Strona główna » Biznes, rozwój, prawo » Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej

Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64682-90-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej

Rosnące nierówności szkodzą wszystkim: przyczyniają się do kryzysów ekonomicznych, zmniejszają produktywność społeczeństwa i osłabiają wzrost gospodarczy. Niepewność jutra, słaby system edukacji i ochrony zdrowia, kryzys mieszkaniowy – to też wszystko sprawa nierówności. To przez nie społeczeństwa nie wykorzystują pełni swojego potencjału. Zamiast żyć, uczyć się, pracować i uczestniczyć w demokracji, walczą o kawałki z coraz mniejszego tortu.

To wszystko oczywiście znane fakty, opisane w wielu głośnych książkach. Czasem jednak wydaje się, że wzrost nierówności to wynik działalności żywiołów naturalnych i nic nie da się na to poradzić. Joseph Stiglitz przekonuje, że to zupełnie nie tak. To że przeważająca część bogactwa należy do zaledwie jednego procenta społeczeństwa to nie kwestia praw natury, ale decyzji politycznych i wpływu osób i instytucji, które „pogoń za rentą” nazywają „wolnym rynkiem”.

Joseph E. Stiglitz (1943) – ekonomista, laureat Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, wykłada makroekonomię w Columbia University. Autor m.in.: Freefall (2010), Fair trade (2007), Globalizacji (2004).

Polecane książki

Lawina humoru - druga propozycja, z humorem mieszanym. Autor proponuje dużą dozę humoru dla każdego odbiorcy. Pozycja pozwala na zapoznanie się z humorem wielotematycznym.Janusz KuklewiczUrodzony 30 maja 1967 roku w Lidzbarku Welskim, z wykształcenia ekonomista, bibliotekarz, plastyk. W latach 1999-...
Po ostatniej sprawie, w której omal nie zginął, David Raker – prywatny detektyw, spec od szukania zaginionych – przenosi się na angielską wieś i myśli o zmianie zawodu. Kiedy jednak o pomoc zwraca się do niego Emily, była sympatia sprzed lat, Raker nie może jej odmówić. Sprawa jest wielce nietypowa ...
Cotton Malone, były agent amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości, po raz kolejny wpada w sam środek międzynarodowej rozgrywki szpiegowskiej. Tym razem jednak musi walczyć nie tylko o siebie, ale i o swoją rodzinę. Kiedy władze Wielkiej Brytanii, wbrew protestom Stanów Zjednoczonych, decydują si...
Najnowsza powieść laureata literackiej Nagrody Nobla. Opowieść o świecie obdzieranym z nadziei i piękna. Pisana oszczędnie, bez zbędnych słów. Paryż. Dziesięcioletnia Ethel mocno trzyma za rękę pana Solimana, stryjecznego dziadka. Oglądają wystawę poświęconą dawnym koloniom francuskim. Jest rok 1931...
Charlie powraca wspomnieniami do czasów liceum, kiedy poznała Marka. Krótka opowieść o relacji między dwójką nastolatków, wspominanej po kilkudziesięciu latach....
Zawiera omówienie analizy porównawczej zysku w czasie, analizy przyczynowej zysku i wskaźników rentowności. Wyjaśnia wpływ zmiany ilości, ceny i kosztu jednostkowego na zmianę zysku....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joseph E. Stiglitz

Joseph E. Stiglitz

Cena nierówności

W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej

Tłumaczenie Robert Mitoraj

Wydawnictwo Krytyki PolitycznejWarszawa 2015

Joseph E. Stiglitz

Cena nierówności. W jaki sposób

dzisiejsze podziały społeczne

zagrażają naszej przyszłości

Warszawa 2015

Tytuł oryginału: The Price of Inequality:

How Today’s Divided Society Endangers Our Future

Copyright © by Joseph E. Stiglitz, 2012

Copyright © for this edition

by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2014

All rights reserved

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-64682-80-3

Dla Siobhan, Michaela, Edwarda i Julii,

w nadziei, że odziedziczą po nas świat i kraj,

które będą mniej podzielone

Przedmowa do wydania broszurowego

Przyjęcie, z jakim spotkała się Cena nierówności, było dowodem, że książka uderzyła we właściwą strunę. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na całym świecie coraz większy niepokój wzbudzają pogłębiające się nierówności i brak perspektyw awansu społecznego, a także zmiany, jakie oba te związane ze sobą zjawiska wywołują w naszych gospodarkach, demokratycznych politykach i społeczeństwach. Gdy podróżowałem po Stanach Zjednoczonych i Europie z odczytami o nierównościach, ich przyczynach, skutkach i sposobach ich łagodzenia, wielu moich rozmówców dzieliło się ze mną osobistymi doświadczeniami, opowiadając, jak ostatnie wydarzenia odbiły się na ich sytuacji, a także na życiu ich rodzin i przyjaciół. Z tych historii zaczerpnąłem mnóstwo nowych informacji, które odcisnęły piętno na zawartej w tej książce argumentacji. W niniejszej przedmowie do wydania broszurowego1 chciałbym podzielić się kilkoma wymownymi spostrzeżeniami poczynionymi na kanwie tych dyskusji o nierównościach, dodać garść nowych danych wzmacniających pierwotne wnioski i przyjrzeć się innym zmianom zachodzącym w naszym politycznym i gospodarczym krajobrazie. W Stanach Zjednoczonych najważniejszym wydarzeniem ostatnich lat była bezwzględna kampania prezydencka z 2012 roku, która skończyła się reelekcją Baracka Obamy, w Europie zaś – dalszy ciąg kryzysu w strefie euro i jego konsekwencje w postaci znaczącego pogłębienia się nierówności społecznych.

Na początku promocyjnej trasy tej książki, w Waszyngtonie, uświadomiłem sobie, jak wielkie skutki miał kryzys w dziedzinie kredytów studenckich. Mnóstwo studentów zwierzało mi się ze swoich dylematów: nie mogli znaleźć pracy, a najlepszym sposobem spożytkowania wolnego czasu – i zwiększenia szans na znalezienie płatnego zajęcia – było dla nich kontynuowanie studiów na wyższym szczeblu. Jednak w odróżnieniu od dzieci z zamożnych rodzin oni musieli płacić za swoje studia z kredytów studenckich. Byli przerażeni wielkością swoich obecnych długów, ponieważ wiedzieli, że ich umorzenie będzie praktycznie niemożliwe, nawet gdyby znaleźli się w beznadziejnej sytuacji materialnej2. Nie chcieli jeszcze bardziej się zadłużać, a przemawiające przez nich rozczarowanie i poczucie beznadziejności były niezwykle przygnębiające. Czarę goryczy przepełniał widok rówieśników z bogatych rodzin, którzy mogli sobie pozwolić na bezpłatne staże dla uatrakcyjnienia swych życiorysów zawodowych. Na takie staże nie stać dzieci zwykłych Amerykanów – one muszą podejmować się każdej dostępnej dorywczej pracy, nawet jeśli nie otwiera przed nimi żadnych perspektyw. Opublikowane po tych rozmowach dane w pełni potwierdziły odczucia studentów. W latach 2005 – 2010 czesne i opłaty za naukę w wyższych szkołach publicznych i na uniwersytetach wzrosły średnio o jedną szóstą3 – co jest zrozumiałe w świetle cięć wydatków przeznaczonych na szkolnictwo4 – a w tym czasie mediana dochodów nadal się obniżała5. (W niektórych stanach, na przykład w Kalifornii, sprawy miały się jeszcze gorzej: w latach 2007/2008 – 2012/2013 skorygowana o wskaźnik inflacji wysokość czesnego w publicznych szkołach wyższych prowadzących studia dwuletnie wzrosła o 104 procent, a w szkołach wyższych oferujących studia czteroletnie – o 72 procent)6. Osiągnięcie sukcesu w takich warunkach wydaje się wręcz niemożliwe.

W całym kraju największe chyba wrażenie na moich słuchaczach wywierały – i budziły największe zdziwienie zagranicznej publiczności – dane pokazujące, że w Stanach Zjednoczonych nie ma możliwości odniesienia sukcesu. Zarówno moi rodacy, jak i obcokrajowcy zakładali po prostu, że to kraj, w którym sukces jest na wyciągnięcie ręki. Jak wynika z przeprowadzonego przez Pew Research Center sondażu, większość Amerykanów – około 87 procent – zgadza się z opinią, że „nasze społeczeństwo powinno zadbać o to, by każdy miał równe szanse na odniesienie sukcesu”7. Za oczywiste uznano jednak, że do tego celu nie dążymy.

Średnio i najmniej zamożni nadal odczuwają skutki kryzysu

Od początku recesji upłynęło już ponad pół dekady. Coraz bardziej zwiększa się deficyt miejsc pracy, czyli różnica między ich faktyczną liczbą a poziomem zatrudnienia w normalnie funkcjonującej gospodarce. Dochody zwykłych Amerykanów są coraz niższe. Gdy gospodarcze spowolnienie się przedłuża, coraz boleśniej odczuwane są nakładające się na siebie skutki trwałych nierówności, braku bezpieczeństwa socjalnego i bardziej drastycznych planów oszczędnościowych.

Najzamożniejszym, rzecz jasna, nadal przychodzi z pomocą Rezerwa Federalna. Wprowadzone przez nią niskie stopy procentowe miały służyć podniesieniu kursów akcji. Ich ceny wróciły dziś do poziomu sprzed kryzysu (choć nadal są niższe, jeśli uwzględnić inflację). Wszyscy, którzy mieli środki i odwagę, by pozostać na rynku, złapali oddech. Pięć procent najbogatszych Amerykanów, w których rękach jest ponad dwie trzecie akcji należących do wszystkich amerykańskich gospodarstw domowych, znów świetnie sobie radzi8. Najbogatsi przez cały czas posiadali lwią część dochodu całego społeczeństwa. Nawet zazwyczaj wychwalający zalety wolnego rynku „The Economist” zauważył, że „[w] Stanach Zjednoczonych udział dochodu narodowego przypadający najbogatszemu 1 promilowi Amerykanów (w przybliżeniu 16 tysiącom rodzin) wzrósł z około 1 procenta w 1980 roku do prawie 5 procent dzisiaj – czyli dziś 1 promilowi najbogatszych Amerykanów przypada w udziale jeszcze więcej niż w tak zwanym pozłacanym wieku (Gilded Age)”9. Warren Buffet, jeden z superbogaczy, który zrozumiał, że skrajne nierówności wyrządzają Ameryce ogromne szkody, jesienią 2012 roku na łamach „New York Timesa” zilustrował te rozbieżności innymi liczbami: 400 najbogatszych Amerykanów w 2009 roku (ostatnim, dla którego amerykański urząd podatkowy dostarczył dane)10 zarabiało w godzinę 97 tysięcy dolarów, co oznacza, że od 1992 roku ich zarobki wzrosły ponad dwukrotnie11.

