Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Cień węża. Tom III. Kroniki rodu Kane

Cień węża. Tom III. Kroniki rodu Kane

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62170-91-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cień węża. Tom III. Kroniki rodu Kane

Odkąd młodzi magowie Carter i Sadie Kane nauczyli się, jak postępować ścieżką starożytnych egipskich bogów, wiedzieli, że odegrają ważną rolę w przywracaniu Maat – porządku – w świecie. Nie spodziewali się jednak, że świat stanie się aż tak bardzo chaotyczny. Wąż Chaosu, Apopis, uwolnił się i grozi zniszczeniem świata za trzy dni. Magowie są podzieleni. Bogowie znikają, a ci, którzy pozostali, są słabi. Walt, jeden z najzdolniejszych uczniów Cartera i Sadie, ma przed sobą krótkie życie i już czuje, że jego siły słabną. Ziya jest zbyt zajęta opieką nad zgrzybiałym bogiem słońca Ra, żeby naprawdę pomóc. Czego może dokonać dwójka nastolatków i grupka ich jeszcze młodszych uczniów?
Być może istnieje sposób na powstrzymanie Apopisa, jest on jednak tak trudny, że może kosztować Cartera i Sadie życie – nawet jeśli im sie powiedzie. Aby mieć szanse powodzenia, muszą zaufać psychotycznemu magowi, że ich nie zdradzi albo, co gorsza, nie pozabija. To zadanie jest szaleństwem. Cóż, oni są szaleni.
Zabawne sytuacje, niezapomniane potwory, nieustannie zmieniająca się drużyna przyjaciół i wrogów – w Cieniu węża tempo akcji nigdy nie zwalnia; trzeci tom jest wciągającym i w pełni zadowalającym dopełnieniem trylogii Kronik Rodu Kane.

Polecane książki

Praktyczny samouczek rysowania demonów. Znajdziesz tu wskazówki, jak w 3 krokach narysować m.in. południcę, płanetnika, zmorę, rusałkę, topielca czy strzygę. Przy każdym demonie podano historię jego pochodzenia i charakterystykę. Polecamy również inne e-booki z serii Szkoła rysowania: Diabły, Manga,...
Od 1 stycznia 2016 r. uległy zmianie przepisy ustawy systemowej w zakresie obejmowania obowiązkiem ubezpieczeń społecznych zleceniobiorców. W przypadku wykonywania pracy na podstawie więcej niż jednej umowy zlecenia, obowiązkowi objęcia ubezpieczeniami podlegają wszystkie z nich, chyba że podstawa w...
Internetowe manipulacje nigdy dotąd nie były tak skuteczne, nie trafiały tak celnie i jeszcze nigdy nie byliśmy wobec nich tak bezbronni. Algorytmy sprawiają, że internet zmienia się w strefę cyberwojen o naszą przyszłość. Ukrywający się za kilkoma linijkami komputerowego kodu napastnicy mogą zmien...
Poradnik do Symulatora Farmy 2015 zawiera wszystkie niezbędne informacje, które pozwolą na rozpoczęcie rozgrywki i odnalezienie się w poszczególnych jej elementach. Znajdziesz tutaj przede wszystkim szereg porad oraz wskazówek dotyczących owocnego prowadzenia farmy. Dokładnie opisano wszystkie istot...
Wizja Arydeusza Plutarcha jest nie tylko najbardziej szczegółową i obrazową wizją tego co się dzieje z człowiekiem po śmierci zachowaną ze starożytności ale i tą, która jest bogatsza niż Historia Era Platona, Sen Scypiona Cycerona, Wizje Kratesa czy też Wizje Zosimusa. Do zaskakujących wniosków może...
Seria repetytoriów językowych Wydawnictwa Lingo przeznaczona jest dla wszystkich uczących się języka angielskiego, a zwłaszcza uczniów, studentów, maturzystów i osób przygotowujących się do egzaminów językowych. Repetytorium Angielski. Phrasal Verbs. Słownik z ćwiczeniami to znakomita pomoc dla...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rick Riordan

OkładkaStrona tytułowaRick RiordanCień Węża

Tom III

Przełożyła
Agnieszka

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału
THE KANE CHRONICLES.
BOOK THREE
THE SERPENT’S SHADOW

Text copyright © 2012 by Rick Riordan. All rights reserved.
Zezwolenie na niniejsze wydanie zostało uzyskane za pośrednictwem agencji Nancy Gallt Literary Agency.
Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2012
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2012
Cover art © John Rocco

Rysunki hieroglifówMichelle Gengaro-Kokmen

Konsultacja egiptologicznadr Andrzej Ćwiek

Opracowanie redakcyjne i DTPPracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

RedakcjaAnna Milewska

KorektaKatarzyna Kierejsza

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTPStefan Łaskawiec

Wydanie I
ISBN: 978-83-62170-91-3

Wydawnictwo Galeria Książkiwww.galeriaksiazki.plbiuro@galeriaksiazki.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Ostrzeżenie

Niniejszy tekst jest zapisem nagrania. Już dwukrotnie Carter i Sadie Kane’owie wysłali mi takie nagrania, które spisałem jako Czerwoną piramidę i Ognisty tron. Jakkolwiek czuję się zaszczycony nieustającym zaufaniem, jakim darzy mnie rodzeństwo Kane’ów, muszę was ostrzec, że ta trzecia opowieść jest najbardziej niepokojąca z dotychczasowych. Taśma dotarła do mnie w spalonej szkatułce przeoranej pazurem oraz ze śladami zębów, których tutejszy zoolog nie był w stanie zidentyfikować. Gdyby nie ochronne hieroglify na jej ściankach, wątpię, czy ta kasetka przetrwałaby podróż. Przeczytajcie, a sami się przekonacie dlaczego.

1. Wpadamy nieproszeni na imprezę i ją rozwalamy

Tu Sadie Kane.

Jeśli słuchacie tego nagrania, to gratuluję! Przetrwaliście Sądny Dzień.

Chciałabym od razu przeprosić za wszelkie niedogodności, jakie mógł wam sprawić koniec świata. Trzęsienia ziemi, rewolucje, zamieszki, tornada, powodzie, tsunami i oczywiście potworny wąż, który połknął słońce – obawiam się, że większość z tych rzeczy była naszą winą. Carter i ja uznaliśmy, że powinniśmy przynajmniej wytłumaczyć, jak do tego doszło.

To będzie zapewne nasze ostatnie nagranie. Gdy skończycie słuchać naszej opowieści, powód stanie się oczywisty.

Nasze problemy zaczęły się w Dallas, kiedy ziejące ogniem barany zniszczyły zabytek z grobu Tutanchamona.

Tego wieczora magowie z Teksasu wydali przyjęcie w parku rzeźb naprzeciwko Muzeum Sztuki. Mężczyźni wystroili się w smokingi i kowbojskie buty. Kobiety miały na sobie wieczorowe suknie i fryzury przypominające watę cukrową. (Carter zwraca mi uwagę, że w Ameryce nazywa się to jakoś inaczej. Nieważne. Wychowałam się w Londynie, więc to ty musisz się nauczyć właściwych nazw).

Pod zadaszeniem kapela grała stare kawałki country. Na drzewach migotały baśniowe światełka. Magowie co jakiś czas otwierali tajne przejścia w rzeźbach albo przyzywali ogniki, żeby pozbyć się natrętnych komarów, ale poza tym wszystko wyglądało jak na najzwyklejszym przyjęciu.

Przywódca pięćdziesiątego pierwszego nomu Grissom bawił gości niezobowiązującą rozmową i delektował się talerzem pełnym wołowych tacos, kiedy odciągnęliśmy go na bok w związku z pilnymi sprawami. Czułam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale naprawdę nie mieliśmy wyboru, zważywszy na niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł.

– Atak? – Grissom zmarszczył brwi. – Wystawa poświęcona Tutanchamonowi jest tu od miesiąca. Jeśli Apopis zamierzał uderzyć, czemu nie zrobiłby tego wcześniej?

