Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego

Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66380-21-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego

Co powiedzą innym twoje zwłoki, kiedy ciebie już nie będzie?

Sue Black jest profesorem anatomii i antropologii sądowej na Uniwersytecie w Dundee i od wielu lat spotyka się z tragicznymi przypadkami ludzkiej śmierci. Brała udział m.in. w wyjaśnianiu zagadek zbiorowych mordów w Kosowie, ustalaniu tożsamości setek tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas tsunami w Tajlandii, i w największych śledztwach kryminalnych naszych czasów.

Ofiary morderstw, katastrof czy nieszczęśliwych wypadków nie mogą już same opowiedzieć, co im się przytrafiło. Ale ich zwłoki owszem. W zaciszu swojego laboratorium, podczas wielogodzinnej pracy, autorka wysłuchuje historii opowiadanych przez ludzkie szczątki i za pomocą nauki odkrywa ich historię.

Książka Co mówią zwłoki? to barwne, trochę makabryczne, a trochę zabawne wspomnienia wyjątkowej kobiety, specjalistki w swojej dziedzinie. Sue Black pokazuje w niej czytelnikowi wiele oblicz śmierci, a także to, jak istotną rolę pełni w dzisiejszym świecie antropologia sądowa i jak ogromny jest jej wpływ na odczytywanie przeszłości.

Olbrzymia wiedza, dowcip i lekkie pióro autorki sprawiają, że Co mówią zwłoki? czyta się jak dobrą powieść kryminalną.

Polecane książki

Michał Lowkain urodzony gdzieś na dolnym Śląsku.  Lat około 40. Obecnie żyje poza granicami kraju. W "Rzeczykrwistości" pisze o przyziemnych sprawach, życiu, śmierci, pustce, pełni miłości. Autor brzydkiBywający nieprzyjemnyale czasem wręcz przeciwnie ta poezja jest niespokojnachropowatai często p...
Publikacja jest kontynuacją rozważań podjętych w dwóch poprzednich książkach z cyklu poświęconego oryginalności słownej: Kreatywność językowa w komunikowaniu (się) i Kreatywność językowa w przestrzeni medialnej. W przygotowaniu znajduje się kolejny tom - Kreatywność językowa w literaturze i mediach....
Jeżeli komar usiądzie ci na głowie to na pewno bezpieczniej zabić go ręką niż młotkiem" twierdził jeden ze znanych zielarzy i naturalistów. Dlatego jego zdaniem w kurowaniu pospolitych dolegliwości u dzieci, od katarów, niewysokiej gorączki do 39 stC, dolegliwości żołądkowych po chrypki, podrapa...
Przedmiotem monografii są zmiany podstawowych wielkości makroekonomicznych na rynkach pracy w okresie globalnego kryzysu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Na podstawie danych bazy statystycznej Eurostatu analizowane są takie wielkości makroekonomiczne, jak: liczba bezrobotnych i stopa bezrobocia...
Julian Carlisle, książę Lyonsdale, musi pojawiać się na najważniejszych wydarzeniach towarzyskich Londynu. Traci powoli cierpliwość do banalnych rozmów o niczym i wymiany pustych uprzejmości.  Tym bardziej że wkrótce powinien się ożenić, co oznacza, że wszędzie otaczają go debiuta...
Wszyscy mamy aspiracje, marzenia i nadzieje na przyszłość: pogodne, absurdalne, melancholijne, zabawne i wzruszające. Nie zawsze potrafimy jednak je wyrażać, a bardzo często nie wiemy, jak się zabrać do ich realizacji. Autor stworzył aplikację Crowdwish, miejsce służące ludziom do wyrażania ich ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sue Black

Wstęp

Wstęp

Śmierć nie jest największą stratą w życiu. Największą stratą jest to, co
umiera w nas, gdy żyjemy.

Norman Cousins
dziennikarz polityczny (1915–1990)

To ja w wieku dwóch lat.

Ze śmiercią, a także z całym cyrkiem, który
jej towarzyszy, wiąże się zapewne więcej frazesów niż z jakimkolwiek
innym aspektem ludzkiego życia. Bywa ona przedstawiana jako złowroga
istota, zwiastun bólu i nieszczęścia; drapieżnik czyhający w mroku, by
na nas zapolować; skradający się nocą złodziej. Nadaliśmy jej
złowieszcze przydomki – Ponury Żniwiarz, Wielki Wyrównywacz, Kostucha,
Blady Jeździec – a przedstawiamy ją najczęściej jako smukły szkielet z kapturem na głowie, dzierżący zabójczą kosę, gotowy jednym zamaszystym
ruchem oddzielić duszę od ciała. Czasem zaś śmierć jest upierzoną czarną
zjawą, groźnie unoszącą się nad kulącymi się ze strachu ofiarami, czyli
nami. A mimo że w wielu językach, w których rzeczowniki mają rodzaje,
śmierć przybiera formę żeńską (na przykład w łacinie, francuskim,
hiszpańskim, włoskim, polskim, litewskim czy norweskim), to i tak
najczęściej przedstawia się ją jako mężczyznę.

Łatwo o takie nieżyczliwe traktowanie śmierci, ponieważ we współczesnym
świecie stała się ona wrogo do nas nastawionym obcym. Mimo że w wielu
dziedzinach ludzkość zrobiła ogromny postęp, to w kwestii
rozszyfrowywania skomplikowanych związków między życiem a śmiercią przez
setki lat nie posunęliśmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że
wiele dotyczących jej kwestii pojmujemy obecnie gorzej niż kiedykolwiek
wcześniej. Jakbyśmy zapomnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zadania,
i podczas gdy nasi przodkowie traktowali ją często jak przyjaciółkę, my
uważamy ją za przeciwnika, nieproszonego gościa z piekła rodem, z którym
trzeba walczyć lub którego należy unikać tak długo, jak się da.

Z zasady albo oczerniamy śmierć, albo ją gloryfikujemy, bardzo często
zresztą przechodząc od jednego do drugiego. Na wszelki wypadek zresztą
wolimy o śmierci w ogóle nie wspominać, żeby jej nieopatrznie nie
przywołać. Życie to światło, dobro i radość; śmierć to ciemność, zło i smutek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i piekło, czarne i białe –
obdarzeni skłonnością do linneuszowskiego kategoryzowania skwapliwie
uznajemy życie i śmierć za przeciwieństwa. Zyskujemy w ten sposób
pocieszającą iluzję jednoznacznego oddzielenia dobra od zła, która
jednak chyba dość niesprawiedliwie umieszcza śmierć po ciemnej stronie.

W efekcie obawiamy się zetknięcia z nią, jakbyśmy mogli się nią zarazić,
narasta w nas lęk, że jeśli przyciągniemy jej uwagę, przyjdzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jeszcze gotowi na rozstanie z życiem. Możemy
ukrywać pod maską zuchwałości i kpin lęk, którym nas napawa, w nadziei,
że znieczulimy się nieco na ukłucie jej żądła. Jednak dobrze wiemy, że
gdy znajdziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwisko,
wcale nie będzie nam do śmiechu. Bardzo wcześnie uczymy się więc
hipokryzji w stosunku do śmierci, w jednej chwili szydząc z niej, a w drugiej traktując wręcz z nabożnym szacunkiem. Przyswajamy specyficzny
język, który ma nam pomóc stępić ostrze kosy i stłumić ból. Mówimy o „utracie”, szepczemy o „zejściu” i z nieco ponurym nabożeństwem wyrażamy
swoje współczucie innym, gdy „odszedł” ktoś, kogo kochali.

Jeśli o mnie chodzi, to nie „utraciłam” mojego ojca – doskonale wiem,
gdzie jest teraz. Pochowany na wzgórzu cmentarza Tomnahurich w Inverness, leży w ślicznej trumnie dostarczonej przez Billa Frasera,
szefa rodzinnego zakładu pogrzebowego. Myślę, że tata zaakceptowałby ten
wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosztowna zabawa. Umieściliśmy
go w dziurze w ziemi tuż nad rozpadającymi się już trumnami jego ojca i matki, w których obecnie znajdują się tylko kości oraz te nieliczne
zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł,
nie utraciłam go – on zmarł. I właściwie, to lepiej, żeby się już
nigdzie nie ruszał – dopiero narobiłby kłopotów taką lekkomyślną
decyzją. Jego życie się zakończyło i żadne eufemizmy go już nie
przywrócą.

Jako że pochodzę z surowej, prezbiteriańskiej szkockiej rodziny, w której rzeczy nazywa się po imieniu, empatię i sentymentalizm uważa się
zaś za oznakę słabości, lubię myśleć, że wychowanie uczyniło mnie
pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie
w trudnych sytuacjach. O życiu i śmierci staram się mówić uczciwie i otwarcie, unikając nieporozumień – co jednak nie oznacza, że zachowuję
wobec nich obojętność czy że brakuje mi współczucia. Nie uodparnia mnie
to też na żal i ból. Do śmierci i zmarłych odnoszę się po prostu bez
cienia sentymentalizmu. Jak wymownie ujmuje to Fiona, nasza inspirująca
kapelan z Uniwersytetu w Dundee, gładkie słowa wypowiadane w bezpiecznej
odległości nie przynoszą pocieszenia.

Jak to jest, że przy całym naszym XXI-wiecznym wyrafinowaniu wciąż
najchętniej chowamy się za starymi, bezpiecznymi murami konformizmu i zaprzeczenia, zamiast dopuścić do siebie myśl, iż śmierć nie jest
demonem, którego trzeba się lękać? Wcale nie musi być ponura, brutalna
czy okropna. Może też być cicha, spokojna i litościwa. Być może nasz
brak ufności wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie
nie chcemy podjąć wysiłku jej zrozumienia. Gdybyśmy jednak się na taki
wysiłek zdobyli, moglibyśmy nauczyć się ją akceptować – jako nieodzowną
i fundamentalną część egzystencji.

Postrzegamy narodziny jako początek życia, śmierć zaś jako jego
naturalny koniec. Co jednak, jeśli śmierć to tylko początek innego etapu
naszego istnienia? Na tym założeniu, rzecz jasna, opiera się większość
religii, głoszących, że nie należy obawiać się śmierci, gdyż jest ona
zaledwie bramą do lepszego życia w zaświatach. Takie wierzenia
przynosiły ludziom pocieszenie przez długie wieki i niewykluczone, że
postępująca sekularyzacja wytworzyła swego rodzaju próżnię, którą
wypełniła z kolei pradawna, instynktowna, choć niczym nieuzasadniona
awersja do śmierci i wszystkich jej oznak.

Jednak bez względu na to, w co wierzymy, życie i śmierć są ze sobą
nierozerwalnie związane i należą do tego samego kontinuum. Żadne z nich
nie może istnieć bez drugiego. Pewne jest też, że bez względu na wysiłki
współczesnej medycyny, śmierć zawsze w końcu wygrywa. Skoro więc nie ma
sposobu, aby jej zapobiec, być może lepiej byłoby się skupić na tym, by
podnieść jakość wycinka czasu pomiędzy naszymi narodzinami a śmiercią –
naszego życia – i się w nim rozsmakować.

