Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Cień Poego

Cień Poego

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-121-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cień Poego

Piekielnie inteligentna i zdumiewająca opowieść osnuta wokół tajemnicy śmierci jednego z najwybitniejszych amerykańskich poetów, Edgara Allana Poego „Nikt tak naprawdę nie wie, co stało się Poemu w dniach poprzedzających jego śmierć, ale fascynująca teoria Pearla (która obficie czerpie tak z faktów, jak i fikcji) dostarcza przekonującej hipotezy. Cień Poego to zajmująca opowieść wysnuta z logicznych wniosków – Poe byłby z siebie dumy”. Bookpage Baltimore, 1849. Edgar Allan Poe został pochowany w nieoznaczonym grobie. Społeczność, prasa, a nawet rodzina i przyjaciele zmarłego godzą się z opinią, że Poe był drugorzędnym pisarzem, którego – jako pijaka – spotkał haniebny koniec. Wszyscy zdają się wierzyć w taką wersję wydarzeń – z wyjątkiem młodego prawnika z Baltimore, Quentina Clarka, oddanego miłośnika talentu poety. Chcąc ocalić od zapomnienia postać Poego i rozwikłać zagadkę jego śmierci, mężczyzna ryzykuje swoją karierę i reputację i rozpoczyna niezwykłą podróż. Młody prawnik szybko odkrywa, że ostatnie dni poety owiane są tajemnicą, a policja uparcie ignoruje sprawę. W miarę postępów prywatnego śledztwa wikła się w sieć złowrogich machinacji, rozsnutą przez tajnych agentów, piękną morderczynię i skorumpowanych handlarzy niewolników... A kiedy jego własna przyszłość zawisa na włosku, Clark uświadamia sobie, że jedynym sposobem ocalenia jest uwolnienie się od losów Poego. „Podobnie jak w przypadku poprzedniej książki, ta powieść nie tylko przenosi w minione czasy, ona także zapożycza od swego przedmiotu literacki styl… Pełna swego rodzaju obsesyjnych wtrętów, które splatały twórczość Poego…”. The Boston Globe

Polecane książki

Dramatyczne wypadki w Ameryce Południowej na szczęście przyniosły też wiele dobrego. Panna Ofelia odnalazła dawno zaginionego ojca, a Kasztelan wreszcie się jej… oświadczył. Jednak oświadczyny po szyję w błocie trudno uznać za odpowiednie. Wujek Ryszard, pod pozorem wyjazdu naukowego do Paryża, ...
Wielkie socjalistyczne osiedla mieszkaniowe o zabudowie blokowej popularnie określane „blokowiskami” lub „osiedlami z wielkiej płyty” stanowią szczególne środowisko mieszkaniowe obecne w wielu miastach europejskich, ale przede wszystkich w miastach Europy Środkowo-Wschodniej. W książce poddano anali...
Testy gimnazjalne zgodne z najnowszą podstawą programową – nowa forma od roku szkolnego 2011/2012. Opracowane przez nauczycieli gimnazjalnych z wieloletnim doświadczeniem. Adresowane do uczniów i nauczycieli. Sprawdzają wiedzę i umiejętności uczniów (głównie polonistyczne) wskazane w podstawie progr...
„…Wydawałoby się, że wroga powinno wypatrywać się poza granicami kraju, w odległych ziemiach o innej religii, kulturze, wyznających odmienne poglądy i wartości. Tymczasem to wewnątrz zrodził się wróg, który doprowadził do radykalnych zmian; zburzył porządek i sprawił, że człowiek utracił poczuci...
Ebook zawiera teksty piosenek z albumu "Wino domowe".Opis albumu:Piosenki powstały przy okazji nastawiania wina domowego i stąd tytuł albumu."Wino domowe" to już 12-sty album z piosenkami fermentującymi metodą domową...Akcja internetowy kabaret "Magister Bieda" jest jednoosobową inicjatywą twórczą.N...
Czasami prawda rozciąga się daleko za Horyzont. Jałowe lata bez wschodów i zachodów słońca. Wspomnienia jak burza piaskowa, jak skrzypienie desek w starym domu. Smugi przeszłości płytko pod skórą. Gry komputerowe i bułgarski rap. Maniek i Zuza mieszkają po sąsiedzku na warszawskim Mokotowie. On, był...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matthew Pearl

Tytuł oryginału:

THE POE’S SHADOW

Copyright © 2006, 2007 by Matthew Pearl

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2006

Projekt graficzny okładki: Robert Kempisty

Korekta: Maria Zając, Aneta Iwan, Anna Just

ISBN: 978-83-8110-121-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Rodzicom

OD WYDAWCY: Na kartach niniejszej książki zostaje wyjaśniona zagadkowa śmierć Edgara Allana Poego w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku.

Oto, Wysoki Sądzie i Panowie Przysięgli, ujawnię prawdę o śmierci jego oraz życiu moim. Historii tej nigdy dotąd nie ogłaszałem. Choćbym utracił wszystko, opowieść ta zostanie w sercu mym na zawsze. Są w mieście naszym tacy, co się starali jej zapobiec. Siedzą tu pośród nas osoby, którym się nadal jawię przestępcą, wyrzutkiem, kłamcą i podstępnym zbrodniarzem. Ja, Panie Sędzio, Quentin Hobson Clark, obywatel Baltimore, członek adwokatury i zapalony miłośnik czytelnictwa.

Lecz nie o mnie to opowieść. Proszę, weźcie to łaskawie pod uwagę! Żadną miarą mnie ona nie dotyczy, bom w życiu nigdy nie kierował się ambicją. Co zatem usłyszycie, nie wypływa z chęci zaistnienia wśród mej klasy czy też zyskania przychylności w oczach wyższych rangą. Rzecz tyczy fenomenu, co znacznie przerasta i mnie, i całe to dzisiejsze zgromadzenie; człowieka, dzięki któremu świat będzie nas pamiętać, mimo że o nim samym zapomniano niby w jednej chwili. Ktoś musiał się tego podjąć. Nie sposób było milczeć. Ja nie mogłem.

Każde moje słowo będzie czystą prawdą. Którą wyjawić muszę, bo jestem – spośród żywych – jej najbliższy.

Tak osobliwie się to zwykle dzieje, iż prawda zawarta jest w historii tych, co się już pożegnali z życiem…

Uwagi wyżej przytoczone zapisałem w swym notesie (ostatnie zdanie, dodam, wykreśliłem, opatrując je krytycznym wykrzyknikiem: „filozofia!”). Przed wejściem na salę sądową notowałem to w akcie desperacji, by stawić czoło mym oszczercom, ludziom, co mój upadek chcieli widzieć jako tryumf. Jestem prawnikiem, więc uznacie pewnie, iż perspektywa występu przed tłumem gawiedzi, byłych przyjaciół i dwóch może mnie jeszcze miłujących kobiet to nic dla kogoś z moim doświadczeniem. Lecz niesłusznie. W moim zawodzie bowiem nade wszystko stawiać należy interesy cudze. I nigdy się nie wie, co zostanie ocalone ani też – jak walczyć o ocalenie własne.

Księga pierwsza8 PAŹDZIERNIKA 18491

Dokładnie pamiętam dzień, w którym się to zaczęło, czekałem bowiem na pewne ważne pismo. Pamiętam także dlatego, że właśnie miałem się zaręczyć z Hattie Blum. I co najważniejsze – wtedy też zobaczyłem go martwego.

Blumowie mieszkali tuż obok nas. Hattie była najmłodszą i obdarzoną największym urokiem z czterech sióstr, które uchodziły za najpowabniejsze młode panny w całym Baltimore. Z Hattie znałem się od dzieciństwa, o czym aż nadto często przypominano nam obojgu całe lata. Mam wrażenie, że każdy, kto mówił, jak długo już trwa nasza znajomość, chciał zarazem powiedzieć: „i z całą pewnością zbliżycie się jeszcze bardziej”.

Istotnie, pomimo całej presji ze strony otoczenia, ciśnienia, przez które mogliśmy się do siebie nawzajem zniechęcić – już w wieku lat jedenastu stałem się jakby mężem Hattie. Nie deklarując otwarcie swej miłości do niej, starałem się uszczęśliwiać ją różnymi drobiazgami, podczas gdy ona w zamian bawiła mnie rozmową. Subtelny jej głos brzmiał mi nieraz niby kołysanka.

Ja zresztą również – w sytuacjach towarzyskich – zwykłem zachowywać się tak cicho i spokojnie, że gdy już zabierałem głos, często mnie pytano, czy aby się przypadkiem dopiero nie zbudziłem. Choć nieraz, gdy się znalazłem w wąskim kręgu znajomych, zdarzało mi się popadać w gadulstwo czy wręcz bezładny słowotok. Dlatego też wprost upajałem się możnością ożywionej pogawędki z Hattie. Byłem od tych rzadkich, kradzionych czasowi rozmów niemal uzależniony. Tak myślę, będąc z nią, nie musiałem skupiać się na sobie; mogłem czuć się szczęśliwy, skromny, lecz przede wszystkim – swobodny.

Należałoby tu zaznaczyć, iż pamiętnego popołudnia, które rozpoczyna tę opowieść, nie wiedziałem, że oczekuje się ode mnie oświadczyn. Wybrawszy się wtedy z naszej kancelarii adwokackiej na pocztę, przypadkiem spotkałem na ulicy znaną w najlepszych sferach Baltimore panią Blum – ciotkę Hattie. Pani Blum natychmiast stwierdziła, że obowiązek odbierania poczty należy zlecić któremuś z pomniejszych i nie tak jak ja zajętych urzędników.

– Doprawdy, osobliwy z pana okaz, panie Clark! – powiedziała. – Wędruje pan tak sobie w godzinach pracy, a gdy nie pracuje, wtedy przybiera minę niezwykle zajętego!

Jak przystało na rodowitą mieszkankę Baltimore, pani Blum odnosiła się do mężczyzn pozbawionych żyłki do interesów z taką samą pogardą jak do dziewcząt, którym Pan Bóg poskąpił urody.

I takie to było Baltimore; bez względu na pogodę – piękną czy, jak tego dnia, szarą i mglistą – całe z czerwonej cegły; pospieszne, hałaśliwe i bez radości, jak kroki ludzi przemierzających wybrukowane ulice i marmurowe schody. Właśnie radości brakowało najbardziej w naszym – idącym z duchem czasu – mieście, gdzie nad gwarną zatoką wzniesiono okazałe domy. Kawę i cukier zwoziły tu z Ameryki Południowej i wysp Indii Zachodnich ogromne klipery, stąd zaś w stronę Filadelfii i Waszyngtonu słano koleją beczki pełne ostryg oraz mąki. Wtedy to w mieście Baltimore nikt – nawet biedak – nie wyglądał biednie, o czym zdawały się oznajmiać światu napisy na markizach nad niemal co drugim sklepem.

I gdy tak wędrowaliśmy główną ulicą, pani Blum z uśmiechem ujęła moją rękę.

– Wszystko zatem gotowe na wieczór dzisiejszy – oświadczyła.