Grissom był wysokim, postawnym mężczyzną o surowym, zniszczonym obliczu, rzadkich rudawych włosach i dłoniach, których skóra była szorstka jak kora drzewa. Wyglądał na czterdziestkę, ale z magami nigdy nic nie wiadomo. Równie dobrze mógł mieć czterysta lat. Miał na sobie czarny garnitur, kowbojski krawat ze sznurka, zwany bolo, i masywny pas ozdobiony srebrną gwiazdą, jak jakiś szeryf z Dzikiego Zachodu.

– Porozmawiamy po drodze – oznajmił Carter, prowadząc nas na drugą stronę ogrodu.

Muszę przyznać, że mój brat zachowywał zadziwiającą pewność siebie.

Oczywiście nadal jednak pozostawał skończonym głupkiem. Jego dziecinne brązowe włosy były wygryzione po lewej stronie w miejscu, w którym jego gryf złożył „dowód miłości”, a skaleczenia na twarzy świadczyły, że Carter wciąż nie opanował sztuki golenia. Niemniej od swoich piętnastych urodzin sporo urósł, no i nabrał nieco ciała dzięki codziennym ćwiczeniom sztuk walki. Wyglądał poważnie i dojrzale w czarnych lnianych szatach, zwłaszcza z chepeszem u boku. Byłam nawet w stanie wyobrazić go sobie jako dowódcę, nie dostając przy tym całkowitej głupawki.

[Czemu się tak gapisz, Carter? To naprawdę natchniony opis].

Carter manewrował wokół stołu bufetowego, chwytając garść meksykańskich chipsów.

– Apopis ma model działania – zwrócił się do Grissoma. – Wszystkie pozostałe ataki miały miejsce podczas nowiu księżyca, kiedy jest najciemniej. Uwierz mi, on zaatakuje wasze muzeum tej nocy. I to z wielką siłą.

Grissom przepchał się przez gromadkę magów popijających szampana.

– Te pozostałe ataki… – powiedział. – Masz na myśli Chicago i Mexico City?

– I Toronto – odrzekł Carter. – I… kilka innych.

Wiedziałam, że nie chce więcej mówić. Przez ataki, których świadkami byliśmy w wakacje, wciąż mieliśmy koszmary.

Jasne, prawdziwy Armagedon jeszcze nie nastąpił. Minęło pół roku, odkąd wąż chaosu Apopis wyrwał się ze swojego więzienia w Podziemiu, ale wciąż jeszcze nie rozpoczął właściwej inwazji na świat śmiertelników, której się spodziewaliśmy. Z jakichś powodów czekał, zadowalając się pomniejszymi atakami na nomy sprawiające wrażenie bezpiecznych i szczęśliwych.

Takie jak ten, pomyślałam.

Kiedy mijaliśmy zadaszenie, orkiestra skończyła piosenkę. Ładna skrzypaczka zamachała smyczkiem do Grissoma.

– Chodź tu, kochany! – zawołała. – Potrzebujemy twojej gitary!

Posłał jej wymuszony uśmiech.

– Za chwilę wrócę, kochanie.

Ruszyliśmy dalej.

– Moja żona Anne – powiedział Grissom, odwracając się do nas.

– Ona też jest magiem? – spytałam.

Potaknął, a jego oblicze spochmurniało.

– Co do tych ataków… Dlaczego uważacie, że Apopis uderzy akurat tutaj?

Carter miał usta wypchane chipsami, więc jego odpowiedź zabrzmiała jak: – Mhm-mhm.

– On szuka pewnego rodzaju przedmiotów – przetłumaczyłam. – Zniszczył już pięć egzemplarzy. Ostatni istniejący ma pecha znajdować się na wystawie poświęconej Tutanchamonowi.

– Który to zabytek? – spytał Grissom.

Zawahałam się. Przed przybyciem do Dallas rzuciliśmy wszelkie możliwe zaklęcia izolujące i obwiesiliśmy się ochronnymi amuletami, żeby uniemożliwić magiczny podsłuch, ale mimo to niezbyt dobrze się czułam, opowiadając na głos o naszych planach.

– Może lepiej panu pokażemy. – Obeszłam fontannę, przy której dwoje młodych magów wypisywało różdżkami na kamieniu błyszczące miłosne wyznania. – Przywieźliśmy na pomoc własną ekipę. Czekają w muzeum. Jeśli pozwoli nam pan obejrzeć ten zabytek, a najlepiej zabrać go w bezpieczne miejsce…

– Zabrać? – Grissom spojrzał na nas z ukosa. – Wystawa ma świetne zabezpieczenia. Dniem i nocą pilnują jej moi najlepsi magowie. Wydaje wam się, że Dom Brooklyński jest bezpieczniejszy?

Zatrzymaliśmy się na końcu ogrodu. Po drugiej stronie ulicy na ścianie muzeum wisiał dwupiętrowy baner reklamujący Tutanchamona.

Carter wyciągnął komórkę i pokazał Grissomowi obrazek na wyświetlaczu: spalony budynek, który niegdyś był siedzibą setnego nomu w Toronto.

– Nie wątpię, że pańscy strażnicy są dobrzy – powiedział. – Ale wolelibyśmy, żeby pański nom nie został zaatakowany przez Apopisa. W pozostałych atakach, jak tutaj… Jego słudzy nie pozostawiają nikogo przy życiu.

Grissom wpatrywał się w ekranik telefonu, po czym zerknął za siebie, na swoją żonę Anne, która wygrywała właśnie two-step.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Mam nadzieję, że wasza ekipa jest naprawdę profesjonalna.

– Jest fantastyczna – zapewniłam. – Chodźmy, przedstawimy was sobie.

Nasz elitarny oddział magów zdążył najechać sklepik z pamiątkami. Felix przywołał trzy pingwiny, które przechadzały się w papierowych maskach Tutanchamona. Zaprzyjaźniony pawian imieniem Chufu siedział na regale, czytając Dzieje faraonów, co może robiłoby wrażenie, gdyby nie trzymał książki do góry nogami. Walt – och, Walt, dlaczego mi to zrobiłeś? – otworzył gablotę z biżuterią i oglądał bransoletki i naszyjniki, tak jakby mogły być magiczne. Alyssa żonglowała glinianymi miseczkami za pomocą magii żywiołów – jakieś dwadzieścia albo trzydzieści naczyń tworzyło wielką ósemkę.

Carter odchrząknął.

Walt zamarł z rękami pełnymi złotej biżuterii. Chufu zlazł z regału, zrzucając większość książek. Alyssa upuściła wszystkie miseczki na podłogę. Felix usiłował zagonić swoje pingwiny za ladę. (On naprawdę uważa je za pożyteczne zwierzęta. Obawiam się, że nie jestem w stanie tego wytłumaczyć).

Grissom zabębnił palcami po gwieździe szeryfa przy pasie.

– To jest ta wasza niesamowita ekipa?

– Tak! – Usiłowałam przywołać na twarz przekonujący uśmiech. – Proszę wybaczyć ten bałagan. Może ja, hm…

Wyjęłam zza paska różdżkę i wypowiedziałam słowo mocy:

– Chenem!

Tego rodzaju zaklęcia wychodziły mi coraz lepiej. Zazwyczaj udawało mi się już kształtować moc mojej boskiej opiekunki Izydy, nie mdlejąc przy okazji. No i ani razu nie eksplodowałam.

Hieroglify oznaczające łączenie rozbłysły na chwilę w powietrzu:

Potłuczone kawałki ceramiki popełzły ku sobie i posklejały się. Książki wróciły na półki. Maski Tutanchamona sfrunęły z dziobów pingwinów, w związku z czym wyszło na jaw, że są one – cóż za zaskoczenie – pingwinami.

Nasi kumple mieli głupkowato speszone miny.

– Przepraszam – wymamrotał Walt, odkładając biżuterię do gabloty. – Nudziło nam się.

Nie byłam w stanie gniewać się na Walta. Wysoki i atletycznie zbudowany, urodzony koszykarz, miał na sobie bojówki i podkoszulek bez rękawów, ukazujący muskulaturę ramion. Jego skóra była koloru gorącej czekolady, a twarz w każdym szczególe równie królewska i przystojna jak posągi jego faraońskich przodków.