Wiąże się z tym zresztą jedna z podstawowych różnic między patologią
sądową a antropologią sądową. Ta pierwsza zajmuje się przyczyną i sposobem śmierci – końcem ziemskiej wędrówki – druga zaś skupia się na
odtworzeniu przebiegu życia zmarłego, analizie całej podróży. Naszym
zadaniem jest ponowne połączenie tożsamości danej osoby, wytworzonej w trakcie życia, z cielesnymi, pośmiertnymi pozostałościami. Można rzec,
że patologia i antropologia sądowa to partnerzy – w śmierci oraz, rzecz
jasna, w przestępstwie.

W Wielkiej Brytanii antropolodzy, inaczej niż patolodzy, są bardziej
naukowcami niż lekarzami i na ogół nie mają kwalifikacji medycznych do
wystawiania aktów zgonu lub ustalania przyczyny śmierci. Ponieważ jednak
w czasach stale rozrastającej się wiedzy patolodzy nie mogą być
ekspertami we wszystkim, udział antropologów sądowych w śledztwach
dotyczących przestępstw ze skutkiem śmiertelnym jest nieoceniony.
Uczestniczą oni w odkrywaniu śladów pozwalających ustalić tożsamość
ofiary i mogą wspierać patologów w ostatecznym ustalaniu przyczyny i sposobu zgonu. Obie dziedziny wzajemnie się uzupełniają, a ich
przedstawiciele łączą swoje umiejętności nad tym samym stołem sekcyjnym.

Zdarzyło się kiedyś, że stałyśmy razem z patolożką nad takim właśnie
stołem, na którym leżały ludzkie szczątki w zaawansowanym stadium
rozkładu. Czaszka była kompletnie roztrzaskana i składała się z ponad
czterdziestu pomieszanych ze sobą fragmentów. Stwierdzenie przyczyny
zgonu leżało w gestii mojej praktykującej medycynę koleżanki, która była
niemal przekonana, że chodzi o postrzał, potrzebowała jednak pewności.
Przebadawszy materiał, skonsternowana liczbą małych kawałków białej
kości na szarej powierzchni stołu, stwierdziła: „Nie potrafię
zidentyfikować wszystkich fragmentów, nie mówiąc już o ich połączeniu ze
sobą. To robota dla ciebie”.

Zadaniem antropologa sądowego jest przede wszystkim ustalenie, kim
zmarły był za życia. Kobietą czy mężczyzną? Czy była to osoba wysoka czy
niska? Stara czy młoda? Rasy białej czy czarnej? Czy na szkielecie widać
jakiekolwiek ślady urazów lub chorób, które mogłyby znaleźć
odzwierciedlenie w rejestrach dentystycznych lub medycznych? Czy z budowy kości, włosów lub paznokci da się wydobyć informacje, na
podstawie których można by wnioskować o tym, gdzie dany człowiek żył i czym się odżywiał? A w tym konkretnym przypadku, czy ułożenie
trójwymiarowych puzzli ludzkiej czaszki pozwoli określić nie tylko
przyczynę zgonu, którą w rzeczy samej był postrzał w głowę, lecz także
jego okoliczności? Złożywszy elementy tej układanki i poznawszy
przyczynę śmierci, ustaliłyśmy z czasem tożsamość zamordowanego, którym
okazał się młody mężczyzna. Potwierdziłyśmy ponadto zeznania naocznego
świadka i określiłyśmy miejsce wlotu kuli z tyłu czaszki i wylotu z przodu, przez czoło, tuż nad oczami. Była to egzekucja przeprowadzona z bliskiej odległości, a ofiara w chwili śmierci klęczała z lufą
przyłożoną do tyłu głowy. Młodzieniec miał zaledwie piętnaście lat, a jedyną zbrodnią, jakiej się dopuścił, była wyznawana przez niego
religia.

Inny dobry przykład ukazujący symbiotyczny charakter związku łączącego
antropologa i patologa sądowego wiązał się z przypadkiem młodzieńca
pobitego na śmierć podczas próby przeciwstawienia się grupie wyrostków,
którzy zamierzali zniszczyć samochód stojący na ulicy przed jego domem.
Mężczyznę skopano i pobito, a do jego śmierci doprowadził uraz głowy i liczne pęknięcia czaszki. W tym wypadku znałyśmy tożsamość ofiary, a patolożka jako przyczynę śmierci wskazała uraz tępym narzędziem, który
wywołał rozległy krwotok wewnętrzny. W raporcie chciała jednak także
przedstawić dokładne okoliczności śmierci oraz wskazać rodzaj narzędzia,
którego użyto do zadania urazu. Udało się nam poskładać wszystkie
kawałeczki czaszki i ustalić, że do śmiertelnego krwotoku
wewnątrzczaszkowego doprowadziło uderzenie w głowę młotkiem lub podobnym
narzędziem, wywołujące wgniecenie czaszki i liczne rozchodzące się od
niego pęknięcia.

W wypadku niektórych ludzi początek i koniec życia są od siebie znacznie
oddalone (zdarza się, że dzieli je ponad sto lat), a w wypadku innych –
jak choćby wspomnianych ofiar morderstwa – oba te wydarzenia znajdują
się stosunkowo blisko siebie. Czasem oddzielać może je jedynie
przelotne, lecz bezcenne kilka sekund. Z punktu widzenia antropologa
sądowego długie życie to dobra wiadomość, ponieważ im jest dłuższe, tym
większa szansa na powstanie wszelkiego rodzaju blizn i innych oznak
przeszłych wydarzeń zapisanych w cielesnej powłoce oraz tym wyraźniejszy
ich ślad na doczesnych szczątkach. Dla nas, antropologów, pozyskiwanie
tych informacji to niemal jak czytanie książki, czy może raczej
ściąganie zawartości pendrive’a.

Większość ludzi uważa, że przedwczesne przerwanie życia jest najgorszym
finałem naszej ziemskiej przygody. Kim jednak jesteśmy, by oceniać, co
właściwie oznacza określnie „przedwczesne”? Niewątpliwie, im dłużej
żyjemy od urodzin, tym większe prawdopodobieństwo, że nasze życie
zakończy się wcześniej niż później: w większości przypadków bliżej nam
do śmierci w wieku lat dziewięćdziesięciu niż dwudziestu. Logika zaś
podpowiada, że nigdy nie będziemy bardziej odlegli od osobistego
kontaktu ze śmiercią niż w bieżącej chwili.

Czemu więc jesteśmy tak zaskoczeni śmiercią innych? Co roku na świecie
umiera 55 mln osób, około dwóch na sekundę – i jest to wydarzenie, co do
którego możemy być absolutnie pewni, że będzie dotyczyć każdego z nas.
Świadomość tego faktu w żaden sposób nie zmniejsza oczywiście naszego
smutku i żalu, gdy śmierć dotyka kogoś nam bliskiego, ale jej
nieuniknioność wymaga bardziej praktycznego i realistycznego podejścia.
Jako że nie mieliśmy wpływu na własne pojawienie się na świecie, a jak
wiadomo, zakończenie życia jest nieuniknione, to być może powinniśmy się
raczej skupić na tym, na co mamy wpływ: na oczekiwaniach co do okresu
między tymi dwoma punktami. Być może właśnie tym czasem powinniśmy
aktywnie zarządzać, poddając go ocenie, dostrzegając to, co ważne, i celebrując jego wartość, a nie długość.

W przeszłości, gdy śmierć niełatwo było oddalić, byliśmy w tym znacznie
lepsi. Na przykład w czasach wiktoriańskich, w których występowała
wysoka śmiertelność noworodków, nikt nie był szczególnie zaskoczony, gdy
nowo narodzone dziecko nie dożywało swoich pierwszych urodzin. Właściwie
całkiem często rodzice nadawali kilkorgu swoim dzieciom to samo imię –
chodziło o to, by imię zachowało się w rodzinie, nawet jeśli nie udałoby
się to wszystkim potomkom. W XXI wieku śmierć dziecka jest oczywiście
znacznie bardziej wstrząsającym doświadczeniem niż dawniej, ale
doznawanie szoku z powodu zakończenia życia przez
dziewięćdziesięciodziewięciolatka przeczy zdrowemu rozsądkowi.

Społeczne oczekiwania wyznaczają linię frontu lekarzom stawiającym sobie
za cel zmuszenie śmierci do odwrotu. Jednak w najlepszym wypadku mogą
oni tylko zdobyć nieco więcej czasu i wydłużyć dystans między dwoma
punktami granicznymi. Świadomość, że w końcu przegrają, nie powinna
rzecz jasna zniechęcać ich do działania, i rzeczywiście nie zniechęca –
codziennie w szpitalach i klinikach na całym świecie udaje się
przedłużyć życie niezliczonym osobom. Jednak realistycznie rzecz biorąc,
wiele z tych medycznych osiągnięć to zaledwie odroczenie daty egzekucji.
Śmierć nadejdzie, jak nie dziś, to jutro.

Przez stulecia ludzie katalogowali moment śmierci poszczególnych
członków społeczeństwa i wyliczali oczekiwaną długość życia, czyli wiek,
w którym jak wskazuje statystyka, najprawdopodobniej umrzemy lub –
ujmując rzecz nieco bardziej optymistycznie – czas, jaki prawdopodobnie
będziemy żyli. Tabele, w których jest to ujęte, są użytecznym
narzędziem, które jednak jest też w pewien sposób niebezpieczne,
ponieważ rodzi oczekiwanie, które nie spełni się w przypadku jednych, a wykroczy poza nie w przypadku innych. Nie mamy jak zawczasu dowiedzieć
się, czy bliżej nam do przeciętnego Jana Kowalskiego, pasującego do
średniej, czy też znajdujemy się na skraju – jednym lub drugim – krzywej
dzwonowej przedstawiającej długość życia.

A kiedy okazuje się, że znaleźliśmy się po jednej ze stron, odbieramy to
bardzo osobiście. Jesteśmy dumni z siebie, gdy przekroczyliśmy
przewidywaną dla nas długość życia, ponieważ wiążemy to z pokonaniem
pewnych przeciwności. Z kolei, gdy nie dożywamy przewidywanego
statystycznie wieku, nasi bliscy często czują się wręcz okradzeni z cząstki życia ukochanego członka rodziny, co wywołuje w nich gniew,
frustrację i rozgoryczenie. Ale rzecz oczywista, krzywa obrazująca
długość życia jest tylko przedstawieniem rozkładu normalnego: średnia
jest tylko średnią, większość z nas znajdzie się gdzieś w jej okolicy.
To nie w porządku, żeby oskarżać śmierć o okrucieństwo lub
przywłaszczenie, choć ta przecież wielokrotnie demonstrowała, w jakich
granicach rozciąga się spektrum długości życia leżącego w ludzkich
możliwościach.

