Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Co się stało

Co się stało

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-394-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Co się stało

Kulisy najbardziej kontrowersyjnych wyborów prezydenckich „W przeszłości, z przyczyn, które staram się wytłumaczyć, często czułam, że muszę zachowywać ostrożność na forum publicznym, jakbym chodziła po linie bez siatki bezpieczeństwa. Teraz opuszczam gardę”. – fragment wstępu do Co się stało Hillary Rodham Clinton po raz pierwszy ujawnia, o czym myślała i co czuła podczas ostatnich wyborów prezydenckich, które okazały się jednymi z najbardziej kontrowersyjnych w historii. Wolna od ograniczeń, jakie wiążą się z kandydowaniem na najwyższe stanowisko, Hillary dzieli się wyjątkowym doświadczeniem bycia pierwszą kobietą, która otrzymała nominację prezydencką z ramienia jednej z głównych partii, i zabiera nas za kulisy kampanii wyborczej naznaczonej nienawiścią, seksizmem, rosyjską ingerencją, porywającymi wzlotami, frustrującymi upadkami i niewiarygodnymi wręcz zwrotami akcji w starciu z przeciwnikiem łamiącym wszystkie zasady. To jak dotąd jej najbardziej osobiste wyznanie. Na kartach tej książki Hillary opisuje, jakie to uczucie konkurować z Donaldem Trumpem, mówi otwarcie o popełnionych błędach, a także o tym, jak poradziła sobie z szokującą, druzgocącą porażką i jak znalazła w sobie siłę, by się po niej pozbierać. W szczery i pełen humoru sposób opowiada czytelnikom o codziennych rytuałach, relacjach osobistych i lekturach, które pomogły jej przetrwać te trudne chwile, oraz przyznaje, że to doświadczenie nauczyło ją o życiu bardzo wiele. Pisze o wyzwaniach, z jakimi musiała się mierzyć, będąc silną kobietą w życiu publicznym, o krytycznych komentarzach dotyczących jej głosu, wieku i wyglądu, o podwójnych standardach odnoszących się do obecności kobiet w polityce. Mówi również o samych wyborach 2016 roku, na których cieniem położył się bezprecedensowy atak na amerykańską demokrację, dokonany przez zewnętrznego wroga. Analizując dowody i łącząc ze sobą fakty, pokazuje, jak niebezpieczne są siły, które wpłynęły na ostateczny wynik, i tłumaczy, dlaczego musimy zrozumieć te zjawiska, aby móc w przyszłości ochronić demokrację. Wybory prezydenckie w 2016 roku były bezprecedensowym wydarzeniem historycznym. Książka Co się stało, przedstawiająca historię tej kampanii oraz jej następstwa, stanowi zarówno głęboko osobistą relację, jak i skierowaną do całego narodu opowieść ku przestrodze.

Polecane książki

Mam fabrycznie wbudowane coś o nazwie WAGINA (no wiem, że nie jestem jedyną kobietą na świecie, która ją ma), ale tylko moja WAGINA po rozwinięciu skrótu oznacza: Wykrywacz Autodestrukcyjnych Genialnych Indywidualności Niebezpiecznie Ambitnych. Ergo – swój pozna swego. Moją największą zaletą jest ab...
Lily Gilmore i Luke Mattews pogrążeni w rozpaczy po zdradzie i stracie przestali wierzyć w miłość. Spotkali się i oboje nieufni, pokaleczeni przez los, znów uwierzyli. Zostali ze sobą. On ma swój bar, ona swoje fotografowanie. Zapowiada się wspólne szczęśliwe życie. Ale zła przeszłość ciągle jest z ...
Wspaniały Dunaj przecina w poprzek środkową Europę i spaja ją zarazem, płynąc przez obszary dziesięciu krajów bądź wzdłuż ich granic – przez Rumunię, Ukrainę, Mołdawię, Bułgarię, Serbię, Chorwację, Węgry, Słowację, Austrię i Niemcy. Nick Thorpe podążył jego brzegami ze wschodu na zachód, pod prą...
„Między obrazem a słowem” to ciekawy projekt artystyczny: poetki i malarki. Dwie artystki wzajemnie oczarowane swoimi dziełami postanowiły ukazać te dzieła ze swojej perspektywy. Lidia namalowała obrazy do wierszy Beaty i odwrotnie, wiersze były pisane do obrazów już namalowanych. W niniejszej książ...
Tom I książki „Wspólnotowe prawo gospodarcze" poświęcony swobodom rynku wewnętrznego, przedstawia w sposób kompleksowy i przejrzysty system prawny w tym zakresie, a więc: zasady prawa rynku wewnętrznego, swobodę przepływu osób, swobodę przedsiębiorczości, swobodę świadczenia usług, swobodę przepływ...
Naukowo dowiedziono, że niedobory substancji witalnych mogą sprzyjać powstawaniu poważnych chorób. W tej książce przeczytasz, jak za pomocą konkretnych witamin chronić się przed chorobami cywilizacyjnymi....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hillary Rodham-Clinton

Tytuł oryginału:

WHAT HAPPENED

Copyright © 2017 by Hillary Rodham Clinton

Książka oryginalnie wydana przez Simon & Schuster Inc.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: © LAUREN PETERS-COLLAER

Zdjęcie autorki: © Mario Testino

Autor zdjęcia na wyklejce przedniej: Adam Schultz

Autor zdjęcia na wyklejce tylnej: Stuart Sipkin/Alamy Stock Photo

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan

Korekta: Maria Zając, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8110-394-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

http://facebook.com/postfactum

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla członków mojego zespołu, którzy stali przy mnie w 2016 roku i z wielkim poświęceniem walczyli o lepszą, silniejszą i bardziej sprawiedliwą Amerykę. To dla mnie ogromny zaszczyt, że mogłam być waszą kandydatką.

Jeśli jesteś zmęczony, nie zatrzymuj się.

Jeśli się boisz, nie zatrzymuj się,

Jeśli jesteś głodny, nie zatrzymuj się.

Jeśli chcesz zakosztować wolności, nie zatrzymuj się.

Harriet Tubman

Od autorki

Oto moja wersja wydarzeń.

To opowieść o tym, co widziałam, co czułam i co myślałam w ciągu dwóch najbardziej intensywnych lat mojego życia.

To opowieść o tym, jak znalazłam się na tym rozstaju dróg amerykańskiej historii i jak poradziłam sobie z szokującą porażką. Jak ponownie doceniłam rzeczy, które są dla mnie najważniejsze, i zaczęłam patrzeć z nadzieją w przyszłość, zamiast z żalem w przeszłość.

To także opowieść o tym, co się stało z naszym krajem, dlaczego jesteśmy tak bardzo podzieleni i co możemy z tym zrobić.

Nie znam wszystkich odpowiedzi, a ta książka nie stanowi szczegółowej kroniki kampanii prezydenckiej z 2016 roku. Zadanie jej napisania nie należy do mnie – za bardzo brakuje mi dystansu, ponieważ nie jestem w tej sprawie bezstronnym obserwatorem. To wyłącznie moja opowieść. Chcę uchylić nieco kurtynę, żeby podzielić się doświadczeniem, które było dla mnie jednocześnie ekscytujące i otrzeźwiające, radosne i frustrujące, a czasem zwyczajnie niezrozumiałe.

Nie było łatwo przelać to wszystko na papier. Kiedy kandydowałam na prezydenta, doskonale zdawałam sobie sprawę, że liczą na mnie miliony ludzi. Myśl o tym, że mogłabym ich zawieść, była nie do zniesienia. Ale tak się stało. Nie wykonałam powierzonego mi zadania i będę musiała z tym żyć do końca moich dni.