Średnio zamożni i ubodzy, których większość majątku stanowią ich domy, nie radzili sobie już tak dobrze. Z niedawno opublikowanych danych wynika, że w czasie recesji, od 2007 do 2010 roku, mediana majątku – majątku osób średnio zamożnych – spadła prawie o 40 procent12, do poziomu odnotowanego po raz ostatni na początku lat dziewięćdziesiątych. Akumulacja amerykańskiego majątku trafiła w całości do najbogatszych. Gdyby biedni korzystali z przyrostu majątku Stanów Zjednoczonych w tym samym stopniu co pozostali Amerykanie, zamożność tych pierwszych w ostatnich dwóch dekadach musiałaby wzrosnąć o mniej więcej 75 procent. Dane pokazują również, że ubodzy ucierpieli w ostatnim kryzysie jeszcze bardziej niż średnio zamożni. Przed kryzysem średnia wartość majątku najuboższych 25 procent Amerykanów wynosiła  m i n u s  2,3 tysiąca dolarów. Po kryzysie zmniejszyła się ona sześciokrotnie – do minus 12,8 tysiąca dolarów13.

Nic dziwnego, że przedłużająca się dekoniunktura gospodarcza doprowadziła do stałego spadku wynagrodzeń: tylko od 2010 do 2011 roku realna płaca mężczyzn obniżyła się o 1 procent, a kobiet – o 3 procent14. Podobnie zmniejszyły się dochody przeciętnego Amerykanina. Skorygowana o inflację mediana dochodów gospodarstwa domowego w 2011 roku (ostatni rok, z którego mamy dane) wynosiła 50 054 dolary i była niższa niż w 1996 roku (50 661 dolarów)15.

Pokazałem wyżej, że gospodarstwa domowe, których członkowie przeszli tylko niższe szczeble edukacji, radzą sobie jeszcze gorzej i że ich poziom życia w ostatnim czasie wyraźnie się obniżył16.

Te niepokojące tendencje pogłębiania się dochodowych i majątkowych nierówności Amerykanów bledną przy jeszcze bardziej niepokojących danych dotyczących ich zdrowia. W miarę poprawiania się jakości opieki zdrowotnej średnia długość życia w Stanach Zjednoczonych od 1990 do 2000 roku wzrosła przeciętnie o dwa lata. Jednak takiego postępu nie odnotowano wśród najbiedniejszych Amerykanów, a wśród biednych kobiet długość życia wręcz uległa skróceniu17.

Dziś średnia długość życia Amerykanek jest najniższa spośród wszystkich kobiet z krajów rozwiniętych18. Poziom wykształcenia, który często ma związek z wysokością dochodów i pochodzeniem etnicznym, jest istotnym i coraz ważniejszym wskaźnikiem średniej długości życia. Białe nie-Latynoski z wyższym wykształceniem żyją średnio dziesięć lat dłużej niż czarne lub białe kobiety bez dyplomu wyższej uczelni. Średnia długość życia białych nie-Latynosek niemających wyższego wykształcenia spadła w latach 1990 – 2008 o mniej więcej pięć lat19. Tylko nieco mniej dramatycznie przedstawia się sytuacja mężczyzn bez wyższego wykształcenia, których życie w tym samym czasie skróciło się o trzy lata20.

Spadek dochodów i obniżenie się poziomu życia często idą w parze z mnóstwem innych społecznych problemów: niedożywieniem, narkomanią i pogorszeniem jakości życia rodzinnego – a te odbijają się na zdrowiu i długości życia. Dlatego skracająca się średnia długość życia uważana jest za istotniejszy wskaźnik niż dane dotyczące dochodów. W Rosji po upadku żelaznej kurtyny spadły dochody obywateli, ale o tym, w jak trudnej znaleźli się sytuacji, chyba lepiej świadczyły dane pokazujące, że drastycznie skróciła się tam średnia długość życia. Nic dziwnego, że specjaliści z dziedziny opieki zdrowotnej dopatrują się podobieństw między ostatnimi niepokojącymi danymi ze Stanów Zjednoczonych a tym, co stało się wówczas w Rosji. Jak zauważył Michael Marmot, dyrektor londyńskiego Institute of Health Equity (IHE) i główny znawca problematyki związków między wysokością dochodów a zdrowiem, „skrócenie się o pięć lat średniej długości życia białych Amerykanek jest porównywalne z katastrofalnym spadkiem średniej długości życia mężczyzn w Rosji po upadku Związku Radzieckiego, który wynosił siedem lat”21. Różne są poglądy co do przyczyn takich głębokich przemian, ale ważnym czynnikiem (nie dość wyraźnie widocznym w statystykach dotyczących dochodów) jest coraz gorszy dostęp do opieki zdrowotnej wśród najbiedniejszych warstw społeczeństwa22. Zaradzenie temu stanowi rzeczy było jednym z głównych celów reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych prezydenta Obamy (ObamaCare), jednak niedawny wyrok Sądu Najwyższego23 przyznaje stanom prawo do wycofania się z rozszerzonej wersji systemu Medicaid (pomocy medycznej dla osób o niskich dochodach) bez utraty środków z budżetu państwa, co oznacza, że prawdopodobnie znaczna część populacji nadal nie będzie ubezpieczona.

„Debata” o nierównościach

Podróżując po świecie, czytałem recenzje tej książki i podnosiło mnie na duchu, że tak rzadko podawano w wątpliwość jej główne tezy24. Trudno było zaprzeczyć rozmiarom nierówności i brakowi perspektyw na odniesienie sukcesu. Naukowcy jak zwykle zaczęli wysuwać drobne zastrzeżenia: nierówności mogą się wydawać nieco mniejsze, jeśli uwzględnimy programy Medicare, Medicaid i ubezpieczenia zdrowotne opłacane przez pracodawców25. Co prawda zwiększono wydatki na te cele, ale było to podyktowane głównie rosnącymi kosztami opieki medycznej. W każdym razie nie znaczy to, że wzrosły kwoty świadczeń26. Z kolei dane o nierównościach miałyby znacznie gorszy wydźwięk, jeśli uwzględnilibyśmy w nich wzrost niepewności ekonomicznej. Równie trudno było zaprzeczyć, że Stany Zjednoczone nie są już krajem, w którym każdy może przejść drogę od pucybuta do milionera opisywaną przez Horatio Algera w jego powieściach. Nikt też nie próbował obalić twierdzenia, że znaczna koncentracja majątku w rękach najbogatszych jest rezultatem tak zwanej pogoni za rentą (rent seeking), w tym korzyści czerpanych przez monopolistów i wygórowanych zarobków części kadry kierowniczej, zwłaszcza w sektorze finansowym. Jak można było się spodziewać, kilku krytyków (na przykład były przewodniczący Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego [Confederation of British Industry, CBI])27 twierdziło, że zbyt mało uwagi poświęciłem czynnikom rynkowym i – co za tym poszło – za bardzo skupiłem się na zjawisku pogoni za rentą. Jak wyjaśniam w tekście, spośród wszystkich czynników powodujących powstawanie nierówności nie da się tak naprawdę wyróżnić jednego, a następnie określić stopnia jego oddziaływania, ponieważ nierówności powstają w wyniku najrozmaitszych powiązanych ze sobą sił. W tej kwestii nie unikniemy różnicy zdań. Jak jednak podkreślam w rozdziale 2, rynki nie funkcjonują w próżni – są kształtowane przez politykę, i to często w sposób przynoszący korzyść najbogatszym. Ponadto, choć zapewne niewiele jesteśmy w stanie zrobić, by zmienić kierunek sił rynkowych, możemy ograniczyć pogoń za rentą. A w każdym razie moglibyśmy, gdybyśmy tylko prowadzili właściwą politykę.

Najbardziej pokrzepiające było dla mnie to, że do dyskusji o nierównościach włączyły się najbardziej konserwatywne czasopisma. „The Economist” w doskonałym raporcie specjalnym zwrócił uwagę, jak bardzo w Stanach Zjednoczonych pogłębiły się nierówności i skurczyły się szanse odniesienia sukcesu, zgodził się z większością moich diagnoz i proponowanych przeze mnie rozwiązań28. Autorzy tego raportu podobnie jak ja zauważyli, że za nierówności w Ameryce – zwłaszcza te związane z szybkim przyrostem zamożności najbogatszych – odpowiadają zyski czerpane z rent29, po czym wysnuli wniosek, że „nierówności osiągnęły poziom, w którym stają się nieefektywne i hamują wzrost”30. Podzielający moje zaniepokojenie brakiem równości szans w Stanach Zjednoczonych autorzy powołali się na badania Seana F. Reardona z Uniwersytetu Stanforda31, które dowodzą, że „różnice w wynikach szkolnych między bogatymi a biednymi amerykańskimi dziećmi są dziś o mniej więcej 30 – 40 procent większe, niż były dwadzieścia pięć lat temu”32. Z tego powodu proponowane przez „The Economist” rozwiązania oprócz „krytyki monopoli i grup interesów” skupiały się na sposobach zwiększenia mobilności ekonomicznej, takich jak „edukacja przedszkolna, a także zwiększenie szans bezrobotnych na przekwalifikowanie zawodowe”33. Dostrzeżono nawet potrzebę wprowadzenia bardziej progresywnego opodatkowania, w tym konieczność „zmniejszenia różnic między stawkami podatkowymi od wynagrodzeń i stawkami podatkowymi od zysków kapitałowych, a także większego nacisku na stworzenie efektywnego systemu podatkowego, który do tej pory jest zasilany przez bogatych w nieproporcjonalnie małej części, między innymi w zakresie podatku majątkowego”.

Bardziej ożywiona dyskusja wywiązała się wokół argumentacji (jasno wyłożonej w książce wydanej niedługo po Cenie nierówności34) będącej kolejnym wariantem ekonomicznej teorii skapywania (trickle-down economics), czyli spływania korzyści w dół. W tej nowej wersji starego mitu bogaci tworzą miejsca pracy, więc jeśli dać im więcej pieniędzy, pracy będzie więcej.

Paradoks polega na tym, że autor wspomnianej książki, podobnie jak popierany przez niego kandydat na prezydenta, pracował w prywatnym funduszu kapitałowym znanym z hołdowania modelowi biznesowemu, na który składały się przejęcia spółek, kumulowanie długów, a także „restrukturyzacje” w postaci grupowych zwolnień i próby sprzedaży własnych udziałów niedługo przed bankructwem firmy. Oczywiście w gospodarce działają również prawdziwi innowatorzy tworzący miejsca pracy, ale nawet firma będąca symbolem amerykańskiego sukcesu, czyli Apple, której rynkowa wartość w 2012 roku przewyższała wartość General Motors u szczytu powodzenia, zatrudniała w Stanach Zjednoczonych tylko 47 tysięcy pracowników35. W zglobalizowanym świecie tworzenie wartości rynkowej stało się czymś zupełnie niezależnym od tworzenia miejsc pracy. Nie było żadnego powodu, by twierdzić, że większe pieniądze dane bogatym Amerykanom przełożą się na wzrost poziomu inwestycji w Stanach Zjednoczonych: pieniądze idą tam, gdzie jest perspektywa największej rentowności, a przy kryzysowej sytuacji w USA rentowność inwestycji jest zwykle większa na rynkach wschodzących. A nawet jeśli firmy inwestują w Stanach Zjednoczonych, to nie musi się z tym wiązać tworzenie nowych miejsc pracy. Wiele z tych inwestycji jest podejmowanych z zamiarem likwidacji miejsc pracy, a więc polega na kupowaniu maszyn, które mają zastąpić siłę roboczą.