– Dziś wieczór – powtórzyłem, zastanawiając się, co takiego ma na myśli.

Wspólnik mój, Peter Stuart, wspominał coś o kolacji u jednego ze znajomych naszych. Bez reszty pochłonięty listem, który miałem odebrać, o przyjęciu owym zupełnie zapomniałem.

– Dziś wieczór, naturalnie, proszę pani! Już się nie mogę doczekać.

– A wie pan – ciągnęła moja towarzyszka – wie pan, nie dalej jak wczoraj słyszałam na Market Street (osoby z jej pokolenia nadal tak nazywają Baltimore Street), że najpiękniejszą z niezamężnych w mieście jest panna Hattie?!

– Jeśli, ośmielę się twierdzić, nie najpiękniejszą panną w ogóle – odparłem.

– Cóż za poczucie humoru! – rzekła na to pani Blum. – No, ale to na nic… Na karku dwadzieścia siedem wiosen, tymczasem wciąż kawaler, no i… Nie, nie, nie, Quentinie, tylko mi, proszę, nie przerywaj! Stateczny młodzieniec nie…

Dalsze jej słowa zagłuszył zgiełk dwu powozów.

„Jeżeli który z nich to fiakier – pomyślałem – zaraz ją tam wsadzę i zapłacę podwójnie”. Okazało się jednak, że to pojazdy prywatne. Najpierw minął nas… szykowny, lśniący karawan. Konie miały łby pochylone, jakby z szacunku dla wiezionego nieboszczyka.

Co zresztą spostrzegłem tylko ja. Nikt inny.

Pożegnałem się wreszcie z panią Blum (obiecując jej przy tym, iż znów, z wiadomej okazji, spotkamy się wieczorem) i ruszyłem w swoją stronę. Po drodze musiałem minąć wojownicze stadko świń – a potem przez Greene Street skierowałem się ku Fayette, gdzie stała kareta żałobna i karawan.

Na cichym cmentarzu zaczęła się i szybko kończyła uroczystość pogrzebowa. Przez mgłę niełatwo przyszło mi dojrzeć jej uczestników. Poczułem się jak we śnie; zamazane sylwetki i niejasne przeświadczenie, że nie powinienem na to wszystko patrzeć. Stałem tuż przy bramie, toteż z przemowy duchownego niewiele do mnie doszło. Poza tym nie mówił głośno, bo też nie zgromadziło się zbyt wielu żałobników.

W życiu nie widziałem smutniejszego pogrzebu.

Pogoda? Nie. Może więc to, że zmarłego żegnało zaledwie cztery czy pięć osób – czyli minimum wymagane przy takich okazjach…? A może melancholia owa wynikła głównie z pośpiechu, w jakim zakończono czyjąś ostatnią ceremonię… Bo ani przy pochówkach największych nędzarzy, jakie oglądałem wcześniej, ani też na pogrzebach na biednym żydowskim cmentarzu nieopodal nigdy nie zdarzyło mi się  o d c z u ć  tak niechrześcijańskiej obojętności. Na grób nie położono choćby kwiatka i nikt jednej łzy nie uronił…

Gdy w końcu dotarłem na pocztę, okazało się, że już zamknięta. Nie miałem pojęcia, czy czeka mnie list, po który się wybrałem – lecz powróciwszy do biura, stwierdziłem, tłumiąc niepewność:  „N i e b a w e m   z n ó w   w i e ś ć   o d   n i e g o   p r z y j d z i e”.   

Przy wieczornym przyjęciu wybrałem się z Hattie Blum na przechadzkę truskawkowym polem, o tej porze roku uśpionym, lecz dziwnie latem i piknikami z szampanem pachnącym. Z Hattie, tak jak to zwykle, gawędziło się cudownie.

– Profesja moja bywa tak intrygująca – powiedziałem. – Choć chyba powinienem dobierać sprawy z większą wnikliwością. Podobno pewien adwokat w starożytnym Rzymie poprzysiągł sobie występować jedynie w słusznych, jego zdaniem, sprawach, tymczasem my zgadzamy się bronić ludzi, którzy nam słusznie  p ł a c ą. 

– Zawsze możesz zmienić kancelarię. Ostatecznie, Quentinie, trzeba dbać o reputację. Nie dostosowuj się do okoliczności; jak o pracę chodzi, ty się przede wszystkim musisz czuć na miejscu.

– Tak myślisz?

Zapadał zmierzch. Hattie jakby ucichła – czyżbym się więc nagle nieznośnie rozgadał? Z uwagą przyjrzałem się jej twarzy; nic jednak nie wskazywało, skąd tak niespodziewana zmiana nastroju.

– Bawiłeś mnie – rzekła nieobecnym tonem, tak jakbym miał tego nie usłyszeć.

– Hattie?

Spojrzała na mnie.

– Przypomniało mi się, jak byliśmy dziećmi. Wiesz, że z początku miałam cię za głupca?

– No, pięknie – zachichotałem.

– Gdy się mną zajmowała ciocia, bo mama wciąż na co innego chorowała, a ojciec wywoził ją na wieś, ty przychodziłeś się ze mną pobawić. Tylko ty jeden umiałeś mnie rozśmieszyć, bo się zawsze śmiałeś z takich dziwacznych rzeczy! Aż w końcu rodzice wracali… – wypowiedziała to rozmarzona, podnosząc kraj spódnicy, by jej nie poplamić mokrą ziemią.

Później, kiedyśmy zmarznięci wrócili do domu, Hattie rozmawiała chwilę z ciotką – o wiele bardziej zasadniczą, niż gdy ją spotkałem po południu. Pani Blum zapytała, jak ma jej urządzić urodziny.

– Faktycznie, ciociu, to niedługo – odparła Hattie. – Znów wyleciało mi to z głowy. No tak, ale w tym roku… – urwała posępnie.

I prawie nie tknęła kolacji.

A mnie ogromnie to zaniepokoiło. Tak jakbym się znowu zmienił w jedenastoletniego obrońcę – jej obrońcę. Hattie była mi tak bliska, że gdy coś ją trapiło, ja się też z tym zmagałem. Może więc tylko z egoistycznych pobudek próbowałem jej poprawić nastrój…? Tak czy inaczej, całym sercem życzyłem jej prawdziwego szczęścia.

I pozostali goście – wśród nich mój wspólnik Peter – także starali się ją rozweselić, ja zaś – niby jakiś strażnik – pilnowałem, by przypadkiem ktoś jeszcze bardziej Hattie nie zafrasował…

Choć muszę wyznać, że coś mi jednak utrudniało to zadanie. Mam na myśli wspomnianą ceremonię pogrzebu. Nie umiem rozsądnie wyjaśnić, na czym to właściwie polegało, a jednak – zupełnie zakłóciło me rytmy owego wieczoru.

Znów przywołałem w myślach obraz uroczystości. Przemowy przyszło wysłuchać zaledwie czterech mężczyzn. Jeden z nich, nieco wyższy od reszty, stał z tyłu, zapatrzony w przestrzeń, tak jakby gdzieś w oddali widział prawdziwe źródło swego niepokoju. Później zaś, kiedy wszyscy skierowali się już ku drodze, zapamiętałem ich ponuro wykrzywione usta. I chociaż twarze żałobników były mi obce, ich także nie zapomniałem. Tylko jeden na moment zwolnił, jak gdyby przypadkowo usłyszał moje myśli. Krótko rzecz nazywając, uroczystość miała w sobie coś niegodnego; oto bowiem zmarł człek szczególny, lecz pochowany nie został z należnym mu szacunkiem.

Bez reszty pochłonięty tym wspomnieniem, nie umiałem wesprzeć zasmuconej Hattie. I tylko – gdy wraz z ciotką wychodziła z przyjęcia (znacznie zresztą wcześniej niż inni goście) – skłoniłem się, taktownie wyrażając żal, iż tak prędko nas opuszczają. Kiedy niedługo potem Peter oznajmił, że czas już kończyć wieczór, odczułem wielką ulgę.

– No, słucham, Quentinie, co z tobą? – wybuchnął Peter, kiedyśmy wracali z kolacji wynajętą dorożką.

W pierwszym odruchu chciałem mu opowiedzieć o pogrzebie, on jednak by nie zrozumiał, czemu aż tak mnie to zaprząta. Prócz tego minę miał tak poważną, iż zaraz się domyśliłem, że w istocie pytanie odnosi się do czegoś zgoła innego.

– O co ci chodzi, Peter? – zapytałem.

– Czyżbyś się zdecydował dziś jednak n i e   o ś w i a d c z y ć  Hattie Blum? – wykrzyknął z głośnym westchnieniem.

– Ja miałbym się oświadczać? A to czemu?

– Za kilka tygodni skończy dwadzieścia trzy lata. Co dzisiaj, tu w Baltimore, czyni ją właściwie starą panną! Nie kochasz jej więc ani odrobinę?

– Jak można nie kochać Hattie Blum? Daj spokój… Choć… Zaraz, zaraz, Peter! Skąd przypuszczenie, że mamy się zaręczyć, i to dzisiaj? Czy choć raz tobie wspomniałem, że mam wobec niej takie plany?

– Skąd przypuszczenie…? Dziwne, bo ja doskonale pamiętam, że tego dnia i miesiąca zaręczyli się  t w o i   r o d z i c e.  Tymczasem tobie wypadło to z pamięci, i to akurat dziś wieczorem?!

Rzeczywiście – całkiem o tym zapomniałem, co też nie zmienia faktu, iż nadal nie mogłem pojąć tak osobliwej konstatacji. Peter wyjaśnił mi potem, iż pani Blum była święcie przekonana, że wykorzystam tę kolację, by poprosić o rękę Hattie – a jako że, jej zdaniem, sugerowałem to, gdyśmy się spotkali parę godzin wcześniej, powiadomiła o tym i jego, i oczywiście dziewczynę, aby się przypadkiem nie zdziwili. Tak więc to ja nieświadomie przysporzyłem Hattie cierpień. To moja podłość ją zraniła!

– A kiedy, jak ci się wydaje, byłaby na to lepsza pora? – ciągnął Peter. – Jeśli nie w tak ważną dla ciebie rocznicę?! Kiedy? To przecie jak słońce jasne.

– Yyy… Nie zdawałem sobie sprawy… – wyjąkałem.

– Jak mogłeś nie wyczuć, że ci to pisane? Że masz rozpocząć w życiu nowy okres? O, już do ciebie dojeżdżamy. Ufam, iż po tym wszystkim będziesz spał spokojnie. Biedna Hattie zapewne płacze teraz w poduszkę!

– Wiesz dobrze, że nie chciałem jej sprawić bólu – odrzekłem. – Żałuję, że nie wiedziałem, czego się po mnie oczekuje… I że, jak widać, od dawna spodziewali się tego wszyscy wkoło…

Peter chłodno przytaknął, uznawszy to zapewne za wyznanie winy.

Chciałem się oświadczyć Hattie i chciałem ją poślubić! Samą swą obecnością nadawała sens mojemu życiu. Zawsze na jej widok, a też gdyśmy się nie mogli spotkać, już na samą myśl o niej promieniałem. Jednak znaliśmy się od tak dawna, iż nagłe wprowadzanie zmian w naszej zażyłości poprzez akt oświadczyn zdawało mi się niestosowne.

