przy ciele, trudno było nie znać
ludzkich tajemnic!

– Klasztor jest dalej przy tej drodze. Wkrótce tam dotrzesz, jeśli
tylko zaraz wyruszysz! – udzieliłam krótkiej odpowiedzi. Mój głos
jednak drżał, co mnie zezłościło.

Nie powiedział nic, tylko podszedł jeszcze krok bliżej. Cofnęłam się
i syknęłam: – Trzymaj się ode mnie z daleka! – Uśmiechnął się tylko,
zbliżając się jeszcze bardziej. – Jeśli się zbliżysz, na Boga, roztrzaskam
ci czaszkę! Wsiadaj na kozła i jedź do tych przeklętych mnichów! –
powiedziałam głośnym i stanowczym tonem. Groźnie kołysałam
kamieniem. Kątem oka zauważyłam, że jego trzej towarzysze zsiadają z koni.
Rozciągnęli członki, jak po długiej jeździe, i przywiązali wodze koni do
zwisających gałęzi. Nie potrafiłybyśmy się obronić przed czterema
mężczyznami. Zaczęłam się bać. Pierwszy z nich zbliżył się do dróżki.

Nieznajomy cały czas na mnie patrzył. Usłyszałam, jak Krystyna
zaczyna cicho płakać w wodzie. To wywołało moją wściekłość, a gniew
dodał mi sił i odwagi. Jeszcze raz mu rozkazałam: – Odjedź stąd, ty
ruski!

Zrobił jeszcze jeden krok w moją stronę, lecz potem zawahał się
i gestem dłoni powstrzymał swoich towarzyszy. Nagle roześmiał się.
Miał dziąsła czerwone od tytoniu. – Na Boga, rozbawiasz mnie,
dziewczyno. Jeszcze się zobaczymy, a wtedy będziesz o wiele milsza.
Obiecuję ci to!

Wyciągnął dłoń w moją stronę tak, jakby chciał dotknąć moich
włosów. Krystyna krzyknęła. Splunęłam mu pod nogi. Jego twarz
przybrała twardy, groźny wygląd. – Poczekaj – zagroził. – Marta, tak?
Tak cię nazwała ta mała w wodzie? Tak masz na imię?

Zagryzłam wargi i nie odpowiedziałam.

Odwrócił się i bez słowa ruszył przez zarośla w górę do swoich
ludzi. Dopiero gdy cmoknięciem popędził konie zaprzężone do wozu,
pozwoliłam, by kamień wyślizgnął mi się z palców. Kolana ugięły się
pode mną i opadłam na szary piasek. Drżałam na całym ciele. Turkot
kół na kamienistej drodze i suchy stukot podków powoli się oddalały.

Krystyna wybiegła z wody i objęła mnie ramieniem. Łzy leciały jej
z oczu, a smarki z nosa, i przez chwilę mocno się do siebie
przytulałyśmy.

Potem popatrzyła na mnie i wygładziła mi włosy. – Mój Boże,
jesteś taka odważna, Marto. Ja nigdy bym się na to nie odważyła! Grozić
mu takim małym, śmiesznym kamykiem.

Popatrzyłam na leżący obok mnie kamień. Rzeczywiście wydawał
się bardzo mały i bardzo śmieszny.

– Myślisz, że powinnyśmy się obawiać czegoś z jego strony? –
szepnęła potem. Przełknęłam ślinę. Pytał o klasztor, do którego
należałyśmy. Należały do niego nasza izba, nasza ziemia, koszula na moim
ciele, a także my same. Było oczywiste, że mój ojciec do końca swoich
dni nie odrobi należnej daniny, obroku. Nie chciałam o tym myśleć.

– Bzdura. Nigdy więcej nie zobaczymy tego tłuściocha! Mam
nadzieję, że spadnie z kozła i skręci sobie kark – spróbowałam się
roześmiać. Krystyna popatrzyła na mnie z powagą, a potem skinęła głową.
Nie wyglądała jednak na przekonaną.

Chmura zasłoniła słońce. Pierwszy, delikatny granat zmierzchu
przyćmił światło dnia. Poczułam chłód w wilgotnej koszuli, która już
zdążyła się ubrudzić. Co za kłopot, będę musiała uprać ją jeszcze raz
jutro przed świętem!

Wstałam i otrzepałam sobie ze stóp piach i drobne kamyczki.

– Chodź, idziemy do domu. Nie chcę biegać po ciemku.