Uderzające jest to, że w okresie największego rozkwitu niczym nieskrępowanego kapitalizmu, czyli w pierwszych latach naszego wieku, kiedy nierówności pogłębiane przez szybkie bogacenie się najbogatszych osiągnęły rozmiary niespotykane w historii, nie tworzono  ż a d n y c h  miejsc pracy w sektorze prywatnym. A jeśli pominiemy budownictwo żywiące się bańką spekulacyjną na rynku nieruchomości, dane te przedstawiają się jeszcze gorzej.

Nie dość, że pieniądze spływające do najbogatszych nie są przeznaczane na tworzenie nowych miejsc pracy i innowacje, to jeszcze części z nich używa się do psucia polityki, zwłaszcza w tej nowej, zapoczątkowanej przez organizację Citizens United, epoce niekontrolowanych wydatków na kampanie wyborcze. Okazało się bowiem ponad wszelką wątpliwość, że bogactwo jest powszechnie wykorzystywane do zdobywania przewagi w pogoni za rentą i do utrwalania nierówności przy użyciu środków politycznych. W niniejszej przedmowie opiszę kilka jaskrawych przykładów pogoni za rentą, które wyszły na jaw tylko w jednym roku.

Ten sam stary mit, że powinniśmy cieszyć się z bogactwa najbogatszych, ponieważ wszyscy na nim korzystamy, służy utrzymaniu niskich podatków od zysków kapitałowych. Jednak większość z tych zysków pochodzi nie z tworzenia miejsc pracy, ale ze spekulacji takiego czy innego rodzaju. Niektóre z nich wpływają na rynki destabilizująco – i właśnie one przyczyniły się do kryzysu gospodarczego, przez który tak wielu ludzi straciło pracę.

Kampania prezydencka

W czasie kampanii rzadko padało słowo „nierówności”. Nieobecność tej kwestii mogła wydawać się zaskakująca – zwłaszcza że dzięki ruchowi Occupy Wall Street tak wiele mówiło się o „1 procencie” – gdybyśmy zapomnieli, że przeważająca część z dwóch miliardów dolarów, jakie dwie konkurujące ze sobą partie zebrały na tę kampanię, pochodziła od najbogatszego 1 procenta, a to znaczyło, że bogacze mogliby poczuć się urażeni taką dyskusją. Jednak tuż pod powierzchnią zdarzeń ropiała coraz głębsza rana dzielących Amerykę nierówności. Gdy demokraci mówili o wspieraniu klasy średniej, chcieli przez to powiedzieć, że gospodarka nie służy większości z nas i że tylko najbogatsi korzystają ze wzrostu PKB. Istotą i celem każdego programu gospodarczego skupiającego się na klasie średniej jest zapewnienie równiejszego udziału wszystkich warstw społecznych w dobrobycie. A to oznacza zatrzymanie i odwrócenie obecnego trendu pogłębiania się nierówności.

Kwestia nierówności była w kampanii wyborczej najżywiej dyskutowana bodajże po tym, jak Mitt Romney stwierdził, że 47 procent Amerykanów nie płaci żadnych podatków dochodowych i żyje na koszt państwa36. Ta wypowiedź, wygłoszona w Boca Raton na Florydzie na wystawnej imprezie (bilet wstępu kosztował 50 tysięcy dolarów), z której dochód był przeznaczony na kampanię, wywołała prawdziwą burzę. Paradoks polega na tym, że właśnie ludzie tacy jak Romney są tak naprawdę największymi pasożytami: podatki, jakie płaci on od swojego  d e k l a r o w a n e g o  dochodu (14 procent w 2011 roku), są znacznie niższe niż podatki płacone przez ludzi o zdecydowanie mniejszych dochodach.

Słowa Romneya odzwierciedlają poglądy wielu Amerykanów, nie tylko wąskiej grupy najbogatszych. Wielu ciężko pracujących ludzi uważa, że są wykorzystywani, bo ich podatki są przeznaczane na ratowanie bogatych bankierów lub na świadczenia socjalne dla osób niemających zamiaru pracować. Obywatele płacący podatki uważają się za „ofiary” i to przyczyniło się do popularności Tea Party opowiadającej się za ograniczeniem roli państwa. Chyba najsilniejszy wpływ na szybki rozwój tego ruchu miały olbrzymie prezenty, jakie rząd ofiarowywał bankom i bankierom. Państwo zdecydowało się interweniować, żeby ratować tych, którzy wywołali kryzys, ale zrobiło niewiele, by pomóc jego ofiarom. Członkowie Tea Party i sympatyzujące z nią środowiska mieli powody do oburzenia, ale ich diagnoza była błędna: bez państwa zwykli ludzie jeszcze mocniej odczuliby skutki kryzysu, a banki wykorzystałyby ich z jeszcze większą bezwzględnością. Owszem, państwo nie zrobiło tego, co należało, aby zapobiec kryzysowi i ukrócić nadużycia banków – czy też aby ożywić gospodarkę lub pomóc tym, którzy najmocniej ucierpieli wskutek złej koniunktury gospodarczej – jednak zważywszy na nierównowagę, jaka panuje w amerykańskiej polityce, chyba bardziej niezwykłe jest to, co udało się zrobić.

Romney powielił w swej wypowiedzi cały szereg powszechnie powtarzanych nieporozumień. Po pierwsze, ci, którzy nie płacą podatku dochodowego, płacą wiele innych podatków, w tym podatek od wynagrodzeń, obrotowy, konsumpcyjny i majątkowy37. Po drugie, wielu z pobierających świadczenia płaciło za nie w postaci odliczanych od podatku od wynagrodzeń składek na ubezpieczenia społeczne i Medicare. Ci ludzie nie dostają niczego za darmo. Powinniśmy pamiętać, w jakim celu wprowadzono te programy: zanim pojawiły się Medicare i Social Security, sektor prywatny pozostawiał starszych ludzi samym sobie, właściwie nie istniał rynek ubezpieczeń emerytalnych i rentowych, a seniorzy nie mieli dostępu do ubezpieczenia zdrowotnego. Nawet dziś sektor prywatny nie zapewnia takiego wsparcia jak system ubezpieczeń społecznych, dający także ochronę przed niestabilnością rynku i inflacją. Przy tym koszty transakcyjne ubezpieczeń społecznych są wyraźnie niższe niż te same koszty w sektorze prywatnym. Ponadto wielu z otrzymujących świadczenia od państwa, a niepłacących za nie, to ludzie młodzi, którzy z pewnością nie mogą sobie pozwolić na, powiedzmy, pokrywanie z własnej kieszeni kosztów wykształcenia. A wydatki ponoszone na młodych są inwestycją w przyszłość kraju.

Efektywny system ochrony socjalnej to istotny element każdego nowoczesnego społeczeństwa. Rynek nie zapewnił odpowiednich zabezpieczeń na przykład osobom bezrobotnym czy niepełnosprawnym. Tę lukę próbuje wypełnić państwo. Jednak otrzymujący świadczenia zwykle za nie płacili, bezpośrednio lub pośrednio, w postaci składek, które sami lub przez pracodawców odprowadzali na fundusze ubezpieczeniowe. Pomijając powszechne prawo do korzystania z programów dofinansowywanych z własnej kieszeni, dzięki ochronie socjalnej społeczeństwo staje się bardziej produktywne. Ludzie decydują się na bardziej zyskowne i odważne przedsięwzięcia, jeśli wiedzą, że mają jakieś zabezpieczenie na wypadek niepowodzenia. Między innymi z tego powodu niektóre gospodarki o lepszej ochronie socjalnej rozwijają się szybciej niż gospodarka Stanów Zjednoczonych – i tak działo się również w czasie ostatniej recesji.

Wielu ludzi znajdujących się na dole drabiny społecznej – których życie w bardzo dużym stopniu zależy od państwowej pomocy – znalazło się tam po części dlatego, że państwo w ten czy inny sposób nie wywiązało się ze swojego zadania. Nie dało im szansy zdobycia umiejętności, dzięki którym staliby się produktywni i mogli na siebie zarobić. Nie przeszkodziło bankom w wykorzystywaniu tych osób za pomocą lichwiarskich kredytów i przekrętów z kartami kredytowymi. Pozwoliło, by komercyjne uczelnie nieuczciwie wykorzystywały ich nadzieje na osiągnięcie sukcesu dzięki wykształceniu. I nie pokierowało gospodarką tak, by wspierać pełne zatrudnienie.

Wreszcie, najbogatsi próbowali przekonać opinię publiczną, że w dyskusji o nierównościach chodzi tylko o „redystrybucję”, o zabieranie jednym i dawanie drugim, albo – jak by to powiedział Romney – o zabranie pieniędzy ludziom tworzącym miejsca pracy i rozdawanie ich pasożytom. Nie na tym to jednak polega. Część dzisiejszych problemów Stanów Zjednoczonych wynika bowiem z tego, że zbyt wielu bardzo bogatych Amerykanów nie chce wnosić należytego wkładu w dobra publiczne, które są konieczne do prawidłowego funkcjonowania naszego społeczeństwa i naszej gospodarki. Można się spierać o znaczenie słowa „należyty”, ale gdy najbogatsi płacą niższy procent podatku od swoich dochodów niż ludzie zarabiający od nich znacznie mniej, jest to bez wątpienia niesprawiedliwe38.

Choć niewielu zwolenników prawicy próbowało podważać powszechnie dziś akceptowany pogląd, że nierówności źle wpływają na gospodarkę, często krytykowano mnie za to, że moja książka kładzie za mocny nacisk na  e k o n o m i c z n e  aspekty nierówności (co, zważywszy na mój zawód, nie powinno chyba nikogo zaskakiwać). Twierdziłem w niej nie tylko, że gdyby nierówności były mniejsze, gospodarka jako taka byłaby w lepszej kondycji, ale także że lepiej wiodłoby się wówczas najbogatszym. Leży to w ich dobrze rozumianym interesie39. Stawiano mi jednak zdecydowany zarzut, przede wszystkim w dyskusji, jaka wywiązała się po mowie wygłoszonej przeze mnie w Union Theological Seminary, że przyjąłem zbyt wąską perspektywę. Po moim wystąpieniu głos zabrał Cornel West.