– I nad czym tak dumasz? – spytał Peter, marszcząc brew, gdy zamykałem drzwi dorożki, by się z nim pożegnać.

Z powrotem otwarłem drzwiczki.

– Widziałem dzisiaj pogrzeb – odparłem, stwierdziwszy, że choć trochę zdołam się zrehabilitować. – Wiesz, tak mnie to rozstroiło, bo chyba… – urwałem, nie znajdując słów właściwych, by mu wytłumaczyć, jak mocno przeżyłem ową uroczystość.

– Pogrzeb! Obcej osoby! – zawołał Peter. – A cóż ty, na miły Bóg, z cudzym pogrzebem masz wspólnego?

Wiele – z czego wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.

Nazajutrz rano wstałem i narzuciwszy szlafrok, zszedłem do salonu, by przejrzeć gazetę, w nadziei, że lektura pozwoli mi się oderwać od zdarzeń minionego dnia. Istotnie, nawet gdyby mnie ktoś zdążył ostrzec, co przeczytam, zapewne wstrząsnęłoby to mną tak samo; tak silnie, iż… zupełnie zapomnę o swych wszelkich troskach. Otóż – gdy otworzyłem dziennik, zwrócił mą uwagę niepozorny nagłówek:

„Zmarł Edgar Allan Poe”.

Wpierw odłożyłem gazetę, lecz zaraz chwyciłem ją ponownie, odwracając stronice, aby poczytać o czym innym. I znów zatrzymawszy wzrok na owej krótkiej nocie, zacząłem ją powtarzać na głos:

„Edgar Allan Poe, wybitny amerykański poeta, uczony i krytyk, zmarł w wieku lat trzydziestu ośmiu”.

Przecież to niemożliwe! Miał lat trzydzieści osiem, a wiedzę – jakby żył sto razy dłużej… „Urodzony w naszym mieście”. Coś niebywałego! (Jakież to wszystko wydało mi się wątpliwe, nim zdążyłem się dowiedzieć znacznie więcej).

Nagle dotarł do mnie sens czterech słów:

„Urodzony w naszym mieście”.

Naszym? Nie była to wiadomość agencyjna, co znaczy, że zmarł w Baltimore. A więc też zapewne tu został pochowany. Czy miałby to być ów pogrzeb na rogu Greene i Fayette? Nonsens! Bo tego nędznego pochówku, co go tam oglądałem, nikt by się nie ośmielił nazwać uroczystością…  O t,  z ł o ż e n i e   d o   g r o b u  – tak zapamiętałem tę żałosną w najwyższym stopniu „ceremonię”.

Owego dnia w kancelarii Peter prawił mi niekończące się kazanie na temat mego zachowania wobec Hattie – lecz ja nie mogłem podjąć z nim dyskusji, zaintrygowany wieścią o śmierci poety. I posłałem dozorcy cmentarzyka list z prośbą o potwierdzenie mych domysłów. „Nieszczęsny Poe”, odpisał. Więc się nie myliłem! Spiesząc znów na pocztę, by sprawdzić, czy coś do mnie nie nadeszło, wciąż analizowałem w myśli okoliczność, której stałem się mimowolnym świadkiem.

Chłód i bezduszność… To tak Baltimore pożegnało zbawcę naszej literatury, najbliższego mi pisarza i – kto wie – może nawet przyjaciela? Zupełnie nie umiałem opanować rosnącego gniewu, gniewu, który tłumi wszelkie inne uczucie. Niezdolny sprostać irracjonalnym emocjom, jakie się we mnie zaczęły piętrzyć owego popołudnia, jakże dotkliwie musiałem wtedy zranić Hattie! Był ulubionym mym autorem i zmarł przypuszczalnie gdzieś w pobliżu, lecz tu jednak chodziło o coś dla mnie znacznie ważniejszego. Niełatwo w paru zdaniach zawrzeć istotę rzeczy; trudno tłumaczyć, czemu ja – człek młody i pełen nadziei na przyszłość, człowiek, któremu każdy w mieście zazdrościł i sukcesów, i perspektyw – śmierć ową przeżyłem tak boleśnie.

Niemniej spróbuję to nazwać. Otóż – nie mając wówczas tego świadomości – widziałem go ostatni, a raczej gdy tamtym było tak spieszno, ja jeden do końca patrzyłem, jak grudki ziemi zakrywają trumnę, jak to się dzieje co dzień z niezliczonymi bezimiennymi, anonimowymi ciałami.

Trafił mi się klient nieboszczyk, a rozprawa miała się odbyć w dniu Sądu Ostatecznego.

W taki to sardoniczny sposób odniósł się do rzeczy Peter kilka tygodni później, gdy rozpocząłem swe brzemienne w skutki dochodzenie. Mojemu wspólnikowi, mężczyźnie nieobdarzonemu wybitnym umysłem, trafiło się pewnie wygłosić sardoniczną uwagę najwyżej trzy, cztery razy w życiu, możecie więc sobie wyobrazić jego poruszenie, kiedy mi to powiedział. Peter – wysoki i krępy – był ode mnie zaledwie o kilka lat starszy, lecz wzdychał niby starzec, zwłaszcza na wspomnienie nazwiska Poe.

Gdy byłem nastolatkiem, los mój określała fascynacja literackimi dziełami Edgara Poego, jak również, o czym wiecie, przywiązanie do Hattie Blum.

Peter już jako młody chłopak odnosił się do mojego małżeństwa z Hattie tak, jakby chodziło o interes. Był ponad wiek roztropny; od sobie równych wiekiem rozsądniejszy. Kiedy zmarł mu ojciec, rodzice moi – za pośrednictwem Kościoła – wspomagali zadłużoną i niemal pozbawioną środków do życia panią Stuart, a mój ojciec zaczął go traktować jak drugiego syna. Z wdzięczności Peter z całą pokorą i bezkrytycznie przyswoił sobie jego światopogląd – czego po mnie dość trudno byłoby oczekiwać. Toteż wielu obcych postrzegało Petera jako prawowitego Clarka, mnie zaś jako marnego pretendenta do nazwiska.

Dość powiedzieć, że Peter wyrażał się o mych upodobaniach literackich identycznie jak ojciec. „Ten cały Edgar Allan – nierzadko obaj mawiali – ten Poe, którego czytasz z takim zapałem, to autor niegustownie  o s o b l i w y”.  Czytanie książek po to, aby zagłuszyć nudę, uważali za zwykłą rozpustę, przydatną światu w równym stopniu jak popołudniowa drzemka. Literatura powinna uwznioślać, nie zaś – jak fantazje Poego – paraliżować ducha!

Tak zresztą widziała jego sztukę większość, a ja sam z początku… również. Po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością jeszcze jako chłopiec, przeczytawszy w „Gentleman’s Magazine” opowieść zatytułowaną William Wilson. Przyznaję: niewiele z niej zrozumiałem. Nie potrafiłem tam odnaleźć początku ani końca, ani też określić, co wzięło się z rozumu, a co z szaleństwa. Metaforycznie rzecz ujmując, usiłowałem wczytywać się w historię za pomocą zwierciadła. Wreszcie doszedłem do wniosku, że w pismach ilustrowanych nie publikują geniusze, a Poe genialnego talentu żadną miarą nie posiada.

Lecz przecież byłem chłopcem. I zdanie o pisarzu zmieniłem dopiero, przeczytawszy jeden z utworów, w jakich celował, to jest opowieść detektywistyczną pod tytułem Zabójstwo przy Rue Morgue. Jej główny bohater, młody Francuz C. Auguste Dupin, rozwiązuje zagadkę wstrząsającej zbrodni na dwóch kobietach. Ciało jednej zostaje znalezione w paryskim domu, wepchnięte do kominka nogami do góry. Matce jej zaś poderżnięto gardło tak okrutnie, że gdy policja próbuje podnieść zwłoki, głowa odrywa się od tułowia. Obłąkana istota, która popełniła tę makabrę, nie tknęła zostawionych w pokojach na widoku kosztowności. Szczególny charakter morderstw wprawił w najwyższe zdumienie paryską policję, a także dziennikarzy i świadków. Wszystkich – prócz C. Auguste’a Dupina.

Który  w i e d z i a ł. 

Rozumiał, iż poprzez swą tajemniczość przestępstwa owe stają się łatwe do rozwikłania, bo tak się wyróżniają na tle popełnianych co dnia trywialnych zbrodni. Policja i dziennikarze uznali, iż morderstw tych w żadnym wypadku nie mógł popełnić człowiek. Rozumowanie Dupina oparte było na metodzie, którą Poe określił „teorią możliwości”, polegającej na stosowaniu wyobraźni w celach analitycznych; za pomocą analizy zaś detektyw miał się wznieść na imaginacji wyżyny. Metodę ową wykorzystując, Dupin wykazał, iż upiornych zbrodni dopuścił się rozwścieczony złym traktowaniem przez ludzi… orangutan.

Z perspektywy zwykłego obserwatora szczegóły pozornie mogłyby zostać odczytane jako czysty absurd. Gdy tylko jednak podważymy wiarygodność całej sytuacji, wszystko, co w niej złożone, zaczyna się układać w logiczny ciąg wydarzeń. Poe ostrzy ciekawość czytelnika do granic nieopisanych i trzeba to podkreślić: z duszą. Historie, gdzie tak istotną rolę odgrywa ta teoria, zdobyły ogromne uznanie masowego odbiorcy, aczkolwiek – moim zdaniem – wbrew intencjom autora. Czytelnik przypadkowy z satysfakcją śledził, jak się rozwiązuje rzecz nierozwiązywalna, artyście jednak chodziło o coś zdecydowanie ważniejszego. „Moim ostatecznym celem jest czysta prawda” 1 – mówi do swego przyjaciela Dupin. Otóż, w moim pojęciu, Edgar Poe dążył wyłącznie do prawdy i, jak chodzi o recepcję jego twórczości, to właśnie było dla wielu najbardziej niepojęte i straszne. Rzecz bowiem nie w tym, iż pragnie się zgłębić tajemnicę; o ponadczasowej głębi opowieści stanowi  l u d z k i   u m y s ł. 

I oto ja, czytelnik, odkryłem coś nowego – wspólność odczuwania. Za sprawą słów autora poczułem się nagle mniej osamotniony w świecie. Być może właśnie dlatego okoliczność jego śmierci, dla innych absorbująca co najwyżej dwie doby, na mnie wywarła wrażenie tak ogromne.

Ojciec mój mówił, że prawdy szukać należy w umysłach trudniących się uczciwą pracą dżentelmenów, nie zaś w potwornych i absurdalnych powiastkach byle pismaka z ilustrowanego magazynu. Dla niego Geniusz był bezużyteczny. Mawiał, iż od żołnierzy pełniących służbę w armiach świata wymaga się spełniania prostych życiowych obowiązków, a Pracowitość i Przedsiębiorczość są w większej cenie od Geniuszu, właściwości zbyt kruchej, by mogła komuś dać zaistnieć. Sam wprawdzie trudnił się hurtowym pakowaniem żywności, wyznawał jednak pogląd, iż młody człowiek powinien zostać prawnikiem, ponieważ, lubił podkreślać, profesja ta gwarantuje sukces. Peterowi zaś prospekt takiej kariery objawił się krainą wiecznej szczęśliwości.