Czy się w nim podkochiwałam? To skomplikowane. Później do tego wrócę.

Grissom rozglądał się po zgromadzonych.

– Miło mi was wszystkich poznać. – Usiłował ukryć entuzjazm. – Chodźcie za mną.

Główny hol muzeum był wielkim białym pomieszczeniem z pustymi kawiarnianymi stolikami, estradą i sufitem tak wysokim, że można by było tu trzymać oswojoną żyrafę. Po jednej stronie znajdowały się schody wiodące do biur. Po drugiej przez przeszklone ściany widoczna była nocna panorama Dallas.

Grissom wskazał na galeryjkę, po której przechadzali się dwaj mężczyźni w czarnych lnianych szatach.

– Widzicie? Wszędzie mam strażników.

Mężczyźni trzymali w pogotowiu laski i różdżki. Kiedy spojrzeli na nas w dół, zauważyłam, że ich oczy się świecą. Na policzkach, niczym barwy wojenne, mieli wymalowane hieroglify.

– Co się stało z ich oczami? – szepnęła do mnie Alyssa.

– Zaklęcia obserwacyjne – domyśliłam się. – Te znaki pozwalają strażnikom zaglądać do Duat.

Alyssa zagryzła wargę. Ponieważ jej opiekunem był bóg ziemi Geb, lubiła rzeczy konkretne, jak kamień czy glina. Nie przepadała za wysokościami ani za głęboką wodą. A już z pewnością nie podobała jej się sama idea Duat – magicznego królestwa istniejącego równolegle z naszym.

Kiedyś, gdy opisałam jej Duat jako ocean leżący pod naszymi stopami, ocean, w którym w nieskończoność ciągną się kolejne warstwy magicznych wymiarów, Alyssa omal nie zwymiotowała.

Z kolei dziesięcioletni Felix nie miał z tym kłopotów.

– Super! – zawołał. – Też chcę mieć świecące oczy.

Przejechał sobie palcami po policzkach, pozostawiając na nich fioletowe plamy w kształcie Antarktydy.

Alyssa się roześmiała.

– Możesz teraz zajrzeć w Duat?

– Nie – przyznał. – Ale znacznie lepiej widzę moje pingwiny.

– Musimy się pospieszyć – przypomniał nam Carter. – Apopis zazwyczaj uderza, kiedy księżyc jest w zenicie. Co nastąpi…

– Agh! – Chufu uniósł w górę wszystkie dziesięć palców. Pawiany mają autentyczny zmysł astronomii.

– Za dziesięć minut – powiedziałam. – Super.

Podeszliśmy do wejścia na wystawę, którego trudno było nie zauważyć, jako że znajdowała się przy nim wielka złota tabliczka z napisem: „Wystawa”. Wejścia pilnowali dwaj magowie z dorosłymi lampartami na smyczach.

Carter spojrzał na Grissoma ze zdumieniem.

– Jak się panu udało uzyskać pełny dostęp do muzeum?

Teksańczyk wzruszył ramionami.

– Moja żona Anne jest przewodniczącą rady muzeum. A więc który eksponat chcecie obejrzeć?

– Oglądałem plan wystawy – odparł Carter. – Chodźmy. Pokażę panu.

Lamparty najwyraźniej zainteresowały się pingwinami Feliksa, ale strażnicy przytrzymali je i pozwolili nam przejść.

Wystawa była ogromna, ale nie sądzę, żebyście byli zaciekawieni szczegółami. Labirynt pomieszczeń wypełniały sarkofagi, posągi, meble, trochę złotej biżuterii – bla, bla, bla. Nie miałam ochoty się przyglądać. Widziałam już tyle kolekcji egipskich zabytków, że wystarczy mi na kilka żywotów, dziękuję bardzo.

A poza tym gdzie tylko spojrzałam, dostrzegałam coś, co przypominało mi o złych wydarzeniach.

Minęliśmy gabloty pełne figurek uszebti, niewątpliwie zaczarowanych, tak żeby ożyły na wezwanie. Pokonałam całe tabuny podobnych. Mijaliśmy posążki złowrogich potworów i bogów, z którymi osobiście walczyłam: sępiej Nechbet, która niegdyś opętała moją babcię (to długa opowieść), krokodylego Sobka, który usiłował zabić moją kotkę (jeszcze dłuższa opowieść), i lwicy Sachmet, którą niegdyś pokonaliśmy za pomocą pikantnego sosu (nawet nie pytajcie).

Jednak najbardziej przykro zrobiło mi się na widok małego alabastrowego posążka naszego przyjaciela Besa, boga karłów. Rzeźba miała kilka tysięcy lat, ale bez trudu rozpoznałam perkaty nos, krzaczaste bokobrody, pękaty brzuch i urokliwie brzydką twarz, wyglądającą jakby ktoś zdzielił ją kilka razy patelnią. Znaliśmy Besa zaledwie kilka dni, ale on dosłownie poświęcił duszę, żeby nam pomóc. Teraz ilekroć go widziałam, przypominał mi się dług, którego nigdy nie zdołamy spłacić.

Musiałam zatrzymać się przy tej figurce dłużej, niż mi się wydawało, ponieważ reszta grupy minęła mnie i wchodziła już do następnej sali jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, kiedy usłyszałam koło siebie głos: – Pst!

Rozejrzałam się. Myślałam, że to posążek Besa przemówił. Po czym usłyszałam ten sam głos: – Hej, laleczko. Posłuchaj. Nie mamy dużo czasu.

Z białej ściany na wysokości moich oczu wystawała ludzka twarz, a raczej wybrzuszała farbę, jakby chciała się przebić przez tynk. Człowiek ten miał haczykowaty nos, okrutne wąskie wargi i wysokie czoło. Mimo że był w kolorze ściany, wydawał się całkiem żywy. Jego puste białe oczy wyrażały zniecierpliwienie.

– Nie ocalicie zwoju, laleczko – ostrzegł mnie. – A nawet gdyby wam się udało, nigdy go nie zrozumiecie. Potrzebujecie mojej pomocy.

Odkąd zaczęłam uprawiać magię, doświadczyłam wielu dziwacznych rzeczy, więc nie zdziwiłam się jakoś szczególnie. Wiedziałam jednak, że nie mogę od razu ufać wszystkim pomalowanym na biało zjawom, które mnie zaczepiają, zwłaszcza jeśli nazywają mnie laleczką. Ten koleś przypominał mi postacie z tych głupich filmów o mafii, które chłopaki w Domu Brooklyńskim chętnie oglądają w wolnym czasie – zapewne to jakiś wujek Vinnie.

– Kim jesteś? – zapytałam.

Człowieczek prychnął.

– Jakbyś nie wiedziała. Jakby istniał ktokolwiek, kto nie wie. Macie dwa dni, bo potem zostanę ostatecznie uziemiony. Jeśli chcecie pokonać Apopisa, to pociągnijcie za sznurki i wydobądźcie mnie stąd.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparłam.

Ten człowiek nie brzmiał jak Set, bóg zła, ani też Apopis, ani żaden inny łotr, z którym miałam wcześniej do czynienia, ale nigdy nie można mieć pewności. W końcu jest coś takiego jak magia.

Wujek Vinnie wysunął do przodu podbródek.

– Okej, rozumiem. Chcesz dowodu, że możesz mi ufać. Nie uda wam się ocalić zwoju, ale weźcie złotą szkatułkę. Ona podpowie wam, czego potrzebujecie, oczywiście jeśli jesteście dość bystrzy, żeby to zrozumieć. Pojutrze o zachodzie słońca, laleczko. Potem moja oferta wygaśnie, ponieważ wtedy już na zawsze…

Zakrztusił się. Oczy wyszły mu z orbit. Napiął się, jakby ktoś zaciskał mu pętlę wokół szyi. I powoli wsiąkł z powrotem w ścianę.

– Sadie? – zawołał Walt z końca korytarza. – Wszystko w porządku?

Spojrzałam na niego.

– Widziałeś to?

– Widziałem co? – odpowiedział pytaniem.

Oczywiście, że nie, pomyślałam. Nie byłoby zabawy, gdyby ktokolwiek inny zobaczył to co ja. Wówczas nie mogłabym się zastanawiać, czy całkiem zwariowałam.