Piszę w tej książce o konkretnych epizodach kampanii, które bardzo chciałabym móc powtórzyć i naprawić. Gdyby rosyjscy hakerzy zdołali włamać się do mojej podświadomości, znaleźliby tam bardzo długą listę takich momentów. Uwieczniłam także chwile, które chcę zapamiętać na zawsze, jak na przykład dzień, gdy moja malutka wnuczka wbiegła do pokoju, gdy ćwiczyłam przemówienie przygotowane na konwencję wyborczą, a kilka godzin później wyszłam na scenę, żeby wygłosić je jako pierwsza w historii kobieta nominowana przez jedną z głównych partii politycznych na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Piszę o osobach będących dla mnie źródłem inspiracji, od pastora z Karoliny Południowej, który rozmawiał ze mną o miłości i dobroci, przez mieszkańców miasta zatrutego ołowiem, po niezmordowanych wolontariuszy, którzy dawali z siebie wszystko na rzecz walki o lepszą przyszłość. Dzielę się także swoimi przemyśleniami na temat wielkich wyzwań, z którymi zmagałam się przez dziesiątki lat, a które teraz wydają się istotniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, jak na przykład rola, jaką płeć, rasa i klasa społeczna odgrywają w naszej polityce, czy znaczenie empatii w naszym życiu publicznym.

Starałam się uczyć na własnych błędach. Było ich wiele, o czym dowiecie się z dalszej lektury, i biorę za nie wyłączną odpowiedzialność.

Ale na tym nie kończy się ta opowieść. Nie będziemy w stanie zrozumieć tego, co wydarzyło się w 2016 roku, jeśli nie przyjrzymy się również wszczętej przez Kreml zuchwałej wojnie informacyjnej, bezprecedensowej ingerencji dyrektora FBI w nasz proces wyborczy, prasie politycznej, która powtarzała wyborcom, że moje e-maile to najważniejszy wątek w całej kampanii, oraz głębokim pokładom złości i frustracji widocznym w naszej kulturze.

Wiem, że niektórzy nie chcą o tym wszystkim słuchać, zwłaszcza ode mnie. Ale musimy wyciągnąć właściwe wnioski. Od tego, jaką naukę wyniesiemy z wydarzeń 2016 roku, może zależeć to, czy uda nam się uzdrowić naszą demokrację i zapewnić jej przyszłość, a także to, czy jako obywatele jednego kraju będziemy potrafili wznieść się ponad nasze podziały. Chcę, żeby moje wnuki i wszystkie przyszłe pokolenia wiedziały, co naprawdę się stało. Musimy dotrzeć do prawdy, jesteśmy to winni historii i całemu światu.

Opowiadam tu również o bolesnych dniach, które nastąpiły bezpośrednio po wyborach. Wielu ludzi pytało mnie, jak w ogóle udawało mi się wstawać rano z łóżka. Czytanie każdego dnia porannych wiadomości było jak rozdrapywanie świeżej rany. Każde nowe odkrycie i każdy nowy skandal tylko pogarszały sytuację. Nie mogłam patrzeć na to, jak nasza pozycja w świecie gwałtownie słabnie, jak Amerykanie żyją w strachu przed tym, że zostanie im odebrana opieka zdrowotna tylko po to, by najbogatsi mogli płacić mniejsze podatki. Wciąż zdarzają się chwile, kiedy mam ochotę jedynie wcisnąć twarz w poduszkę i krzyczeć ile sił w płucach.

Ale na poziomie osobistym w końcu zaczęłam czuć się lepiej, a przynajmniej mniej okropnie. Sporo myślałam i pisałam, zamykałam się w sobie, trochę się modliłam i z czasem byłam w stanie znów się śmiać. Chodziłam na długie spacery po lesie razem z mężem i naszymi psami, Tally i Maisie, które zniosły to wszystko o wiele lepiej niż my. Otoczyłam się przyjaciółmi, obejrzałam wreszcie kilka seriali, które znajomi polecali mi od lat, a także stałam się wiernym widzem stacji HGTV. Ale przede wszystkim spędzałam czas z moimi cudownymi wnukami, nadrabiając wszystkie bajki na dobranoc i piosenki śpiewane w wannie, które przegapiłam podczas długich miesięcy kampanii wyborczej. Można by to chyba nazwać „dbaniem o siebie”. Okazało się, że to naprawdę przyjemna rzecz.

Teraz, gdy ludzie pytają, jak się miewam, odpowiadam, że jako Amerykanka jeszcze nigdy nie byłam aż tak zaniepokojona – ale jako osoba radzę sobie całkiem nieźle.

Ta książka to kronika tej podróży. Pisanie jej było dla mnie oczyszczającym doświadczeniem. Na nowo przeżywałam cały swój gniew i smutek. Chwilami musiałam robić sobie przerwę, położyć się, zamknąć oczy i spróbować uwolnić się od tych wszystkich myśli. Ten proces był trudny z jeszcze jednego powodu: nie pamiętam już nawet, ile razy zdarzyło się, że siedziałam przy kuchennym stole, pracując nad którymś z rozdziałów, i nagle przerywały mi wiadomości z ostatniej chwili, a ja mogłam jedynie spuścić głowę i głęboko westchnąć. A potem brałam do ręki czerwony długopis i zaczynałam wprowadzać poprawki w tekście.

Próbowałam pogodzić się z bolesnymi wspomnieniami i odtworzyć atmosferę zabawy, która w trakcie kampanii towarzyszyła nam częściej, niż moglibyście przypuszczać. W przeszłości, z przyczyn, które staram się wytłumaczyć, często czułam, że muszę zachowywać ostrożność na forum publicznym, jakbym chodziła po linie bez siatki bezpieczeństwa. Teraz opuszczam gardę.

Kiedy skończyłam pracę nad książką, znów byłam gotowa stawić czoła przyszłości. Mam nadzieję, że gdy przewrócicie ostatnią stronę, będziecie czuć się tak samo.

Zawsze będę wdzięczna losowi za to, że miałam szansę zostać kandydatką Partii Demokratycznej i zdobyć 65 844 610 głosów moich rodaków. Ten wynik – najwyższa liczba głosów zdobyta przez jakiegokolwiek kandydata na prezydenta z wyjątkiem Baracka Obamy – stanowi dowód na to, że przykre zjawiska, które zdefiniowały rok 2016, nie są wcale jedyną prawdą o naszym kraju.

Pragnę podziękować wszystkim, którzy w ciągu tych dwóch zwariowanych lat przyjęli mnie w swoich domach, firmach i kościołach, każdej dziewczynce i każdemu chłopcu, którzy rzucali mi się w ramiona albo z całych sił przybijali mi piątkę, oraz wielu pokoleniom dzielnych, nieustraszonych ludzi, których miłość i siła sprawiły, że mogłam żyć pełną piersią w państwie, które kocham. Dzięki nim, niezależnie od wszystkiego, w moim sercu panuje dziś spokój.

Rozpoczęłam tę książkę od słów przypisywanych jednej z tych pionierek, Harriet Tubman. Dwadzieścia lat temu widziałam sztukę opowiadającą o jej życiu wystawioną przez grupę dzieci w jej dawnym domu w Auburn w stanie Nowy Jork. Wszystkie były zafascynowane tą odważną, zdeterminowaną kobietą, która dokonała niemożliwego i poprowadziła niewolników ku wolności. Mimo niezliczonych trudności nigdy nie przestała wierzyć w swoje proste, ale jakże potężne motto: nie zatrzymuj się. Nam także nie wolno się teraz zatrzymywać.

W 2016 roku rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił, że twarz Harriet Tubman pojawi się na dwudziestodolarowym banknocie. Jeśli potrzebujecie dowodu na to, że Ameryka nadal potrafi postępować słusznie, oto on.

Co się stało

To musi być trudne. Inaczej każdy by to robił.

Dzięki temu to coś wyjątkowego.

Ich własna liga

Wytrwałość

Co nas nie zabije, to nas wzmocni.