Krystyna posłuchała. W milczeniu i pośpiechu założyłyśmy nasze
stare ubrania i zebrałyśmy mokre pranie. Będziemy musiały powiesić
je w domu nad piecem, żeby wyschło przed wieczorem. Elżbieta Rabe
będzie na mnie zła.

Bez słów wiedziałyśmy, że nikomu nie opowiemy o tym zdarzeniu.
Może miałyśmy nadzieję, że dzięki temu stanie się ono nierzeczywiste.
Lecz ja już wtedy przeczuwałam, że spotkanie nad rzeką będzie miało
swoje konsekwencje. Dziś wiem, że nic w życiu nie dzieje się bez
przyczyny.

Rankiem przed świętem jeszcze padało. Nasze stopy tonęły w miękkim,
ciepłym błocie w drodze na łąkę. Każdy krok wywoływał ciche
chlupnięcie. Trzymaliśmy swoje sandały i chodaki z łyka i drewna
w dłoniach, żeby nie pobrudzić ich już w drodze na święto. Elżbieta Rabe
szła razem ze mną, Krystyną i małą Anną, która nie umiała jeszcze
dobrze chodzić, na znajdującą się pod klasztorem łąkę. Anna nie
mogła za nami nadążyć, chwyciłam ją za rękę i pociągnęłam za sobą. Po
deszczowym poranku nastało słoneczne popołudnie, a szerokie niebo
przybrało barwę błękitu. Kobiety, które przygotowały obok łąki
miejsce do tańców, rozwiesiły właśnie między wysokimi brzozami
powrozy, na których mogły się huśtać dzieci. Same stanęły razem w długich,
kolorowych sukniach, śpiewając pieśni i klaszcząc w dłonie.

Na łące panował barwny chaos. Przed pierwszym namiotem,
który dostrzegłam, przywiązano do pala niedźwiedzia. Jego futro było
brudne i zmierzwione, a gdy otwierał pysk, widać było spiłowane na
tępo zęby. Pazury też miał obcięte niemal przy skórze. Do trzymanych
w niewoli zwierząt lepiej się nie zbliżać. Drzemała w nich dzika,
nieobliczalna natura i żadne łańcuchy nie mogły jej okiełznać. Zdarzało
się, że trzymający je w niewoli wędrowni handlarze zamarzali zimą na
skraju drogi. Niedźwiedzie wyrywały wtedy łańcuchy z rąk zmarłych,
a głód pędził je do najbliższych chat i dworów. Z tego powodu razem
z Anną w odpowiedniej odległości obeszłyśmy misia, który próbował
ostrzyć swoje pazury o pal.

Z ciekawością uchyliłyśmy zasłonę do pokrytego kolorowymi
łatami namiotu, żeby zajrzeć do jego wnętrza. Nie mogłam uwierzyć
własnym oczom! Anna głęboko zaczerpnęła powietrza i cofnęła się
przerażona. Pośrodku namiotu uwiązana była przerażająca istota. Nie
można jej było nazwać człowiekiem! Stworzenie miało dwie głowy,
czworo ramion i dwie nogi. Musiało nas usłyszeć, ponieważ jedna
głowa zwróciła się w naszą stronę, podczas gdy druga bezwładnie zwisała
na bok. Z obwisłych ust tej głowy ciekła ślina, natomiast na twarzy
drugiej, smutnej i wykrzywionej, która na nas patrzyła, pojawiło się
coś na kształt uśmiechu. Jedna z rąk poruszyła się, palce wyprostowały
się w naszym kierunku. Szybko je policzyłam. Było ich sześć.
Przełknęłam ślinę i cofnęłam się o krok. To było takie makabryczne, lecz nie
potrafiłam odwrócić wzroku.

W tym momencie tuż obok nas odezwał się jakiś głos. – Aha,
młode panie już są ciekawe mojego Namiotu Dziwów?

Przestraszyłyśmy się obie i o mało nie wpadłyśmy do środka
namiotu. Przed nami stał jakiś mężczyzna. Tuż obok niego przykucnął
karzeł, a za nim stała niezgrabna dziewczyna w długiej sukni
z połyskujących zielonych i niebieskich łat przypominających rybie łuski. Była
mniej więcej w moim wieku. W pasie przepasana była liną, a na włosy
zarzuciła podartą rybacką sieć. Była mocno umalowana, jej twarz
wyglądała, jakby zanurzyła ją w mące! Na policzkach miała wymalowane
dwa jaskrawoczerwone kółka, a brwi i oczy podkreśliła węglem.
Pierwszy raz w życiu widziałam umalowaną kobietę.