Najdłużej żyjącą osobą na świecie, której wiek udało się potwierdzić,
była Francuzka Jeanne Calment, która żyła 122 lata i 164 dni i umarła w 1997 roku. W 1930 roku, w którym urodziła się moja matka, oczekiwana
długość życia kobiet wynosiła 63 lata, więc gdy zmarła w wieku 77 lat,
przekroczyła „normę” o czternaście lat. Moja prababka poradziła sobie
jeszcze lepiej: urodziła się w 1898 roku, gdy oczekiwana długość życia
kobiet wynosiła 52 lata. Dożyła 78 lat, przekraczając ją o 26 lat, co
przy okazji pokazuje, jak gwałtowny postęp dokonał się w tym okresie w naukach biomedycznych – choć z pewnością palenie nie ułatwiało jej
sprawy. Jeśli o mnie chodzi, gdy pojawiłam się na świecie w 1961 roku,
przewidywana długość życia kobiet wynosiła 74 lata. Wygląda więc na to,
że pozostało mi jakieś 17. O rany, kiedy to minęło? Z drugiej strony,
biorąc pod uwagę, jak miewam się obecnie i jaki styl życia prowadzę,
całkiem realistycznie mogę oczekiwać dociągnięcia do osiemdziesiątki
piątki, co oznacza, że być może mam przed sobą jeszcze 29 lat. Uf.

I tak, w ciągu dotychczasowego życia zyskałam widoki na dodatkowe
jedenaście lat. Czy to nie wspaniale? No właśnie nie bardzo. Widzicie,
chodzi o to, że z tych dodatkowych lat nie mogę zrobić użytku jako
dwudziesto- czy nawet czterdziestolatka. Zacznę z nich korzystać, o ile
będzie mi to dane, jako siedemdziesięcioczterolatka. Gdybyśmy tak mogli
zyskać dodatkowe lata w młodości, gdy tak łatwo trwoni się czas…

Wyliczenia oczekiwanej długości życia w momencie narodzin stają się
powoli coraz dokładniejsze i wiadomo obecnie, że w ciągu dwóch pokoleń –
moich dzieci i wnuków – na ziemi pojawi się więcej stulatków, niż
istniało kiedykolwiek w historii naszego gatunku. Ale górna granica
ludzkiego wieku się nie przesuwa. To, co się zmienia, i to istotnie, to
średnia wieku, w którym umieramy, co oznacza, że jesteśmy świadkami, jak
coraz większa liczba osób ląduje po prawej stronie krzywej dzwonowej.
Innymi słowy, zmieniamy strukturę demograficzną. Szybko nabierające
znaczenia kwestie związane z ochroną zdrowia i opieką społeczną,
wywołane starzeniem się społeczeństw, dają nam przedsmak tego, co
nadejdzie.

Choć dłuższe życie to na ogół powód do świętowania, zastanawiam się
czasem, czy nasze starania, by pozostać przy życiu tak długo, jak się
da, za wszelką cenę, nie oznaczają tak naprawdę rozciągnięcia w czasie
procesu umierania. Oczekiwana długość życia jest zmienną, ale oczekiwane
nadejście śmierci jest niezmienne. Jeśli zaś kiedyś naprawdę uda się nam
pokonać śmierć, ludzki gatunek i nasza planeta będą mieć prawdziwe
kłopoty.

Pracując na co dzień u boku śmierci, nauczyłam się ją szanować. Nie dała
mi powodu, bym miała obawiać się jej obecności czy metod działania.
Myślę, że rozumiem ją całkiem nieźle, ponieważ zdecydowałyśmy się
porozumiewać wprost, za pomocą jasnego i prostego języka. Kiedy ona
skończy swoją robotę, ja mogę zająć się swoją, a na jej dokonaniach
zbudowałam swoją długą, ciekawą i owocną karierę zawodową.

Niniejsza książka nie jest klasyczną rozprawą o śmierci. Nie podążam
przetartą przez innych ścieżką polegającą na omawianiu wzniosłych
akademickich teorii czy dziwacznych praktyk kulturowych, nie serwuję
letnich truizmów. Staram się za to przedstawiać różne oblicza śmierci
tak, jak je poznałam, i perspektywy, które dzięki temu odkryłam, w tym
być może tę jej postać, którą pewnego dnia w ciągu następnych
trzydziestu lat mi ujawni, jeśli zdecyduje się oszczędzać mnie tak
długo. Jest to też opowieść próbująca, tak jak sama antropologia sądowa,
na podstawie śmierci zrekonstruować przeżyte życie. Jest to historia w równym stopniu o śmierci, co i o życiu – dwóch nierozłącznych częściach
jednej całości.

Proszę was tylko o jedno: odłóżcie na bok dotychczasowe założenia na
temat śmierci, wyzbądźcie się w stosunku do niej nieufności, lęku i odrazy, a być może zaczniecie postrzegać ją podobnie jak ja. Kto wie,
może nawet zaakceptujecie jej towarzystwo, poznacie ją nieco lepiej i przestaniecie się jej bać. Z moich doświadczeń wynika, że obcowanie z nią jest intrygujące i fascynujące, nigdy zaś nudne – śmierć odznacza
się bowiem szczególną złożonością, a czasem też cudowną
nieprzewidywalnością. Zresztą, nie macie nic do stracenia. W końcu też
się z nią będziecie stykać, a lepsze zło znane niż nieznane.

Rozdział 1. Milczący nauczyciele

ROZDZIAŁ 1

Milczący nauczyciele

Mortui vivos docent
(Umarli uczą żywych)

autor nieznany

Ruchomy szkielet dorosłego człowieka wiszący w moim laboratorium

Od trzynastego roku życia każdą sobotę oraz
wszystkie przerwy od szkoły przez pięć lat spędzałam zanurzona po łokcie
we wnętrznościach, mięśniach i krwi. Moi rodzice wyznawali
prezbiteriańską etykę pracy i oczekiwali, bym zajmowała się czymś
dorywczo i zarabiała pieniądze, jak tylko osiągnę odpowiedni ku temu
wiek. I tak zaczęłam regularnie pojawiać się u rzeźnika w Balnafettack
na przedmieściach Inverness. Praca u niego była moim pierwszym i jedynym
zajęciem w czasach szkolnych i muszę powiedzieć, że ją uwielbiałam.
Kompletnie nie zważałam na to, że moi koledzy, którzy w większości
woleli pracować w aptekach, supermarketach i butikach, uważali mój wybór
za cokolwiek dziwaczny, żeby nie powiedzieć niesmaczny. Nie
przypuszczałam wówczas, że z czasem otworzy się przede mną świat
medycyny sądowej – patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, mam
wrażenie, że już wtedy w moim życiu zaczął się rysować pewien wzorzec,
ukryty w owym czasie przede mną, tak samo zresztą jak przed nimi.

Praca w sklepie u rzeźnika, prócz tego, że ciekawa i całkiem przyjemna,
była też doskonałym poligonem doświadczalnym dla przyszłego antropologa
sądowego i anatoma. Uwielbiałam kliniczną precyzję rzeźniczego
rzemiosła. W pracy opanowałam mnóstwo użytecznych umiejętności: jak
porządnie zmielić mięso oraz jak właściwie odkręcać i wiązać kiełbasę, a przede wszystkim – jak przygotowywać o ustalonych porach po filiżance
herbaty dla rzeźników. Nauczyłam się doceniać wartość dobrze
naostrzonego noża, obserwując, jak wprawnie i szybko da się nim
operować, oddzielając ciemnoczerwone mięso od nierównych kości, aż
pozostawał tylko oszołamiająco biały szkielet. Rzeźnicy zawsze doskonale
wiedzieli, gdzie zrobić nacięcie, by oddzielony fragment dało się niemal
artystycznie zwinąć w sztukę mięsa lub pociąć na kawałeczki odpowiednie
na gulasz. W stałości anatomii zwierząt, które trafiały pod nóż, było
coś niezwykle krzepiącego. Choć i od niej zdarzały się odstępstwa:
pamiętam przypadek, gdy rzeźnik zaczął kląć pod nosem, że coś tu jest
„zdecydowanie nie tak”. Najwyraźniej u bydła i owiec też występują
anatomiczne różnice, tak jak u ludzi.

Nauczyłam się sporo o ścięgnach i dlaczego je wycinamy; gdzie między
mięśniami umiejscowione są naczynia krwionośne, które także trzeba
wyciąć; jak usunąć splątane struktury z wnęki nerki (zbyt żylaste, by
nadawały się do jedzenia), a także jak otworzyć staw łączący dwie kości,
wydobywając na światło dzienne szklisty, lepki płyn maziówkowy.
Nauczyłam się, że gdy ma się zmarznięte ręce – a pracując u rzeźnika,
właściwie zawsze ma się zmarznięte ręce – z niecierpliwością wyczekuje
się na dostawę świeżych i wciąż ciepłych wątróbek prosto z ubojni. Kiedy
zanurzy się wychłodzone dłonie w pudle z ciepłą bydlęcą krwią, można je
ogrzać i na krótką chwilę odzyskać czucie.

Nauczyłam się też nie obgryzać paznokci, nigdy nie odkładać noża ostrzem
do góry oraz tego, że tępe ostrza powodują więcej wypadków niż ostre –
choć z kolei te drugie sprawiają, że gdy już dojdzie do przykrego
zdarzenia, niewątpliwie jest ono bardziej spektakularne. Do dziś widok
wystawy rzeźnika, schludnie prezentującej poszczególne części ciała
zwierząt, elegancko wyłożone, wprawnie obrobione i przygotowane jak
należy, sprawia mi niewysłowioną przyjemność.

Było mi smutno, gdy musiałam zakończyć tę pracę. W owym czasie wprost
ubóstwiałam naszego nauczyciela biologii, doktora Archiego Frasera, do
tego stopnia, że robiłam wszystko, co mi powiedział. Kiedy więc
stwierdził, że powinnam iść na studia, zdecydowałam się na uniwersytet.
Ponieważ jednak nie miałam pojęcia, co właściwie chcę studiować,
najlepszym pomysłem wydawało mi się podążenie jego śladem i wybór
biologii. Pierwsze dwa lata na Uniwersytecie w Aberdeen spędziłam,
nudząc się i ucząc psychologii, chemii, gleboznawstwa, zoologii (którą
oblałam za pierwszym podejściem), biologii ogólnej, histologii i botaniki. Koniec końców okazało się, że najlepiej idzie mi właśnie z botaniką i histologią, a ponieważ perspektywa badania przez całe życie
roślin kompletnie mi nie odpowiadała, do wyboru pozostawała histologia,
nauka o budowie i funkcjach tkanek. Kiedy ukończyłam poświęcony jej
kurs, miałam poczucie, że już nigdy z własnej woli nie siądę ponownie
przy mikroskopie – wszystko wydawało się składać z bezkształtnych
skupisk różowości i czerwieni. Właśnie ta ścieżka doprowadziła mnie
jednak ostatecznie do zajęcia się anatomią i przyjęcia propozycji
udziału w sekcji zwłok. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat i nigdy
wcześniej nie widziałam martwego ciała, no ale przecież dla dziewczyny,
która spędziła pięć lat u rzeźnika, rozpłatując zwierzęta, nie powinno
to chyba stanowić wielkiego problemu?