Fryderyk Nietzsche (i Kelly Clarkson)

Pokazać się

Głęboki wdech. Czujesz, jak powietrze wypełnia ci płuca. Robisz to, co trzeba. Kraj musi zobaczyć, że nasza demokracja wciąż działa, nieważne, jak bardzo to dla ciebie bolesne. Wydech. Krzyczeć będziesz później.

Stoję pod samymi drzwiami u szczytu schodów prowadzących na platformę inauguracyjną, czekam, aż spiker wywoła Billa i mnie na nasze miejsca. Wyobrażam sobie, że jestem gdzieś indziej, gdziekolwiek indziej. Może na Bali? Może być Bali.

To już tradycja, że Bill i ja, były prezydent i pierwsza dama, uczestniczymy w zaprzysiężeniu nowej głowy państwa. Przez kilka tygodni biłam się z myślami, czy powinnam iść i tym razem. John Lewis, kongresmen i bohater walki o prawa obywatelskie, zapowiedział, że się nie wybiera, ponieważ coraz większa ilość dowodów na rosyjską ingerencję w proces wyborczy podważa legitymację prezydenta elekta. Inni członkowie Kongresu także dołączyli do bojkotu nowego prezydenta, którego postrzegali jako nazbyt kontrowersyjnego. Wielu moich zwolenników i najbliższych przyjaciół namawiało mnie, żebym również została w domu.

Moi przyjaciele rozumieli, jak przykrym doświadczeniem byłoby dla mnie siedzenie na tej platformie, podczas gdy Donald Trump składa przysięgę prezydencką. Przez te wszystkie miesiące kampanii wyborczej robiłam, co w mojej mocy, żeby do tego nie dopuścić. Byłam przekonana, że stanowi wyraźne i bezpośrednie zagrożenie dla państwa i całego świata. Teraz najgorszy scenariusz się ziścił i Trump miał zostać zaprzysiężony na naszego następnego Naczelnego Wodza.

Poza tym, zważywszy na nienawistny ton, w jakim Trump prowadził swoją kampanię, istniała spora szansa, że jeśli pojawię się na inauguracji, zostanę wygwizdana albo przywitana okrzykami: „Zamknąć ją!”.

Mimo to czułam się w obowiązku uczestniczyć w tym wydarzeniu. Pokojowe przekazanie władzy to jedna z najważniejszych tradycji naszego państwa. Jako sekretarz stanu na całym świecie zachwalałam zalety naszego systemu w nadziei, że więcej krajów pójdzie za naszym przykładem. Jeśli więc naprawdę w to wierzyłam, musiałam odsunąć swoje osobiste uczucia na bok.

Bill i ja skonsultowaliśmy się z Bushami i Carterami. George W. i Jimmy jako jedni z pierwszych zatelefonowali do mnie zaraz po wyborach, a to wiele dla mnie znaczyło. George zadzwonił dosłownie kilka minut po tym, jak zakończyłam swoje przemówienie powyborcze, i cierpliwie czekał na linii, kiedy po raz ostatni ściskałam członków mojego zespołu. Gdy rozmawialiśmy, zaproponował, żebyśmy znaleźli chwilę i wyskoczyli razem na hamburgera. Po teksańsku to chyba znaczy „łączę się z tobą w bólu”. Zarówno on, jak i Jimmy dobrze wiedzą, jak to jest stawać w pojedynkę przed całym narodem, Jimmy poznał też gorzki smak porażki. Trochę się nad sobą wspólnie poużalaliśmy. („Jimmy, nie ma chyba nic gorszego”. „Tak, Hillary, to prawda”). To żaden sekret, że ci byli prezydenci nie należą do fanów Donalda Trumpa – ten ostatni ze szczególną zjadliwością atakował brata George’a, Jeba. Ale czy wybierali się na inaugurację? Tak.

To dało mi impuls, którego potrzebowałam. Bill i ja podjęliśmy decyzję.

W ten właśnie sposób 20 stycznia znalazłam się pod drzwiami Kapitolu i czekałam, aż zostanę zapowiedziana. Pokonałam bardzo długą drogę, która doprowadziła mnie w to miejsce. Teraz musiałam zrobić jeszcze kilka kroków. Ścisnęłam Billa za ramię, wdzięczna za to, że jest u mojego boku. Wzięłam głęboki oddech i przeszłam przez drzwi z najszerszym uśmiechem, na jaki było mnie w tamtej chwili stać.

Na platformie siedzieliśmy obok Bushów. Kilka minut wcześniej całą czwórką spotkaliśmy się w środku i opowiedzieliśmy sobie pokrótce, co słychać u naszych córek i wnuków. Gawędziliśmy, jakby to był całkiem zwyczajny dzień. George i Laura przekazali nam najnowsze wieści na temat stanu zdrowia rodziców George’a, byłego prezydenta George’a seniora i Barbary – oboje spędzili ostatnio trochę czasu w szpitalu, ale na szczęście powoli dochodzili już do siebie.

Gdy siedzieliśmy w oczekiwaniu na przybycie prezydenta elekta, wróciłam myślami do tego niesamowitego dnia dwadzieścia cztery lata temu, kiedy Bill po raz pierwszy złożył przysięgę prezydencką. Na pewno nie było to łatwe dla George’a seniora i Barbary, ale odnosili się do nas niezwykle serdecznie. Odchodzący prezydent zostawił w Gabinecie Owalnym list dla Billa stanowiący uderzający przykład szlachetności i patriotyzmu. Napisał w nim: „Od teraz Pański sukces jest równoznaczny z sukcesem naszego kraju. Z całego serca Panu kibicuję”. Osiem lat później staraliśmy się okazać tę samą życzliwość George’owi W. i Laurze. Teraz próbowałam wzbudzić w sobie podobne odczucia w stosunku do nowo wybranego prezydenta. Jak stwierdziłam w swoim przemówieniu powyborczym, zasługiwał na to, by przyjąć go z otwartym umysłem i dać mu szansę, aby wykazał się jako lider.

Przyszedł mi do głowy również Al Gore, który w 2001 roku siedział ze stoicką miną podczas inauguracji George’a W. Busha, pomimo że sam zdobył więcej głosów od niego. O wyniku tamtych wyborów zdecydowało pięciu członków Sądu Najwyższego. Na pewno było to trudne do przełknięcia. Złapałam się na tym, że stworzyłam w myślach nową zabawę: zaczęłam wyobrażać sobie najbardziej bolesne porażki wyborcze z przeszłości. John Adams, nasz drugi prezydent w historii, miał nieprzyjemność zostać pierwszym, który stracił urząd, gdy przegrał z Thomasem Jeffersonem w 1800 roku, ale doczekał się swego rodzaju zemsty ćwierć wieku później, gdy wybory wygrał jego syn John Quincy Adams. W 1972 roku George McGovern przegrał walkę z Richardem Nixonem w czterdziestu dziewięciu z pięćdziesięciu stanów – Bill i ja ciężko pracowaliśmy przy kampanii McGoverna i wciąż mamy żywe wspomnienia tamtej klęski. I nie zapominajmy o Williamie Howardzie Tafcie, którego Teddy Roosevelt namaścił na swojego następcę. Cztery lata później, w 1912 roku, Roosevelt uznał, że Taft nie sprawdził się jako prezydent, więc sam wystartował jako trzeci kandydat i rozbił głosy ich elektoratu, dzięki czemu zwyciężył Woodrow Wilson. To musiało zaboleć.

Wtedy Bill dotknął mojego łokcia i wróciłam do rzeczywistości.

Przed nami siedzieli Obamowie i Bidenowie. Próbowałam sobie wyobrazić, jak prezydent Obama jedzie w jednej limuzynie z człowiekiem, który po części wybił się na kłamstwach dotyczących miejsca urodzenia Baracka i oskarżaniu go o to, że nie jest Amerykaninem. W trakcie uroczystości w którymś momencie Michelle i ja popatrzyłyśmy na siebie smutno. To spojrzenie mówiło: „Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę”. Osiem lat wcześniej, w mroźny dzień zaprzysiężenia Baracka, mieliśmy głowy pełne planów i możliwości. Dzisiaj chodziło tylko o to, by zachować dobrą minę do złej gry.