Jego rozumowanie było następujące: wielkie ruchy w Ameryce – abolicjonizm, ruch na rzecz praw obywatelskich, feminizm, ruch przeciw homofobii – nie odwoływały się do argumentu, że musimy pamiętać o dobrze rozumianym interesie własnym. Gdyby czarnym Amerykanom przyświecałoby takie hasło, do dziś uprawialibyśmy politykę segregacji rasowej. W tych ruchach chodziło o coś innego. Ujawniały się w nich głębokie siły moralne, duchowe, czerpiące z narracji o narodzie, o jego tożsamości, o tym, co to znaczy być człowiekiem, o naszych związkach z innymi państwami. Jaki sens ma wspominanie o „dobrze rozumianym interesie własnym”, jeśli u podstawy tego określenia nie będą leżały wielkie narracje o sztuce życia, miłości i służeniu innym?

West chciał, jak sądzę, powiedzieć, że skuteczne rozwiązanie kwestii nierówności powinno opierać się nie na idei interesu własnego, ale  w s p ó l n o t y  – rozumianej zarówno jako środek do osiągnięcia dobrobytu, jak i cel sam w sobie. W pełni się z tym zgadzam. Tworzymy przecież wspólnotę, a we wszystkich wspólnotach pomaga się tym, którzy są w gorszym położeniu. Jeśli nasz system gospodarczy powoduje, że tak wielu ludzi pozostaje bez pracy lub pracuje za pensję niepozwalającą na zaspokojenie podstawowych potrzeb i jest zmuszonych do korzystania z państwowych zasiłków żywnościowych, to znaczy, że system nie działa tak, jak powinien, i że wymaga interwencji państwa.

To prawda, nasze społeczeństwo jest podzielone. Ale linia tego podziału nie przebiega tak, jak zarysował ją Romney – między pasożytami a całą resztą. Biegnie ona raczej między osobami (wśród nich jest także wielu przedstawicieli najbogatszego 1 procenta) świadomymi, że jedynym sposobem osiągnięcia trwałego dobrobytu jest dobrobyt wspólny, a niepodzielającymi tego poglądu; między zdolnymi do empatii wobec innych, znajdujących się w trudnej sytuacji, a jednostkami takiej empatii pozbawionymi.

Nawet jeśli byłoby prawdą, że 47 procent społeczeństwa składa się z pasożytów, znaczyłoby to, że w naszym kraju źle się dzieje. W każdej zbiorowości są czarne owce, ale większość ludzi z natury chce dołożyć swoją cegiełkę na rzecz wspólnoty, chce pracy, która ma sens, „godnej pracy”40. Jeśli jednak kraj nie zapewnia znacznej części populacji wykształcenia, które pozwoliłoby jej zarobić na godne życie, jeśli pracodawcy nie płacą pracownikom godziwej pensji, jeśli społeczeństwo daje tak niewielkie szanse awansu, że wielu prowadzi do wyalienowania i zniechęcenia, to takie społeczeństwo i jego gospodarka nie mogą dobrze funkcjonować.

Oczywiście nikogo nie powinno specjalnie dziwić, że część najbogatszych Amerykanów propaguje ekonomiczną bajkę, jakoby na ich dalszym wzbogaceniu się mieli skorzystać wszyscy pozostali. Dość zaskakujące jest jednak to, że tak skutecznie udało im się o prawdziwości tej bajki przekonać tak wielu rodaków.

Kampania prezydencka całkowicie potwierdziła moje obawy, że istnieje głęboki związek między nierównością ekonomiczną a nierównością polityczną. Dowodzą tego niedawne wyroki sądowe, przyznające Specjalnym Komitetom ds. Działalności Politycznej (tak zwanym Super PACs, Political Action Committees), które 80 procent swych pieniędzy zebrały od 200 bardzo bogatych ofiarodawców41, prawo do sięgania po większe zasoby finansowe na cele polityczne i do niekontrolowanych wydatków na kampanie. W czasie ostatniej w wielu stanach na rozmaite sposoby starano się ograniczać prawa wyborcze części obywateli42. Jednak wynik wyborów był promykiem nadziei – dałem jej wyraz w zakończeniu niniejszej książki: staliśmy się świadkami gwałtownego sprzeciwu osób, które usiłowano pozbawić praw wyborczych i które w ogromnej liczbie poparły prezydenta Obamę i demokratów. Porażka strategii kupowania wyborów pozwalawała też ufać, że zostanie przecięty węzeł łączący siłę dolarów z politycznymi i ekonomicznymi nierównościami.

Perspektywa globalna

Krótko po ukazaniu się tej książki w Stanach Zjednoczonych trafiła ona do księgarń w Wielkiej Brytanii i została przetłumaczona na języki francuski, niemiecki, hiszpański, japoński i grecki. Nierówności, zwłaszcza te pogłębiające się przez szybkie bogacenie się najbogatszych, budzą coraz większe zaniepokojenie niemal na całym świecie – spowolnienie gospodarcze prawie wszędzie pogorszyło sytuację ludzi, głównie warstw średnio zamożnych i ubogich. Jednak w każdym kraju debata skupiała się na innych problemach. Na przykład Wielka Brytania cieszyła się wątpliwą sławą najlepszego naśladowcy modelu amerykańskiego. Trzydzieści lat temu nierówności w tym kraju w porównaniu do innych państw rozwiniętych utrzymywały się na średnim poziomie. Dziś pod tym względem kraj ten ustępuje tylko Stanom Zjednoczonym. W pogłębieniu się nierówności prawdopodobnie jeszcze większą rolę niż po drugiej stronie Atlantyku odegrał tam sektor finansowy.

Skandale wybuchające od początku tego stulecia wokół globalnych rynków finansowych są coraz głośniejsze, a w kilku wypadkach Londyn jest ich główną scenerią. Stawka LIBOR (London Interbank Offered Rate, londyńska międzybankowa stopa procentowa) odgrywa decydującą rolę w ogromnej liczbie kontraktów na łączną kwotę około 300 – 350 bilionów dolarów w postaci instrumentów pochodnych i setek miliardów w kredytach hipotecznych. Powiązanie spłaty odsetek ze stawką LIBOR pozwalało na dokonywanie automatycznych korekt w miarę spadku lub wzrostu stóp procentowych. Uważano, że dzięki temu rynki finansowe są bardziej efektywne. I byłaby to prawda, gdyby LIBOR, jak utrzymywano, był obiektywną, realną wartością odzwierciedlającą faktyczne oprocentowanie pożyczek międzybankowych. Ale tak nie było. Powinno się to stać oczywiste, gdy w 2007 roku banki przestały sobie udzielać pożyczek. Bankierzy wiedzieli, że ich instytucje znalazły się tarapatach, wiedzieli, że nie są w stanie ustalić, jaka jest kondycja ich własnych banków, nie wspominając o rozeznaniu się w kondycji konkurencji. Jeśli banki nie pożyczały sobie środków, to jaki sens mogła mieć Londyńska Międzybankowa Stopa Procentowa? Mówiąc wprost, była to fikcja, wyssana z palca liczba, na której opierała się większość zachodnich rynków finansowych.

Gdy śledczy uważniej przyjrzeli się stawkom LIBOR, przekonali się, że były one fałszowane na długo przed załamaniem się rynków. Banki manipulowały liczbami – niekiedy, by więcej zarobić na łatwowiernych kontrahentach, innym razem, by przekonać rynek, że są w lepszym stanie, niż były w istocie: tak dobrej, że mogą pożyczać od innych na bardzo niski procent. Co jeszcze bardziej niezwykłe, po ujawnieniu tego skandalu LIBOR nadal jest w użyciu i nadal się nim manipuluje. Nawet jeśli „rynek” pokazuje, że ryzyko bankructwa banku znacznie wzrosło, to ten bank nadal będzie utrzymywał, że może pożyczać od innych według zasadniczo niezmienionego oprocentowania. Prawie na pewno będzie więc mijał się z prawdą.

Jeśli Londyn stał się stolicą światowej finansowej pogoni za rentą, to Hiszpania skupiła na sobie uwagę z zupełnie innych powodów. Przez dekady poprzedzające kryzys kraj opierał się globalnym tendencjom. W tym czasie zmniejszyła się tam skala rozwarstwienia zarobków. Jednak Hiszpania bardzo mocno odczuła załamanie się światowej gospodarki. Dziś z pełnym przekonaniem można powiedzieć, że przy bezrobociu sięgającym 25 procent, a wśród młodych przekraczającym 50 procent, znajduje się w głębokim kryzysie. Tamtejsza sytuacja dobrze ilustruje dwa zagadnienia. Pierwsze to związek między nierównością a recesją/kryzysem. Gdy zła koniunktura utrzymywała się tam przez dłuższy czas, wzrosło bezrobocie. A gdy wzrasta bezrobocie, obniżają się płace (skorygowane o inflację), co z kolei osłabia popyt – w ten sposób powstaje błędne koło, którego działanie opiszę w rozdziale 3.

Do tej wybuchowej mieszanki doszedł jeszcze jeden składnik. Jak zawsze, gdy spada PKB (w chwili publikacji tej książki PKB Hiszpanii utrzymywało się poniżej poziomu z 2007 roku) i wzrasta bezrobocie, nieuchronnie spadają wpływy podatkowe i wzrastają wydatki na programy socjalne. Wzrasta deficyt. W takiej sytuacji państwa, chcąc zwiększyć konkurencyjność swej gospodarki, na ogół osłabiają kurs waluty krajowej i obniżają stopy procentowe. Będący skutkiem tych obniżek wzrost eksportu ma się przełożyć na ożywienie gospodarcze. Przyjmując euro, Hiszpania pozbyła się tych ważnych narzędzi; co uderzające, państwa strefy euro nie stworzyły narzędzi politycznych, które zastąpiłyby te tradycyjne mechanizmy korygujące.

Problemy strefy euro ujawniły się, co prawda, najpierw w Grecji, ale do listy krajów w tarapatach wkrótce dołączyły także Irlandia, Portugalia, Hiszpania, Cypr i Włochy. Długość tej listy powinna wszystkim uświadomić, że nie chodzi tu o jedno państwo, które „zeszło na złą drogę”. Kryzys miał podłoże systemowe. Diagnoza europejskich przywódców była zasadniczo błędna, a podjęte niewłaściwe środki zaradcze przyczyniły się do pogorszenia sytuacji. Zarysowane powyżej wątki są głównymi tematami rozdziałów 3 i 9 niniejszej książki. Polityka makroekonomiczna – w tym pieniężna – również została w znacznym stopniu zideologizowana w myśl wolnorynkowego fundamentalizmu służącego interesom najbogatszych, często kosztem całej reszty społeczeństwa.

Europejscy przywódcy skupili się na rozrzutności i zupełnie pomijali fakt, że dwa z mocno dotkniętych kryzysem krajów, to jest Hiszpania i Irlandia, przed kryzysem miały nadwyżki budżetowe. To pogorszenie się koniunktury gospodarczej doprowadziło do deficytów budżetowych, nie odwrotnie. Jednak receptą na rozrzutność finansową państwa miały być oszczędności – mimo że dotąd nie odnotowano przypadku, by jakiś kraj wyszedł z kryzysu dzięki zaciskaniu pasa. O ile wzrost eksportu nie zrównoważy ograniczenia wydatków publicznych, to programy oszczędnościowe doprowadzą do wzrostu bezrobocia. Ale kraje pogrążone w kryzysie nie mogły korygować swego kursu walutowego, a w warunkach globalnego spowolnienia gospodarczego trudno o zwiększenie eksportu. Skutki były łatwe do przewidzenia: gospodarki państw, które weszły na ścieżkę oszczędzania – czy to dobrowolnie, jak Wielka Brytania, czy też pod przymusem, co stało się udziałem większości krajów strefy euro – odnotowały jeszcze większe spowolnienie, a w miarę pogarszania się koniunktury rosło tam rozczarowanie, bo nie następowała oczekiwana poprawa sytuacji finansowej.