Osiągnąwszy wiek dojrzały, Peter podjął praktykę w poważanej kancelarii adwokackiej i terminując tam, został zauważony jako autor gruntownego Skorowidza prawa Maryland od roku tysiąc osiemset trzydziestego czwartego do tysiąc osiemset czterdziestego trzeciego. Wkrótce potem ojciec mój wyłożył środki finansowe na jego prywatną kancelarię i wtedy też stało się oczywiste, iż mam się uczyć i pracować pod kierunkiem przyjaciela. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nawet mi nie postało w głowie, by się owemu planowi sprzeciwić.

„Prawdziwy z ciebie szczęściarz” – pisał do mnie Peter, gdy jeszcze studiowałem. – „Dostaniesz wespół ze mną znakomite biuro pod patronatem Twego Ojca i będziesz się mógł ożenić, gdy tylko dusza zapragnie. Widzę, jak co rusz ślą ci uśmiechy najpowabniejsze i dobrze sytuowane panny w naszym mieście. Gdybym był na Twoim miejscu, gdybym był choć w połowie jak Ty, Quentinie Clark, przystojny, oj, dobrze bym ja wiedział, jak sobie zapewnić luksus i beztroskę w towarzystwie!”

I tak oto jesienią 1849 roku, kiedy – parę stronic wcześniej – rozpocząłem tę opowieść, miałem zajęcie tak pewne, że prawie nawet go nie dostrzegałem. Z Peterem Stuartem współpracowało się doprawdy idealnie. Rodzice już mnie opuścili… Zginęli razem w wypadku powozu, w czasie podróży ojca do Brazylii w interesach. Wraz z odejściem ojca straciłem doradcę i przewodnika. Choć życie, jakie mi urządził, mimo iż był nieobecny, toczyło się swoim torem: Hattie, Peter, zamożni klienci co dnia odwiedzający kancelarię, moja rodzinna rezydencja w cieniu wiekowych topoli, nazwana na cześć mej matki Glen Elizą… Wszystkim zdawała się kierować bezgłośna a niezawodna machina. Do chwili śmierci Poego.

W młodzieńczej swej egzaltacji miałem wieczną potrzebę przekonywania innych o doniosłości pochłaniających mnie spraw. I byłem w stu procentach pewny, że zawsze mi się to uda. Przypominam sobie, jak to po raz pierwszy oznajmiłem Peterowi, iż powinniśmy roztoczyć opiekę nad Edgarem Poem, uznawszy, że przyjaciel ulegnie mej prośbie – o czym z kolei niezwłocznie dam znać listownie autorowi.

Pierwsze moje pismo do Edgara Poego, z szesnastego marca 1845 roku, dotyczyło wątpliwości, jaka się we mnie zrodziła po lekturze świeżo wtedy wydanego poematu Kruk. Otóż w strofach kończących utwór widzimy kruka siedzącego na popiersiu Pallas Ateny ponad drzwiami. W ostatniej zwrotce ów szelmowski, tajemniczy ptak dalej nawiedza młodzieńca – być może już na wieki:

Jego wzrok nieporuszony snem lśni, jaki śnią demony.Lampa rzuca blask przyćmiony i w dół spływa cień zwierzęcy.Z tego cienia na podłodze duszy mej już żadne ręceNie podniosą – NIGDY WIĘCEJ2.

Jeśli jednak kruk na framudze drzwi przysiada, jakiej to lampy światło z tyłu ma rzucać cień jego na podłogę? Z właściwą sobie porywczością zwróciłem się z pytaniem owym do Poego, by móc stworzyć jak najdogłębniejszy obraz przedstawionych w poemacie okoliczności. Prócz pytania w liście załączyłem należność za subskrypcję nowego, wydawanego w owym czasie przez pisarza, magazynu pod tytułem „The Broadway Journal”, by sobie zapewnić dostęp do wszystkiego, co tylko wyjdzie spod jego pióra.

Gdy po kilku miesiącach nie doczekałem się ani odpowiedzi, ani jednego choć numeru „The Broadway Journal”, napisałem do Poego znowu. A że i tym razem bez skutku, wystosowałem skargę do nowojorskiego współpracownika pisma, domagając się całkowitego zwrotu kosztów subskrypcji, bo się ostatecznie zniechęciłem do jego lektury. Pewnego dnia pocztą odesłano mi owe trzy dolary, wszakże wraz z listem.

Od Poego.

Jakże zdumiało mnie i zarazem podniosło na duchu, że tak wielki wizjoner decyduje się poświęcić czas na odpisanie swemu nieznanemu i ledwie dwudziestotrzyletniemu czytelnikowi! Co więcej, Poe wyjaśnił mi nawet zagadkę rzeczonego cienia: „W moim wyobrażeniu wysoko ponad drzwiami i popiersiem, na ścianie, umieszczony został kinkiet – co się spotyka w wielu angielskich pałacach, jak również niektórych zasobniejszych domach w Nowym Jorku”.

Tak oto, specjalnie dla mnie, twórca wytłumaczył pochodzenie cienia! Podziękował mi też za opinię i zachęcił do przesyłania dalszych. Tytułem usprawiedliwienia dodał, iż na skutek kolejnej porażki w konflikcie „sztuka a pieniądze” jego wspólnicy z „Broadway Journal” doprowadzili do zamknięcia publikacji. On sam zresztą traktował owo czasopismo jedynie jako tymczasowy dodatek do innych swoich przedsięwzięć. Być może, proponował – spotkamy się kiedyś osobiście, a wtedy zwierzy mi się ze swych planów i spyta o radę w tej materii. „Jak chodzi o kwestie prawne, jestem zupełnym ignorantem”, zaznaczył.

Od roku 1845 do października 1849 napisałem doń dziewięć listów. Odpisał mi cztery razy, uprzejmie i ze szczerością, no i do tego własnoręcznie.

Z największym zapałem donosił mi o chęci stworzenia własnego czasopisma, które miało się nazywać „The Stylus”. Dotychczas przez lata zajmował się redakcją cudzych magazynów. „The Stylus” miało zaś wreszcie umożliwić  g e n i u s z o m,  którzy kierują się przede wszystkim czuciem, tryumf nad  u t a l e n t o w a n y m i,  a więc – racjonalistami. Nie byłoby tam miejsca dla tekstów poślednich, lecz tylko dla wybitnie klarownych i, rzecz najistotniejsza, zawierających prawdę.

Czekał na swą wymarzoną publikację w nieskończoność. Latem, przed śmiercią, pisał do mnie, że gdyby jego szanse na sukces mogły przez to wzrosnąć, czekałby tak nawet i do Sądu Ostatecznego! Choć, dodał w następnym zdaniu, pierwszy numer spodziewa się wydać już w styczniu przyszłego roku.

Pełen entuzjazmu, miał się wkrótce wybrać do Richmond celem zdobycia funduszy i poparcia, a gdy sprawy potoczą się po jego myśli – czytałem – wówczas ma zagwarantowane powodzenie przedsięwzięcia. Musiał jednak zgromadzić środki, jak również – pozyskać subskrybentów. Niestety, wciąż mu w tym przeszkadzano. Prasa tak zwana branżowa rozpuszczała pogłoski o jego rzekomych nietypowych a niemoralnych nawykach, podawała w wątpliwość zdrowie psychiczne, plotkowała o niestosownych flirtach oraz o braku umiaru. Wrogowie, jak się wyraził, wiecznie skakali mu do gardła za to, iż z całą rzetelnością recenzował ich utwory i bezceremonialnie wytykał brak oryginalności powszechnie uznanym autorom w rodzaju Longfellowa czy Lowella. Obawiał się, że niechęć ze strony miernot zniweczy jego wysiłek; był bowiem przedstawiany jako niegodny i nieprzystojny opój.

I wtedy właśnie spytałem, z prostotą może nadmierną. Czy prawdą są pomówienia owe i oskarżenia, jakie słyszałem całe lata? Czy rzeczywiście on, Edgar Poe, to pogrążony w występku pijaczyna?

Odpisał bez cienia urazy czy wywyższania się. Uroczyście przysięgając – mnie, nieznajomemu i nad wyraz aroganckiemu – że zachowuje całkowitą wstrzemięźliwość. Zapewne ktoś z czytelników stwierdzi, iż nie miałem podstaw, by mu wierzyć, w pełni jednakże zaufałem tu swej intuicji. I w kolejnym piśmie odpowiedziałem, że słów jego nigdy nie ośmielę się podważyć. Lecz nim zakleiłem kopertę, dopisałem tam coś jeszcze.

Uznawszy, że postępuję słusznie, zaproponowałem mianowicie skarżyć każdego, kto – chcąc uniemożliwić mu wydanie magazynu – obciąży go fałszywym oskarżeniem. Kancelaria nasza występowała już w imieniu kilku lokalnych periodyków, posiadałem zatem wymagane w podobnych sprawach doświadczenie. Zobowiązałem się sprawować pieczę nad geniuszem Poego, tak jak jemu było przeznaczone zdumiewać czytelników.

„Dziękuję panu za obietnicę dotyczącą «The Stylus» – odpisał mi na to w kolejnym liście. – Naprawdę zechciałby pan udzielić mi pomocy? Muszę już kończyć. Polecam panu swe sprawy bez zastrzeżeń”.

Było to krótko przed wyjazdem Poego na wykłady do Richmond. Ośmielony odpowiedzią, napisałem doń po raz kolejny, zadając niezliczone pytania związane z rzeczonym magazynem, jak również, u kogo zamierza ubiegać się o fundusze. Spodziewałem się, iż odpisze z podróży, dlatego też regularnie chodziłem na pocztę, gdy zaś uniemożliwiał mi to natłok zajęć – sprawdzałem zamieszczane w prasie codziennej rejestry pism oczekujących.

I wprost zaczytywałem się w utworach Poego. Zwłaszcza po śmierci rodziców. Dla wielu był to wyraz złego gustu; jakże w takim momencie zajmować się literaturą, gdzie tyle miejsca poświęca się właśnie śmierci… A jednak – choć w jego twórczości śmierć nie jest tematem przyjemnym, to przecież równocześnie nie stanowi tabu. Ani też – nie stanowi  k o ń c a.  Śmierć to doświadczenie, któremu kształt nadają żywi. Jak głosi teologia, duch trwa poza ciałem, i Edgar Poe podzielał taki pogląd.

Peter, rzecz jasna, w owym czasie był zdecydowanie przeciwny temu, abyśmy prowadzili sprawy „The Stylus”.

– Wolałbym sobie, psiakrew, uciąć rękę, niż marnotrawić czas na jakieś poronione magazyny literackie! I prędzej zginę pod kołami omnibusu, niźli…

Z pewnością się domyślacie, jakie też miał intencje.