W końcu pojawił się prezydent elekt. Znałam Donalda Trumpa od lat, ale nigdy nie przypuszczałam, że pewnego dnia stanie na schodach przed Kapitolem i złoży przysięgę jako prezydent Stanów Zjednoczonych. W czasach, gdy zasiadałam w Senacie, był znaną personą w Nowym Jorku, jak wielu innych poważnych graczy na rynku nieruchomości, choć wyróżniał się większą ekstrawagancją i naciskiem na autopromocję. W 2005 roku zaprosił nas na swój ślub z Melanią w Palm Beach na Florydzie. Nie przyjaźniliśmy się, więc prawdopodobnie zależało mu na tym, żeby zgromadzić na imprezie jak największe nazwiska. Bill akurat w tamten weekend wygłaszał w okolicy odczyt, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z zaproszenia. Czemu nie? Domyślałam się, że będzie to huczne, kolorowe przyjęcie z wielką pompą, i miałam rację. W ceremonii wzięłam udział sama, a potem Bill dołączył do mnie na weselu w należącej do Trumpa posiadłości Mar-a-Lago. Zrobiliśmy sobie zdjęcie z parą młodą i niedługo potem wyszliśmy.

Rok później Trump wraz z innymi prominentnymi nowojorczykami wystąpił w parodystycznym filmiku przygotowanym z okazji kolacji stowarzyszenia korespondentów prasowych w Albany – czyli stanowej wersji bardziej znanej kolacji korespondentów akredytowanych przy Białym Domu. Pomysł był taki, że woskowa figura przedstawiająca moją osobę została skradziona z muzeum Madame Tussaud na Times Square, dlatego musiałam zająć jej miejsce i stać nieruchomo, podczas gdy różni sławni ludzie przechodzili obok mnie i wygłaszali komentarze. Burmistrz Nowego Jorku Mike Bloomberg powiedział, że dobrze sobie radzę jako senator, po czym zażartował, że w 2008 roku wystartuje w wyborach prezydenckich jako kandydat niezależny. Kiedy na ekranie pojawił się Trump, stwierdził: „Wyglądasz świetnie. Niewiarygodne. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Fantastyczna fryzura. Piękna twarz. Wiesz, naprawdę uważam, że byłby z ciebie świetny prezydent. Nikt nie mógłby się z tobą równać”. W tym momencie kamera odjechała trochę i okazało się, że wcale nie mówił do mnie, tylko do swojej własnej figury woskowej. Wtedy to był śmieszny żart.

Kiedy Trump faktycznie ogłosił swoją kandydaturę w 2015 roku, jak wielu ludzi wzięłam to za kolejny dowcip. Na tym etapie zdążył się już zmienić z ulubieńca tabloidów w prawicowego oszołoma, opętanego wieloletnią, niezdrową obsesją na punkcie aktu urodzenia prezydenta Obamy. Choć od kilkudziesięciu lat flirtował z polityką, wciąż trudno było go traktować poważnie. Przypominał mi jednego z tych starców grzmiących, że jeśli ludzie nie zaczną ich wreszcie słuchać, kraj do reszty zejdzie na psy.

Trumpa nie dało się ignorować – nieustające zainteresowanie mediów zapewniało mu całodobową promocję. Uważałam, że należy głoś­no piętnować jego bigoterię, i czyniłam to często od samego początku, czyli od chwili, gdy w dniu ogłoszenia swojej kandydatury nazwał meksykańskich imigrantów gwałcicielami i handlarzami narkotyków. Ale dopiero kiedy zobaczyłam, jak udaje mu się zdominować debatę z udziałem szeregu utalentowanych republikańskich kandydatów – nie dzięki swoim błyskotliwym pomysłom czy mocnym argumentom, ale za pomocą szokujących ataków osobistych – uświadomiłam sobie, że może stanowić poważne zagrożenie.

A teraz stał na podwyższeniu z ręką na Biblii i przysięgał, że będzie przestrzegać i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie żart obrócił się przeciwko nam.

Rozpadało się i ludzie siedzący wokół nas zaczęli się szarpać z cienkimi plastikowymi pelerynami, które nam rozdano. Wcześniej za kulisami namówiłam Billa, żeby założył swój prochowiec. Ponieważ dzień był wyjątkowo ciepły, Bill myślał, że nie będzie go potrzebował. Teraz cieszył się, że posłuchał mojej rady – przynajmniej jako żona odniosłam małe zwycięstwo w ten ponury dzień. Plastikowe peleryny prezentowały się nie najlepiej, ale mogło być jeszcze gorzej. Słyszałam, że pierwsza partia, którą sprowadzono na tę okazję, była biała, przez co pod pewnym kątem wyglądały trochę jak kaptury Ku Klux Klanu, i jakiś spostrzegawczy członek ekipy organizacyjnej szybko je wymienił.

Przemówienie wygłoszone przez nowego prezydenta miało mroczny i dystopijny wydźwięk. Dla mnie brzmiało jak skowyt dobiegający prosto z trzewi białego nacjonalizmu. Najbardziej pamiętna linijka dotyczyła „amerykańskiej rzezi”, choć to rażące sformułowanie pasowało raczej do tytułu krwawego horroru niż do przemówienia inauguracyjnego. Trump nakreślił obraz sfrustrowanego, rozbitego państwa – państwa, którego nie rozpoznawałam.

Wiedziałam, że wciąż stoją przed nami prawdziwe wyzwania, te same, o których mówiłam bez końca podczas kampanii wyborczej: nierówność dochodów, coraz większa koncentracja wpływów wielkich korporacji, zagrożenie terrorystyczne, zmiany klimatyczne, rosnące koszty opieki zdrowotnej, potrzeba stworzenia nowych, lepszych miejsc pracy w obliczu przyspieszającej automatyzacji. Amerykańska klasa średnia naprawdę miała przerąbane. Kryzys finansowy z 2008 i 2009 roku pozbawił ludzi zatrudnienia i odebrał im poczucie bezpieczeństwa. Nikt nie został za to pociągnięty do odpowiedzialności. Szerokie spektrum Amerykanów ogarnęło poczucie alienacji, od tradycjonalistycznie nastawionych białych wyborców zaniepokojonych tempem przemian społecznych, przez czarnych mężczyzn i kobiety, którzy czuli, że państwo nie ceni ich życia, po tzw. DREAMers1 i patriotów wyznania muzułmańskiego, których zaczęto traktować jak intruzów w ich własnym kraju.

Trump napsuł im wszystkim bardzo dużo krwi. Ale w tak wielu kwestiach się mylił. Za rządów prezydenta Obamy rynek pracy notował wzrost przez 75 kolejnych tygodni, a dochody dolnych 80 procent społeczeństwa wreszcie zaczynały iść w górę. Dwadzieścia milionów ludzi zyskało ubezpieczenie zdrowotne dzięki ustawie o reformie systemu opieki medycznej, będącej największym osiągnięciem legislacyjnym ustępującej administracji. Wskaźniki przestępczości utrzymywały się na rekordowo niskim poziomie. Nasza armia wciąż była najpotężniejsza na świecie. To łatwe do zweryfikowania fakty. Trump stanął jednak przed całym światem i powiedział coś dokładnie przeciwnego – tak jak robił to przez całą swoją kampanię. Wydawało się, że zupełnie nie dostrzega lub też nie docenia tej energii i tego optymizmu, które widziałam na własne oczy, gdy podróżowałam po kraju.

Słuchając Trumpa, odnosiłam wrażenie, że nie istnieje już coś takiego jak prawda. W dalszym ciągu mam takie poczucie.