Bankierzy i, jak się zdaje, chętnie usługujący im przywódcy polityczni wiedzieli, jak stworzyć system finansowy, w którym będzie można podejmować nadmierne ryzyko, manipulować rynkami i stosować oszukańcze praktyki, nie bardzo jednak orientowali się, jak stworzyć system finansowy, który spełniałby swoje podstawowe funkcje. Zasady „wolnego rynku” sprawiły, że w Europie kapitał łatwo przemieszczał się ponad granicami krajów. Twierdzono, że dzięki temu gospodarka będzie lepiej działać, ale bankierzy i przywódcy polityczni zapomnieli, jak ważne są szczegóły. Banki zawsze otrzymywały pośrednią pomoc finansową od państw – co było wyraźnie widoczne w czasie kryzysu z 2008 roku, gdy kolejne rządy, uruchamiając ogromne środki, ratowały kolejne banki. Zaufanie do systemu bankowego danego kraju zależy od siły przekonania, że jego rząd będzie zdolny i skłonny do udzielenia swym bankom pomocy finansowej. Jednak gdy kraj osłabiają trudności gospodarcze, słabnie jego zdolność do wspierania banków, i to w chwili, gdy takie wsparcie jest najbardziej potrzebne. Wtedy nieuchronnie spada zaufanie do krajowego systemu bankowego. Zasady przyjęte w Europie ułatwiały odpływ pieniądza z kraju – co prowadziło do pogorszenia koniunktury i dodatkowo podważało zaufanie do systemu bankowego, a to z kolei jeszcze bardziej spowalniało gospodarkę. Doskonałym przykładem takiej sytuacji jest Hiszpania: po pęknięciu bańki na rynku nieruchomości i wprowadzeniu programów oszczędnościowych osłabienie zaufania do systemu bankowego tego kraju było tylko kwestią czasu. Problemy pogłębiały się, w miarę jak coraz częściej mówiono o wystąpieniu Hiszpanii ze strefy euro. Właściwe zarządzanie w sytuacji ryzyka dla wielu znaczyło przeniesienie pieniędzy z banków hiszpańskich do niemieckich, ponieważ dawało to większe szanse na odzyskanie pieniędzy – i to odzyskanie ich w euro, a nie w jakiejś nowej, zdewaluowanej walucie. Pytanie brzmiało nie czy, ale kiedy pieniądze zaczną z Hiszpanii odpływać. Ale gdy wycofywano środki z systemu bankowego, banki stawały się coraz słabsze, mniej pożyczały, zaostrzyły się restrykcje kredytowe i zarówno skutki oszczędności, jak i kredytowych obostrzeń odbiły się negatywnie na gospodarce – oto kolejne błędne koło. Twórcy euro powołali do istnienia system wysoce niestabilny, ale ich następcy nie zrozumieli powagi sytuacji. Mówili o potrzebie ustanowienia wspólnego systemu bankowego, ale skupiali się na projekcie wspólnych regulacji, a nie na przykład na systemie ubezpieczenia depozytów, dzięki któremu można by zahamować odpływ pieniądza.

W chwili gdy ukazuje się ta książka, niepewność w strefie euro trwa – już ponad trzy lata po ujawnieniu się problemów. W Europie odbyło się mnóstwo spotkań i podjęto niezliczone inicjatywy, jedne radykalne, inne o charakterze kosmetycznym. Niektóre z nich uspokoiły rynki i doprowadziły do obniżenia stóp procentowych na kilka tygodni, oddziaływanie innych było jeszcze bardziej krótkotrwałe. W książce tej nie przedstawiam recepty dla Europy, przepisu na to, jak wyciągnąć z kryzysu Hiszpanię i inne kraje. Jej tematem są nierówności i to, jak poważne wady polityk gospodarczych – opartych na błędnych teoriach ekonomicznych i ideologiach – doprowadziły do pogłębienia się nierówności po obu stronach Atlantyku. Powyżej mieliśmy okazję przyjrzeć się, jak głębokie różnice ekonomiczne dzielą Stany Zjednoczone. Ale sytuacja w wielu częściach Europy jest pod tym względem jeszcze gorsza. Wprowadzone tam programy oszczędnościowe doprowadziły nie tylko do gwałtownego wzrostu bezrobocia i spadku poziomu wynagrodzeń43, ale także do drastycznych cięć w sektorze usług publicznych, i to w chwili, gdy są one najbardziej potrzebne. Na przykład w Grecji brakuje leków ratujących życie – z takim problemem można się spotkać tylko w najbiedniejszych krajach rozwijających się. Zdolni do pracy chwytają się każdego dostępnego zajęcia, nawet jeśli jest ono niezgodne z ich przygotowaniem zawodowym i nie spełnia ich aspiracji. Wielu spośród tych, którzy nie mogą znaleźć pracy, głównie ludzie młodzi, wyjeżdża z kraju i pozostawia w nim rodziny. Wiele krajów traci przez to najbardziej utalentowanych ludzi.

Należący do najzamożniejszego 1 procenta w większości wyszli z kryzysu bez szwanku – przynajmniej na razie. Mogą to zmienić pojawiające się pod koniec 2012 roku propozycje zmian politycznych, jak dyskutowany we Francji projekt podniesienia podatków dla najbogatszych. Bernard Arnault, najbogatszy Francuz, postanowił ubiegać się o belgijskie obywatelstwo, co powszechnie odczytano jako próbę ucieczki od zobowiązań podatkowych. Przy panującej w Europie dużej swobodzie przemieszczania się i nieujednoliconym systemie podatkowym, ludzie bogaci stosunkowo łatwo mogą przenieść się tam, gdzie będą płacić niskie podatki. Przy pełnej mobilności siły roboczej i braku harmonizacji systemów podatkowych pojawia się zachęta do równania w dół: systemy prawne rywalizują, starając się przyciągnąć do siebie milionerów i dochodowe korporacje dzięki obniżaniu podatków. Rywalizacja podatkowa ogranicza zdolność krajów do przyjęcia polityki progresywnego opodatkowania i do „korygowania” coraz większych nierówności w dystrybucji rynkowej.

Choć siły rynkowe działają wszędzie, to dzieje się to na bardzo różne sposoby. Japonia stanowi przykład kraju, który przez dłuższy czas szybko się rozwijał, zachowując jednocześnie wysoki stopień równości społecznej. Odkąd w 1989 roku pękła tam bańka spekulacyjna, kraj rozwija się bardzo wolno, ale mimo to udało mu się uniknąć wysokiego bezrobocia i ograniczyć wzrost nierówności, tak charakterystyczny dla innych krajów rozwiniętych.

Mimo że kilka innych krajów rozwiniętych może się pochwalić – przynajmniej w dziedzinie łagodzenia nierówności – lepszymi wynikami niż Stany Zjednoczone, to rządzący nimi nie powinni popadać w samozachwyt. Osiągnięte na pewien okres powodzenie nie gwarantuje powodzenia w przyszłości. Choć w Japonii nierówności nadal są wyraźnie mniejsze, a w Europie nieco mniejsze niż w Stanach Zjednoczonych, to wciąż się one pogłębiają – tak jak pogłębiają się za Atlantykiem. Czy w tych krajach zapanują takie nierówności, jakie dzieliły społeczeństwa przed II wojną światową? Ta książka zawiera zbiór istotnych ostrzeżeń i rad, jak temu zapobiec, przeznaczonych także dla krajów naznaczonych mniejszymi nierównościami niż Japonia. Władze tego państwa nie powinny zakładać, że uda się im utrzymać wcześniejszą pozytywną tendencję tworzenia równiejszego i bardziej sprawiedliwego społeczeństwa i gospodarki. Powinny wziąć sobie do serca widoczny w kraju wzrost nierówności i zdać sobie sprawę z ich społecznych, politycznych i ekonomicznych konsekwencji.

Japonia i wiele krajów Europy, w jeszcze większym stopniu niż Stany Zjednoczone, zmagają się z problemami wielkiego zadłużenia i starzenia się społeczeństw. Państwa te mogą odczuwać pokusę ograniczenia inwestycji w dobro wspólne lub okrojenia systemu ochrony socjalnej. Taka polityka zagrażałaby jednak podstawowym wartościom społecznym i perspektywie rozwoju gospodarczego.

Do dyspozycji rządów są środki polityczne, które jeśli zostaną użyte, przyspieszą wzrost gospodarczy i ograniczą nierówności, przyczyniając się do tworzenia wspólnego dobrobytu. Dla Japonii i Europy, tak jak dla Stanów Zjednoczonych, kwestia ta ma w większym stopniu charakter polityczny niż ekonomiczny. Czy uda się im powściągnąć zapędy „rentierów” i powstrzymać ich pogoń za realizacją partykularnych interesów, co nieuchronnie szkodzi gospodarce jako takiej? Czy rządzący zdołąją zaproponować obywatelom umowę społeczną na miarę XXI wieku, zapewniającą sprawiedliwy podział owoców wzrostu gospodarczego? Odpowiedzi na te pytania zadecydują o przyszłości Japonii i Europy.

Wyzwania stojące przed krajami rozwijającymi się są bodaj jeszcze większe. W historii wczesne stadia rozwoju często charakteryzowały się znacznym wzrostem nierówności, gdy pewne części kraju rozwijały się szybciej niż inne, pewne jednostki miały lepsze, a inne gorsze możliwości, by stawić czoła wyzwaniom modernizacji44. Taki proces jest oczywiście widoczny w Chinach, jednak z pewnością można by go odwrócić. Na przykład w Brazylii udało się ograniczyć nierówności dzięki inwestycjom w szkolnictwo i programy pomocy dla biednych, zwłaszcza dla dzieci z ubogich rodzin.

W tych i innych krajach rozwijających się zmiany poziomu nierówności wynikają z obowiązujących międzynarodowych reguł gry. Są one poza kontrolą poszczególnych państw. Także na tym poziomie jest to kwestia w znacznej mierze polityczna, a nie wyłącznie gospodarcza – chodzi o międzynarodowe zasady rządzące globalizacją. Gdy pozwalają one bogatym krajom na dofinansowanie bogatych farmerów, ceny żywności na świecie zostają zaniżone, a cierpi na tym wielu najbiedniejszych rolników z ubogich krajów. Gdy rządy wielu krajów rozwiniętych gospodarczo nie chcą narzucić bankom odpowiednich regulacji i nie potrafią właściwie pokierować polityką makroekonomiczną, negatywne skutki ich zaniechań odbijają się na krajach rozwijających się i rynkach wschodzących. A tam najwyższą cenę płacą za to zwykle najbiedniejsi. W chwili, gdy ta książki zostaje oddana do druku, dzieje się tak po raz kolejny w sytuacji globalnego spowolnienia gospodarczego, które rozpoczęło się finansowym kryzysem w Stanach Zjednoczonych w 2008 roku, a znalazło dalszy ciąg w kryzysie strefy euro.