Jeśli moja sobotnia praca w ogóle przygotowała mnie na to, co miało
nadejść, to tylko w niewielkim stopniu. Pierwsza wizyta w prosektorium
zawsze onieśmiela. To doświadczenie, którego się nie zapomina, ponieważ
atakuje wszystkie zmysły jednocześnie. Pamiętam, że nasza grupa składała
się z zaledwie czworga studentów, a w moich uszach wciąż brzmi echo
odbijające się w wielkiej, wręcz gigantycznej sali, z wysoko
umieszczonymi oknami o nieprzezroczystych szybach i podłogą wyłożoną
wiktoriańskim parkietem o skomplikowanym wzorze. W innych
okolicznościach sala ta zapewne świetnie nadałaby się na konserwatorium.
Wciąż czuję woń formaliny, ostry chemiczny zapach, tak intensywny, że
można go niemal poczuć na języku, widzę też stoły sekcyjne z grubego
szkła i metalu, pomalowane zieloną, nieco już łuszczącą się farbą –
około czterdziestu lub więcej, ustawionych w równych rzędach i przykrytych białymi prześcieradłami. Na dwóch stołach, pod całunami,
spoczywały czekające na nas ciała, po jednym na parę studentów.

Doświadczenie przebywania w prosektorium momentalnie zmienia sposób, w jaki postrzegamy siebie i innych. Gdy uświadamiamy sobie, że ktoś, kto
przed nami leży, za życia podjął decyzję o oddaniu swojego ciała innym,
by mogli się uczyć, człowiek czuje się malutki i mało znaczący. Ten
nadzwyczaj szlachetny uczynek nieprzerwanie mnie wzrusza. Wiem, że jeśli
kiedyś przestanę dostrzegać w nim rodzaj cudu, będzie to sygnał, że czas
odłożyć skalpel i zająć się czymś innym.

Na chybił trafił podzielono nas na dwie grupki, i tak razem z moim
partnerem sekcyjnym, Grahamem, zostaliśmy wyznaczeni do zajęcia się
zwłokami pewnego bezinteresownego dawcy – jego ciało, przygotowane dla
nas przez technika anatomii, miało być naszym podstawowym obiektem
badawczym przez cały rok akademicki. Nie znając prawdziwego nazwiska
zmarłego, mało oryginalnie nazwaliśmy go Henrym, na cześć Henry’ego
Graya, autora Anatomii Graya, podręcznika, który od tamtej pory stale
miał się już przewijać w moim życiu. Leżący przed nami Henry pochodził z okolic Aberdeen i w chwili śmierci dobiegał osiemdziesiątki. Swoje ciało
zapisał wydziałowi anatomii na uniwersytecie, przeznaczając je na cele
badawcze i edukacyjne. I to właśnie ja oraz Graham mieliśmy się na nim
uczyć.

Daje do myślenia, że Henry podjął decyzję o przekazaniu swojego ciała w chwili, gdy ja, jego przyszła studentka, kompletnie nie zdawałam sobie
sprawy, jak jego hojny gest wpłynie na całe moje życie. Byłam wówczas
zajęta utyskiwaniem na swój los i konieczność przeprowadzania sekcji
szczurów na zoologii, czego szczerze nienawidziłam.

Kiedy Henry zmarł, kompletnie nieświadoma tego faktu zajmowałam się
zapewne rozcinaniem kolejnej roślinnej łodygi spośród ich nieprzebranych
uniwersyteckich zasobów i studiowaniem szczegółów jej budowy komórkowej.
Za każdym razem, kiedy rozmawiam ze studentami pierwszego i drugiego
roku przygotowującymi się do wizyty w prosektorium, którą odbywa się po
dwóch latach studiów, mówię im, że osoba, na której ciele będą się
uczyć, wciąż żyje. Być może właśnie w tym dniu podejmuje decyzję o zapisaniu swoich doczesnych szczątków, by mogli dzięki nim czegoś się
nauczyć. Zawsze czuję się podbudowana, słysząc odgłos gwałtownie
wciąganego powietrza, gdy do studentów dociera w pełni to, co
powiedziałam. Z pewnością przynajmniej niektórzy długo będą myśleć o tym, że ktoś, kogo tego poranka minęli na ulicy, może wylądować na ich
stole sekcyjnym – i dobrze. Tak niezwykłego gestu ze strony kogoś
zupełnie nieznanego nigdy nie powinno się brać za coś oczywistego.

Przyczyną śmierci Henry’ego był zawał serca, a jego ciało zostało
odebrane ze szpitala przez przedsiębiorcę pogrzebowego współpracującego
z wydziałem anatomii. Nigdy nie dowiedziałam się, czy Henry miał
rodzinę, czy wspierała go w podjętej przez niego decyzji i jak się
czuła, gdy okazało się, że nie będzie on miał takiego pogrzebu jak inni.

W wyłożonym ceramicznymi płytkami, ciemnym i klinicznie bezdusznym
pomieszczeniu znajdującym się w podziemiach wydziału anatomii Marischal
College, kilka godzin po śmierci Henry’ego technik sekcyjny Alec
rozebrał jego ciało, usuwając przy okazji wszelkie przedmioty osobiste,
ogolił głowę, a następnie przyczepił linką cztery mosiężne krążki z wybitym numerem identyfikacyjnym do jego małych palców u dłoni i stóp.
Pozostały one na miejscu przez cały pobyt ciała Henry’ego na
uniwersytecie. W dalszej kolejności Alec wykonał mniej więcej
sześciocentymetrowe nacięcie w pachwinie Henry’ego i usunął mięśnie i tłuszcz znajdujące się pod skórą, aż w rejonie nazywanym trójkątem
udowym odnalazł tętnicę i żyłę udową. Wtedy zrobił małe podłużne
nacięcie w żyle i drugie w tętnicy, a następnie umieścił w nich kaniule,
podwiązując je kolejnymi kawałkami linki. Gdy już się z tym uporał i uszczelnił szczeliny wokół rurek, otworzył zaworek kaniuli, a wówczas do
układu krążenia Henry’ego zaczął sączyć się roztwór formaliny, spływając
grawitacyjnie z podwieszonego wyżej zbiornika.

Płyn balsamujący, poprzez naczynia krwionośne, miał dotrzeć w końcu do
wszystkich komórek ciała Henry’ego – do neuronów w mózgu, w którym
pojawiały się kiedyś myśli o wszystkim, co było dla niego ważne; do
palców dłoni, którymi przytrzymywał rękę kogoś mu bliskiego; do gardła,
z którego wydobyły się jego ostatnie słowa, być może zaledwie kilka
godzin wcześniej. W miarę jak formalina powoli i nieodwracalnie nasycała
jego tkanki, naczynia opróżniały się z krwi, aż w końcu ciało niemal
całkiem się jej pozbyło. Po zaledwie dwóch lub trzech godzinach cichego,
spokojnego balsamowania owinięto je plastikową płachtą i odstawiono w bezpieczne miejsce do czasu, gdy będzie potrzebne, co mogło nastąpić po
kilku dniach lub miesiącach.

W tym krótkim czasie Henry został przemieniony, zgodnie ze swoją wolą, z mężczyzny znanego i kochanego przez swoją rodzinę w anonimowe zwłoki,
identyfikowane tylko na podstawie przypisanego do nich numeru. Ta
anonimowość jest bardzo ważna. Chroni studentów i pomaga im psychicznie
oddzielić ludzką śmierć, której wystąpienie zawsze napawa smutkiem, od
pracy, którą mają wykonać. Jeśli mają przeprowadzić swoją pierwszą
sekcję zwłok, nie tracąc jednocześnie empatii, muszą, zachowując
oczywiście szacunek i powagę, nauczyć swój umysł patrzenia na ciało jak
na zdepersonalizowaną powłokę.

Kiedy przyszła pora, by Henry odegrał swoją rolę podczas naszych
pierwszych zajęć z anatomii, umieszczono go na wózku, przewieziono na
górę starą, rozklekotaną i głośną windą, ułożono na jednym z pokrytych
szkłem stołów sekcyjnych, nakryto białą tkaniną i tak pozostawiono, by
czekał, cicho i cierpliwie, na nasze przybycie.

Obecnie robimy, co tylko się da, by pierwsza sekcja była dla studentów
możliwie pamiętna, a jednocześnie nietraumatyczna. Większość z nich, tak
jak ja, wcześniej nie miała okazji zobaczyć martwego ciała na własne
oczy. W 1980 roku, gdy wzięłam po raz pierwszy udział w sekcji
anatomicznej, nie było żadnych sesji przygotowawczych, stopniowego
zaznajamiania ze zwłokami, które w kolejnych miesiącach miały się stać
naszym milczącym nauczycielem. Byliśmy czwórką mocno przestraszonych
studentów trzeciego roku, którzy pojawili się w prosektorium w poniedziałkowy poranek, zbrojni jedynie w Anatomię kliniczną dla
studentów medycyny Snella, skrypt do przeprowadzania sekcji Cunninghama
(pod redakcją G.J. Romanesa) i przerażający zestaw narzędzi sekcyjnych
owiniętych w płat płótna w kolorze khaki. Nie pozostało nam zatem nic
więcej, jak zabrać się do roboty, zaczynając od pierwszej strony
skryptu. Nie mieliśmy rękawiczek ani okularów ochronnych, a nasze
fartuchy laboratoryjne szybko przybrały paskudny wygląd, ponieważ nie
pozwalano nam zabierać ich do domu do prania. Czasy się jednak zmieniły!

Na naszym stole odkryliśmy z Grahamem bogatą kolekcję gąbek, które, jak
się szybko przekonaliśmy, rzeczywiście były niezbędne do usuwania
nadmiaru płynów podczas postępów naszej pracy. Trzeba było je wyciskać
bardzo często. Pod stołem stało zaś wiadro ze stali nierdzewnej, do
którego każdego dnia sekcji trafiały fragmenty badanych tkanek. Ważne,
by wszystkie części ciała pozostały razem, nawet maleńkie kawałeczki
mięśni czy skóry, tak by na koniec do kremacji lub pogrzebania ciało
trafiało tak kompletne, jak to tylko możliwe. Nad tym, co wyrabialiśmy,
czuwał milcząco „strażnik”, drugi z naszych wpływowych opiekunów
naukowych: ludzki szkielet, który pomagał nam zrozumieć, co widzimy lub
wyczuwamy pod mięśniami i skórą Henry’ego.