– Nic – odparłam i podbiegłam, żeby ich dogonić.

Przy wejściu do następnej sali stały dwa ogromne obsydianowe sfinksy o lwich ciałach i baranich głowach. Carter mówi, że to są kriosfinksy. [Dzięki, Carter. Umarlibyśmy wszyscy, gdybyśmy nie posiedli tej jakże użytecznej wiedzy].

– Agh! – ostrzegł nas Chufu, unosząc do góry pięć palców.

– Zostało nam pięć minut – przetłumaczył Carter.

– Zaczekajcie – odezwał się Grissom. – Ta sala jest najmocniej strzeżona przez zaklęcia. Muszę je zmodyfikować, żebyście mogli wejść.

– Uch – powiedziałam nerwowo – ale one będą nadal powstrzymywać naszych nieprzyjaciół, na przykład wielkie węże chaosu, prawda?

Grissom spojrzał na mnie z rozdrażnieniem (ludzie często patrzą na mnie w taki sposób).

– Znam się co nieco na magii ochronnej – zapewnił. – Zaufaj mi. – Uniósł różdżkę i zaczął śpiewać.

Carter odciągnął mnie na bok.

– Wszystko w porządku?

Musiałam wyglądać na nieźle wstrząśniętą po spotkaniu z wujkiem Vinniem.

– Wszystko w porządku – odpowiedziałam. – Widziałam coś w poprzedniej sali. Zapewne to tylko kolejna sztuczka Apopisa, ale…

Mój wzrok powędrował na drugi koniec korytarza. Walt wpatrywał się w złoty tron stojący w szklanej gablocie. Opierał się ręką o szkło, jakby było mu słabo.

– Zaczekaj chwilę – rzuciłam Carterowi i podeszłam do Walta.

Światło z gabloty padało na jego twarz, nadając jej czerwonawy odcień wzgórz Egiptu.

– Co się stało? – zapytałam.

– Tutanchamon zmarł na tym krześle – odparł.

Przeczytałam notkę z tabliczki przy ekspozycji. Nie było tam informacji, jakoby Tut zmarł na owym tronie, ale Walt sprawiał wrażenie, że jest o tym przekonany. Może wyczuwał rodzinną klątwę. Ten król był jego milionowym praprawujkiem, a ta sama genetyczna trucizna, która zabiła Tutanchamona w wieku dziewiętnastu lat, płynęła teraz w żyłach Walta i wzmacniała się, ilekroć posłużył się magią. Mimo to Walt nie chciał z tego zrezygnować. Spoglądając na tron swojego przodka, musiał czuć się tak, jakby czytał własny nekrolog.

– Znajdziemy lekarstwo – obiecałam. – Gdy tylko uporamy się z Apopisem…

Spojrzał na mnie i głos uwiązł mi w gardle. Wiedzieliśmy oboje, że szanse na pokonanie Apopisa są nikłe. A nawet gdyby nam się udało, nie było żadnej gwarancji, że Walt przeżyje dość długo, żeby cieszyć się zwycięstwem. Dziś był jeden z jego lepszych dni, a i tak w jego oczach czaiło się cierpienie.

– Hej, ludziki! – zawołał Carter. – Jesteśmy gotowi.

Sala znajdująca się za kriosfinksami zawierała „największe przeboje” kolekcji związanej z egipskim życiem pozagrobowym. Z cokołu spoglądał na mnie drewniany Anubis naturalnej wielkości. Na replice wagi sprawiedliwości siedział złoty pawian, z którym Chufu natychmiast uciął sobie flirt. Były tu maski faraonów, mapy Podziemia i mnóstwo urn kanopskich, w których niegdyś przechowywano narządy wewnętrzne mumii.

Carter minął to wszystko i zebrał nas przy długim zwoju papirusu, umieszczonym w szklanej gablocie przy tylnej ścianie.

– Tego szukacie? – Grissom zmarszczył brwi. – Księgi o pokonaniu Apopisa? Przecież chyba zdajecie sobie sprawę, że nawet najlepsze zaklęcia przeciwko Apopisowi nie na wiele się zdadzą?

Carter sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kawałek nadpalonego papirusu.

– To wszystko, co udało nam się ocalić w Toronto. To była jedna z kopii tego samego zwoju.

Grissom wziął do ręki fragment papirusu. Był nie większy niż kartka pocztowa i zbyt spalony, żeby dało się odczytać więcej niż kilka hieroglifów.

– Zabicie Apopisa… – przeczytał. – Ale to przecież jeden z najpospolitszych zwojów magicznych. Od czasów starożytnych przetrwały niezliczone kopie.

– Nie. – Walczyłam z pokusą zerknięcia przez ramię, czy nie podsłuchują nas ogromne węże. – Apopis ściga jedynie jedną konkretną wersję, napisaną przez tego gościa.

Pacnęłam palcem w tabliczkę informacyjną zawieszoną obok eksponatu.

– Przypisywany księciu Chaemuasetowi – przeczytałam – znanemu lepiej jako Setne.

Grissom się skrzywił.

– To złowieszcze imię… Jeden z najbardziej złowrogich magów, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi.

– Też tak słyszałam – przytaknęłam. – Ale Apopis niszczy jedynie te wersje zwoju, które pochodzą od Setne. O ile wiemy, istniało tylko sześć kopii. Apopis spalił już pięć. Ta jest ostatnia.

Grissom przyglądał się z powątpiewaniem spalonemu papirusowi.

– Jeśli Apopis naprawdę powstał z Duat w całej swojej mocy, to dlaczego miałby się przejmować kilkoma zwojami? Żadne zaklęcie nie jest w stanie go powstrzymać. Czemu jeszcze nie zniszczył świata?

My też zadawaliśmy sobie to pytanie od wielu miesięcy.

– Lęka się tego zwoju – powiedziałam z nadzieją, że mam rację. – Musi on zawierać coś, co stanowi sekret pokonania Apopisa. Bóg chce mieć pewność, że żadna kopia nie przetrwała, zanim rozpocznie inwazję.

– Musimy się pospieszyć, Sadie – wtrącił się Carter. – Atak może nadejść w każdej chwili.

Podeszłam do zwoju. Miał jakieś dwa metry długości i metr wysokości i był gęsto pokryty hieroglifami oraz kolorowymi obrazkami. Widziałam mnóstwo podobnych zwojów opisujących sposoby na pokonanie chaosu, z pieśniami mającymi powstrzymać węża Apopisa przed pożarciem słonecznego boga Ra podczas jego podróży przez Duat. Starożytni Egipcjanie mieli na tym punkcie niezłą obsesję. Wesołe towarzystwo ci Egipcjanie.

Potrafię czytać hieroglify – to jeden z moich niezwykłych talentów – ale ten zwój był zbyt długi, żeby go ogarnąć. Na pierwszy rzut oka nic nie zwróciło mojej uwagi jako szczególnie przydatne. Były tu zwyczajowe opisy Rzeki Nocy, po której podróżuje słoneczna barka Ra. Siedziałam w niej, dziękuję. Było parę wskazówek o tym, jak radzić sobie z demonami w Duat. Miałam przyjemność. Pozabijałam je. Przywiozłam koszulkę na dowód.

– Sadie? – spytał Carter. – Widzisz coś?

– Jeszcze nie wiem – odburknęłam. – Daj mi chwilę.

Okropnie mnie to irytuje, że mój brat kujon jest magiem bitewnym, a ja mam niby znać się na czytaniu magicznych tekstów. Ledwie wystarcza mi cierpliwości na ilustrowane tygodniki, a co dopiero mówić o zatęchłych zwojach.

Nigdy go nie zrozumiecie, powiedziała twarz ze ściany. Potrzebujecie mojej pomocy.

– Musimy go ze sobą zabrać – uznałam. – Jestem pewna, że będę w stanie zrozumieć nieco więcej…

Budynek zatrząsł się w posadach. Chufu wrzasnął i skoczył w ramiona złotego pawiana. Pingwiny Feliksa biegały w kółko jak oszalałe.