Kilka refleksji końcowych

Kiedy zeszliśmy na złą drogę?

Ludzie często pytają mnie, kiedy zeszliśmy na złą drogę. Gdybym miał wskazać konkretny moment, w którym wkroczyliśmy na ścieżkę pogłębiania się nierówności, to jakie byłoby to wydarzenie?

Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, ale punktem zwrotnym w historii Stanów Zjednoczonych jest zapewne wybór Ronalda Reagana na urząd prezydencki. Bieg wypadków przyspieszyły deregulacja sektora finansowego i ograniczenie progresywności systemu podatkowego. Deregulacja doprowadziła do nadmiernej finansjalizacji gospodarki – osiągnęła ona taki stopień, że w przeddzień kryzysu z 2008 roku 40 procent wszystkich zysków korporacji pochodziło z sektora finansowego. Niestety następcy Reagana podążali tą samą ścieżką. Kontynuowali także jego politykę obniżania podatków najbogatszym. Najpierw najwyższa stawka została obniżona z 70 do 28 procent (za Reagana). W 1993 roku Bill Clinton podniósł ją do 39,6 procent, a później, w trakcie kadencji George’a W. Busha, znów została obniżona, tym razem do 35 procent. Jednak w 1997 roku, za prezydentury Clintona, obniżono opodatkowanie różnych form dochodów, nieproporcjonalnie wysokich w przypadku najbogatszych (ponad połowa zysków kapitałowych trafia do kieszeni 1 promila najbogatszej części społeczeństwa), do 20 procent, a później do 15 procent w czasie kadencji George’a W. Busha45. Oprocentowanie obligacji komunalnych – tej kolejnej namiętności bogaczy – w ogóle nie jest opodatkowane. W rezultacie 400 obywateli o najwyższych dochodach zapłaciło w 2009 roku średni podatek w wysokości zaledwie 19,9 procent46. W rezultacie efektywna stawka podatku dochodowego obowiązująca najbogatszy 1 procent Amerykanów wynosi nieco powyżej 20 procent, czyli jest niższa od stawki, jakiej podlegają ci o skromniejszych dochodach.

Złamanie przez Reagana strajku kontrolerów lotów w 1981 roku często wymienia się jako decydujący moment procesu osłabiania związków zawodowych, co jest jedną z przyczyn, dla których tak źle wiedzie się pracownikom w ostatnich dekadach. Wynika to także z innych przyczyn – Reagan propagował liberalizację handlu. Jednak nawet gdyby on i jego następcy nie wspierali otwarcia rynków, niższe koszty transportu i komunikacji zwiększyłby konkurencję pochodzącą z zagranicy. Wzrost nierówności można po części przypisać globalizacji i praktyce zastępowania pracowników nisko wykwalifikowanych nowymi technologiami oraz outsourcingiem siły roboczej.

Specyfiką Stanów Zjednoczonych jest zdumiewająco szybki wzrost dochodów 1 procenta najbogatszych i 0,1 procenta najzamożniejszych, a także większe ubóstwo wśród osób z najniższych szczebli drabiny społecznej. Zjawiska te są w USA znacznie wyraźniejsze niż w większości krajów Europy, a wynikają z typowo amerykańskiej polityki z jej mniej progresywnym systemem podatkowym, słabszym systemem świadczeń i zabezpieczeń socjalnych, systemem szkolnictwa, w którym wyniki szkolne oraz ekonomiczny i społeczny status uczniów w większym stopniu niż w innych krajach zależą od zamożności rodziców, a także ze słabszą pozycją związków zawodowych i silniejszą – banków, zwłaszcza po intensywnych deregulacjach wprowadzonych w epoce Reagana.

W swojej historii Stany Zjednoczone wielokrotnie zmagały się z problemem nierówności, jednak sytuacja uległa poprawie dzięki polityce podatkowej, regulacjom wprowadzonym po II wojnie światowej, a także olbrzymim inwestycjom w oświatę, takim jak ustawa uprawniająca weteranów wojennych do bezpłatnych studiów (G. I. Bill). Ten trend odwróciły obniżki podatkowe dla najbogatszych i deregulacje z czasów prezydentury Reagana.

Jak zauważył jeden z uczestników prowadzonego przeze mnie seminarium, między nierównością przed opodatkowaniem a nierównością po opodatkowaniu zachodzi obustronna zależność. Prawdopodobnie nieprzypadkowo w Stanach Zjednoczonych obowiązuje mniej progresywny system podatkowy, a zarazem panuje w tam największa (na tle innych krajów rozwiniętych) nierówność w dochodach „rynkowych”. Kolejne badania potwierdzają, że w państwach, gdzie funkcjonuje mniej progresywny system podatkowy, zazwyczaj panują większe nierówności. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy może być fakt, że w społeczeństwach podzielonych głębszymi nierównościami ekonomicznymi zwykle istnieją też większe nierówności polityczne, zwłaszcza jeśli mają tak drastyczną postać, jak w Stanach Zjednoczonych i kilku innych krajach. Trudno się dziwić, że w systemie politycznym dającym bogatym tak duże wpływy, płacą oni tak niskie podatki. Istnieje jednak inne wyjaśnienie tego zjawiska: w rozdziale 2 pokażę, że u źródeł wielu nierówności, zwłaszcza wynikających z szybkiego bogacenia się osób z najwyższych szczebli społecznych, tkwi pogoń za rentą. Ma ona na ogół działanie destrukcyjne, ponieważ uzyskiwane z niej zyski są zwykle mniejsze niż straty tych, których kosztem te zyski zostały osiągnięte. Wyraźnie widać to w zniszczeniach, jakie pogoń za rentą wyrządziła w sektorze finansowym. Im wyżej będą opodatkowane zyski z rent, tym mniej pieniędzy zostanie na powiększanie tych właśnie zysków i tym szersze otworzy się pole do działalności, która co prawda może okazać się mniej dochodowa, ale i tak przyniesie zadowalające profity, a w dodatku powiększy dochód narodowy.

Czy jest nadzieja?

Chciałbym zakończyć pytaniem, które postawiłem w ostatnim rozdziale tej książki, ale które ciągle do nas powraca: czy jest nadzieja? Amerykanie są optymistami i ja też chcę wierzyć, że jest wyjście z obecnej sytuacji. Jako ekonomista, wiedząc, że wszystko ma swoją „drugą stronę”, muszę przyznać, że pojawia kilka promyków nadziei, choć nie brakuje też powodów do rozpaczy: duża nierówność szans zdaje się świadczyć o tym, że rozwarstwienie może się jeszcze pogłębić. Nie ulega wątpliwości, że istnieją rozwiązania gospodarcze mogące ograniczyć nierówności, jednak zważywszy na związki, jakie łączą nierówność gospodarczą z polityczną, należy zadać sobie pytanie: jakie jest prawdopodobieństwo, że te rozwiązania zostaną wprowadzone w życie?

Piszę tutaj jednak także o innych krajach, takich, którym udało się złagodzić nierówności. Okazuje się, że dysproporcje nie muszą być tak duże ani nie muszą się pogłębiać. Jedno z przesłań tej książki jest takie, że nasza gospodarka, demokracja i nasze społeczeństwo skorzystają na ograniczeniu nierówności i wyrównaniu szans. Wygląda na to, że niektórych miejscach to zrozumiano. Pytanie brzmi: czy zrozumieją to Stany Zjednoczone?

Dwa okresy w historii naszego kraju odznaczały się wysokim zróżnicowaniem dochodów i bogactwa poszczególnych warstw społeczeństwa: wiek pozłacany (koniec XIX wieku) i czasy boomu szalonych lat dwudziestych XX wieku (Roaring Twenties). W obu tych epokach mieliśmy do czynienia z dużymi nierównościami i wysokim poziomem korupcji, między innymi politycznej. Nierówności w dochodach nie osiągnęły poziomu z lat dwudziestych aż do połowy ubiegłego wieku. Oczywiście część z tych, którzy w omawianych okresach zgromadzili fortuny, wielce zasłużyła się na niwie społecznej – tak było na przykład z wyzyskiwaczami budującymi kolej, która zmieniała nasz kraj. Jednak w obu tych epokach kwitły spekulacje, panowała niestabilność i dochodziło do wielu nadużyć. Co prawda niektórym ludziom powodziło się doskonale, ale nie był to dobrobyt wspólny.

W obu tych przypadkach zawracano znad krawędzi przepaści. Zadziałały mechanizmy demokracji. Po wieku pozłacanym nadeszła era postępu (Progressive Era), kiedy ukrócono władzę monopolistów. Po szalonych latach dwudziestych nastała epoka ważnych społecznie i gospodarczo ustaw Nowego Ładu (New Deal) – poszerzono prawa pracownicze, dano wszystkim Amerykanom większą ochronę socjalną i wprowadzono system ubezpieczeń społecznych, który niemal wyeliminował biedę wśród osób starszych.

Otwartą kwestią pozostaje, czy polityczne nierówności XXI wieku sprawią, że  d z i ś  nastąpią takie zmiany, jak te opisywane powyżej. Odrzucenie przez wyborców kandydatury Romneya jest iskrą nadziei: z wyjątkiem reelekcji Franklina Delano Roosevelta w 1936 roku żaden prezydent nie został ponownie wybrany przy poziomie bezrobocia, który byłby choć trochę zbliżony do poziomu z listopada 2012 roku. Jak już wspomniałem, istotny wpływ na ostateczne wyniki wyborów miało stanowisko Romneya i wielu republikanów w kwestii nierówności i rozwiązań politycznych, które miały tym nierównościom przeciwdziałać. Jednak całkowite rozwiązanie problemu rażących, głębokich i trwałych dysproporcji w Stanach Zjednoczonych będzie możliwe dopiero dzięki kompleksowym działaniom, wymagającym poparcia obu partii. Wydaje się, że zarówno w partii rządzącej, jak i w opozycyjnej można znaleźć osoby rozumiejące, że podzielony naród nie może przetrwać i że dzisiejsze podziały, najgłębsze od wielu pokoleń, zagrażają naszym podstawowym wartościom, w tym naszemu wyobrażeniu o Stanach Zjednoczonych jako kraju dającym wszystkim obywatelom szansę na sukces.

Czy po raz kolejny uda nam się zawrócić z drogi wiodącej ku przepaści? Ta książka była pisana w nadziei, że możemy tego dokonać i że tego dokonamy – jeśli tylko zrozumiemy, co stało się z naszą gospodarką i naszym społeczeństwem.