Pierwszą rzeczą, której musieliśmy się nauczyć, była zmiana ostrza
skalpela w taki sposób, by nie odciąć sobie przy okazji kawałka palca.
Dopasowanie wąskiej szczeliny ostrza do wypustu na uchwycie, a następnie
wsunięcie go za pomocą kleszczyków, aż wreszcie kliknie, wymaga
sprawności i doświadczenia, podobnie jak zdjęcie zużytego ostrza. Często
myślę sobie, że ktoś mógłby opracować lepsze rozwiązanie.

Kiedy rozcinając tkanki zwłok, zauważycie wypływającą jasną, tętniczą
krew, pamiętajcie – ostrzeżono nas – że zwłoki nie krwawią. To, co
przecięliście, to wasz palec. Ostrze skalpela jest tak ostre, a w pomieszczeniu jest tak zimno, że można nie poczuć, że przecięło się
własną skórę. Pierwszą oznaką skaleczenia jest więc widok czerwonej krwi
zbierającej się w jakimś zagłębieniu zabalsamowanej, jasnobrązowej skóry
zwłok. Inaczej niż w przypadku kontaktu z ciałem niezabalsamowanym nie
trzeba się tu specjalnie obawiać zakażenia, ponieważ proces konserwacji
sprawia, że martwe tkanki są praktycznie jałowe. I całe szczęście,
ponieważ radzenie sobie z nieporęcznymi małymi ostrzami, gdy ręce są
zgrabiałe z zimna i śliskie od tłuszczu, to naprawdę nie lada sztuka. W dzisiejszych czasach każdy semestr na studiach zaczynamy ze sporym
zapasem plastrów i rękawiczek chirurgicznych.

Gdy już ostrze znajdzie się w uchwycie skalpela, a palec przestanie
krwawić, można pochylić się nad stołem, a wówczas oczy niemal
natychmiast zajdą nam łzami pod wpływem oparów formaliny. Ze skryptu
dowiedzieliśmy się, gdzie należy ciąć, ale już to, jak głęboko albo
jakie to uczucie, było dla nas zagadką. Nikt nie udzielił nam wyraźnego
przyzwolenia na to, by „poczuć” ciało Henry’ego, a w efekcie dowiedzieć
się, gdzie rozpocząć nacięcie i gdzie je zakończyć, dlatego żadna opcja
nie wydawała nam się sensowna. Było to trochę przerażające i zawstydzające. Zrobiliśmy więc przerwę, by się zastanowić, jak wykonać
cięcie w dół tułowia, od zagłębienia szyjnego do dolnej granicy klatki
piersiowej. Kto będzie patrzył, a kto naciśnie skalpel? Ręce się
trzęsły. Pierwsze studenckie nacięcie zostaje w pamięci już na zawsze,
bez względu na to, jak bardzo nonszalancko ktoś stara się zachowywać.
Kiedy zamykam oczy, od razu przypominam sobie to uczucie oraz
niewzruszoną cierpliwość Henry’ego wobec naszego młodzieńczego braku
wprawy.

Nasz nieruchomy nauczyciel leży i cierpliwie czeka, aż zaczniemy, a my w duchu przepraszamy go za to, co się za chwilę stanie, bojąc się, że
narobimy niezłego bałaganu. Trzymamy skalpel w prawej ręce, kleszcze w lewej… Jak głęboko ciąć? To nie przypadek, że większość studentów
zaczyna sekcję od tułowia. Mostek położony jest tuż pod skórą, więc
choćby się wyczyniało nie wiadomo co, trudno cokolwiek popsuć. Po prostu
nie da się zrobić zbyt głębokiego nacięcia. Opuszczam ostrze na
powierzchnię skóry i ostrożnie przeciągam nim w dół klatki piersiowej,
robiąc niewyraźną linię. Zaskakujące, jak łatwo skóra rozchodzi się na
boki. W dotyku jest właśnie skórzana, chłodna i wilgotna, a kiedy
oddziela się od tkanki poniżej, pod ostrzem skalpela dostrzec można
kontrastujący z nią jasnożółty tłuszcz podskórny. Nabrawszy nieco
pewności siebie, robię ostrzem szczelinę od mostka ku obojczykom, i proszę, właśnie wykonałam pierwsze sekcyjne cięcie w kształcie litery
„T”. Tak dużo nerwowego wyczekiwania i już po wszystkim. Świat wciąż się
kręci. Ogarnia mnie bezbrzeżna ulga, dopiero teraz uświadamiam sobie, że
przez cały ten czas wstrzymywałam oddech. Choć serce wciąż mi łomocze i czuję wyrzut adrenaliny, z zaskoczeniem uświadamiam sobie, że mój lęk
ustąpił miejsca ciekawości.

Teraz należy odsłonić tkanki leżące poniżej. Zaczynam odciągać skórę,
chwytając ostrożnie za płat w miejscu, gdzie zbiegają się dwie części
górnej belki „T”. Robię to kleszczami, przykładając tylko tyle siły, ile
to konieczne, by skóra odeszła od tkanki poniżej. Nie ma potrzeby
wykonywać dodatkowych cięć. Pojawia się żółtawy tłuszcz, który w kontakcie z ciepłem rąk przybiera płynną konsystencję. Utrzymanie
skalpela i kleszczy nagle staje się wyzwaniem, a mały przebłysk pewności
siebie sprzed momentu znika bez śladu, gdy kleszcze gwałtownie
ześlizgują się z płata skóry, a tłuszcz i inne płyny tryskają mi prosto
w twarz. Przed tym nikt nas nie ostrzegał. Formalina okropnie śmierdzi,
ale smakuje jeszcze gorzej. Ten błąd popełnia się tylko raz.

Nadal odciągam skórę, a wówczas dostrzegam drobne czerwone punkciki i już wiem, że musiałam przeciąć sobie jakieś naczynko skórne. Dociera do
mnie olbrzymi stopień złożoności ludzkiego ciała i ogrom zawartych w nim
informacji. Dzień wcześniej być może zastanawiałam się, po jakiego
grzyba na jedną sekcję przeznacza się cały rok i czemu jej opis zajmuje
aż trzy wielkie tomy. Teraz jednak uświadamiam sobie, że przez rok można
zaledwie liznąć tematu. Czuję się jak kompletny żółtodziób, którym
zresztą jestem. Z przerażeniem zaczynam myśleć, że nigdy nie zapamiętam
wszystkiego, czego się ode mnie wymaga, nie mówiąc już o zrozumieniu
całego tego materiału. Nieco mocniej ściskam kleszcze, a ostry metal
przecina tkankę łączną z niepokojącą łatwością, mimo że wydaje się, iż
skalpel ledwie jej dotyka. Na tle leżących poniżej mięśni, które
stopniowo odsłaniam, coraz wyraźniej odcinają się ustawione poprzecznie
do nich białe kości klatki piersiowej, przypominające dobrze
wyczyszczony stojak na tosty. Przesuwam wzrokiem po zagłębieniach i wyrostkach wiszącego obok szkieletu, a pod palcami wyczuwam mięśnie i kości Henry’ego. Zaczynam rozpoznawać i nazywać poszczególne kości i ich
części składowe – tworzące rusztowanie ludzkiego ciała – i samoistnie w mojej głowie pojawiają się słowa starożytnego języka, zrozumiałego dla
wszystkich anatomów na świecie: języka, który wydałby się znajomy także
Wesaliuszowi, XIV-wiecznemu ojcu współczesnej anatomii i obiektowi moich
dziewczęcych westchnień.

Początkowo zabalsamowane mięśnie wydają się jednolitą brązowawą masą (co
rozbrajające, przypominają puszkowanego tuńczyka), kiedy jednak
przyjrzeć się bliżej, zauważając pewne prawidłowości, można rozpoznać
rozkład włókien i pęczków nerwów. Zaczynam dostrzegać, gdzie mięśnie się
zaczynają, gdzie zlokalizowane są ich przyczepy, uświadamiam sobie,
które stawy łączą, i oczarowuje mnie inżynieryjna doskonałość rozwiązań,
którym się przyglądam. Ludzie zwykle trzymają się z daleka od śmierci,
ale urzekające piękno ludzkiej anatomii przerzuca most do świata
umarłych – most, przez który przechodzą nieliczni, ale ci, którzy to
zrobią, nigdy nie zapominają tego doświadczenia. Uczucie, które wiąże
się z pierwszym przejściem po nim, jest niepowtarzalne. Jedyne w swoim
rodzaju.

Poznawanie anatomii dzieli studentów na dwie grupy: jedni się w niej
zakochują, inni zaczynają jej nienawidzić. Fascynacja wynika z logiki i porządku właściwych budowie organizmu; pewnym minusem jest konieczność
przyswojenia olbrzymiej liczby informacji – oraz paskudny zapach
formaliny. Kiedy jednak fascynacja bierze górę nad niedogodnościami,
anatomia pozostawia trwały ślad w duszy i człowiek może się uznać, już
na zawsze, za członka uprzywilejowanej kasty: nielicznych wybrańców,
którzy zostali nauczeni sekretów ludzkiej budowy przez tych, którzy
pozwolili im zajrzeć do wnętrza swoich ciał. Czerpiemy z dokonań
gigantów nauki, Hipokratesa i Galena, czerpiemy z dokonań ich następców,
Leonarda da Vinci i Wesaliusza, ale prawdziwymi herosami są niewątpliwie
ci nadzwyczajni mężczyźni i kobiety, którzy zdecydowali się zapisać swe
doczesne szczątki innym – dawcy.

Anatomia to znacznie więcej niż tylko nauka o własnościach ciała.
Przekazuje nam wiedzę o życiu i śmierci, humanizmie i altruizmie,
szacunku i godności. Uczy pracy zespołowej, zwracania uwagi na szczegół,
cierpliwości, opanowania, zręczności. Obcowanie z ludzkim ciałem jest
namacalne i bardzo, ale to bardzo osobiste. Żadna książka, model ani
grafika komputerowa nie nauczą tyle, ile uczy udział w prawdziwej
sekcji. Jej przeprowadzenie to jedyny sposób, by stać się pełnoprawnym
anatomem.

W przeszłości sekcje były nie tylko źródłem wielkich dokonań, ale i mało
chwalebnych postępków. Od wspaniałych czasów pierwszych anatomów –
począwszy od Galena, na Grayu zaś skończywszy – aż po dziś dzień honor
tej dziedziny plamiły nikczemne działania tych, którzy czerpali z niej
zyski. Potworne czyny Burke’a i Hare’a, którzy na początku XIX wieku w Edynburgu uciekali się do morderstw, by zaopatrywać szkoły anatomii w zwłoki, doprowadziły do uchwalenia w 1832 roku ustawy o anatomii
(Anatomy Act). Ale nawet bardzo niedawno, bo w 1998 roku, rzeźbiarz
Anthony-Noel Kelly trafił do więzienia za kradzież części ludzkich ciał
z Royal College of Surgeons, a jego sprawa sądowa zwróciła uwagę opinii
publicznej na kwestie etyki artystycznej oraz prawny status szczątków
ofiarowanych na cele naukowe. Z kolei w 2005 roku amerykańską firmę
zajmującą się inżynierią tkankową zamknięto po tym, jak jej prezes
trafił do więzienia za nielegalne pozyskiwanie części ludzkiego ciała i ich sprzedawanie organizacjom medycznym. Wygląda więc na to, że anatomia
nie jest odporna na ekonomię podaży i popytu czy praktyki nielicznych
cwaniaków pozbawionych honoru i poczucia przyzwoitości. Dobrze zatem, że
dbamy o dawców i że chroni ich także stosowna ustawa.