W istocie obiekcje Petera brały się z tego, iż nie umiałem mu odpowiedzieć, gdy mnie pytał o nasze  h o n o r a r i u m.  O Poem wciąż bowiem pisano, że jest bez grosza. Czemuż więc mielibyśmy podejmować ryzyko, na jakie nie stać innych? – tak właśnie widział to Peter. Dla mnie zaś, na co zwróciłem mu uwagę, rzecz nie stanowiła problemu; pismo odniesie duży sukces, toteż nie ma powodu martwić się o zapłatę.

Choć tak naprawdę chciałem go zapytać, czy czasem nie zdarza mu się mieć poczucia, iż prawnicza rutyna najzwyczajniej w świecie go gubi. Czy to honorarium jest aż takie ważne? Czy nie chciałby po prostu bronić wartości wysokich, które wszyscy dokoła pragną tylko bezcześcić? Czy przypadkiem nie chciałby tego zmienić, nawet i za cenę odmienienia siebie? Argumentacją tą niczego jednak bym nie zdziałał. Po śmierci Poego Peter – w skrytości ducha – ucieszył się, że wreszcie ma sprawę za sobą.

Ja nie, w najmniejszym stopniu. Kiedy czytałem rozmaite poświęcone poecie, a pełne przykrych uwag, gazetowe „panegiryki” – rosło we mnie pragnienie, by bronić jego honoru, i  j a k   n i g d y   d o t ą d  czułem, że powinienem coś z tym zrobić. Gdy żył, mógł bronić się sam. Najwyższy mój gniew wzbudziło, że całe to tałatajstwo nie zadowala się ubarwianiem ujemnych aspektów życia poety, lecz – niby rój much wygłodniałych – skupia się nad okolicznością jego śmierci. Tak przecież – w pojęciu owych monstrów –  m u s i a ł  wyglądać upadek wszelkiej moralności. Podły, fatalny kres Poego stał się dla nich symbolem, rzec można: ukoronowaniem, jego mrocznej egzystencji i – naturalnie – niezdrowo ukierunkowanej drogi twórczej. „Cóż za nędzny to koniec!” – jak gdzieś przeczytałem.

Jakiż nędzny koniec!

A niezrównany jego geniusz? A  k u n s z t  literacki? A umiejętność poruszania pozornie nieczułego odbiorcy…?! Gdzieżby?! Wszak lepiej kopać trupa, tratować, tłuc, znieważać!

„Warto nawiedzić grób Poego – doradzał ten sam autor – gdyż samo już gęste tam powietrze jest dla nas głęboką przestrogą”.

Pewnego dnia oświadczyłem, iż trzeba coś z tym zrobić.

– Hm, sprawy się już wnieść nie da – stwierdził ze śmiechem Peter. – Gość wącha kwiatki od spodu, więc żaden z niego klient! Daj pokój, nam i jemu.

I począł gwizdać znaną piosenkę. Jak zwykle, gdy był niekontent – nawet i podczas rozmowy.

– Nuży mnie marnie opłacana praca, do której nie mam przekonania, Peter – powiedziałem. – Zobowiązałem się dbać o jego interesy. Obiecałem. I proszę, nie mów mi, przyjacielu, że śmierć niweczy obietnice.

– A może zgodził się na pomoc po to tylko, abyś mu wreszcie przestał wiercić dziurę w brzuchu… – Widząc, że słowa te mnie ranią, Peter dodał życzliwie: – Spróbuj dopuścić i to, mój drogi.

Tu przypomniała mi się myśl zawarta w jednym z pism Poego do mnie: „«The Stylus» to największy cel mojego życia. Jeżeli tylko nie umrę, na pewno go osiągnę”. W tym samym liście też nalegał, bym przestał z góry pokrywać koszty jego korespondencji. Podpisując się „Pański przyjaciel”.

Odpowiedziałem tymi samymi słowy, prostymi, wypisanymi zwykłym atramentem. Pod nimi zaś umieściłem niczym przysięgę swe imię. Jakże więc nagle miałbym nie spełnić przyrzeczenia?!

– Nie mogę – odparłem Peterowi. – On czuł, że bym go bronił.

2

Zagrożenie nadeszło w poniedziałek po południu. Nie użyto broni palnej ni miecza, ni sztyletu; nikogo też nie próbowano wieszać (skądinąd wcale się nie spodziewałem, by coś podobnego mnie spotkało). Znacznie silniejsze się bowiem okazało zdumienie, które tego dnia przeżyłem.

Od dłuższego czasu regularnie odwiedzałem czytelnię w Baltimore. Rozpocząwszy właśnie proces pewnego sławnego dłużnika, byliśmy zobowiązani zgromadzić najrozmaitsze wycinki prasowe. W okresach wzmożonej pracy Peter najchętniej zaszywał się w naszej kancelarii, niby marynarz w koi, w ogóle nie widując dziennego światła, mnie zaś przypadały wtedy wizyty w bibliotece celem prowadzenia niezbędnych badań. Przy tej akurat okazji postanowiłem również dowiedzieć się szczegółów życia i śmierci Edgara Poego.

W notach biograficznych pisarza, których przybywało, w miarę jak rozchodziła się wieść o jego zgonie, najczęściej wymieniano tytuły kilku poematów (na przykład Kruka czy Ulalume); pisano, gdzie odnaleziono ciało (w gospodzie Ryana – tego dnia również lokalu wyborczym, na rogu High Street i Lombard Street), gdzie i kiedy zmarł (w szpitalnym łóżku, w niedzielę siódmego października) i tak dalej. Dalsze artykuły związane z postacią Poego zaczęły się również pojawiać w poważnych dziennikach wydawanych w Nowym Jorku, Richmond i Filadelfii – przy czym autorzy ich zajmowali się głównie sensacyjnym charakterem zdarzeń. I tego rodzaju wzmianki też udawało mi się znaleźć w naszej czytelni. Wzmianki! Doprawdy, cóż za słowo!

Życie Edgara Poego ukazano jako sromotną porażkę. Obdarzony wybitnym umysłem, roztrwonił swój cały potencjał. Cudownie wzniosłe poematy i przedziwne opowieści, jakie tworzył, nader często nosiły stygmat jego łajdactwa i nędzy. Był nałogowym pijakiem i szubrawcem; żył oraz umarł w hańbie, szargając swymi pismami zdrową, solenną moralność. Jak określił któryś z nowojorskich dziennikarzy – zapewne niewielu zechce za nim tęsknić. I wkrótce zostanie zapomniany.

Przekonajcie się zresztą sami:

„Zmarł Edgar Allan Poe. Okoliczności śmierci pozostają nieznane. Nastąpiła nagle, z tego zaś, iż w Baltimore, mamy podstawy przypuszczać, że znajdował się w drodze powrotnej do Nowego Jorku. Wieść owa pewnie zaskoczy – lecz nie zasmuci wielu”.

Nie mogłem ścierpieć, że tak profanują jego imię. Napawało mnie to odrazą, ale też, z drugiej strony, pragnąłem wyczytać wszystko, co o nim napisano, choćby i bezpodstawnie. (Czyż nie osobliwą drogą porusza się ludzki umysł? Im bardziej to wszystko było niegodne i niesłuszne, tym większe wzbudzało me zaciekawienie!)

I tak nadeszło owo zimne, dżdżyste popołudnie, gdy barwa nieba w środku dnia niczym się od szóstej rano ani wieczór nie odróżnia. Spowijająca wszystko mgła zdawała się ranić twarz, przebijać oczy i wpływać wprost do gardła.

Gdy szedłem sobie do czytelni, wpadł na mnie raptem jakiś człowiek. Mniej więcej mego wzrostu i przypuszczalnie w wieku, jaki osiągnąłby mój ojciec, gdyby, rzecz jasna, nie zmarł. Z pozoru – lecz tylko z pozoru – zderzenie to było przypadkowe; jegomość dziwnie nienaturalnie wykręcił bowiem ciało, aby mnie szturchnąć łokciem. Nie było to uderzenie, a raczej lekkie klepnięcie.

Czekałem na przeprosiny.

Lecz usłyszałem ostrzeżenie:

– Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą.

Spiorunował mnie wzrokiem, niby tnąc gęste powietrze – i ledwie zdążyłem pomyśleć, rozwiał się jakby we mgle. Odwróciłem się, sądząc, że może te słowa nie były kierowane do mnie.

No, ale wypowiedział przecież me nazwisko. To ja nazywałem się Quentin Hobson Clark, liczyłem dwadzieścia siedem wiosen i pracowałem jako pełnomocnik w sprawach kredytów hipotecznych oraz długów. Nosiłem nazwisko Clark i to pod moim adresem padła owa pogróżka.

Nie miałem pojęcia, co z tym począć. Zmieszany, wypuściłem z rąk notatnik, ten zaś nieprzystojnie się otworzył. I w chwili kiedym go podnosił, aby przez przypadek nie został zdeptany i zbrukany – uzmysłowiłem sobie, ile wysiłku włożyłem dotąd w swe badania. Praktycznie na każdej stronie widniało nazwisko Poe. I wtedy też do mnie dotarło, że nieznajomemu chodziło o poetę.

Muszę się tutaj przyznać, iż reakcja moja na tę okoliczność mocno zdumiała mnie samego. Uspokoiłem się i wyciszyłem do tego stopnia, że gdyby to dotyczyło innej naszej sprawy, z pewnością ogromnie zaimponowałbym Peterowi. W przeciwieństwie do niego, urodzonego prawnika, którego  e k s c y t o w a ł  najbanalniejszy proces czy też oświadczenie – ja ani trochę nie czułem swej profesji. Mimo że niewątpliwie w dziedzinie tej byłem bystry, zdolności i pasja nigdy nie szły u mnie w parze, choćbym co do słowa wykuł Blackstone’a i Coke’a. Tymczasem jednak miałem klienta i sprawę, z której nie zrezygnowałbym żadną miarą. Czułem się jak największy prawnik świata.

Oprzytomniawszy, zanurkowałem w morze parasoli i prędko namierzyłem prześladowcę. Szedł teraz wolnym krokiem niby na letnim spacerze! Niestety, uległem złudzeniu, był to bowiem ktoś inny. Jak wkrótce się przekonałem, w obłokach mgły każdy – czy to powabna dama, czy też parias – przypominał obiekt mych gorączkowych poszukiwań. Wszyscyśmy się jakby złączyli w jedno; opar zakłócił granice i kierunki. No i odniosłem wrażenie, jak gdyby każdy z mijanych (krokiem swym oraz gestem) uparł się udawać tego właśnie człowieka, zjawę, której tak wypatrywałem.

Wreszcie na którymś rogu mgłę przeniknęło światło lampy – z okna częściowo skrytego w suterenie. Jak się zorientowałem, latarnia miała dyskretnie wskazywać wejście do tawerny, bez namysłu więc zbiegłem na dół, do środka i przecisnąwszy się przez grupki mężczyzn z kieliszkami, na krańcu długiego stołu ujrzałem pochylonego  k o g o ś,  w znoszonym wytwornym płaszczu, jaki miał na sobie Upiór.