– To brzmiało jak… – Grissom pobladł. – Wybuch na zewnątrz. Przyjęcie!

– To dywersja – ostrzegł Carter. – Apopis usiłuje odciągnąć nas od zwoju.

– Oni zaatakowali moich przyjaciół – odparł Grissom zduszonym głosem. – Moją żonę.

– Niech pan idzie! Poradzimy sobie z tym zwojem – krzyknęłam, piorunując wzrokiem brata. – Żona pana Grissoma jest w niebezpieczeństwie!

Grissom uścisnął moje dłonie.

– Zabierz zwój. Powodzenia!

I wybiegł z sali.

Zwróciłam się na powrót ku gablocie.

– Walt, dasz radę to otworzyć? Musimy jak najszybciej wydostać zwój…

Salę wypełnił złowieszczy śmiech. Chrapliwy niski głos, potężny niczym wybuch jądrowy, rozniósł się echem wokół nas:

– Nie sądzę, żeby ci się to udało, Sadie Kane.

Poczułam, że moja skóra zmienia się w wysuszony papirus. Znałam ten głos. Pamiętałam, jak to jest zbliżyć się tak do chaosu: krew zmienia się w ogień, a nici DNA wydostają się na wierzch.

– Myślę, że zniszczę cię za pomocą strażników Maat – oznajmił Apopis. – Tak, to będzie zabawne.

Przy wejściu do sali poruszyły się obsydianowe kriosfinksy. Zablokowały wyjście, stając ramię w ramię. Z ich nozdrzy buchnęły płomienie.

Przemówiły jednym głosem, a był to głos Apopisa:

– Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Żegnaj, Sadie Kane.

2. Ucinam sobie pogawędkę z chaosem

Zaskoczę was, jeśli powiem, że od tej chwili sprawy przybrały zły obrót?

Nie sądzę.

Pierwszymi ofiarami stały się pingwiny Feliksa. Kriosfinksy zionęły ogniem na nieszczęsne ptaki, które rozpłynęły się w kałuże wody.

– Nie! – wrzasnął Felix.

Sala zadrżała, tym razem znacznie mocniej.

Chufu zawył i skoczył Carterowi na głowę, przewracając go na podłogę. W innych okolicznościach uznałabym to za zabawne, ale uświadomiłam sobie, że pawian właśnie uratował życie mojemu bratu.

W miejscu, w którym wcześniej stał Carter, rozstąpiła się posadzka – marmurowe płyty rozpadały się, jakby ktoś walił w nie niewidzialnym młotem pneumatycznym. Salę przecięła wijąca się szczelina, niszcząca wszystko na swojej drodze, pochłaniająca zabytki i rozdzierająca je na strzępy. Tak… wijąca to właściwe słowo. Linia zniszczenia pełzła zupełnie jak wąż, kierując się prosto ku najdalszej ścianie i Księdze o pokonaniu Apopisa.

– Zwój! – krzyknęłam.

Nikt mnie chyba nie usłyszał. Carter leżał wciąż na podłodze, starając się zrzucić z głowy Chufu. Oszołomiony Felix klęczał w kałużach pozostałych po pingwinach, a Walt i Alyssa usiłowali go odciągnąć od ognistych kriosfinksów.

Wysunęłam różdżkę zza paska i wykrzyczałam pierwsze słowo mocy, jakie przyszło mi do głowy: – Dżeru!

Złote hieroglify – zaklęcie granicy – rozbłysły w powietrzu.

Między gablotą a pełznącą linią zniszczenia pojawiła się ściana światła. Wielokrotnie posługiwałam się tym zaklęciem, żeby rozdzielić kłócących się uczniów albo ochronić spiżarnię przed najazdami nocnych głodomorów, ale nigdy nie zastosowałam go do czegoś tak ważnego.

Kiedy tylko niewidoczny młot pneumatyczny dotarł do mojej tarczy, zaklęcie zaczęło się rozpadać. Szczelina wspinała się po ścianie światła, roztrzaskując ją na kawałki. Usiłowałam się skupić, ale przeciwko mnie działała znacznie potężniejsza siła – sam chaos – wdzierająca się do mojego umysłu i niwecząca moją magię.

W panice uświadomiłam sobie, że nie mogę się wycofać. Zostałam uwięziona w walce, której nie miałam szans wygrać. Apopis roztrzaskiwał moje myśli równie łatwo jak posadzkę.

Walt wytrącił mi różdżkę z ręki.

Ogarnęła mnie ciemność i upadłam w jego ramiona.

Kiedy odzyskałam wzrok, dłonie mnie paliły i unosił się z nich dym. Byłam zbyt oszołomiona, żeby czuć ból. Księga o pokonaniu Apopisa znikła. Nie pozostało nic oprócz sterty gruzu i potężnej dziury w ścianie, jakby przejechał przez nią czołg.

Rozpacz ściskała mnie za gardło, grożąc uduszeniem, ale przyjaciele zebrali się wokół mnie. Walt trzymał mnie mocno. Carter wydobył miecz. Chufu obnażył kły i powarkiwał na kriosfinksy. Alyssa obejmowała ramieniem Feliksa, który szlochał jej w rękaw. Stracił odwagę, z chwilą gdy zniknęły jego pingwiny.

– A więc tak? – krzyknęłam do kriosfinksów. – Spalić zwój i uciekać, jak zawsze? Tak bardzo boisz się ukazać w prawdziwej postaci?

Przez salę przetoczył się śmiech. Kriosfinksy stały bez ruchu w drzwiach, za to posążki i biżuteria podskoczyły w gablotach. Złoty pawian, z którym wcześniej flirtował Chufu, nagle odwrócił głowę z bolesnym trzaskiem.

– Ależ ja jestem wszędzie – powiedział wąż przez usta posągu. – Mogę zniszczyć wszystko, co jest ci drogie… i każdego, kto jest ci bliski.

Chufu zawył z wściekłości. Rzucił się na pawiana i przewrócił go. Posążek rozpłynął się w dymiącą kałużę złota.

Kolejny posąg ożył – tym razem była to pozłacana drewniana figurka faraona, uzbrojonego w myśliwską włócznię. Jego oczy przybrały barwę krwi. Wyrzeźbione usta wykrzywił grymas.

– Twoja magia jest słaba, Sadie Kane. Ludzka cywilizacja zestarzała się i zwiędła. Połknę boga słońca i pogrążę wasz świat w ciemności. Morze chaosu pochłonie was wszystkich.

Jakby nie będąc w stanie utrzymać tej energii, figurka faraona wybuchła. Jej cokół się rozpadł, a w efekcie działania magicznego młota pneumatycznego przez salę przebiegła kolejna szczelina, paląca posadzkę. Kierowała się ku gablocie pod wschodnią ścianą – w której znajdowało się niewielkie złote pudełeczko.

Ocal to, odezwał się głos w mojej głowie – zapewne podświadomość, a może głos Izydy, mojej bogini. Tyle razy dzieliłyśmy myśli, że nie mogłam mieć pewności.

Przypomniało mi się coś, co powiedziała twarz w ścianie. Weźcie złotą szkatułkę. Ona podpowie wam, czego potrzebujecie.

– Kasetka! – krzyknęłam. – Powstrzymajcie go!

Moi kumple wytrzeszczyli oczy. Kolejna eksplozja gdzieś na zewnątrz wstrząsnęła budynkiem. Z sufitu posypały się kawałki tynku.

– Te dzieci są wszystkim, co jesteście w stanie wysłać przeciwko mnie? – odezwał się Apopis ustami uszebti z kości słoniowej stojącego w najbliższej gablocie, miniaturowego żeglarza na łódce. – Walt Stone… najszczęśliwszy z tego grona. Nawet jeśli dziś przeżyje, choroba zabije go przed moim wielkim zwycięstwem. Nie będzie musiał oglądać zagłady waszego świata.

Walt się zachwiał. Nagle to ja zaczęłam podtrzymywać jego. Oparzone dłonie bolały mnie tak bardzo, że ledwie powstrzymywałam mdłości.

Linia zniszczenia postępowała po posadzce, wciąż kierując się ku złotej szkatułce. Alyssa wyciągnęła laskę i rzuciła krótki rozkaz.