Przedmowa

Są w historii chwile, gdy wszędzie na świecie ludzie buntują się, by powiedzieć, że  c o ś   j e s t   n i e   w   p o r z ą d k u,  i domagają się zmian. Coś takiego zdarzyło się w burzliwych latach 1848 i 1968, latach przełomów, które wyznaczyły początek nowych epok. Może się okazać, że kolejną taką datą będzie rok 2011.

Bunt młodzieży w Tunezji, niewielkim kraju w Afryce Północnej, rozprzestrzenił się na pobliski Egipt, a następnie na inne kraje Bliskiego Wschodu. W kilku wypadkach, jak się wydaje, udało się ugasić iskrę, przynajmniej na razie, w innych jednak protesty doprowadziły do gwałtownych i głębokich zmian społecznych, do obalenia rządzących od wielu lat dyktatorów, jak choćby Hosniego Mubaraka w Egipcie i Muammara Kaddafiego w Libii. Wkrótce potem społeczeństwa Hiszpanii, Grecji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i innych krajów znalazły własne powody, by wyjść na ulice.

W 2011 roku chętnie przyjmowałem zaproszenia do Egiptu, Hiszpanii i Tunezji. Spotkałem się z demonstrantami w madryckim parku Retiro, w nowojorskim parku Zuccotti, rozmawiałem z młodymi kobietami i mężczyznami na placu Tahrir w Kairze.

W trakcie tych rozmów stało się dla mnie jasne, że choć każdy z tych krajów ma własne zmartwienia – zwłaszcza Bliski Wschód trapią inne polityczne problemy niż Zachód – wszędzie podnosi się te same kwestie. Wszędzie wyrażano przekonanie, że system gospodarczy i polityczny pod wieloma względami zawodzą i że oba są głęboko niesprawiedliwe.

D e m o n s t r u j ą c y   m i e l i   r a c j ę:  c o ś   b y ł o   n i e   w   p o r z ą d k u.  Rozziew między tym, jak powinny funkcjonować systemy gospodarczy i polityczny – czy też jak nam się wmawia, że funkcjonują – a tym, jak one rzeczywiście działają, stał się naprawdę zbyt wielki, by było dalej go ignorować. Na całym świecie rządy nie zajmują się rozwiązaniem najważniejszych problemów gospodarczych, w tym likwidacją długotrwałego bezrobocia; a gdy dla zaspokojenia chciwości garstki uprzywilejowanych, wbrew gołosłownym zapewnieniom, że będzie inaczej, poświęcono uniwersalną wartość sprawiedliwości, poczucie krzywdy przerodziło się w poczucie zdrady.

To, że młodzi zbuntowali się przeciwko dyktaturom w Tunezji i Egipcie, było zrozumiałe. Mieli dość swych podstarzałych, sklerotycznych przywódców, dbających o własne interesy kosztem reszty społeczeństwa, a nie mogli domagać się zmian w sposób demokratyczny. Jednak w zachodnich demokracjach polityka wyborcza również nie zdała egzaminu. Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama obiecał „zmiany, które przywrócą wiarę”, po czym realizował politykę gospodarczą dla wielu Amerykanów będącą raczej dalszym ciągiem poprzedniej.

Mimo to w USA i w innych krajach za sprawą owych młodych demonstrantów, do których dołączyli ich rodzice, dziadkowie i nauczyciele, pojawiły się zwiastuny nadziei. Ludzie ci nie byli ani rewolucjonistami, ani anarchistami. Ich zamiarem nie było obalenie systemu. Uważali oni, że gdyby tylko rządzący pamiętali o swojej odpowiedzialności wobec narodu, mechanizmy wyborcze  m o g ł y b y  spełniać swoje zadanie. Protestujący wyszli na ulicę, by zmobilizować system do zmiany.

Młodzi hiszpańscy demonstranci nazwali swój ruch, który rozpoczął się 15 maja, los indignados, czyli „oburzeni”. Oburzało ich to, że tak wiele osób – o ich liczbie świadczyło choćby ponadczterdziestoprocentowe bezrobocie wśród młodych, jakie nastało po kryzysie z 2008 roku – znajduje się w fatalnej sytuacji przez nadużycia sektora finansowego. W Stanach Zjednoczonych ruch Occupy Wall Street uderzył w te same tony. Mnóstwo ludzi straciło pracę i dach nad głową, podczas gdy bankierzy inkasowali ogromne premie – było to rażąco niesprawiedliwe.

Jednak protesty w Stanach Zjednoczonych wkrótce wykroczyły poza atakowanie Wall Street i obrały za cel bardziej zasadnicze nierówności dzielące amerykańskie społeczeństwo. Hasłem demonstrantów stało się „99 procent”. Było to nawiązanie do tytułu mojego artykułu w „Vanity Fair”: Of the 1 %, for the 1 %, by the 1 % („Od 1 procenta dla 1 procenta przez 1 procent”)1, poświęconego gwałtownemu wzrostowi nierówności w Stanach Zjednoczonych i rozwojowi systemu politycznego, dzięki któremu, zdaje się, najbogatsi mają zbyt wiele do powiedzenia2.

Trzy tematy stały się przedmiotem dyskusji na całym świecie: to, że rynki nie działają tak, jak powinny, ponieważ nie są ani efektywne, ani stabilne3; to, że system polityczny nie naprawił ułomności rynków; i to, że systemy gospodarczy i polityczny są zasadniczo niesprawiedliwe. W tej książce skupiam się kwestii nadmiernych nierówności w Stanach Zjednoczonych i kilku innych krajach rozwiniętych, ale wyjaśniam w niej również, na czym polega ścisły związek tych trzech tematów: nierówności są przyczyną i skutkiem ułomności systemu politycznego, jak również przyczyniają się do destabilizacji systemu gospodarczego, która z kolei pogłębia nierówności – to błędne koło, w które wpadliśmy, a z którego mogą nas wyrwać tylko wspólne działania polityczne opisane poniżej.

Zanim skupię się na kwestii nierówności, chcę zarysować kontekst tego problemu, opisując głębsze niedomagania naszego systemu gospodarczego.

Ułomność rynków

Rynki z pewnością nie działają tak, jak twierdzą ich entuzjaści. Wbrew ich zapewnieniom światowy kryzys gospodarczy dowiódł, że rynki potrafią być bardzo niestabilne, co wywołuje katastrofalne skutki. Gdyby nie pomoc udzielona przez państwo, hazardowa działalność bankierów sprowadziłaby na dno ich samych i całą gospodarkę. Jednak po bliższym przyjrzeniu się  s y s t e m o w i  okazało się, że nie ma tu miejsca na przypadek; bankierzy byli do takich zachowań zachęcani.

Wielką zaletą rynku ma być jego efektywność. Najwyraźniej jednak  n i e  jest on efektywny. Podstawowe prawo ekonomii – które musi obowiązywać, jeśli gospodarka ma być efektywna – stanowi, że wielkość popytu jest równa wielkości podaży. Tymczasem żyjemy w świecie, w którym mnóstwo potrzeb pozostaje niezaspokojonych – wystarczy tu wymienić inwestycje, które wyciągnęłyby biednych z ubóstwa, wspieranie rozwoju słabiej rozwiniętych krajów Afryki i tych leżących na innych kontynentach, modernizację światowej gospodarki tak, by potrafiła sprostać wyzwaniom związanym z globalnym ociepleniem. Zarazem dysponujemy olbrzymimi niewykorzystanymi zasobami – pracownikami i maszynami – które nie mają do wykonania żadnych zadań lub których produktywność jest niższa niż ich możliwości. Bezrobocie – niezdolność do wytworzenia miejsc pracy dla wszystkich chcących pracować – jest najgorszą ułomnością rynku, największą przyczyną jego nieefektywności i głównym źródłem nierówności.

W marcu 2012 roku około 24 milionów szukających pracy Amerykanów nie mogło znaleźć płatnego zajęcia4.

W Stanach Zjednoczonych wyrzucamy na bruk miliony ludzi. Mamy puste domy i bezdomnych.

Ale jeszcze przed kryzysem amerykańska gospodarka funkcjonowała poniżej swoich możliwości: mimo że produkt krajowy brutto (PKB) wzrastał,  s t o p a   ż y c i o w a   w i ę k s z o ś c i   A m e r y k a n ó w   s i ę   o b n i ż a ł a.  W rozdziale 1 stanie się jasne, że dochody większości amerykańskich rodzin skorygowane o wielkość inflacji już przed recesją były niższe niż dekadę wcześniej. Ameryka stworzyła wspaniałą machinę gospodarczą, ale najwyraźniej pracuje ona tylko na rzecz najzamożniejszych.

Gra o wysoką stawkę

Ta książka opowiada o tym, dlaczego system gospodarczy z punktu widzenia większości Amerykanów zawodzi, dlaczego w tym kraju panują tak wielkie nierówności i jakie są tego następstwa. Sformułowana tu zasadnicza teza głosi, że za te nierówności płacimy wysoką cenę – w postaci mniej stabilnego, mniej efektywnego i wolniej rozwijającego się systemu gospodarczego, a także zagrożenia naszej demokracji. Ale stawka jest jeszcze wyższa: ponieważ nasz system gospodarczy nie działa na rzecz większości obywateli, a system polityczny wydaje się podporządkowany interesowi wielkiego pieniądza, zaufanie do naszej demokracji i gospodarki rynkowej będzie słabnąć, a wraz nimi osłabnie nasze znaczenie w świecie. Gdy dotrze do nas, że nie jesteśmy już krajem wielkich możliwości i że zdyskredytowały się nawet nasze osławione rządy prawa i system sprawiedliwości, może to nadwątlić nawet nasze poczucie narodowej tożsamości.

W niektórych krajach ruch Occupy był blisko związany z ruchem antyglobalistycznym. Istotnie, łączy je kilka podobieństw: przede wszystkim przekonanie, że system działa źle i że można go zmienić. Problem nie polega jednak na tym, że globalizacja jest zła bądź niesprawiedliwa, ale na tym, że rządzący źle nią kierują – działając głównie na korzyść pewnych grup interesów. Ścisłe, globalne powiązania ludzi, państw i gospodarek to zjawisko, które można z równie dobrym skutkiem wykorzystać zarówno do pomnażania dobrobytu, jak i do pogłębiania nędzy i wspierania chciwości. To samo dotyczy gospodarki rynkowej: rynki mają ogromną siłę, ale w ich naturze nie leży kierowanie się względami moralnymi. To od nas zależy, jak nimi pokierujemy. W swoich najlepszych okresach rynki odgrywały decydującą rolę w zdumiewającym wzroście produktywności i poziomu życia w ostatnich dwóch stuleciach – wzroście, który znacznie przekroczył tempo rozwoju poprzednich dwóch tysiącleci. Istotny udział w tym postępie miało również państwo – czego zwykle nie dostrzegają zwolennicy wolnego rynku. Rynki jednak potrafią również koncentrować majątek, przerzucać koszty zanieczyszczenia środowiska na społeczeństwo, a także wyzyskiwać pracowników i oszukiwać konsumentów. Z tego wszystkiego wynika jasno, że koniecznie trzeba je powściągać i kontrolować, żeby przynosiły korzyści większości obywateli. I trzeba to robić wciąż na nowo, by nie zbaczały z właściwej ścieżki. Takie działania korygujące zastosowano w Stanach Zjednoczonych w tak zwanej erze postępowej (w latach 1890 – 1920), gdy po raz pierwszy ustanawiano prawa konkurencji. W tym samym celu wdrażano reformy Nowego Ładu, kiedy wprowadzono emerytury, prawo pracy i płacę minimalną. Przesłanie, jakie niesie ruch Occupy Wall Street – i jakie wyraża wielu protestujących na całym świecie – brzmi: rynki po raz kolejny trzeba powściągnąć i poddać kontroli. Jeśli tego nie zrobimy, skutki będą poważne: w demokracji, która zasługuje na swoje miano, w której wysłuchuje się głosu zwykłych obywateli, nie możemy utrzymywać otwartego i zglobalizowanego systemu rynkowego, a w każdym razie nie w tej postaci, jaką znamy, bo z każdym kolejnym rokiem powoduje on coraz większe zubożenie obywateli. Któraś ze stron musi ustąpić: albo polityka, albo ekonomia.