Chwyciłem go za ramię.

Zaskoczony mężczyzna, widząc me wzburzenie, niepewnie uniósł głowę.

– Omyłka, sir! Omyłka! Poważnie się omyliłem! – wykrzyknął i zaraz umilkł, oszołomiony alkoholem.

To również nie był on.

– Przecież to Watchman – oznajmił jowialnym szeptem siedzący obok pijaczyna. – John Watchman. Jego zdrowie, biedaka! I pańskie, jeśli nie masz nic przeciwko temu!

– John Watchman – powtórzyłem zgodliwie, choć wtedy nazwisko owo nic dla mnie nie znaczyło (natknąłem się wprawdzie na nie gdzieś w gazecie, lecz wyrzuciłem z pamięci).

Rzuciwszy mu garść miedziaków, by miał za co pić dalej, szybko opuściłem ten przybytek, wznawiając poszukiwania.

Prawdziwy winowajca mi się objawił, gdy mgła nieco opadła. Przez moment, paniką ogarnięty, odniosłem wrażenie, jakby go teraz ścigali wszyscy przechodnie.

Wspomniałem, że Upiór był mojego wzrostu? Choć nie chcę przez to powiedzieć, iż w jakikolwiek sposób mnie on przypominał. W istocie chyba ja jeden na ulicy różniłem się od obiektu mej pogoni. Włosy barwy kory drzewa miałem starannie ułożone, moją zaś rozsądną, ogoloną drobną twarz nieraz nazywano chłopięcą. Mój Fantom był pokaźniejszej postury. Nogi miał prawie dwakroć dłuższe, tak więc, mimo iż raz po raz mocno przyspieszałem kroku, wciąż dzielił mnie od niego znaczny dystans.

Biegnąc przez chropawą, szorstką mgłę, zmagałem się z bezładem obłąkańczych myśli, które łączyło to tylko, iż wbrew wszelkiej logice wprawiały mnie w nieopisaną ekscytację. Raz kogoś potrąciłem i po chwili znów kogoś, a w pewnym momencie wpadłem na jegomościa tak masywnego, że niewiele brakowało, a zostałbym przezeń zmiażdżony na chodniku z czerwonej kostki. Pośliznąłem się i zachlapałem błotem ubranie z lewej strony. I oto, nie wiedzieć kiedy, znalazłem się na ulicy sam. Wokół nie było widać żywej duszy.

Zamarłem w bezruchu.

Zgubiwszy swą ofiarę (a może to on zgubił swoją?), zyskałem ostrość widzenia, jak gdybym włożył okulary. I oto gdzie przystanąłem: bodaj dwadzieścia metrów przed prezbiteriańskim cmentarzykiem, na którym pochyło sterczące z ziemi kamienne płyty jawiły się ledwie o pół tonu ciemniejsze od powietrza. Czyżby zawiódł mnie tu właśnie Upiór, za którym się uganiałem przez pół miasta? A może dawno już udał się w swoją stronę, gdy ja tymczasem dotarłem do miejsca wiecznego spoczynku Edgara…? Wiecznego; nie tak należałoby to nazwać.

Wiele lat wcześniej, gdy byłem chłopcem, zdarzył mi się raz w pociągu incydent, który powinienem tu przytoczyć. Jechałem wraz z rodzicami. Mimo że w wagonach dla kobiet zezwalano też siadać podróżującym z nimi członkom rodziny, ten był akurat tak zatłoczony, że mogła w nim zostać tylko moja matka. Ojciec i ja zaś ulokowaliśmy się kilka wozów dalej, no i co jakiś czas wędrowaliśmy odwiedzać matkę w przedziale, gdzie panował zakaz plucia oraz przekleństw. Po powrocie z kolejnej wyprawy chciałem zająć nasze miejsce, lecz chwilę przedtem siadło tam dwóch dżentelmenów. Kiedy uprzejmie wyjaśniłem, że się omylili, jeden z nich wpadł w gniew, krzycząc, że nam nie ustąpi.

– Po moim trupie – ostrzegł rozsierdzony.

– Tak, zrobię to – odparłem. – Jeśli pan nie wstanie, to na nim usiądę.

– Coś, smarkaczu, powiedział?

Wtedy – z równym spokojem – powtórzyłem idiotyczne zdanie.

Wyobraźcie mnie sobie jako szczupłego, rzec można: chuderlawego, piętnastolatka. Uprzedzająco grzecznie mogłem go przecież przeprosić i rychło się oddalić w celu znalezienia gdzieś miejsc wolnych, chociaż gorszych. Ciekawi was zapewne i ów drugi intruz. Otóż, co się dało wywnioskować z podobieństw ich twarzy, był on przypuszczalnie bratem tamtego pieniacza. Jednak – jednostajnie kiwał głową i wpatrywał się w przestrzeń – widocznie nieco na umyśle ograniczonym.

Chcielibyście też wiedzieć, skąd się wzięła taka ma reakcja. W obecności ojca, który mi dotąd w drodze towarzyszył nieprzerwanie, nie czułem się ani trochę zagrożony. Ojciec mój zawsze  p a n o w a ł  nad całym otoczeniem. Uznawszy wobec tego, iż ja również z łatwością potrafię nagiąć rzeczywistość do swych potrzeb, doznałem przykrego rozczarowania.

No, cóż: skończę opowieść.

Nim do mnie ojciec dołączył, drab zdążył dotkliwie pobić mnie po twarzy i po głowie. Niecałą minutę później – po interwencji rodzica konduktor wyprosił intruzów do drugiego wagonu i zadbał, by na najbliższej stacji zostali obaj wysadzeni.

– Czemuś tak postąpił, chłopcze? – spytał ojciec, gdy oszołomiony leżałem w poprzek naszych miejsc, twarzą na dół.

– Musiałem, ojcze! Bo cię tu nie było!

– Sprowokowałeś obcego, co się mogło skończyć nawet śmiercią. Czegóż to chciałeś dowieść, Quentinie Hobsonie Clarku, słucham?

Ujrzałem przez załzawione oczy, jak udzielając mi pouczeń, stoi nade mną opanowany jak zwykle, i wtedy uświadomiłem sobie różnicę między nami.

Teraz zaś przypomniało mi się niedawno usłyszane ostrzeżenie: „Lepiej się, Clark, nie mieszaj…”. Obraz Upiora utkwił mi w umyśle jak ów demon z pociągu. Ach, jakże chciałem się tym z kimś podzielić! Wówczas zatrzymała się u mnie na parę dni stryjeczna babka, żeby mi trochę pomóc w gospodarstwie. Czy mogłem jej powiedzieć o rzeczonej pogróżce?

„Bo się nie powinno było nigdy ci popuszczać” – rzekłaby mi pewnie coś w tym stylu. Że była siostrą dziadka z ojca strony, więc również i na co dzień hołdowała surowym zasadom, wedle których prowadził swoje przedsiębiorstwo. Pod niebiosa chwaliła „niezłomny anglosaski jego światopogląd”. Oddanie swe dla ojca po części przelała też na mnie, roztaczając nade mną czujną opiekę.

Lecz się jej nie zwierzyłem i wkrótce wyjechała z Glen Elizy. (Czy powiedziałbym wszystko ojcu, gdyby przy życiu został?)

Chciałem opowiedzieć o zdarzeniu Hattie Blum, która zawsze słuchała mnie z ochotą. Po śmierci rodziców ona jedna naprawdę rozumiała, iż dla mnie wcale nie umarli, i wspierała każdą kolejną rozmową, dając mi odczuć, że takie podejście uważa za naturalne. Lecz że jej nie spotkałem od owego wieczoru, kiedy to mieliśmy się zaręczyć, nie wiedziałem, jak by się odniosła do całej sprawy.

Zagadkowe zdanie intrygowało mnie i w równym stopniu napawało lękiem. „Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą”. Przestrzegając, Upiór zarazem utwierdził mnie w przekonaniu, iż jednak  m o ż n a  się w to mieszać. Tak więc, innymi słowy, coś mógłbym zmienić w tej materii – i jego ostrzeżenie tylko mnie zachęciło do kontynuowania działań.

Czułem – niechciane? obce? – podniecenie, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałem w mojej pracy.

Któregoś popołudnia nieco zasiedziałem się w kancelarii i – dla wytchnienia – patrzyłem znad biurka na ulicę. Peter, ganiący właśnie kopistę za fatalną jakość pewnego certyfikatu, nagle spojrzał na mnie; wrócił do przemowy i – znów gwałtownie zerknął w moją stronę:

– Jak tam, Quentinie, w porządku?

– Tak, tak – zapewniłem go. – Wszystko w normie.

Stwierdziwszy, że pewnie nic więcej się nie dowie, podjął swą reprymendę dokładnie tam, gdzie przerwał.

Nie mogłem jednak dłużej milczeć.

– Jeżeli, naturalnie, za normę uznać pogróżki! – wybuchnąłem. – Więc nie, Peter, rozumiesz?!

Peter bezgłośnie odprawił kopistę, który uradowany wyniósł się z biura w jednej chwili.

Ledwie zostaliśmy sami, opowiedziałem wszystko. Peter przysiadł na skraju krzesła, wsłuchany w każde słowo. Z początku udzieliło mu się moje poruszenie, dość szybko jednak oprzytomniał, oznajmiając, że Upiór, który mnie nawiedził, to najzwyklejszy wariat.

Jakiś wewnętrzny głos nakazał mi nie tylko bronić, ale wręcz  p o c h w a l i ć  prześladowcę:

– Nie, Peter, nie, bynajmniej! Poznałem to po oczach! Kierował się rozsądkiem… Rzadką… inteligencją.

– Ktoś miałby nas szpiegować?! No… Ale niby po co? Myślisz, że to może coś z naszych spraw hipotecznych…?

Chrapliwy śmiech, jakim na to odpowiedziałem, widocznie go uraził – tak jakby niezgoda na uczestnictwo szaleńca w naszych sporach hipotecznych miała dewaluować całą prawniczą profesję. Zrobiło mi się jednak przykro i – już nieco spokojniej – wyjaśniłem, że zajście to wiąże się z osobą Edgara Poego oraz że studiując poświęcone mu wycinki prasowe, wykryłem istotne niekonsekwencje.

– Widzisz, weźmy na przykład ową powszechną insynuację, sugestię, iż Poe zmarł, jak to piszą, na swą „śmiertelną dolegliwość”, czyli przez pijaństwo. A gdzież świadkowie? Czy parę tygodni wcześniej pewne dzienniki nie donosiły, że wstąpił do Synów Wstrzemięźliwości w Richmond i że udaje mu się wytrwać w przyrzeczeniu?

– Łobuz to, nie poeta, tyle ci tylko powiem! Czytanie tych wypocin jest jak siedzenie w kostnicy i na dodatek jeszcze wdychanie jej oparów!

– Przecież ty go nie czytasz!