Mój poprzednik w Senacie Daniel Patrick Moynihan zwykł mówić: „Każdy ma prawo do swojej własnej opinii, ale nie do swoich własnych faktów”. Możemy się spierać na temat wartości i podejścia do konkretnych problemów, ale czymś zgoła innym jest twierdzenie, że dwa plus dwa daje pięć, i wciskanie tego poglądu milionom Amerykanów. Kiedy najpotężniejsza osoba w naszym państwie mówi: „Nie wierzcie swoim oczom, nie wierzcie ekspertom, nie wierzcie liczbom, wierzcie tylko mnie”, tworzy się ogromna wyrwa w wolnym i demokratycznym społeczeństwie takim jak nasze. Profesor historii z Uniwersytetu Yale Timothy Snyder napisał w swojej książce O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku: „Porzucić fakty to porzucić wolność. Jeśli nic nie jest prawdą, nikt nie może krytykować władzy, ponieważ nie ma na czym oprzeć krytyki. Jeśli nic nie jest prawdą, to wszystko jest jedynie spektaklem”.

Próby definiowania rzeczywistości to podstawowa cecha autorytaryzmu. Tak właśnie robili Sowieci, kiedy wymazywali z historycznych fotografii dysydentów politycznych. Widzimy to też w klasycznej powieści George’a Orwella Rok 1984, kiedy podczas tortur pokazuje się więźniowi cztery palce i tak długo aplikuje mu się wstrząsy elektryczne, aż zgodnie z rozkazem zamiast czterech zobaczy pięć. Celem jest sprawić, abyśmy zakwestionowali logikę i zdrowy rozsądek, zasiać w nas nieufność wobec tych samych ludzi, na których powinniśmy najbardziej polegać: naszych liderów, dziennikarzy, ekspertów, którzy starają się wpływać na politykę w oparciu o dowody naukowe, i wreszcie wobec nas samych. Dla Trumpa sprowadza się to, jak większość jego działań, do prostej walki o dominację.

Ten trend nie został wcale zapoczątkowany przez Trumpa. Al Gore już w 2007 roku napisał książkę Zamach na rozum. A w 2005 roku Stephen Colbert ukuł termin „truthiness”2, zainspirowany tym, jak stacja Fox News zaczęła zmieniać politykę w kipiącą gniewem strefę wolną od faktów. Politycy Partii Republikańskiej, którym Fox pomagał zdobyć władzę, również przyłożyli do tego rękę. Republikański strateg Karl Rove wypowiedział słynne słowa na temat krytyków żyjących w „świecie opartym na faktach” – w zamierzeniu miała to być obelga – którzy nie rozumieją, że „jesteśmy teraz imperium i kiedy działamy, tworzymy własną rzeczywistość”.

Ale Trump wyniósł wojnę przeciwko prawdzie na zupełnie nowy poziom. Gdyby jutro wyszedł na mównicę i ogłosił, że Ziemia jest płaska, jego doradczyni Kellyanne Conway pewnie zaraz wystąpiłaby w Fox News i zaczęła go bronić, tłumacząc, że to „alternatywny fakt”, a stanowczo zbyt wielu ludzi byłoby gotowych w to uwierzyć. Wystarczy spojrzeć na to, co się wydarzyło kilka tygodni po inauguracji, kiedy Trump fałszywie oskarżył prezydenta Obamę o założenie mu podsłuchu, co zostało szybko i stanowczo zdementowane. Przeprowadzony niedługo potem sondaż wykazał, że 74 procent republikanów mimo wszystko uważa, że jest w tym przynajmniej jakiś element prawdy.

Przemówienie inauguracyjne Trumpa było skierowane bezpośrednio do milionów Amerykanów, którzy czuli się sfrustrowani i zagrożeni czy wręcz bezsilni w obliczu przemian gospodarczych i społecznych. Wielu ludzi szukało kogoś, na kogo dałoby się zwalić winę. Zbyt wielu patrzyło na świat w czarno-białych kategoriach, wierząc, że wszelkie korzyści odnoszone przez rodaków, których postrzegali jako „innych” – osoby o innym kolorze skóry, imigrantów, kobiety, osoby LGBT, muzułmanów – musiały zostać zdobyte czyimś kosztem. Trudności ekonomiczne, niekorzystne zmiany na rynku pracy i wywołany tym ból psychiczny były czymś prawdziwym. Wszystko razem złożyło się na toksyczną, wybuchową mieszankę.

Nie byłam ślepa na siłę, która drzemie w tym gniewie. W czasie kampanii oboje z Billem odświeżyliśmy sobie książkę Erica Hoffera The True Believer z 1951 roku, zgłębiającą psychologiczne mechanizmy fanatyzmu i ruchów masowych. Pokazałam ją też swoim najbliższym współpracownikom. Przedstawiałam również pomysły, które moim zdaniem odnosiły się bezpośrednio do wielu nierozwiązanych problemów i miały szansę poprawić jakość życia wszystkich Amerykanów. Ale nie mogłam – i nie chciałam – ścigać się o to, kto bardziej podsyci wściekłość i frustrację naszych obywateli. Przywódcom, którzy próbują wykorzystać ten gniew dla własnych celów, bardziej opłaca się krzywdzić ludzi, niż im pomagać. Poza tym ja po prostu jestem inaczej skonstruowana.

Może właśnie dlatego to Trump wygłaszał teraz mowę inauguracyjną, a ja siedziałam na widowni.

Co bym powiedziała, gdybym znajdowała się na jego miejscu? Trudno byłoby dobrać słowa odpowiednie do tej chwili. Zapewne przerabialibyśmy to przemówienie milion razy. Moi biedni speechwriterzy pędem zanosiliby pendrive’a z ostateczną wersją operatorowi telepromptera na kilka sekund przed moim wyjściem na scenę. Ale byłabym szczęśliwa, że mogę wreszcie zostawić za sobą ferwor kampanii i przemówić do wszystkich Amerykanów niezależnie od tego, na kogo głosowali, a także zaoferować im wizję narodowego pojednania, równych szans i inkluzywnego rozwoju. Byłby to niewiarygodny zaszczyt zostać pierwszą kobietą, która złożyła przysięgę prezydencką. Nie będę udawała, że nie marzyłam o tej chwili – pragnęłam tego dla samej siebie, dla mojej matki, dla mojej córki, jej córki i wszystkich córek oraz synów w tym kraju.

Zamiast tego świat słuchał kolejnego ataku furii nowego prezydenta. Pamiętam jak podczas pierwszej inauguracji Billa nieżyjąca już Maya Angelou odczytała jeden ze swoich wierszy, w którym apelowała: „Nie wiążcie się z lękiem na całe życie, nie dajcie się zaprząc w jarzmo przemocy”. Ciekawe, co ona by powiedziała, gdyby usłyszała dzisiejsze przemówienie.

A potem było po wszystkim i Trump stał się naszym prezydentem.

„Cholera, ale to było dziwne” – stwierdził ponoć George W. z typowo teksańską dosadnością. W pełni zgadzam się z tą oceną.

Skierowaliśmy się w stronę schodów, żeby opuścić platformę i wrócić do Kapitolu, po drodze ściskając różnym ludziom ręce. W pewnym momencie zobaczyłam obok człowieka, którego wzięłam za Reince’a Priebusa, szefa Komitetu Krajowego Partii Republikańskiej i przyszłego szefa personelu Białego Domu. Gdy go minęłam, podaliśmy sobie ręce i zamieniliśmy kilka słów. Później zdałam sobie sprawę, że to wcale nie był Priebus, tylko Jason Chaffetz, ówczesny kongresmen z Utah i domorosły inspektor Javert, który zbił olbrzymi polityczny kapitał na moich e-mailach i na tragicznych atakach w Bengazi w 2012 roku. Później Chaffetz zamieścił na Twitterze zdjęcie naszego uścisku dłoni z komentarzem: „Tak się cieszę, że ona nie jest prezydentem. Podziękowałem jej za służbę i życzyłem powodzenia. Śledztwo trwa nadal”. Cóż za klasa! W ostatniej chwili powstrzymałam się przed odpisaniem mu: „Szczerze mówiąc, pomyliłam cię z Reince’em”.