Nierówności a niesprawiedliwość

Rynki pozostawione bez kontroli, nawet jeśli stabilne, często prowadzą do znacznych nierówności, a więc do zjawisk, które powszechnie wiąże się z niesprawiedliwością. Ostatnie badania z dziedziny ekonomii i psychologii (opisane w rozdziale 6) pokazują, jak duże znaczenie dla ludzi ma kwestia sprawiedliwości. Poczucie, że gospodarcze i polityczne systemy są niesprawiedliwe, jest najsilniejszym czynnikiem motywującym obywateli do protestów na całym świecie. W Tunezji i Egipcie, a także w innych regionach Bliskiego Wschodu, problemem było nie tylko znalezienie pracy, ale także to, że te nieliczne dostępne stanowiska obejmowali ci, którzy mieli znajomości.

Wydawałoby się, że w Stanach Zjednoczonych i Europie panuje większa sprawiedliwość, ale to tylko pozory. Ci, którzy z najwyższymi ocenami kończą najlepsze uniwersytety, mają większe szanse na dobrą pracę. Ale system jest nieuczciwy, ponieważ to bogaci rodzice wysyłają swoje dzieci do najlepszych przedszkoli, najlepszych szkół podstawowych i średnich, a to ich absolwenci mają znacznie większe szanse dostać się na elitarne uczelnie.

Amerykanie zdali sobie sprawę, że demonstranci spod znaku Occupy Wall Street ujęli się za  i c h  wartościami. Dlatego – mimo że liczba protestujących była stosunkowo niewielka – poparło ich aż dwie trzecie obywateli Stanów Zjednoczonych. Jeśli ktoś wątpił w to poparcie, musiał zmienić zdanie, gdy demonstranci niemal z dnia na dzień zdołali zebrać 300 tysięcy podpisów niezbędnych, by kontynuować protest, kiedy burmistrz Nowego Jorku, Michael Bloomberg, po raz pierwszy dał do zrozumienia, że zamknie ich obozowisko w parku Zuccotti usytuowanym tuż obok Wall Street5. Wsparcia ruchowi udzielili nie tylko biedni i rozgoryczeni. Choć policja była prawdopodobnie zbyt agresywna wobec protestujących w Oakland – a taką opinię zdawało się podzielać 30 tysięcy osób, które dołączyły do manifestantów dzień po tym, jak brutalnie zniszczono ich obóz w środku miasta – godne uwagi było to, że swoje poparcie dla demonstrantów wyraziła także część policjantów.

Kryzys finansowy uświadomił wielu ludziom, że nasz system gospodarczy jest nie tylko nieefektywny i niestabilny, ale także głęboko niesprawiedliwy. Jego skutki (i reakcja administracji Busha i Obamy na niego) sprawiły, że – jak wynika z przeprowadzonego niedawno sondażu – takiego zdania jest niemal połowa Amerykanów6. Nie bez powodu za rażącą niesprawiedliwość uznali oni to, że wielu przedstawicieli sektora finansowego (dla wygody będę ich nazywał bankierami) nagrodzono ogromnymi premiami, podczas gdy ci, którzy ucierpieli w wyniku wywołanego przez tych samych bankierów kryzysu, stracili pracę; albo to, że państwo ratowało banki, ale nie chciało przedłużyć okresu obowiązywania uprawnień do pobierania zasiłku osobom, które nie z własnej winy przez wiele miesięcy nie mogły znaleźć pracy7; bądź też to, że państwo udzieliło zaledwie symbolicznej pomocy milionom obywateli, którzy stracili swe domy. W czasie kryzysu stało się jasne, że to  n i e  wkład, jaki ktoś wnosi w dobrobyt społeczeństwa, decyduje o wysokości jego wynagrodzenia, ale coś innego: wszak bankierzy pobierali sowite pensje, choć ich wkład w społeczny dobrobyt – czy choćby w dobrobyt firm, dla których pracowali – miał wartość  u j e m n ą.  Majątki gromadzone przez elity i bankierów zdawały się mieć źródło w ich zdolności i gotowości do wykorzystywania innych ludzi.

W amerykańskim systemie wartości głęboko zakorzeniona jest możliwość osiągnięcia sukcesu. Ameryka zawsze uważała się za kraj  r ó w n y c h   s z a n s.  Historie bohaterów Horatia Algera, którzy wspinali się od najniższych szczebli drabiny społecznej na jej szczyt, stały się częścią amerykańskiego mitu. Jednak, jak wyjaśnię w 1 rozdziale niniejszej książki, amerykański sen coraz bardziej staje się właśnie tylko snem, mitem, a przemawiają za nim jedynie anegdoty i historyjki, za którymi nie idą dane. Amerykański obywatel ma mniejsze szanse, by przejść drogę „od pucybuta do milionera” niż obywatele innych krajów rozwiniętych.

Jest jeszcze jeden mit pokrewny tamtemu: „w trzy pokolenia od pucybuta do milionera i z powrotem”, co ma znaczyć, że ludzie bogaci muszą ciężko pracować, żeby zachować swój majątek, w przeciwnym razie wkrótce (oni lub ich potomkowie) zaczną spadać na coraz niższe szczeble drabiny społecznej. Jednak, co wykażę w rozdziale 1, to również wyłącznie mit, bo dzieci ludzi z najwyższych warstw społecznych według wszelkiego prawdopodobieństwa również będą należały do elit.

W pewnym sensie w Stanach Zjednoczonych i w innych częściach świata młodzi demonstranci potraktowali poważnie to, co usłyszeli od rodziców i polityków – dokładnie tak samo postąpiła amerykańska młodzież pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy tworzyła ruch na rzecz praw obywatelskich. Postanowiła wówczas zweryfikować wartość  r ó w n o ś c i,  u c z c i w o ś c i   i   s p r a w i e d l i w o ś c i  w kontekście tego, jak biali obywatele traktowali Afroamerykanów, i stwierdziła, że polityka państwa pod tym względem jest niewydolna. Teraz młodzi sprawdzili te same wartości z perspektywy tego, jak działa nasz system gospodarczy i sądowniczy, i stwierdzili, że nie spełnia on swojego zadania w stosunku do Amerykanów z klasy niższej i średniej – a więc jest dysfunkcjonalny nie tylko z punktu widzenia mniejszości, ale ogółu,  w i ę k s z o ś c i  Amerykanów ze wszystkich środowisk.

Gdyby prezydent Obama i nasz system sądowniczy uznali tych, którzy doprowadzili gospodarkę na krawędź ruiny, za „winnych” nadużyć, być może dałoby się stwierdzić, że system funkcjonuje. Mielibyśmy przynajmniej poczucie, że ktoś odpowiada za swoje czyny. W rzeczywistości jednak tym, którzy powinni zostać skazani, zazwyczaj nie stawiano zarzutów, a jeśli już, to zwykle w końcu uznawano, że są niewinni, a w każdym razie nie wydawano wobec nich wyroków skazujących. Wobec kilku osób z branży funduszy hedgingowych później wydano wyroki za wykorzystywanie w transakcjach poufnych informacji, ale to były sprawy bez większego znaczenia, właściwie tematy zastępcze. To nie fundusze hedgingowe wywołały kryzys. Wywołały go banki. A prawie wszystkim bankowcom ich przekręty uszły na sucho.

Jeśli nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności, jeśli nikogo nie można uznać  w i n n y m  tego, co się stało, to znaczy, że problem leży w systemie gospodarczym i politycznym.

Od spójności społecznej do walki klasowej

Hasło „To my jesteśmy 99 procentami” może okazać się decydujące w debacie na temat nierówności w Stanach Zjednoczonych. Zawsze wzbranialiśmy się przed myśleniem w kategoriach klas społecznych; woleliśmy widzieć w Ameryce kraj klasy średniej i to myślenie pomagało nam zachować jedność. Nie powinno być podziałów między klasami wyższymi a niższymi, między burżuazją a klasą robotniczą8. Jeśli jednak przez społeczeństwo klasowe rozumiemy takie, w którym osoby z niższych warstw społecznych mają niewielkie szanse na awans, to Ameryka prawdopodobnie stała się państwem bardziej klasowo rozwarstwionym niż kraje starej Europy, a istniejące między nami podziały są głębsze niż podziały funkcjonujące w tamtej części świata9. Ludzie należący do 99 procent wciąż żywią tradycyjne przekonanie: „To my jesteśmy klasą średnią”, ale z jedną drobną modyfikacją – ze świadomością, że tylko niektórzy robią karierę. Ogromnej większości wiedzie się źle, podczas gdy ci z najwyższego szczebla drabiny społecznej – ów 1 procent społeczeństwa – prowadzą zupełnie inne życie. Hasło „99 procent” wyraża próbę zawarcia nowej koalicji – stworzenia nowego poczucia narodowej tożsamości, opartego nie na fikcji istnienia powszechnej klasy średniej, ale na świadomości funkcjonowania w obrębie naszej gospodarki i naszego społeczeństwa rzeczywistych podziałów ekonomicznych.

Przez lata między najbogatszymi a resztą społeczeństwa była zawarta mniej więcej taka umowa: „My wam stworzymy miejsca pracy i zapewnimy dobrobyt, a wy pozwolicie nam spokojnie inkasować premie. Każdy będzie mieć udział w zyskach, chociaż nasz udział będzie większy”. Ale ta milcząca i z natury nietrwała umowa między bogatymi a pozostałymi teraz została zerwana. Należący do 1 procenta gromadzą fortuny, ale przy okazji nie zostawiają 99 procentom społeczeństwa nic oprócz lęku i niepewności. Większość Amerykanów po prostu nie czerpie żadnych korzyści ze wzrostu gospodarczego swojego kraju.

Czy nasz system rynkowy prowadzi do erozji podstawowych wartości?