– Owszem: z tej właśnie przyczyny! I wcale bym się nie zdziwił, gdyby inni mieli z nim ten „problem”. Już same tytuły to makabra. Czyżby ci się zdało, że go wielbią wszyscy tylko dlatego, iż był bliski tobie? To, coś mi opowiedział, nie ma nic wspólnego z Poem, choć najwyraźniej właśnie tego pragniesz! Przestroga, którą rzekomo usłyszałeś, z całą pewnością nie dotyczy jego, lecz jakichś poplątanych wątków w twojej głowie! – I z tym okrzykiem wzniósł w górę dłonie.

Może Peter miał słuszność: Upiór nie wspomniał przecież, iż ma na myśli poetę.

Skąd więc we mnie ta niezachwiana pewność?… A jednak ją zachowałem. Ktoś nie życzył sobie, abym zajmował się śmiercią Poego. Czułem, że ktoś ma zataić prawdę o tym, co też spotkało poetę w Baltimore, a ja – musiałem odkryć ją, choćby była straszna.

Gdy pewnego dnia przeglądałem sporządzoną przez naszego kopistę ważną umowę, do biura zajrzał doręczyciel.

– Do pana Clarka. Proszę, od pana Poego.

Zdumiony zapytałem, o co chodzi.

– Od pana Poego – powtórzył, wymachując jakimś pismem.

– Ach tak! – odebrałem list. Nadawca nazywał się Neilson Poe.

Znałem go z gazet, ponieważ w tutejszym sądzie był pełnomocnikiem rozmaitych drobnych oszustów i złodziei, a także, przez jakiś czas, przewodniczył Komisji do spraw Kolei Żelaznej Baltimore i Ohio. Kilka dni wcześniej listownie zwróciłem się doń z zapytaniem, czy jest spokrewniony z poetą, i w związku z tym prosiłem też o rozmowę.

W odpowiedzi swej Neilson dziękował, że tak interesuję się jego krewnym, wskazując jednak z żalem, iż z powodu obowiązków zawodowych będzie mógł się umówić dopiero za parę tygodni. Tygodni!!! Rozeźlony przypomniałem sobie, co o nim niedawno czytałem w rubrykach sądowych, i szybko narzuciwszy płaszcz, wybiegłem z kancelarii.

Neilson zajmował się w owym czasie obroną niejakiego Cavendera, którego skarżono o napaść i usiłowanie gwałtu na pewnej młodej pannie. W chwili gdy dotarłem do sądu, sprawę odroczono już na dzień następny, więc postanowiłem zajrzeć do mieszczących się w podziemiu cel, gdzie trzymano więźniów. Przedstawiwszy policjantowi dokument tożsamości, zostałem przezeń zaprowadzony do celi Cavendera. Wewnątrz mrocznej izdebki ujrzałem siedzących pospołu (i w doskonałej komitywie) dwóch mężczyzn: jeden miał na sobie strój więzienny, drugi zaś szykowne ubranie. Na ziemi stał kamionkowy dzban z kawą i talerz białego chleba.

– Ciężki dzień w sądzie, prawda? – rzuciłem porozumiewawczo, stając przed samą kratą.

Ten w garniturze podniósł się z ławki.

– Z kim mam przyjemność? – spytał.

Podałem rękę człowiekowi, którego pierwszy raz widziałem na pogrzebie przy Greene i Fayette.

– Pan Poe? Jestem Quentin Clark.

Neilson Poe był niskim, starannie ogolonym mężczyzną o inteligentnym czole, które go nieco upodabniało do – znanego mi z portretów – Edgara. Nieco, bo rysy miał ostrzejsze, niby łasicowate, no a do tego bystre ciemne oczy. W myślach widziałem oczy Edgara jako bardziej błyszczące, a – w chwilach podniecenia i twórczej inspiracji – uroczo nieprzejrzyste. Niemniej, w tych okolicznościach, przypadkowy obserwator mógłby wziąć Neilsona za sobowtóra poety.

Neilson dał znak klientowi, że chciałby na parę chwil wyjść z celi. A tamten – ledwie przed sekundą tak zafrasowany – wstał z nagłym ożywieniem, patrząc, jak opuszcza go obrońca.

– Jeśli mnie pamięć nie myli – zwrócił się do mnie Neilson, gdy tylko strażnik zamknął za nim drzwi – pisałem panu w liście, iż nie mam teraz czasu.

– To ważne, szanowny panie Poe. Chodzi o pańskiego kuzyna.

Neilson znacząco ścisnął w dłoni plik papierów.

– I temat ten z pewnością musi być panu bliski – rzekłem śmielej.

Zniecierpliwiony zmrużył oczy.

– Śmierć Edgara – dodałem dla rozjaśnienia sprawy.

– Mój kuzyn Edgar wiecznie się błąkał, szukając spokojnego życia, życia, które los  n a m  szczęśliwie zechciał, proszę pana, ofiarować – odparł Neilson Poe. – Edgar już dawno temu zmarnował tę sposobność.

– A plan stworzenia pierwszorzędnego czasopisma?

– Hm, otóż właśnie: plany…

– Zrealizowałby go z pewnością. Martwił się tylko, że wpierw wrogowie…

– Wrogowie! – przerwawszy mi w pół zdania, spojrzał na mnie zdumiony. – Panie Clark – podjął z niepokojem – niechże mi pan powie, w jakim właściwie celu nawiedza mnie aż tutaj, w tak ponurym miejscu…

– Jestem… to znaczy byłem, sir, jego adwokatem i miałem bronić rzeczonej publikacji przed pomówieniami. Dlatego jeśli istotnie posiadał wrogów, rad bym się dowiedzieć jakich.

„Trafił ci się klient nieboszczyk…” – zabrzmiały mi w uszach słowa Petera.

– Pan masz własną sprawę, panie Poe! – gdy Neilson najwyraźniej rozważał, co mu odpowiedziałem, jego klient nagle z impetem grzmotnął w drzwi celi. – Mój pozew! – zawołał. – Umowa, Poe! Jestem niewinny! Uliczna dziewka kłamie! Łże jak najęta!

Dopiero po chwili Neilson uspokoił jakoś pognębionego klienta, obiecując, że niebawem się nim zajmie.

– Edgar wymaga obrońcy – oświadczyłem.

– Teraz mam co innego na głowie, panie Clark! – Wzburzony Neilson zaczął przemierzać mroczną piwnicę… Wreszcie jednak przystanął, dodając niechętnie: – Chodźmy do mego biura, to jeszcze pomówimy. Jest coś, co mogłoby pana zainteresować.

I razem poszliśmy St. Paul Street. W swej skromnej, acz tłocznej kancelarii Neilson oznajmił, że przeczytawszy mój list polecający, ogromnie się zdumiał – tak uderzające bowiem zdało mu się podobieństwo mojego i Edgara charakteru pisma.

– Przez chwilę sądziłem nawet, że to list od niego – rzekł wesoło. – Pewnie miałby tu okazję zabłysnąć niejeden grafolog. – Odtąd nie powiedział już chyba ani jednego miłego słowa na temat kuzyna.

Podsunął mi krzesło.

– Edgar był, drogi panie, pochopny już jako chłopak – rozpoczął. – Za żonę wziął sobie niezwykłej urody naszą kuzynkę Virginię, dziewczynkę zaledwie trzynastoletnią. I wywiózł nieszczęsną Sissy – bo tak ją nazywaliśmy – z Baltimore, gdzie zawsze czuła się bezpiecznie. Dom jej matki przy Amity Street był wprawdzie niewielki, no, ale przynajmniej miała tam zapewnione oddanie kochającej rodziny. Edgar zaś sądził, że gdyby czekał dłużej, mógłby utracić jej przychylność.

– Z tego, co wiem, kochał ją jak nikt na świecie – odparłem.

– I tu właśnie chcę panu coś pokazać. Być może się to panu przyda…

Neilson wydobył z szuflady portret, który mu przysłała Maria Clemm, matka Sissy (a więc ciotka i zarazem teściowa Edgara). Ów portret przedstawiał Sissy w wieku lat dwudziestu jeden czy dwudziestu dwóch; dziewczynę o perłowej cerze i lśniących kruczoczarnych włosach, z przymkniętymi oczami i głową przechyloną w pozie zarazem spokojnej i niewypowiedzianie smutnej. Stwierdziłem, że wygląda na wizerunku tym jak żywa.

– Nie, panie Clark – odrzekł pobladły Neilson. – Lecz jak  m a r t w a.  To portret pośmiertny. Kiedy umarła, Edgar, uzmysłowiwszy sobie, że nie mają żadnego jej obrazu, zamówił ten właśnie. Zaznaczam, że pokazuję go niechętnie, gdyż owa trupia bladość nieudatnie oddaje charakter dziewczyny… Mój kuzyn jednak cenił portret nade wszystko. Bo, widzi pan, nie umiał się jej wyrzec aż do śmierci.

Do wizerunku dołączony był wiersz, który Virginia napisała dla Edgara rok wcześniej – o wspólnym życiu w jakimś błogim zakątku, z dala od niepotrzebnych plotek. „Tam poprowadzi nas już miłość tylko” – brzmiały czułe strofy. – „I miłość uleczy moje słabe płuca”.

Odłożywszy wizerunek i poemat, Neilson wyjaśnił mi, że pod koniec życia Virginia wymagała opieki najlepszych medyków.

– Może i rzeczywiście Edgar darzył ją miłością. Czy jednak potrafiłby zapewnić jej należytą opiekę? Zapewne z kobietą zamożną powiodłoby mu się w życiu znacznie lepiej… – z tą myślą Neilson przerwał, chcąc najwidoczniej zmienić temat. – Nim osiągnąłem pański wiek, ja również zajmowałem się redakcją gazet codziennych i periodyków i pisywałem także artykuły.  Z a z n a ł e m  życia literata – dodał z przytłumioną dumą. – I wiem, jaką stanowi pokusę dla człowieka niedoświadczonego. Ale też wiem, że po ziemi należy stąpać twardo i nie opłaca się uparcie tkwić przy czymś li tylko dla satysfakcji osobistej, zwłaszcza gdy przynosi to jedynie straty, jak w wypadku twórczości Edgara. Edgar powinien był zaprzestać pisania. Przez co ocaliłby może i Sissy, i siebie samego.

Co zaś się tyczy ostatnich miesięcy życia poety i rzeczonej próby odniesienia sukcesu finansowego, to Neilson opowiedział mi, że kuzyn usiłował gromadzić fundusze i pozyskiwać subskrybentów, wygłaszając odczyty, jak również nawiedzając rozmaite dobrze sytuowane osoby w Norfolk i Richmond. W Richmond odnowił znajomość z pewną – jak to z aprobatą ujął Neilson – zamożną damą.

– Nazywała się Elmira Shelton. Przed wielu laty Edgar był w niej zakochany.

W młodości, przed wyjazdem na studia do Wirginii, Edgar zaręczył się z Elmirą, której ojciec – niechętny temu związkowi – konfiskował każdy (a były niezliczone) list do niej od Edgara. Przerwałem Neilsonowi, pytając, z jakiej przyczyny ojciec nie życzył sobie, by docierała do niej ta korespondencja.