Reszta dnia upłynęła na witaniu się ze starymi znajomymi i unikaniu kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, którzy mówili o mnie straszne rzeczy w trakcie kampanii.

Natknęłam się na Ruth Bader Ginsburg, sędzinę Sądu Najwyższego, kroczącą wolno, ale z żelazną determinacją. Gdybym wygrała, być może udałaby się na zasłużoną emeryturę. Teraz miałam nadzieję, że zostanie na stanowisku tak długo, jak to tylko możliwe.

Podczas lunchu w Kapitolu siedziałam przy wyznaczonym stoliku razem z kongresmenką Nancy Pelosi, liderką Demokratów w Izbie Reprezentantów, która jest moim zdaniem jednym z najbardziej przebiegłych i skutecznych polityków w Waszyngtonie. Zasługuje na wielkie uznanie za to, że w 2010 roku udało się jej w skrajnie niesprzyjających okolicznościach doprowadzić do przegłosowania ustawy o opiece zdrowotnej, jak również za to, że zawsze broni tego, co słuszne, nieważne, czy znajduje się w mniejszości, czy większości. Republikanie demonizują ją od lat, ponieważ wiedzą, że zna się na rzeczy.

Senator John McCain z Arizony podszedł, żeby mnie uściskać. Wydawał się niemal równie zatroskany jak ja.

Poznałam też siostrzenicę jednego z wysoko postawionych członków przyszłej administracji Trumpa, która szepnęła mi na ucho, że głosowała na mnie, ale woli zachować to w tajemnicy.

Kongresmen Ryan Zinke, który miał wkrótce zostać nowym sekretarzem zasobów wewnętrznych, podszedł do mnie razem z żoną, żeby się przywitać. Cokolwiek zaskakujące, zważywszy na to, że w 2014 roku nazwał mnie „Antychrystem”. Widocznie już o tym zapomniał, bo nie był uzbrojony w czosnek, drewniany kołek czy czego tam się używa do walki z takim wcieleniem zła. Ale ja nie zapomniałam. „Wie pan, panie kongresmenie – powiedziałam – tak naprawdę nie jestem Antychrystem”. Chyba go to zaskoczyło i wymamrotał coś, że właściwie nie mówił tego poważnie. Przez te wszystkie lata przekonałam się, że niektórym ludziom bardzo łatwo przychodzi mówienie o mnie najgorszych rzeczy, kiedy nie ma mnie w pobliżu, ale znacznie trudniej jest im powtórzyć to samo, patrząc mi w oczy.

Rozmawiałam z Tiffany Trump o jej planach dotyczących studiów prawniczych. Trochę pożartowałam z republikańskim senatorem Johnem Cornynem o tym, że uzyskałam dużo lepszy wynik w jego rodzinnym Teksasie, niż ktokolwiek się spodziewał. Gdy podczas lunchu, poza zasięgiem wzroku swoich gniewnych zwolenników, zabrał głos nowy prezydent, podziękował Billowi i mnie za przybycie. Potem mogliśmy już wreszcie iść do domu.

Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nowy prezydent rozpoczął urzędowanie od wywołania zamieszania wokół liczby ludzi, którzy przyszli zobaczyć jego inaugurację. Zgodnie ze swoim zwyczajem Służba Parków Narodowych szybko opublikowała zdjęcia z uroczystości. Tym razem jednak prezydent zakwestionował fotografie pokazujące dość skromny tłum i zażądał, żeby służba potwierdziła kłamliwą wersję o „ogromnej rzeszy ludzi”. Wyraźnie kłóciło się to z tym, co wszyscy widzieliśmy na własne oczy. Ze swojego miejsca na platformie widziałam dokładnie to, co Trump, ale w przeciwieństwie do niego miałam porównanie z wszystkimi innymi inauguracjami, począwszy od 1993 roku. Rozumiałam, dlaczego tak bardzo się tym przejął. Naprawdę było widać różnicę.

Był to raczej śmieszny epizod, stanowił jednak wczesne ostrzeżenie: znaleźliśmy się w „nowym, wspaniałym świecie”.

Jeżeli piątkowa inauguracja była najgorszym dniem, jaki można sobie wyobrazić, to sobota okazała się najlepszym.

Postanowiłam zostać w domu w Chappaqua w stanie Nowy Jork zamiast wziąć udział w Marszu Kobiet mającym wyrazić sprzeciw wobec nowego prezydenta. Była to dla mnie kolejna trudna decyzja. Bardzo chciałam dołączyć do tłumu i skandować na całe gardło razem z innymi. Uważałam jednak, że ważne jest, aby na scenie pojawiły się nowe głosy, zwłaszcza w taki dzień. Jest tak wiele ekscytujących młodych kobiet, liderek gotowych odegrać większą rolę w naszej polityce. Za nic nie chciałam odciągać uwagi od tej autentycznej, oddolnej inicjatywy. Gdybym się tam pojawiła, za mną przyciągnęłaby się też polityka w całej swojej brzydocie.

Dlatego siedziałam w domu na kanapie i z zachwytem patrzyłam na telewizyjne relacje z dziesiątek miast w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie, w których zebrały się ogromne rzesze ludzi. Podekscytowani przyjaciele przysyłali mi doniesienia o zatłoczonych wagonach metra i ulicach wypełnionych i kobietami, i mężczyznami w każdym wieku. Przeglądałam Twittera, wysyłałam w kierunku protestujących wyrazy wdzięczności i pozytywne wibracje.

Marsz Kobiet był największym jednorazowym protestem w dziejach Ameryki. Setki tysięcy ludzi zebrały się w miastach pokroju Nowego Jorku, Los Angeles i Chicago, a także tysiące osób w takich miejscach jak Wyoming czy Alaska. W Waszyngtonie marsz przyćmił pod względem frekwencji odbywającą się dzień wcześniej inaugurację Trumpa. I miał całkowicie pokojowy charakter. Może tak to właśnie jest, kiedy na czele jakiegoś przedsięwzięcia stają kobiety.

Na pewno wyglądało to zupełnie inaczej niż w 1913 roku, kiedy kobiety po raz pierwszy demonstrowały w Waszyngtonie w przeddzień inauguracji Woodrowa Wilsona. Przez Pennsylvania Avenue przemaszerowały wówczas tysiące sufrażystek domagających się praw wyborczych, między innymi Alice Paul, Helen Keller i Nellie Bly. Mężczyźni ustawili się wzdłuż trasy, wytrzeszczając oczy i wykrzykując szyderstwa, aż w końcu dali upust swojej wściekłości. Policja nie zrobiła nic i dziesiątki demonstrantek odniosły mniejsze i większe obrażenia. Ten akt przemocy zwrócił uwagę całego narodu na walkę sufrażystek. Naczelnik policji został zwolniony. Kongres rozpoczął przesłuchania. A siedem lat później ratyfikowano dziewiętnastą poprawkę do konstytucji, przyznającą kobietom prawo głosu.

Przez te prawie sto lat zrobiliśmy ogromne postępy, ale nasz nowy prezydent boleśnie przypomniał o tym, jak długa jeszcze droga przed nami. To dlatego miliony kobiet (a także wielu wspierających je mężczyzn) wyszły tamtego dnia na ulicę.

Przyznaję, że dla mnie była to słodko-gorzka chwila. Na przestrzeni lat widziałam na całym świecie kobiety kierujące oddolnymi ruchami społecznymi, przejmujące władzę w imieniu własnym i swoich społeczności, zmuszające wrogie armie do tego, by usiadły do rozmów pokojowych, zmieniające bieg historii całych narodów. Czyżbyśmy właśnie oglądali pierwsze oznaki czegoś podobnego na ulicach naszego włas­nego kraju? Jak napisałam na Twitterze pod koniec dnia, to było coś niesamowitego.