Mężczyzna poklepał się po grubym brzuchu, a potem się
przedstawił. – Jestem mistrz Lampert. Przywiozłem do waszej wioski dziwy
z całego świata! – Dał karłowi kuksańca w bok, na co ten zareagował,
robiąc fikołka. Dzwonki i wytarte monety przyszyte do jego kurtki
zabrzęczały przy tym wesoło. – Nikt inny nie ma karłów, syren
i przerażających stworów! Przyjdźcie dziś wieczór na moje przedstawienie,
moje panie! Będą zawody w celowaniu zepsutymi owocami w mojego
dziwoląga! – przechwalał się dalej mistrz Lampert, wskazując palcem
na nieszczęsną istotę pośrodku namiotu. Jeszcze raz popatrzyłam na
nią z lękiem. Zwiesiła obie głowy w dół, a cztery ramiona dyndały
bezradnie. „Syrena”, czy jak ją tam nazwał, uśmiechnęła się do mnie,
ukazując przy okazji czarne dziury między zębami.

Boże, ależ byłam zadowolona, gdy w tym momencie Elżbieta Rabe
chwyciła mnie za ramię i wściekła wyciągnęła nas obie z namiotu!
– Po co mitrężysz czas z tymi włóczykijami! A może jesteś taka jak
oni? Chodź, oglądamy razem z Krystyną połykaczy ognia! – ofuknęła
mnie.

Mimo wszystko wcisnęła mi w dłoń kilka oblanych miodem
orzechów. Jak udało jej się ukryć pieniądze przed ojcem? Bez wątpienia
miałyśmy dziś wielkie święto.

Jej kolejnych słów już nie zrozumiałam, ponieważ drogą
wydeptaną między namiotami i straganami zbliżała się do nas kolorowa grupa
muzykantów, a hałas bębnów, fletów i dzwonków łaskawie zagłuszył
łajania Elżbiety. Cieszyłam się z tego i dałam część orzechów Annie,
która uwiesiła się na mojej ręce. Znalazłyśmy Krystynę przy
straganach połykaczy ognia, kuglarzy i magika. Ten wyciągał właśnie
jednemu z chłopów czerwoną piłkę z jego brudnego ucha. Tłum śmiał się
i klaskał jak oszalały. Kolejni mężczyźni przepychali się do przodu,
żeby magik i im wyczarował piłkę z ucha.

Krystyna przyciągnęła mnie do siebie i wskazała na jednego
z połykaczy ognia. – Widziałaś te mięśnie? To pewnie od tego ognia, który
łyka – zachichotała.

Wpatrywała się w młodego mężczyznę z pochodnią i w krótkim
fartuchu na biodrach. Westchnęłam w duchu. Powinniśmy zacząć
uważać na Krystynę i poprosić mnichów, żeby znaleźli jej męża pośród
chłopów w naszej wiosce. W przeciwnym razie może się zdarzyć, że
będziemy musieli zostawić zawiniątko na skraju lasu!

Przeszłam kilka kroków dalej. Stał tam kuglarz z długą białą
brodą. Jego skóra była wyprawiona słońcem, a na środku czoła miał
wymalowaną cynobrową farbą kropkę. Z uszu zwisały mu kolczyki, a na
plecy spływały zaplecione w warkocz białe włosy. Nie potrafiłam
określić jego wieku. Nagle naszła mnie myśl, że musiał w swoim życiu już
wiele widzieć. A ja już na zawsze zostanę w mojej wiosce, w moim
mirze! Właśnie gestem nakazał ciżbie ciszę i dobrał do trzech kul jeszcze
czwartą i piątą. Jego kompan przyglądał mu się spokojnie, polerując
kolejne kule z błyszczącego drewna. Starzec wyjaśnił łamaną
niemczyzną: – Dwie kule są dla dzieci! Trzy kule są dla głupców! Cztery kule
– nieźle! A pięć kul – dla mistrza!