Posadzka na chwilę przestała pękać i stała się znów płytą z szarego kamienia. Potem jednak pojawiły się nowe pęknięcia – siły chaosu przedzierały się z powrotem na powierzchnię.

– Dzielna Alyssa – odezwał się wąż. – Ziemia, którą tak kocha, rozpadnie się w chaos. Nie będzie już punktem oparcia!

Laska Alyssy eksplodowała ogniem. Alyssa krzyknęła i odrzuciła ją od siebie.

– Przestań! – wrzasnął Felix. Rozbił laską szkło gabloty i roztrzaskał miniaturowego żeglarza wraz z tuzinem innych uszebti.

Głos Apopisa przeniósł się natychmiast do jadeitowego amuletu Izydy, którym ozdobiono stojący obok manekin.

– Och, mały Felix, jakże on jest zabawny. Może zachowam go jako zwierzątko, jak te komiczne ptaki, które tak kocha. Ciekawe, ile wytrzyma, zanim całkowicie oszaleje.

Felix cisnął różdżką, przewracając manekin.

Szczelina chaosu była już w połowie drogi do złotej szkatułki.

– On chce tę kasetkę! – zdołałam zawołać. – Ratujcie kasetkę!

No dobra, nie był to najbardziej porywający okrzyk wojenny, ale Carter najwyraźniej zrozumiał. Skoczył przed szczelinę i wbił miecz w posadzkę. Jego ostrze przecięło marmur jak masło. W obie strony rozpostarły się niebieskie linie magii – Carterowa wersja pola siłowego. Linia zniszczenia uderzyła w tę zaporę i się zatrzymała.

– Nieszczęsny Carter Kane. – Głos Apopisa był teraz wszędzie wokół nas: przeskakiwał z zabytku na zabytek, a one kolejno wybuchały, niezdolne utrzymać mocy chaosu. – Jego przywództwo jest skazane na porażkę. Wszystko, co będzie budował, rozpadnie się. Utraci wszystkich, których kocha najbardziej.

Niebieska linia obrony zaczęła gasnąć. Jeśli mu szybko nie pomogę…

– Apopisie! – wrzasnęłam. – Czemu zwlekasz ze zniszczeniem mnie? Zrób to teraz, ty przerośnięty szczurożerco!

Przez salę przebiegł syk. Zapewne powinnam nadmienić, że wśród moich rozlicznych talentów znajduje się irytowanie ludzi. Najwyraźniej węży również.

Podłoga się ustabilizowała. Carter zwolnił zaklęcie tarczy i omal nie zemdlał. Chufu, niech będzie błogosławiony jego pawiani rozum, skoczył ku złotej szkatułce, porwał ją i uciekł.

Kiedy Apopis znowu przemówił, w jego głosie słychać było gniew.

– Doskonale, Sadie Kane. Czas umierać.

Dwa baraniogłowe sfinksy się poruszyły, a ich pyski rozbłysły płomieniami. Potwory ruszyły prosto na mnie.

Na szczęście jeden z nich poślizgnął się na kałuży pingwiniej wody i pojechał w lewo. Drugi pewnie rozszarpałby mi gardło, gdyby nie nagła pomoc wielbłąda.

Tak, pełnowymiarowego wielbłąda. Jeśli wam się to wydaje dziwaczne, spróbujcie wczuć się w kriosfinksy.

Skąd wziął się ten wielbłąd, spytacie zapewne. Wspominałam chyba o kolekcji amuletów Walta. Dwa z nich przywołują te okropne wielbłądy. Miałam już okazję się z nimi zapoznać, więc nie ogarnął mnie zachwyt na widok ważącego tonę dromadera przelatującego mi przed oczami, wpadającego na sfinksa i walącego się wraz z nim na podłogę. Sfinks ryknął z wściekłości i usiłował się uwolnić. Wielbłąd prychnął i pierdnął.

– Hindenburg – powiedziałam. Tylko jeden wielbłąd na świecie był w stanie tak pierdzieć. – Walt, czemu na wszystkich…

– Przepraszam! – krzyknął. – Nie ten amulet!

W sumie jednak podziałało. Wielbłąd nie był może wielkim wojownikiem, ale był ciężki i niezdarny. Kriosfinks warknął i wbił pazury w posadzkę, bezskutecznie usiłując zrzucić z siebie wielbłąda, ale Hindenburg po prostu zaparł się nogami, zaczął wydawać przerażone dźwięki niczym klakson i wypuścił gaz.

Podbiegłam do Walta, usiłując się pozbierać.

Sala była dosłownie pogrążona w chaosie. Między gablotami przebiegały czerwone błyskawice. Podłoga się rozpadała. Ściany się waliły. Zabytki ożywały i atakowały moich kumpli.

Carter odpierał atak drugiego kriosfinksa, siekąc go chepeszem, ale potwór parował jego uderzenia rogami i ogniem.

Felix znalazł się w środku tornada urn kanopskich, które uderzały w niego ze wszystkich stron, podczas gdy on walił na oślep laską. Armia maleńkich uszebti otoczyła Alyssę, która śpiewała rozpaczliwie, usiłując utrzymać salę w całości za pomocą magii ziemi. Posąg Anubisa gonił Chufu po całym pomieszczeniu, roztrzaskując pięściami kolejne zabytki, ale nasz dzielny pawian nie wypuszczał szkatułki z ramion.

Wokół nas rosła potęga chaosu. W uszach czułam nadciągającą burzę. Od siły Apopisa muzeum trzęsło się w posadach.

Jak miałam pomagać wszystkim przyjaciołom naraz, chronić tę złotą kasetkę i powstrzymywać muzeum od zawalenia się na nasze głowy?

– Sadie – ponaglił mnie Walt. – Jaki masz plan?

Pierwszy kriosfinks w końcu zepchnął Hindenburga z grzbietu. Obrócił się i zionął ogniem na wielbłąda, który pierdnął po raz ostatni i zwinął się w nieszkodliwy złoty amulet. Następnie potwór zwrócił się ku mnie. Nie wyglądał na zadowolonego.

– Walt – powiedziałam – ubezpieczaj mnie.

– Jasne. – Zerknął niepewnie na kriosfinksa. – A co zamierzasz?

Dobre pytanie, pomyślałam.

– Musimy obronić szkatułkę – odparłam. – Ona jest jakąś podpowiedzią. Musimy odbudować Maat, inaczej ten budynek się zawali, a my wszyscy zginiemy.

– Jak się odbudowuje Maat?

Zamiast odpowiedzieć, skoncentrowałam się. Zajrzałam w Duat.

Trudno opisać, jak to jest, gdy doświadcza się świata na wielu poziomach naraz – to trochę jakby patrzeć przez trójwymiarowe okulary i widzieć mgliste kolorowe cienie wokół przedmiotów, tyle tylko że te aury nie pasują do przedmiotów, a obrazy nieustannie się zmieniają. Magowie muszą być bardzo ostrożni, kiedy zaglądają do Duat. Jeśli ma się szczęście, dostaje się tylko lekkich mdłości. W najgorszym wypadku mózg eksploduje.

W Duat salę wypełniały wijące się zwoje ogromnego czerwonego węża – magia Apopisa powoli się rozprzestrzeniała i osaczała moich przyjaciół. Omal nie straciłam koncentracji wraz z obiadem.

Izydo!, zawołałam. Możesz pomóc?

Moc bogini wezbrała we mnie. Wytężyłam zmysły i zobaczyłam, jak mój brat walczy z kriosfinksem. Na miejscu Cartera stał Horus, bóg wojowników, a jego miecz rozbłyskał światłem.

Krążące wokół Feliksa urny kanopskie były sercami złych duchów – mrocznych postaci, które szarpały naszego młodego przyjaciela pazurami i kłami, mimo że Felix miał w Duat zaskakująco mocną aurę. Jego żywa fioletowa poświata odstraszała duchy.

Alyssa była otoczona burzą piaskową w kształcie olbrzyma. Śpiewała, a bóg ziemi Geb uniósł ramiona i podtrzymał sufit. Armia uszebti wokół niej stanęła w płomieniach.