– Przypuszczalnie – odpowiedział – ze względu na ich młody wiek. Poza tym Edgar parał się poezją… nie zapominaj, że ojciec Elmiry znał pana Allana, rozmawiał z nim i dowiedział się, że Edgarowi nie przypadnie nic z rodzinnej fortuny.

Zmuszony powrócić z college’u, jako że John Allan nie zgodził się spłacić jego długów, Edgar wybrał się raz na przyjęcie w domu Elmiry, gdzie oznajmiono mu, iż zaręczyła się z innym. Przeżył straszliwy wstrząs.

Latem 1849 roku, gdy doszło do ich ponownego spotkania w Richmond, beztroska niegdyś panna była zamożną wdową. Edgar czytał jej wiersze i z rozrzewnieniem wspominał dawne dzieje. Wstąpił do miejscowego towarzystwa propagowania trzeźwości i obiecał Elmirze nie złamać złożonej tam przysięgi. Stwierdziwszy, że nie dla niego odwlekanie uczuć, poprosił ją o rękę – i tak oto mieli zacząć nowe wspólne życie.

Zaledwie kilka tygodni później znaleziono go w gospodzie u Ryana, tu w Baltimore, i pospiesznie odwieziono do szpitala, w którym umarł.

– Ostatnie nasze widzenie było dość dawno. Może więc pan sobie wyobrazić mój szok na wieść, że znaleziono go w jednym z lokali wyborczych Starego Miasta, w bardzo złym stanie, i trafił do prezbiteriańskiego szpitala… Na miejsce, do tawerny, zawezwano pana Henry’ego Herringa, z którym jestem spokrewniony. Kiedy Edgar przybył do Baltimore, gdzie spędzał tutaj czas, w jakich okolicznościach – określić mi się nie udało.

Nie kryłem zdumienia:

– A zatem chciał pan zgłębić śmierć kuzyna, lecz na próżno?

– Czułem się zobowiązany podjąć chociażby próbę – odparł. – Rozumie pan: rodzina i tak dalej. Byliśmy kuzynami, ale też przyjaciółmi. Do tego – rówieśnikami. Edgar miał przed sobą jeszcze tyle życia… Ufam, że mnie dane będzie odejść w spokoju ducha i w otoczeniu najbliższych.

– No, ale czegoś jednak musiał się pan dowiedzieć…

– Obawiam się, że kuzyn zabrał tę tajemnicę do grobu. Czyż nieraz, panie Clark, przeznaczenie nie nakazuje śmierci pochłonąć człowieka bez reszty, tak dalece, że nie zostawi on po sobie choćby śladu? Cienia… Ni śladu cienia.

– Kuzyn pański jednak zostawił po sobie znacznie więcej – rzekłem na to z mocą. – Ludzkość zachowa go w pamięci dzięki potężnej sile jego kunsztu.

– Istotnie, pisma te mają w sobie pewną siłę. Lecz jest to na ogół moc schorzała. Proszę mi powiedzieć: czy panu coś wiadomo o śmierci Edgara?

Nie opowiedziałem o człowieku, który mnie ostrzegał przed mieszaniem się w tę sprawę. Coś mnie powstrzymało. Być może właśnie ostrożność stała się prawdziwym początkiem moich poszukiwań. Może wyczułem wtedy, że zarówno cała ta sytuacja, jak i Neilson Poe skrywają znacznie więcej, niż dotąd zdołałem wykryć.

Neilson nie wiedział też, w jakim stanie Edgar znalazł się w szpitalu. Gdy tylko sam tam dotarł, lekarze zakazali mu odwiedzać nadpobudliwego pacjenta. Widział go więc jedynie przez zasłonę i z tak dogodnego punktu obserwacyjnego kuzyn objawił mu się jako obcy czy raczej duch kogoś mu znanego. Neilson nie miał nawet możności spojrzeć na zwłoki przed złożeniem do trumny.

– Przykro mi, ale to wszystko, co wiem o śmierci Edgara – westchnął i zaraz wygłosił niezapomniany dla mnie panegiryk: – Edgar był pod każdym względem sierotą. Tyle się wycierpiał, panie Clark, i tak niewiele miał w życiu powodów do radości, że odmianę tę, czyli śmierć, trudno doprawdy nazwać klęską.

Zdeprymowany spokojem, by nie rzec: samozadowoleniem Neilsona, postanowiłem czym prędzej zwrócić się do kilku dzienników, by mimo wszystko zechciały potraktować zmarłego geniusza z należną mu czcią. Opisałem lichy pochówek Poego, jak również przytoczyłem najrozmaitszego typu omyłki i błędy podane w opublikowanych w prasie skróconych jego biografiach – z nadzieją, że zostanie to wszystko w odpowiedni sposób poprawione. Wizyty me jednak nie zdały się na nic. W redakcji „The Patriot”, jednej z gazet codziennych wydawanych przez wigów, przypadkiem usłyszeli mnie jacyś reporterzy, a gdy im się przypomniało, iż Poe pisywał dla prasy, z wielką powagą zaofiarowali się wspólnie opłacić wzniesienie nagrobka upamiętniającego jego dokonania. Jakby był poślednim wytwórcą sensacyjnych a kłamliwych bredni! Zważcie, że – w przeciwieństwie do gazet codziennych – nie określam go tu niewłaściwie Edgarem  A l l a n e m  Poe. Nazwisko bowiem w tym brzmieniu to kłamstwo, chimera, monstrum z piekła rodem. Owszem, w roku 1810 John Allan przyjął pod swój dach małego Edgara, lecz potem bezdusznie rzucił go na pastwę losu.

Mijając pewnego późnego popołudnia, po drodze do domu, prezbiteriański cmentarzyk na rogu Fayette Street i Greene Street, postanowiłem znów nawiedzić mogiłę poety. Mieściła się tuż obok okazałego nagrobka generała Davida Poego, bohatera wojny o niepodległość i dziadka Edgara.

Miejsce spoczynku poety nadal pozostawało nieoznaczone. Tak jakby się nad nim nikt jeszcze dotąd nie modlił.

„Niewidzialny wróg!” Dręczyła mnie myśl o spustoszeniu, jakiego dokonuje w naszych ciałach ostateczny prześladowca, zwany przez Poego „robakiem zdobywcą”. „I wznoszą płacz anioły nad robactwem w człowieczej krwi unurzanym”.

Wiedziony nagłym impulsem, poszedłem dalej, w głąb cmentarza. Rozejrzawszy się nieco, spostrzegłem wiodące do jednego z wiekowych podziemnych grobowców schody i zszedłem nimi na sam dół. Tam zaś, w głębokiej granitowej krypcie o niskim sklepieniu, natknąłem się na dozorcę cmentarza, Spence’a, który czytał książkę. Miał tam stół, komodę, umywalkę i średniej wielkości lustro. Mimo że kilka lat później zbudowano przy cmentarzu kościół, Spence podobno nadal tam wolał przebywać. Wtedy jednak mocno mnie to zaskoczyło.

– Chyba tu pan nie mieszka, prawda? – zapytałem.

Wprawiło go to w zmieszanie.

– Gdy się zrobi za zimno, wychodzę na górę. Ale tutaj się czuję znacznie lepiej. Bo cisza i większa niezależność. Grobowiec ten, w każdym razie, przed laty opróżniono.

Kilkadziesiąt lat temu, jak mi objaśnił, rodzina będąca w posiadaniu tego właśnie grobu zapragnęła przenieść zwłoki przodków do przestronniejszej kwatery. Gdy jednak grób otwarto, stwierdzono (uczynił to poprzedni dozorca, ojciec Spence’a), iż jedno z ciał wykazuje rzadko spotykaną właściwość, a mianowicie: skamienienie. Całe, od stóp do głowy, przemieniło się w kamień. Przesądy roznoszą się szybko, więc odtąd nikt z wiernych już się nie godził na chowanie w tym miejscu zmarłych bliskich.

– Piekielny to strach trafić na kamiennego nieboszczyka, gdy się jest ledwie chłopcem – z tymi słowami Spence podsunął mi krzesło.

– Dziękuję. Ale… coś tu nie w porządku. Mogiła pochowanego w ubiegłym miesiącu Edgara Poego dotąd nie ma nagrobka! Grób jest na równi z ziemią.

– Nie moja to rzecz – odparł, filozoficznie wzruszając ramionami – ale tych, co go chowali, Neilsona Poego i Henry’ego Herringa, kuzynów.

– Przechodziłem tędy w dniu pogrzebu i zauważyłem, jak był skromny. Czy oprócz tamtych zjawił się może ktoś z krewnych Poego? – spytałem.

– Tak. Tylko jeden. Nabożeństwo odprawiał William Clemm z kościoła metodystów przy Caroline Street, według mnie daleki krewny rodziny. Wielebny Clemm przygotował długą mowę, ale że na pogrzeb przyszło tak mało osób, postanowiono, iż jej nie odczyta. Poza Neilsonem Poem i panem Herringiem było jeszcze dwóch żałobników. Jeden to Z. Collins Lee, kolega Poego ze szkolnej ławy. Niech prochy jego spoczywają w pokoju!

– Słucham?

– Coś podobnego rzekł duchowny nad grobem. Niech prochy jego spoczywają w pokoju. Ogromnie mnie zdziwiła wieść o śmierci Poego. Dla mnie zawsze pozostanie on młodzieńcem niewiele starszym od pana.

– Znał go pan?

– Poznałem, gdy mieszkał w Baltimore, w domku Marii Clemm – odpowiedział w zadumie. – Przed wielu laty. Pan byłeś wówczas ledwie niedorostkiem. W Baltimore żyło się wtedy spokojniej, to i więcej ludzi się znało. Edgar od czasu do czasu wałęsał się tu, po cmentarzu.

Spence opowiedział mi, jak Poe zatrzymywał się przy grobach swego dziadka i starszego brata, Williama Henry’ego, z którymi został w dzieciństwie rozdzielony. Nieraz z uwagą odczytywał nazwiska oraz daty na nagrobkach i nieśmiało pytał o stopień pokrewieństwa tu spoczywających. Spotykając dozorcę przypadkiem na ulicy, chłopiec czasem go pozdrawiał, a innymi razy – przechodził bez słowa.

– Przecież to niewyobrażalne, by znakomity dżentelmen kończył żywot  w   t a k i m  stroju. – Spence pokręcił głową.

– Jakim? – zapytałem.

– Pamiętam, jak starannie zwykł dobierać ubiór. A to, co miał na sobie, kiedy go znaleziono…! – stwierdził ze znawstwem i na mój znak kontynuował: – Ubranie było cienkie, obszarpane i w żaden sposób nie pasowało. Co najmniej dwa rozmiary większe, nie mogło należeć do niego! I jeszcze ten tani słomkowy kapelusz, po który nikomu nie chciałoby się schylić… Ktoś tam ze szpitala ofiarował mu do pochówku lepszy, czarny garnitur.

– Tak, ale czemu nagle przyszło mu nosić niedopasowane stroje?

– Tego nie wiem.

– Czy to, pana zdaniem, nie przedziwne?

– No cóż, od dnia pogrzebu prawie się nad tym już nie zastanawiam.