Stukał się przy tym dumnie pięścią w chudą pierś. Otaczający go
gapie zaczęli zachęcająco i przyjaźnie poklaskiwać. Krystyna
przysunęła się do mnie i obie przyłączyłyśmy się do aplauzu. Towarzysz
kuglarza popatrzył na mnie i mrugnął do mnie okiem. Anna wsunęła swoją
drobną rączkę w moją dłoń, a Elżbieta Rabe stała tuż obok. Kule
wylatywały w powietrze, tak wysoko i szybko, że nasze oczy nie potrafiły
ich w locie rozróżnić. Promienie słońca odbijały się od połyskującego
drewna, a stary kuglarz, cały czas rzucając kulami, kazał sobie podać
szóstą i siódmą. Ludzie wpatrywali się w niego z otwartymi ustami.
Znów minęli nas kolorowi muzykanci ze swoją wrzawą, a my
poszłyśmy dalej obok uzdrowiciela. Przed jego kramem stała kolejka ludzi
z wszelakimi bolączkami. Usłyszałam za plecami oburzone gulgotanie
mężczyzny, któremu wyrwano niewłaściwy ząb. Pociągnęła nas dalej
radość publiczności zgromadzonej przed straganem lalkarza.
Przedstawienie już się rozpoczęło, a my usiadłyśmy obok innych widzów na
trawie. Nawet nie płacąc, można było co nieco zobaczyć! Na scenie
dostrzegłam marionetkę w okrągłej, błyszczącej czapeczce i z wyszytym
rosyjskim godłem, dwugłowym orłem. To musiał być młody rosyjski
car! Wyglądało na to, że akcja toczy się w jakiejś twierdzy. Lalka
przedstawiająca cara stała przed prostym żołnierzem, który, wyrażając się
grubiańsko, nie pozwolił jej przejść dalej.

Mężczyzna obok mnie śmiał się do łez. Pochyliłam się w jego
stronę i zapytałam szeptem: – O co chodzi? Czy to car?

Skinął głową i odpowiedział równie przyciszonym głosem. – Tak.
Car Piotr chciał dwa lata temu podczas swoich podróży zwiedzić
twierdzę w Rydze, ale Szwedzi mu na to nie pozwolili! Prosty żołnierz
przepędził z murów cara Wszechrusi! Król Szwecji – tu wskazał na kolejną
marionetkę, która siedziała na krześle – uważa, że nic się nie stało, ale
car wciąż pieni się z wściekłości!

Roześmiał się jeszcze raz i ponownie skupił swoją uwagę na
przedstawieniu. Car właśnie przeżywał atak wściekłości i z zapałem deptał
swoją koronę. Śmiałam się głośno wraz z innymi i karmiłam Annę
słodkimi orzechami.

W tym momencie padł na mnie cień.

Jakiś głos powiedział po rosyjsku: – To ta dziewczyna.

Spojrzałam w górę. To był mężczyzna znad rzeki.

Stał tam wraz ze swymi trzema towarzyszami oraz grupą
mnichów. Dziś wyglądał jeszcze dostojniej, pośród całej zgrai wieśniaków,
chłopów pańszczyźnianych, nicponi i próżniaków odzianych w prosty,
zgrzebny len. Jego długi płaszcz skrojony był z ciemnozielonego
aksamitu, a mocno zaciśnięty pas bogato haftowany. Sponad niego zwisał
potężny brzuch. Mimo ciepłego wiosennego słońca szeroki kołnierz
płaszcza wykończony był futrem. Elżbieta Rabe natychmiast zerwała
się na równe nogi i podciągnęła mnie do góry. Wysunęła się odrobinę
przede mnie. Jeden z mnichów wskazał na mnie i zapytał: – Elżbieto
Rabe, czy to twoja córka?

Elżbieta potrząsnęła głową i odpowiedziała z bolesną szczerością.
– Nie, ojcze. – Nazywała mnicha ojcem, tak zwracaliśmy się do
wszystkich, którzy mieli nad nami władzę. – To jest Marta, córka mojego
męża. Ja ją wychowuję. Czemu pytacie? – Mocno złapała mnie za
nadgarstek. – Czy coś zbroiła?

Rosjanin pogładził się po brodzie i uśmiechnął się do mnie. Nie
widziałam jego oczu, ponieważ jego duży, płaski kapelusz z otokiem
z bobrzego futra skrywał je w cieniu. Pozostali milczeli. Mnich, który
wcześniej mówił, podszedł bliżej i ujął mnie za podbródek. Cuchnął obrzydliwie
marynowaną cebulą i zbyt długo noszoną bielizną. Zmarszczyłam nos.
Czy te klechy nie mogą się myć albo przynajmniej zmieniać bielizny?
Mnich zmierzył mnie bezczelnym wzrokiem i odsunął rękę.

– Nie – odpowiedział w końcu. – Nic nie zbroiła.

Zwrócił się do Elżbiety. – Idźcie do domu. Wczesnym wieczorem
przyjdziemy do waszej izby.

Krystyna