Chufu nie wyglądał inaczej w Duat, ale kiedy skakał wokół sali, umykając przed posągiem Anubisa, złota szkatułka w jego ramionach otwarła się. W środku ujrzałam czystą ciemność, jakby kasetka była wypełniona atramentem.

Nie miałam pojęcia, co to oznaczało, ale nagle spojrzałam na Walta i krzyknęłam.

W Duat spowity był w połyskujące szarością bandaże mumii. Jego ciało było przezroczyste. Kości błyszczały, jakby był chodzącym zdjęciem rentgenowskim.

To jego klątwa, pomyślałam. Jest naznaczony śmiercią.

Gorzej: stojący naprzeciwko niego kriosfinks znajdował się w centrum burzy chaosu. Wici czerwonych błyskawic wyskakiwały z jego ciała. Barani łeb zmienił się w głowę Apopisa o żółtych oczach i wystających kłach.

Potwór skoczył na Walta, ale zanim zdążył zaatakować, Walt cisnął w niego amuletem. Złoty łańcuch uderzył w pysk sfinksa i owinął się wokół niego. Kriosfinks się potknął i zaczął potrząsać pyskiem niczym pies w kagańcu.

– Wszystko w porządku, Sadie. – Głos Walta brzmiał niżej i pewniej, jakby w Duat mój przyjaciel był starszy. – Wypowiedz zaklęcie. Pospiesz się.

Kriosfinks napiął żuchwę. Złoty łańcuch zazgrzytał. Drugi potwór przyparł Cartera do ściany. Felix upadł na kolana, a jego fioletowa aura rozpływała się w wirze mrocznych duchów. Alyssa przegrywała walkę przeciwko zapadającemu się sufitowi, wokół niej sypały się kawałki tynku. Posąg Anubisa chwycił Chufu za ogon i trzymał go do góry nogami, a pawian wył, ale nie wypuszczał z ramion złotej szkatułki.

Teraz albo nigdy: musiałam przywrócić ład.

Skupiłam moc Izydy, czerpiąc tak głęboko ze swoich magicznych rezerw, że czułam, jak dusza zaczyna mi płonąć. Zmusiłam się do koncentracji i wypowiedziałam najpotężniejsze ze wszystkich boskich słów: – Maat.

Hieroglify, które zapłonęły przede mną, były małe i jasne niczym miniaturowe słońce:

– Świetnie! – zawołał Walt. – Trzymaj się tego!

Udało mu się pociągnąć za łańcuch i chwycić sfinksa za pysk. Potwór napierał na niego z całą mocą, ale dziwaczna szara aura Walta zaczęła pełznąć po jego ciele niczym choroba. Kriosfinks syknął i zaczął się wić. W nosie poczułam zapach rozkładu, jakby z grobu – tak mocny, że omal nie straciłam koncentracji.

– Sadie – upomniał mnie Walt – nie przerwij zaklęcia.

Skupiłam się na hieroglifach. Wepchnęłam całą swoją energię w ten znak porządku i stworzenia. Słowo zajaśniało mocniej. Zwoje węża rozpływały się niczym mgła w świetle słońca. Dwa kriosfinksy rozpadły się w pył. Urny kanopskie upadły na podłogę i roztrzaskały się. Posąg Anubisa upuścił Chufu na głowę. Otaczająca Alyssę armia uszebti zamarła, a magia ziemi rozbiegła się po sali, zamykając pęknięcia i podpierając ściany.

Poczułam, że Apopis zanurza się głębiej w Duat, sycząc ze złości.

Po czym zemdlałam.

– Mówiłam, że da sobie radę – powiedział łagodny głos.

Głos mojej mamy… ale to oczywiście było niemożliwe. Mama nie żyła, co oznaczało, że czasem zdarzało mi się z nią rozmawiać, ale jedynie w Podziemiu.

Odzyskałam wzrok, choć wszystko było niewyraźne i zamglone. Pochylały się nade mną dwie kobiety. Jedną z nich była moja mama – jasne włosy miała upięte z tyłu głowy, a w jej niebieskich oczach widniała duma. Była przezroczysta, jak to zwykle duchy, ale jej głos brzmiał ciepło i zdecydowanie żywo. – To jeszcze nie koniec, Sadie. Musisz działać dalej.

Obok niej stała Izyda w sukni z białego jedwabiu i z migotliwymi skrzydłami w kolorach tęczy. Włosy miała kruczoczarne, przeplatane sznurami diamentów. Jej twarz była równie piękna jak twarz mojej mamy, ale bardziej królewska, a mniej ciepła.

Nie zrozumcie mnie źle. Wiedziałam z doświadczenia (bo zdarzyło mi się dzielić z nią myśli), że Izyda troszczy się o mnie na swój sposób, ale bogowie nie są ludźmi. Z trudem przychodzi im traktowanie nas inaczej niż przydatne narzędzia albo milutkie zwierzątka. Ludzkie życie nie wydaje się bogom wiele dłuższe niż życie przeciętnego myszoskoczka.

– Nie mogłam w to uwierzyć – powiedziała Izyda. – Ostatnim magiem, któremu udało się przywołać Maat, była sama Hatszepsut, a i ona potrzebowała do tego sztucznej bródki.

Nie miałam pojęcia, co to miało znaczyć. I uznałam, że nie chcę wiedzieć.

Usiłowałam się poruszyć, ale mi się nie udało. Czułam się tak, jakbym unosiła się nad dnem wanny, zawieszona w ciepłej wodzie, a te dwie kobiece twarze spoglądały na mnie sponad powierzchni.

– Posłuchaj uważnie, Sadie – odezwała się mama. – Nie obwiniaj się za te śmierci. Kiedy ułożysz plan, twój ojciec będzie się sprzeciwiał. Musisz go przekonać. Powiedz mu, że to jedyny sposób, żeby ocalić dusze zmarłych. Powiedz mu… – Jej twarz spochmurniała. – Powiedz mu, że tylko dzięki temu znowu mnie zobaczy. Musi ci się udać, moja kochana.

Chciałam zapytać, co ma na myśli, ale mówienie najwyraźniej mi nie wychodziło.

Izyda dotknęła mojego czoła. Jej palce były zimne jak śnieg.

– Nie możemy jej dłużej męczyć. Żegnaj na razie, Sadie. Chwila, kiedy znów będziemy musiały się połączyć, zbliża się szybko. Jesteś silna. Silniejsza nawet niż twoja matka. Razem będziemy panować nad światem.

– Masz na myśli, że razem pokonamy Apopisa – poprawiła ją mama.

– Oczywiście – przytaknęła Izyda. – To właśnie miałam na myśli.

Ich twarze zlały się w jedną.

– Kocham cię – powiedziały jednym głosem.

Przed moimi oczami przetoczyła się burza śnieżna. Otoczenie się zmieniło: stałam teraz na mrocznym cmentarzu u boku Anubisa. Nie tego zatęchłego, starego, szakalogłowego boga, który pojawia się w egipskiej sztuce grobowej, ale takiego Anubisa, jakiego zazwyczaj widywałam: nastoletniego chłopaka o ciepłych brązowych oczach, zmierzwionych czarnych włosach i twarzy, która była tak komicznie i irytująco przystojna. Ożeż, no wiecie… bogowie mają fory, a to jest niesprawiedliwe. Dlaczego zawsze ukazywał mi się w takiej postaci, że kompletnie mieszał mi w głowie?

– Rewela – wydukałam. – Skoro tu jesteś, to na pewno nie żyję.

Anubis się uśmiechnął.

– Żyjesz, ale niewiele brakowało. To było ryzykowne posunięcie.

Czułam, że na moją twarz wypełza ciepły rumieniec i posuwa się dalej ku szyi. Nie byłam pewna, czy wyraża zawstydzenie, gniew, czy też zachwyt z powodu tego spotkania.

– Gdzie ty się podziewałeś? – zapytałam ostro. – Pół roku ani słowa.

Z jego twarzy zniknął uśmiech.

– Nie pozwalali mi się z tobą widywać.

– Kto nie pozwalał?