Śmierć może być źródłem pieniędzy, zawsze więc znajdą się chętni do
przekraczania etycznych granic, by na niej zarobić. Biorąc pod uwagę, że
w wielu krajach sprzedaż ludzkich szczątków jest legalna i że całkiem
sporo instytucji na świecie gotowych jest zapłacić dużą sumę za
kompletny szkielet z zachowanymi połączeniami stawowymi, być może nie
powinno dziwić, że starożytny występek okradania grobów ma się nieźle,
tyle że przybiera nowe formy. W moich studenckich czasach, w latach 80.,
większość szkieletów używanych w celach naukowych pochodziła z Indii,
długo uznawanych za najważniejsze w świecie źródło kości. Choć w 1985
roku indyjski rząd zakazał eksportu ludzkich szczątków, globalny czarny
rynek wciąż istnieje i ma się doskonale. W Wielkiej Brytanii (a także w Polsce – przyp. red. pol.) nie ma jednak zgody na handlowanie kośćmi lub
jakimikolwiek innymi częściami ciała, i słusznie.

Jednak kwestia tego, co jest dopuszczalne, a co nie, jeśli chodzi o ludzkie szczątki, wciąż się zmienia, podobnie jak społeczne nastawienie;
zdarza się nawet, że podejście wywraca się do góry nogami za życia
jednego pokolenia. Obecnie na wyższych uczelniach używa się na ogół
plastikowych replik, a choć w zakurzonych szafach uniwersyteckich
laboratoriów, a także w niektórych przychodniach lub ośrodkach
prowadzących szkolenia z udzielania pierwszej pomocy wciąż można się
natknąć na ludzkie szkielety, to instytucje te, mimo iż posiadają je
zupełnie legalnie, uznają, że posługiwanie się nimi jest niezbyt w porządku. Niektóre z nich przekazują w związku z tym szkielety wydziałom
anatomii, od których w zamian mogą otrzymać odpowiedniki szkoleniowe.

Współcześni anatomowie, inaczej niż ich poprzednicy, mogą mocno
rozciągnąć sekcję w czasie, pozyskując dzięki temu ze zwłok bardzo dużo
cennych informacji i ustalając najdrobniejsze szczegóły budowy ludzkiego
ciała. Stało się to możliwe dzięki opracowywaniu na przestrzeni wieków
coraz to lepszych metod konserwacji ludzkiego ciała i powstrzymywania
procesów rozkładu. Od pierwszych sekcji zwłok, przeprowadzanych wkrótce
po odcięciu ciała z szubienicy, anatomowie robili, co w ich mocy, by
zakonserwować je tak długo, jak się da, wykorzystując w tym celu
techniki opracowane z myślą o przechowywaniu żywności, na przykład
zalewając pozyskane ciała alkoholem, marynując je w solance czy
odwadniając i zamrażając.

Po śmierci admirała Nelsona w bitwie pod Trafalgarem w 1805 roku jego
ciało na czas transportu umieszczono w kadzi „spirytu winnego” (brandy i etanolu), pogrzeb bohatera miał się bowiem odbyć w Anglii.
Przetrzymywanie ciała w alkoholowej zalewie pozostawało
najpopularniejszą metodą konserwacji aż do czasu odkrycia w XIX wieku
paskudnego związku chemicznego, formaldehydu, który kompletnie zmienił
oblicze anatomii. Formaldehyd jest związkiem dezynfekcyjnym, biocydem,
który do tego utrwala tkanki i działa tak skutecznie, że jego wodny
roztwór, formalina, wciąż jest najczęściej używanym anatomicznym
konserwantem na świecie.

Ale w stosowanych stężeniach formaldehyd jest szkodliwy dla ludzkiego
zdrowia i w ostatnich dziesięcioleciach poszukuje się metod, które
pozwoliłyby z niego zrezygnować. Jedną z nich jest zamrażanie świeżych
zwłok po ich rozczłonkowaniu – poszczególne części rozmraża się potem w miarę potrzeby. Alternatywą dla formaldehydu są też metody „miękkiej”
(ang. soft-fix) konserwacji, dzięki którym ciało staje się miększe i bardziej podobne pod względem tekstury do ciała żywego człowieka. W latach 70. anatom Gunther von Hagens stał się pionierem plastynacji, w której podciśnieniowo usuwa się z ciała wodę i tłuszcz, wprowadzając w ich miejsce mieszankę polimerów. Zakonserwowane w ten sposób szczątki
zyskują życie wieczne. Jednocześnie, ponieważ nigdy się nie rozłożą,
można je uznać za nowy rodzaj odpadu zanieczyszczającego środowisko.

Oczywiście, bez względu na to, jakie jeszcze rozwiązania technologiczne
w dziedzinie konserwacji ludzkiego ciała uda nam się opracować czy też
na co pozwolą nam nowe techniki obrazowania medycznego, sama anatomia
się nie zmienia. To, co znajdowało się w ciałach otwieranych przez
Wesaliusza w 1540 roku lub przez Roberta Knoxa w 1830, nie różniło się w swej istocie od tego, co oglądaliśmy z Grahamem w trakcie roku
akademickiego, który spędziliśmy wspólnie z Henrym. Ponieważ jednak
Wesaliusz i Knox zmuszeni byli do przeprowadzania sekcji na świeżych
szczątkach, ograniczony czas, którym dysponowali, uniemożliwił
prawdopodobnie wytworzenie się między nimi takiej więzi, opartej na
szacunku i zaufaniu, jakiej miałam szczęście doświadczyć w kontakcie z Henrym. A może po prostu kontekst społeczny i kulturowe nastawienie w ciągu tych wieków znacznie się zmieniły.

Henry pozostanie dla mnie na zawsze kimś wyjątkowym, każdy anatom ma
kogoś takiego. W ciągu tamtego roku nauczyłam się bardzo wiele nie tylko
o budowie ludzkiego ciała, lecz także o sobie samej. W tych okresach
życia, w których patrzę wstecz, próbując dokładnie przypomnieć sobie
szczęśliwe, przynoszące spełnienie chwile, moje myśli zawsze wędrują ku
Henry’emu. Oczywiście skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie pojawiały
się momenty, o których wolałabym zapomnieć. Nie znosiłam przecinać skóry
pod paznokciami palców rąk i nóg, ponieważ stale towarzyszył mi
irracjonalny lęk przed sprawieniem bólu. I szczerze mówiąc, chyba nikt
nie lubi przepłukiwania układu pokarmowego.

Korzyści jednak i satysfakcja płynące ze studiowania zmarłych daleko
moim zdaniem przewyższały drobne niedogodności czy powodującą ścisk
żołądka świadomość, jak olbrzymi zasób wiedzy jest do opanowania: ponad
650 mięśni, wraz z przyczepami początkowymi i końcowymi, unerwieniem i funkcją; ponad 220 nerwów, wraz z informacją, z jakiego korzenia się
wywodzą, czy należą do układu autonomicznego czy somatycznego, czy są to
nerwy czaszkowe czy rdzeniowe, czuciowe czy ruchowe; setki tętnic i żył,
rozchodzących się drzewiasto od serca i do niego wracających, wraz z określeniem, gdzie się zaczynają, jak się dzielą i jakie narządy są z nimi związane; no i jeszcze ponad 360 stawów. A nie proście mnie o więcej, bo zacznę opowiadać o trójwymiarowych zależnościach podczas
rozwoju jelita, embriologii tkankowej, neuroanatomii i szlakach
nerwowych.

Kiedy już wydaje się ci, że opanowałeś budowę choćby części tych
struktur anatomicznych, wiedza nagle wyślizguje się z głowy jak mydło
pod prysznicem i trzeba zaczynać naukę od nowa. To naprawdę wkurzające.
Ale wielokrotne powtarzanie tej masy faktów i związków jest jedyną drogą
do pojęcia trójwymiarowej złożoności ludzkiego ciała. Anatomowie nie
muszą być szczególnie bystrzy, ale muszą mieć dobrą pamięć,
uporządkowany system nauki i wyobraźnię przestrzenną. Henry pozwolił mi
zgłębić każdy szczegół budowy swojego ciała, poznać jego anatomiczne
odmienności (chwała anormalnej tętnicy nabrzusznej powierzchownej –
nigdy jej nie zapomnę!), zasmakować zdenerwowania, gdy przecięłam coś,
czego nie powinnam, bo przecież powinnam sobie z tego czegoś zdawać
sprawę, a także zmierzyć się z praktycznie niewidzialnym układem
przywspółczulnym. Znosił to wszystko z wielkim hartem ducha, nigdy nie
sarkając na moje poczynania i nigdy nie sprawiając, że robiło mi się
głupio. Z czasem zaś zaczęłam dowiadywać się o nim więcej – w pewnym
sensie – niż on sam mógłby się kiedykolwiek o sobie dowiedzieć.

I tak, przekonałam się, że nie palił (jego płuca były czyste), nie
nadużywał alkoholu (wątroba była w bardzo dobrym stanie), był dobrze
odżywiony, ale się nie przejadał (był szczupły i wysoki, miał niewiele
tłuszczu, ale nie był nadmiernie wychudzony), jego nerki wyglądały
zdrowo, w mózgu nie występowały guzy, nie dostrzegłam śladów tętniaka
ani miejscowego niedokrwienia. Choć przyczyną zgonu był zawał, na moje
oko jego serce wyglądało dobrze. Ale cóż ja mogłam wiedzieć? Byłam
niedoświadczoną studentką trzeciego roku.

Być może zmarł, ponieważ przyszła na niego pora, a jakaś przyczyna
musiała się znaleźć w akcie zgonu. Studenci często mają wątpliwości, czy
przypisana do „ich” zwłok przyczyna śmierci jest prawdziwa. Chodzi o te
sytuacje, gdy po przeanalizowaniu wskazanego narządu nie znajduje się
żadnych śladów nieprawidłowości lub choroby. Kiedy śmierć następuje po
prostu wskutek podeszłego wieku, a zmarły zdecydował się wcześniej
dokonać donacji ciała, wpisana w akt zgonu przyczyna śmierci
nieuniknienie jest jedynie przypuszczeniem opartym na kilku
uprawdopodabniających je przesłankach. Jedynym sposobem, aby je
potwierdzić lub odrzucić, byłoby przeprowadzenie sądowo-lekarskiej
sekcji zwłok, po której jednak ciało nie nadawałoby się do sekcji
anatomopatologicznej i dysekcji, co byłoby sprzeczne z wolą wyrażoną
przez zmarłego. Tak długo więc jak śmierć nie wzbudza podejrzeń i odpowiada wiekowi zmarłego, jako jej przyczynę wpisuje się często zawał
serca, udar lub zapalenie płuc – nazywane przez niektórych bliskim
przyjacielem starszych ludzi.