Mimo to na usta cisnęło się pytanie, którego nie umiałam od siebie odsunąć: gdzie była ta pasja, to oburzenie i poczucie solidarności w dzień samych wyborów?

Od listopada co najmniej dwadzieścia razy zdarzyło się, że kobiety – w przeróżnym wieku, ale głównie dwudziestokilkuletnie – podchodziły do mnie w restauracjach, teatrach czy sklepach i przepraszały za to, że nie zagłosowały albo nie zrobiły więcej, żeby wspomóc moją kampanię. Reagowałam na to powściągliwym skinieniem głowy i wymuszonym uśmiechem. Jednego razu starsza kobieta przyciągnęła za rękę swoją dorosłą córkę i kazała jej przeprosić za to, że nie głosowała – co ta uczyniła ze spuszczoną głową. Miałam ochotę popatrzeć jej prosto w oczy i powiedzieć: „Nie głosowałaś? Jak mogłaś nie głosować? Zrzekłaś się swojej obywatelskiej odpowiedzialności w najgorszym możliwym momencie! A teraz oczekujesz, że dzięki mnie będziesz mogła poczuć się lepiej?”. Oczywiście zachowałam te wszystkie myśli dla siebie.

Ci ludzie szukali rozgrzeszenia, którego ja nie mogłam im dać. Wszyscy musimy żyć z konsekwencjami naszych decyzji.

Od czasu wyborów zdarzyło się wiele dni, kiedy nie umiałam się zdobyć na wyrozumiałość wobec nikogo, nie wyłączając samej siebie. Niepokoiłam się – i nadal niepokoję – o przyszłość naszego kraju. Coś jest nie tak. Jak sześćdziesiąt dwa miliony ludzi mogły zagłosować na kogoś, kto został zarejestrowany na taśmie w chwili, gdy chełpi się wielokrotnymi aktami przemocy seksualnej? Jak to możliwe, że atakował kobiety, imigrantów, muzułmanów, Amerykanów meksykańskiego pochodzenia, jeńców wojennych i osoby niepełnosprawne, że jako biznesmen był oskarżany o oszukanie niezliczonych małych przedsiębiorstw, kontrahentów, studentów i seniorów, a mimo to został wybrany na najważniejsze i najbardziej wpływowe stanowisko na świecie? Jak możemy pozwalać jako naród, aby tak wiele tysięcy Amerykanów było pozbawionych możliwości wpływania na kształt ich państwa wskutek mechanizmów ograniczających prawa wyborcze? Dlaczego media postanowiły przedstawiać kontrowersje dotyczące moich e-maili, jakby to była jedna z najważniejszych kwestii politycznych od czasu zakończenia drugiej wojny światowej? Jak mogłam do tego dopuścić? Jak my wszyscy mogliśmy do tego dopuścić?

Jednak pomimo wszystkich moich wątpliwości, kiedy patrzyłam na Marsz Kobiet, dałam się porwać radosnemu nastrojowi chwili. Miałam poczucie, że na moich oczach amerykańska demokracja odzyskuje swą jedyną w swoim rodzaju żywotność. Mój Twitter wypełnił się zdjęciami demonstrantów trzymających w rękach zabawne, wzruszające i pełne oburzenia transparenty.

„Jest tak źle, że przyszli nawet introwertycy”.

„Mam 90 lat, jestem wściekła i nie poddam się!”

„Nauka to nie liberalny spisek”.

Jeden uroczy mały chłopiec miał zawieszony na szyi napis: „Najbardziej lubię spać, ale teraz oczy mam otwarte”.

Widziałam także młode dziewczyny niosące cytaty z moich dawnych przemówień. „Prawa kobiet to prawa człowieka”. „Jestem silna i wartościowa”. W ten wyjątkowo trudny weekend widok tych słów podniósł mnie na duchu.

Ci ludzie na ulicach wysyłali jasny komunikat skierowany do nas wszystkich: „Nie poddawajcie się. Ten kraj zasługuje na to, by o niego walczyć”.

Po raz pierwszy od czasu wyborów dostrzegłam promyk nadziei.

Nie zatrzymuj się.

Żadne uczucie nie trwa wiecznie.

Rainer Maria Rilke

Odwaga i wdzięczność

Dziewiątego listopada w Nowym Jorku było zimno i padał deszcz. Kiedy mijaliśmy stojące na chodniku tłumy, ludzie wychylali się, żeby zobaczyć mój samochód. Niektórzy płakali. Inni podnosili ręce albo zaciśnięte pięści w geście solidarności. Rodzice trzymali w górze małe dzieci. Jednak tym razem ich widok zamiast dodać mi otuchy, jeszcze bardziej mnie przygnębił.

Moja ekipa w ostatniej chwili znalazła salę, w której miałam wygłosić powyborcze przemówienie. Strzeliste atrium centrum konferencyjnego imienia Jacoba K. Javitsa, gdzie planowaliśmy fetować nasze zwycięstwo, nie wchodziło w grę. W końcu, po sprawdzeniu kilku innych lokalizacji, o trzeciej trzydzieści nad ranem wkroczyła do holu hotelu New Yorker w centrum Manhattanu, niedaleko miejsca, gdzie zatrzymałam się z rodziną. Poprosili konsjerża, żeby zatelefonował do domu menedżera hotelu i go obudził. Około 4.30 zaczęli przygotowywać jedną z sal balowych na wydarzenie, które jeszcze nie tak dawno wydawało się zupełnie nierealne i wszyscy żywili głęboką nadzieję, że nigdy do niego nie dojdzie. Później dowiedziałam się, że dokładnie w tym samym hotelu Muhammad Ali dochodził do siebie po gorzkiej porażce, którą poniósł w piętnastorundowym pojedynku o mistrzostwo wagi ciężkiej stoczonym z Joem Frazierem w 1971 roku. „Nie sądziłem, że zostanę pokonany. Nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o porażce. Najważniejsze jest jednak to, w jakim stylu się przegrywa” – powiedział Ali następnego dnia. „Nie płaczę z tego powodu. I moi przyjaciele też nie powinni płakać”. Gdybyśmy napisali taką scenę w scenariuszu filmowym, nikt by w to nie uwierzył.

Tamtego ranka oboje z Billem zdecydowaliśmy się na fioletowe akcenty w naszych strojach. Chcieliśmy w ten sposób podkreślić gotowość do wzniesienia się ponad partyjne podziały (niebieski i czerwony daje fioletowy). Poprzedniego wieczora miałam nadzieję, że będę dziękować swoim rodakom w bieli – kolorze sufrażystek – stojąc na scenie w kształcie Stanów Zjednoczonych pod olbrzymim szklanym sufitem (naprawdę poszliśmy na całość, jeśli chodzi o symbolikę). Niestety, biały garnitur został w torbie. Jego miejsce zajął szaro-fioletowy komplet, który planowałam założyć podczas pierwszej podróży do Waszyngtonu jako prezydent elekt.

Po zakończeniu przemowy wyściskałam tyle osób, ile tylko zdołałam. Byli wśród nich starzy przyjaciele i oddani członkowie mojego sztabu wyborczego. Wielu z nich miało zapłakane twarze. Ja jednak nie uroniłam żadnej łzy. Zachowałam trzeźwość myślenia. I czułam spokój. Moim zadaniem było przebrnąć przez ten poranek z uśmiechem na twarzy. Musiałam pozostać silna, żeby być ostoją dla innych. Musiałam pokazać Ameryce, że życie toczy się dalej i że nasza republika przetrwa. Będąc przez większość życia osobą publiczną, nabrałam w tym niezłej wprawy. Stoicyzm i opanowanie są dla mnie niczym zbroja, którą przywdziewam w podobnych sytuacjach. Był to z mojej strony prawdziwy popis samokontroli, do którego w pewnym sensie przygotowywałam się przez kilkadziesiąt lat.