– Są pewne zasady – powiedział. – Nawet teraz jesteśmy obserwowani, ale ponieważ byłaś bliska śmierci, udało mi się ukraść parę chwil. Muszę ci coś powiedzieć: twój pomysł jest dobry. Patrz na to, czego nie ma. To jedyny sposób, żeby przeżyć.

– Super – burknęłam. – Dzięki za kolejne zagadki.

Ciepło rumieńca dosięgło serca, które zaczęło bić, i nagle uzmysłowiłam sobie, że nie biło, odkąd zemdlałam. To na pewno zły znak.

– Jest coś jeszcze, Sadie. – Głos Anubisa brzmiał głucho, a jego postać zaczęła się rozmywać. – Muszę ci coś powiedzieć…

– Powiedz mi osobiście – odparłam – a nie w tej bezsensownej śmiertelnej wizji.

– Nie mogę. Nie pozwolą mi.

– Gadasz jak mały chłopiec. Jesteś bogiem, nie? Możesz robić, co ci się podoba.

Jego oczy rozbłysły gniewem. Ale potem, ku mojemu zaskoczeniu, Anubis się roześmiał.

– Zdążyłem zapomnieć, jaka potrafisz być irytująca. Spróbuję złożyć ci wizytę… niedługo. Mamy coś do omówienia. – Wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka. – Budzisz się. Do zobaczenia, Sadie.

– Nie odchodź. – Chwyciłam jego dłoń i przycisnęłam do twarzy.

Ciepło ogarnęło całe moje ciało. Anubis znikł.

Otworzyłam gwałtownie oczy.

– Nie odchodź!

Spalonymi, zabandażowanymi dłońmi ściskałam włochatą łapę pawiana. Chufu spojrzał na mnie ze zdumieniem.

– Agh?

Och, super. Flirtowałam z małpą.

Usiadłam niepewnie. Carter i nasi przyjaciele zgromadzili się wokół mnie. Sala się nie zawaliła, ale wystawa poświęcona Tutanchamonowi była całkowicie zniszczona. Miałam przeczucie, że nigdy nie zostanę zaproszona do Towarzystwa Miłośników Muzeum w Dallas.

– C-co się stało? – wyjąkałam. – Jak długo…?

– Byłaś martwa przez dwie minuty – odparł Carter drżącym głosem. – Wiesz, nie miałaś pulsu, Sadie. Myślałem… obawiałem się…

Urwał. Biedaczysko. Naprawdę zginąłby beze mnie.

[Auć, Carter! Nie szczyp!]

– Wezwałaś Maat – powiedziała z podziwem Alyssa. – To jest tak jakby… niemożliwe.

Myślę, że to istotnie musiało być imponujące. Posługiwanie się boskimi słowami, żeby stworzyć jakiś przedmiot albo zwierzę, krzesło albo miecz – to już jest dość trudne. Przyzywanie żywiołów, na przykład ognia czy wody, jest jeszcze większą sztuką. Ale wzywanie idei, takiej jak porządek wszechświata… tego nie robi się ot, tak. W tej chwili jednak wszystko za bardzo mnie bolało, żebym była w stanie napawać się własną wspaniałością. Czułam się tak, jakbym stworzyła kowadło, które następnie spadło mi na głowę.

– Miałam szczęście – odparłam. – Co ze złotą kasetką?

– Agh! – Chufu z dumą wskazał na pozłacane pudełko, które stało w pobliżu, całe i nienaruszone.

– Dobry pawian – powiedziałam. – Dostaniesz dziś dodatkową porcję fistaszków.

Walt zmarszczył brwi.

– Księga o pokonaniu Apopisa została zniszczona. Jak ma nam pomóc ta skrzynka? Mówiłaś, że to jakaś podpowiedź…?

Trudno mi było patrzeć na Walta bez poczucia winy. Od wielu miesięcy moje serce było rozdarte między nim a Anubisem i czułam, że to niezbyt uczciwe ze strony Anubisa pojawiać się w moich snach, z całą tą jego seksownością i nieśmiertelnością, podczas gdy nieszczęsny Walt ryzykował życie, żeby mnie chronić, i słabł z dnia na dzień. Przypomniało mi się, jak wyglądał w Duat, w tych upiornych szarych bandażach mumii…

Nie. Nie byłam w stanie o tym myśleć. Zmusiłam się, aby skupić uwagę na złotej kasetce.

Patrz na to, czego nie ma, powiedział Anubis. Cholerni bogowie ze swoimi cholernymi zagadkami.

Twarz w ścianie – wujek Vinnie – powiedziała mi, że w tej skrzynce znajdę podpowiedź, jak pokonać Apopisa, jeśli będę dostatecznie bystra, żeby ją zrozumieć.

– Nie wiem jeszcze, co to znaczy – przyznałam. – Jeśli Teksańczycy pozwolą nam to zabrać do Domu Brooklyńskiego…

Nagle coś okropnego przyszło mi do głowy. Spoza muzeum nie dochodziły już odgłosy wybuchów. Panowała złowroga cisza.

– Teksańczycy! – krzyknęłam. – Co się z nimi stało?

Felix i Alyssa skoczyli ku wyjściu. Carter i Walt pomogli mi wstać i pobiegliśmy za nimi.

Strażników nie było na pozycjach. Dobiegliśmy do holu i za szklanymi szybami moim oczom ukazały się kolumny białego dymu, unoszące się nad ogrodem rzeźb.

– Nie – wymamrotałam. – Nie, nie.

Wypadliśmy na ulicę. Doskonale utrzymany trawnik przypominał teraz krater rozmiarów basenu olimpijskiego. Jego dno zaścielały stopione metalowe rzeźby i odłamki kamienia. Tunele, które niegdyś prowadziły do siedziby pięćdziesiątego pierwszego nomu, zawaliły się niczym ogromne mrowisko rozdeptane przez chuligana. Wokół brzegu krateru dostrzegłam dymiące strzępy wieczorowych ubrań, roztrzaskane tace z tacos, potłuczone kieliszki do szampana i połamane laski magów.

Nie obwiniaj się za te śmierci, powiedziała mama.

Jak we śnie podeszłam do tego, co pozostało z patio. Pół betonowej płyty popękało i zapadło się w głąb krateru. Spalone skrzypce leżały w błocie tuż obok błyszczącego kawałka srebra.

Carter podszedł do mnie.

– Po-powinniśmy przeszukać teren – powiedział. – Może ktoś przeżył.

Zdusiłam w sobie szloch. Nie wiem jak, ale czułam to z absolutną pewnością.

– Nikt nie przeżył.

Teksascy magowie przyjęli nas gościnnie i pomogli nam. Pan Grissom uścisnął mi dłoń i życzył mi szczęścia, zanim wybiegł, żeby ratować żonę. Ale my widzieliśmy dzieła Apopisa w innych nomach. Carter ostrzegał Grissoma: słudzy Apopisa nie pozostawiają nikogo przy życiu.

Uklękłam i podniosłam błyszczący srebrny przedmiot – na pół stopioną klamrę w kształcie gwiazdy szeryfa.

– Oni nie żyją – powiedziałam. – Wszyscy.

3. Wygrywamy pudełko pełne niczego

Tym radosnym akcentem Sadie zakończyła swoją część opowieści i podała mi mikrofon. [Dzięki, siostruś].

Niestety nie mogę wam powiedzieć, że myliła się w kwestii pięćdziesiątego pierwszego nomu. Bardzo chciałbym móc stwierdzić, że znaleźliśmy wszystkich teksaskich magów całych i zdrowych. Nie znaleźliśmy. Nie znaleźliśmy nic poza śladami po bitwie: spalonymi różdżkami z kości słoniowej, kilkoma rozbitymi uszebti oraz strzępami zwęglonego lnu i papirusu. Tak samo jak w wypadku ataków w Toronto, Chicago i Mexico City, magowie po prostu zniknęli. Zostali rozbici na molekuły, pożarci albo zniszczeni w jakiś podobnie okropny sposób.

Na krawędzi krateru w trawie płonął pojedynczy hieroglif: isefet, symbol chaosu. Odniosłem wrażenie, że Apopis zostawił go tam niczym wizytówkę.