Kiedy skończyliśmy katalogować ciało Henry’ego, od czubka głowy do
koniuszków palców u stóp, przyjrzeliśmy się jeszcze dokładnie każdemu
jego fragmentowi. Nie było części, której nie porównaliśmy z książką,
nie omówiliśmy, nie sprawdziliśmy i nie potwierdziliśmy obserwacyjnie.
Byłam niezwykle dumna z poznania tego człowieka, którego nigdy nie
spotkałam za jego życia, gdy oddychał, mówił i robił różne rzeczy. Teraz
był mi niezwykle bliski, nawiązałam z nim intymną więź, której nikt inny
nie miał i nigdy mieć nie będzie. To, czego mnie nauczył, zostało ze mną
już na zawsze.

Już za kilka miesięcy miałam się z nim rozstać, obiecując, że zrobię
dobry użytek z wiedzy, którą dzięki niemu zyskałam. Ostatecznie
pożegnałam się z nim na uroczystości zorganizowanej w kaplicy King’s
College w Aberdeen, w której wzięły udział rodziny dawców, ich
przyjaciele, pracownicy uczelni i studenci. Nie wiedziałam, które z wyczytywanych nazwisk należało do Henry’ego. Siedząc na twardej,
drewnianej ławce w miejscu przeznaczonym dla chóru, wodziłam wzrokiem po
twarzach zebranych i zastanawiałam się, którzy z nich opłakują właśnie
jego. Która z tych osób, siedzących w wytartych ławkach, była jego
amicus mortis, towarzyszem przy łożu śmierci? Bardzo chciałam, by nie
umarł samotnie. Bardziej pocieszające było myśleć, że ktoś bliski
towarzyszył mu w ostatnich chwilach, trzymał za rękę i zapewniał, że go
kocha.

Wszystkie wydziały anatomii w Szkocji urządzają podobne uroczystości co
roku. Dają nam one szansę, byśmy wyrazili szacunek i pokazali rodzinom i przyjaciołom zmarłych, jak ważny jest dla nas dar, który otrzymaliśmy,
jak bardzo go doceniamy i jak potrzebny jest dla zapewnienia właściwej
edukacji kolejnemu pokoleniu studentów.

Rozdział 2. Nasze komórki i my

ROZDZIAŁ 2

Nasze komórki i my

Bez systematycznego poświęcania uwagi śmierci nauki o życiu byłyby
niekompletne

Ilja Miecznikow
mikrobiolog (1845–1916)

Przekrój przez czaszkę z umiejscowionym
u jej podstawy błędnikiem (tomogram)

Co czyni nas ludźmi? Jedna z moich
ulubionych definicji brzmi: „Ludzie należą do stworzeń myślących,
których budowa opiera się na węglu; są to istoty zależne od Układu
Słonecznego, o ograniczonej wiedzy, podatne na popełnianie błędów i śmiertelne”.

Jest coś pocieszającego w tym cichym przyzwoleniu na popełnianie przez
nas błędów. Jako że ani nie posiadamy zdolności do idealnego wykonywania
wszystkiego za pierwszym podejściem, ani też nie będziemy żyć wiecznie,
dzięki czemu moglibyśmy doprowadzić nasze umiejętności do perfekcji,
powinniśmy pogodzić się z myślą, że w naszym życiu będzie raz lepiej,
raz gorzej. Z niektórymi stojącymi przed nami zadaniami się uporamy –
dzięki czemu życie nasze i innych stanie się nieco bogatsze – pozostałe
zaś, te, które sprawiają nam kłopoty, zarzucimy, gdy zdamy sobie sprawę,
że nie ma co marnować na nie czasu. Jest taki świetny moment w filmie
Peggy Sue wyszła za mąż oddający ludzkie pragnienie wglądu w przyszłość i tym samym przekonania się, co jest naprawdę warte naszej
uwagi i na czym powinniśmy się skupić. „Tak się składa, że znam
przyszłość – mówi Peggy Sue nauczycielowi tuż po teście z matematyki – i wiem, że algebra nie przyda mi się później w najmniejszym stopniu. I mówię to na podstawie doświadczenia”. Trudno cokolwiek planować, kiedy
nie wiemy, co jest przed nami, i choć w młodości niespecjalnie się tym
przejmujemy, to kiedy zbliżamy się do końca wyznaczonych nam
kilkudziesięciu lat życia, czas zdaje się przyspieszać, a my
uświadamiamy sobie, jak wiele pozostało jeszcze do osiągnięcia.

Ludzka świadomość to być może nasza najbardziej charakterystyczna cecha.
Mam tu na myśli głównie samoświadomość – niezwykłą umiejętność
dokonywania introspekcji, pozwalającą nam odróżniać siebie od innych.
Psychologiczne rozważania dotyczące tożsamości oraz samoświadomości to
niezwykle złożony temat. W latach 50. psycholog rozwoju Erik Erikson
zdefiniował tożsamość jako: a) zależną od warunków życia społecznego,
określaną przez reguły decydujące o przynależności do grupy społecznej
oraz (domniemane) charakterystyczne cechy lub oczekiwane społecznie
zachowania, b) opierającą się na cechach wyróżniających, z których osoba
jest dumna lub cechach nieprzemijająco ważkich społecznie; stwierdzając,
że możliwe jest stosowanie pojedynczych definicji albo też jednocześnie
„a” i „b”.

Naukowcy uważają, że poczucie indywidualnej tożsamości jest przejawem i wyniesieniem na wyższy poziom dojrzałości autorefleksji i że właśnie
dzięki niemu mogliśmy stworzyć złożone i współpracujące społeczeństwa.
Dzięki temu poczuciu możemy dawać wyraz, przynajmniej do pewnego
stopnia, własnej wyjątkowości, a inni łatwiej ją tolerują, ponieważ
posiadając tożsamość, potrafimy pokazać innym, kim jesteśmy, kim
chcielibyśmy być i za czym się opowiadamy. W efekcie możemy aktywnie
przyciągać do siebie podobnie myślących ludzi i odpychać tych, którzy
się od nas różnią lub z którymi nie chcemy się identyfikować. To
przyzwolenie na indywidualność, a jednocześnie narzucanie jej pewnych
ograniczeń, daje ludziom wyjątkową zdolność i okazję do bawienia się
własną tożsamością, do ukierunkowywania czy nawet zmiany percepcji,
obrazu i pojęcia „siebie”. Myślę jednak, że Erikson pominął trzeci i najważniejszy składnik ludzkiej tożsamości, w dodatku najlepiej
poddający się manipulacji: tożsamość fizyczną.

Skoro jako gatunek potrafimy dostrzegać różnice fizyczne między nami a innymi ludźmi, moglibyśmy użyć tej umiejętności do próby rozróżnienia
dwóch dowolnie wybranych osób. Ze względu na wielką wagę, jaką
przypisujemy społecznie tożsamości, a także ze względu na podatność
tożsamości na manipulację, znalazła się ona w centrum zainteresowania
nauk dochodzeniowych, w tym antropologii sądowej – nauki o identyfikacji
ludzi, lub ich szczątków, w celach medyczno-prawnych.

Jak jednak można dowieść, wykorzystując w tym celu właściwe ludziom
cechy biologiczne i chemiczne, że jesteśmy tymi, za których się podajemy
i którymi zawsze byliśmy? Na medycynę sądową można spojrzeć jak na
zestaw technik pozwalających na powiązanie niezidentyfikowanego ciała z jego uprzednią tożsamością. Antropolodzy sądowi biorą pod lupę
charakterystyczne cechy biologii i chemii ludzkiego ciała i odczytują z nich możliwą do wyśledzenia historię przeżytego życia, sprawdzając, czy
zdobyte dowody odpowiadają śladom pozostawionym przez daną osobę w przeszłości. Innymi słowy, poszukujemy wszelkich śladów unikatowej
narracji wpisanej w ludzkie ciała, zarówno tych wrodzonych, jak i nabytych, gromadzonych od urodzenia do śmierci.

Z dość przyziemnej perspektywy biologicznej ludzi można ogólnie
zdefiniować jako wielką masę samoregulujących się komórek. Mimo że
histologia, nauka o tkankach roślin i zwierząt, a także o mikrobudowie
komórek oraz cyklu komórkowym, nigdy specjalnie mnie nie podniecała –
jest tam zbyt dużo skomplikowanej biochemii, bym ogarnęła ją swoim
prostym umysłem – płynie z niej nauka, że komórka to podstawowa cegiełka
budująca wszystkie żywe organizmy. Skoro więc śmierć odpowiada za
zakończenie istnienia całego organizmu, to na niej też spoczywa
odpowiedzialność za zakończenie egzystencji każdej komórki z osobna.
Anatomowie wiedzą, że śmierć organizmu można prześledzić, wychodząc od
pojedynczych komórek, przez tkanki, narządy, aż do układów. Czy więc się
nam to podoba, czy nie, wszystko zaczyna się od komórek i na nich
kończy. Śmierć może być jednostkowym doświadczeniem dla danego bytu, ale
dla masy komórek ciała jest już raczej procesem, a żeby pojąć, jak
przebiega, musimy zaznajomić się z cyklem życiowym tych podstawowych
cegiełek budujących organizm. Proszę o jeszcze trochę wytrwałości –
przyrzekam, że nie będę okropnie nudzić…

Każdy człowiek powstaje z połączenia dwóch komórek, które dzielą się na
kolejne – owa nieefektowna kupka białek jest niewiarygodnie skromnym
początkiem życia. Po czterdziestu tygodniach in utero to połączenie
dwóch komórek, wskutek niemalże cudownego przekształcenia, zmienia się w niezwykle skomplikowaną i zorganizowaną masę ponad 26 miliardów komórek.
Olbrzymie zwiększenie rozmiarów płodu, a także wykształcanie się
poszczególnych części jego ciała, wymaga nadzwyczajnej dozy precyzyjnego
planowania, o ile oczywiście wszystko ma przebiec zgodnie z planem, jak
się na szczęście zwykle dzieje. Zanim dziecko stanie się dorosłym,
wspomniana masa komórek będzie liczyła ich już ponad 50 bilionów,
należących do około 250 typów tworzących cztery główne rodzaje tkanek –
nabłonkową, łączną, mięśniową i nerwową, w obrębie których wyróżnić
można jeszcze wiele ich podrodzajów. Tkanki różnego typu złożą się
następnie w 78 narządów, zgrupowanych w trzynastu głównych układach,
choć dzieli się je też obszarowo (na przykład na narządy umiejscowione w tułowiu, głowie i szyi itd.). Co godne odnotowania, za niezbędne do
utrzymania życia uznaje się tylko pięć narządów: serce, mózg, płuca,
nerki i wątrobę.

W każdej minucie w naszych ciałach umiera 300 milionów komórek, 5
milionów na sekundę. Większość z nich jest zastępowana nowymi. Nasze
ciała są doskonale zaprogramowane pod względem sposobu i momentu
zastępowania zużytych komórek nowymi, i świetnie sobie z tym zadaniem
radzą. Każda komórka, tkanka i narząd ma własną przewidywaną długość
życia, a komórki wymieniane są zgodnie ze sklepową zasadą „na
eksponowaną półkę idzie to, co ma najkrótszą datę przydatności do
spożycia”. Co dość zabawne, komórki o najkrótszym okresie trwałości to
jednocześnie te, od których wszystko się zaczyna: plemniki przeżywają
jakieś trzy do pięciu dni od powstania. Komórki skóry istnieją zaledwie
dwa do trzech tygodni, a krwinki czerwone trzy do czterech miesięcy. Nie
jest pewnie zaskoczeniem, że w tkankach i narządach wymiana komórek trwa
dłużej. Wątrobie wymiana wszystkich tworzących ją komórek zajmuje rok,
szkieletowi zaś niemal piętnaście lat.

Jednak czarowna teza, głosząca, że skoro regularnie wymieniamy tak dużo
naszych komórek, to co jakieś dziesięć lat stajemy się zupełnie nową
osobą, jest niestety mitem. Niewątpliwie wywodzi się ona od tzw.
paradoksu statku Tezeusza – związanego z tożsamością obiektu; czy jeśli
wymienimy wszystkie jego części składowe, będziemy mieli do czynienia z tym samym obiektem, czy też nie? Wyobraźmy sobie wykorzystanie tej
dziwacznej koncepcji w sądzie. Oto stary adwokacki wyga wygłasza
kwiecistą mowę w sprawie o morderstwo. „Wysoki sądzie, żona mojego
klienta zmarła piętnaście lat temu, a więc nawet jeśli człowiek, którym
kiedyś był mój klient, dokonał zbrodni, to dziś nie ma po nim śladu,
bowiem każda komórka w jego ciele już zmarła i została zastąpiona nową.
Stojący tu mężczyzna nigdy nie był na miejscu zbrodni, ponieważ wówczas
jeszcze nie istniał”.

Nie wydaje mi się, by ten rodzaj rozumowania pojawił się kiedykolwiek na
sali sądowej – gdyby miało do tego dojść, to z wielką przyjemnością
weszłabym w rolę kluczowego oskarżyciela. Naprawdę chętnie podjęłabym
tego rodzaju metafizyczne rozważania. Opisana tu kwestia nasuwa jednak
ważne pytanie: w jak dużym stopniu można zmienić byt biologiczny, by
pozostał rozpoznawalny i by zachował możliwą do wyśledzenia tożsamość?
Weźmy na przykład zmiany fizyczne, którym podlegało w ciągu życia ciało
niedawno zmarłego Michela Jacksona. Niewiele spośród cech fizycznych
młodej gwiazdy The Jackson Five można było dostrzec u dojrzałego
artysty, choć niektóre z nich utrzymywały się przez całe jego życie,
konstytuując jego cielesną tożsamość. Nasza praca polega właśnie na
wyszukiwaniu tego typu cech.

W naszych ciałach istnieją przynajmniej cztery typy komórek, które nie
są zastępowane i starzeją się razem z nami – formalnie rzecz biorąc, to
wspomniane komórki są nawet starsze niż my, ponieważ powstają jeszcze
przed naszymi narodzinami. Być może to właśnie je można by wskazać jako
źródło naszej cielesnej stałości i wykorzystać do podważenia
argumentacji cwanego adwokata. Te cztery „stałe” typy komórek to neurony
w naszym układzie nerwowym, maleńki obszar u podstawy czaszki nazywany
błędnikiem kostnym, szkliwo zębów oraz soczewki oczu. Zęby i soczewki są
właściwie tylko częściowo stałe, ponieważ technikami współczesnej
stomatologii i chirurgii można je usunąć i zastąpić nowymi bez szkody
dla pacjenta. Dwa pozostałe typy są nieusuwalne i prawdziwie „stałe”,
zamknięte w naszych ciałach jako niepodważalne dowody naszej
biologicznej tożsamości, od czasów sprzed naszych urodzin aż do śmierci.

Neurony, czy też komórki nerwowe, powstają w pierwszych miesiącach
naszego rozwoju zarodkowego i od chwili narodzin przez całe życie mamy
ich mniej więcej tyle samo. Ich aksony, przypominające rozłożone ręce,
rozgałęziają się niczym sieć drogowa. Neurony tej sieci przenoszą
polecenia ruchowe z mózgu „na południe”, do mięśni, oraz czuciowe,
pochodzące ze skóry i różnego rodzaju receptorów, w przeciwnym kierunku.
Najdłuższe są te, które przekazują informacje bólowe, a także inne
odczucia. Ciągną się one przez całe ciało, na przykład od koniuszka
małego palca u nogi, poprzez stopę, łydkę, udo, kręgosłup i rdzeń
kręgowy aż do kory czuciowej mózgu umiejscowionej w górnej części mózgu.
Jeśli mierzycie około 180 cm, pojedyncze neurony tworzące ten szlak mogą
mieć blisko 210 cm. Kiedy więc zaczepicie małym palcem u nogi o szafkę,
informacja o tym zdarzeniu będzie wędrowała do mózgu dość długo, dzięki
czemu będziecie mieć ułamek sekundy spokoju, zanim poczujecie
nadchodzący ból.

To właśnie trwałość komórek nerwowych rodzi pytanie, czy jest wśród nich
ukryty jakiś aspekt naszej tożsamości. Niewykluczone, że wzorzec
aktywności neuronów dałoby się zobrazować, co pozwoliłoby ujawnić, jak
myślimy i skąd biorą się wyższe czynności mózgu związane z rozumowaniem
i pamięcią. Niedawne badania pokazały, że za pomocą pewnego
fluorescencyjnego białka możemy ujrzeć, jak powstaje wspomnienie na
poziomie pojedynczych synaps. Zastosowanie tej wiedzy w praktyce wciąż
wydaje się mieścić raczej w sferze fantastyki naukowej i jako takie jest
trudne do wyobrażenia, ale kusi mnie, by wysunąć przypuszczenie, że
zbliżamy się do zrozumienia roli, jaką pewne kluczowe neurony odgrywają
w powstaniu indywidualnej tożsamości.

Drugim obszarem charakteryzującym się trwałością komórkową jest błędnik
kostny, umiejscowiony głęboko wewnątrz czaszki i otaczający ucho
wewnętrzne. Współtworzy on część skalistą kości skroniowej, w której
mieści się też ślimak, czyli narząd słuchu, oraz przewody półkoliste,
odpowiadające za zmysł równowagi. Ucho wewnętrzne, formując się podczas
rozwoju płodowego, przybiera od razu „dorosły” rozmiar i dzięki
wytwarzaniu osteoprotegeryny (OPG), kluczowej glikoproteiny hamującej
obrót kostny, pozostaje odizolowane od innych intensywnie rosnących i przekształcających się tkanek. W normalnych okolicznościach nigdy nie
ulega ono remodelacji kostnej, jego rozrost mógłby bowiem wpływać na
niezwykle złożone zmysły słuchu i równowagi. Mimo że obszar błędnika ma
„dorosły” rozmiar już u noworodków, trzeba zaznaczyć, że jest on bardzo,
bardzo mały – stosując miarę objętościową, mógłby pomieścić około 200
mikrolitrów, czyli mniej więcej tyle, co cztery kropelki wody. Komórki
zamknięte w tej małej kości, inaczej niż neurony, już teraz dają nam
możliwość pozyskania informacji związanych z tożsamością danej osoby.

Żeby jednak zorientować się, jaką wartość mogą mieć pojedyncze komórki
podczas identyfikacji człowieka, musimy wiedzieć, jak powstają –
wszystko jedno, czy chodzi o komórki kości, mięśni, czy te wyściełające
jelito. Na najbardziej podstawowym poziomie każda komórka naszego ciała
składa się ze sporej liczby związków chemicznych. Powstawanie,
funkcjonowanie i replikacja komórek zależą od zapewnienia im głównych
elementów budulcowych i źródła energii, pozwalającego im łączyć się ze
sobą i utrzymywać przy życiu, oraz odprowadzania produktów przemiany
materii. Główną bramą, przez którą trafiają do naszych ciał wspomniane
elementy budulcowe wykorzystywane do przyszłych konstrukcji komórkowych,
są usta, a potem przewód pokarmowy z żołądkiem i jelitami – nasza
przetwórnia żywności. Krótko mówiąc, najważniejsze składniki komórek,
tkanek i narządów pozyskuje się wraz z pożywieniem. Jesteśmy, jak
najbardziej dosłownie, tym, co jemy. Uzupełnianie paliwa i zapasów jest
kluczowe dla przetrwania, a maksyma głosząca, że nie pożyjemy dłużej niż
trzy minuty bez powietrza, trzy dni bez wody lub trzy tygodnie bez
jedzenia, choć zawiera drobne nieścisłości, jest bliska prawdy.

W życiu płodowym paliwo czerpiemy z pożywienia matki. Trafia ono do nas
przez łożysko i pępowinę, dając naszym tkankom możliwość harmonijnego
rozwoju. Choć błędne jest przekonanie, że kobieta w ciąży powinna jeść
za dwoje, dobrze, jeśli przyszła matka pamięta, by jej dieta zaspokajała
potrzeby nie tylko własne, lecz także jej bardzo wymagającego pasażera.
Składniki odżywcze niezbędne do wytworzenia naszego błędnika kostnego
otrzymaliśmy od mamy z jej pożywienia mniej więcej wtedy, gdy była w szesnastym tygodniu ciąży. W ten sposób w naszych głowach, w maleńkim
kawałeczku kości, który mógłby pomieścić zaledwie cztery krople wody,
prawdopodobnie do końca naszego życia pozostaje zamknięty pierwiastkowy
zapis, co nasza matka zjadła na lunch w czwartym miesiącu ciąży. Oto
kolejny dowód na to, że nasze matki nigdy nas nie opuszczą – jeśli
oczywiście potrzeba na to jeszcze jakichkolwiek dowodów – rzucający
całkiem nowe światło na ich tajemniczą umiejętność czytania w naszych
myślach, która ujawnia się od czasu do czasu.

Większość z nas uważa, że odżywia się kosmopolitycznie, ale tak naprawdę
przyjmowane przez nas pożywienie i woda pochodzą głównie z okolicy, w której mieszkamy. W miarę jak woda przesącza się przez różne geologiczne
formacje, trafiają do niej w określonych proporcjach izotopy
pierwiastków charakterystyczne dla danego regionu, a kiedy przechodzi
przez nasz układ pokarmowy, ten charakterystyczny wzór odciska piętno na
składzie chemicznym naszych tkanek.