A mimo to za każdym razem, gdy obejmowałam kolejnego szlochającego przyjaciela – niektórzy usiłowali zachować spokój i powstrzymać łzy, co było chyba nawet jeszcze gorsze – musiałam z całych sił odpierać zalewającą mnie falę smutku, by w niej nie utonąć. Na każdym kroku czułam, że wszystkich zawiodłam. Bo tak rzeczywiście było.

Bill, Chelsea i jej mąż Marc przez cały czas trwali przy mnie. Tak samo Tim Kaine i jego żona Anne Holton, która w tych trudnych chwilach wykazała się niezwykłą siłą i życzliwością. Tim był moim kandydatem na wiceprezydenta. Spośród niezwykle zacnego grona wybrałam właśnie jego, ponieważ przez wiele lat piastował najwyższe stanowiska, wykazał się jako burmistrz, gubernator i senator, a także cieszył się w pełni zasłużoną reputacją człowieka przyzwoitego i rozsądnego. Do tego biegle władał językiem hiszpańskim, którego nauczył się podczas wyjazdu na misje. Z pewnością jako wiceprezydent byłby kompetentnym partnerem i zawsze mówiłby mi prawdę. Poza tym bardzo go lubiłam.

Po całej serii uścisków, gdy czułam, że twarz mi już zdrętwiała od tego ciągłego uśmiechania się, poprosiłam najważniejszych członków mojego sztabu, żeby wrócili do naszej siedziby na Brooklynie i sprawdzili, jak się miewa reszta ekipy. Następnie po raz ostatni pomachałam do tłumu, podziękowałam Timowi i Anne, objęłam i ucałowałam Chelsea i Marca – choć nie odezwałam się słowem, oboje doskonale wiedzieli, co przeżywam – po czym razem z Billem wsiedliśmy do samochodu służb specjalnych i odjechaliśmy.

Wreszcie mogłam przestać się uśmiechać. Przez większość drogi milczeliśmy, z wyjątkiem tych chwil, kiedy z ust Billa padało zdanie, które powtarzał przez cały ranek: „Jestem z ciebie bardzo dumny”. Teraz dodał jeszcze: „To było wspaniałe przemówienie. Z pewnością zapisze się w historii”.

Kochałam go za te słowa, ale nie bardzo miałam co mu odpowiedzieć. Byłam skrajnie wyczerpana. Wiedziałam, że muszę swoje odcierpieć, zanim znów zacznę czuć się lepiej.

Z Manhattanu do naszego domu w Chappaqua jedzie się mniej więcej godzinę. Mieszkamy na końcu spokojnej, obsadzonej drzewami ulicy i kiedy tylko pojawiam się w naszym ślepym zaułku, wszystkie stresy i troski zazwyczaj znikają. Wprost uwielbiam nasz stary dom i zawsze się cieszę, gdy do niego wracam. Jest przytulny, kolorowy, pełno w nim dzieł sztuki i każda wolna powierzchnia jest zastawiona zdjęciami ludzi, których kocham najbardziej na świecie. Tamtego dnia widok naszej bramy sprawił, że poczułam ogromną ulgę. Marzyłam tylko o tym, żeby jak najszybciej wejść do środka, wskoczyć w wygodne ubranie i nie odbierać żadnych telefonów. Już nigdy.

Muszę się przyznać, że resztę tamtego dnia pamiętam jak przez mgłę. Niemal natychmiast założyłam spodnie do jogi i polar. Nasze dwa ukochane psy biegały za mną po domu, nie odstępując mnie na krok. W którymś momencie wyszłam z nimi na dwór i po prostu wdychałam zimne, wilgotne od deszczu powietrze. Od czasu do czasu włączałam wiadomości, po czym błyskawicznie je wyłączałam. W mojej głowie rozbrzmiewało tylko jedno pytanie: „Jak to się stało?”. Na szczęście miałam na tyle rozsądku, by stwierdzić, że rozpoczynanie powyborczej sekcji zwłok tuż po ogłoszeniu wyników jest najgorszą rzeczą, jaką mogę sobie zafundować.

Z przegraną zawsze trudno sobie poradzić, jednak porażka w wyścigu, w którym było się pewnym zwycięstwa, jest wręcz druzgocąca. Pamiętam, kiedy Bill nie został wybrany na drugą kadencję na gubernatora Arkansas w 1980 roku. Tak go to załamało, że musiałam jechać do hotelu, gdzie odbywało się przyjęcie z okazji wieczoru wyborczego, i w imieniu męża wygłosić przemówienie do tłumu jego zwolenników. Był strasznie przybity i minęło sporo czasu, zanim się pozbierał. Ja taka nie jestem. Ja prę do przodu. Ale też rozpamiętuję i roztrząsam. Wciąż na nowo odtwarzam w głowie przebieg wydarzeń, szukając błędów – zwłaszcza tych popełnionych przez samą siebie. Kiedy widzę, że zostałam skrzywdzona, najpierw wpadam w szał, a potem zastanawiam się, jak wziąć odwet.

Jednak tamtego dnia czułam tylko zmęczenie i pustkę. Czas rozliczeń miał dopiero nadejść.

Pamiętam, że zjedliśmy kolację i odbyliśmy wideoczat z naszymi wnukami, dwuletnią Charlotte i jej braciszkiem Aidanem, który przyszedł na świat w czerwcu 2016 roku. Choć widok ich mamy dodał mi otuchy, wiedziałam, że Chelsea bardzo mi współczuje, co tylko potęgowało mój ból. Na szczęście obecność dzieciaków sprawia, że wszystkim natychmiast poprawia się humor. Tamtego i każdego następnego dnia czerpaliśmy siłę z ich energii i beztroski.

Najważniejsze jednak, że po poprzedniej, niemal całkowicie nieprzespanej nocy w samo południe ucięłam sobie długą drzemkę, a wieczorem położyłam się wcześnie i spałam jak zabita aż do samego rana. Wreszcie mogłam sobie na to pozwolić.

Przez cały dzień starałam się także nie korzystać z telefonu i nie sprawdzać skrzynki e-mailowej. Tak jak podejrzewałam, zostałam zasypana lawiną wiadomości, które mnie przerosły – nie mogłam sobie poradzić ani z życzliwością moich sprzymierzeńców, ani z ich smutkiem, ani z rozmaitymi teoriami na temat tego, gdzie popełniliśmy błąd i dlaczego nam się nie udało. Wiedziałam, że w którymś momencie w końcu się za to zabiorę, ale na razie odcięliśmy się z Billem od reszty świata. Po raz tysięczny dziękowałam losowi za męża, który był wspaniałym kompanem nie tylko w szczęśliwych chwilach, ale i w niedoli.

Domyślam się, że większość osób, które będą czytać te słowa, nigdy nie przegra walki o fotel prezydencki. (Choć może niektórzy mają za sobą to doświadczenie: cześć, Al, cześć, John, cześć, Mitt! Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku). Jednak każdy z nas wie, co to porażka. Każdy z nas wie, co znaczy głębokie rozczarowanie. A oto co pomogło mi wyjść z największego dołka w moim życiu. Być może komuś z was też to pomoże.

Po pierwszym dniu całkowitej izolacji zaczęłam nawiązywać kontakt z ludźmi. Odpowiedziałam na tony e-maili, oddzwoniłam do wielu przyjaciół. Było to bolesne doświadczenie. Nic dziwnego, że ludzie ukrywają się przed światem, kiedy cierpią. Ciężko się o tym rozmawia, ciężko się słucha zatroskanego głosu naszych najbliższych. A w tym przypadku wszyscy bardzo to przeżywali. Wszyscy się martwili – o mnie, o siebie i o Amerykę. Często kończyło się na tym, że to ja pocieszałam, zamiast przyjmować słowa otuchy. Mimo to dobrze wyjść do ludzi. Wiedziałam, że chowanie się przed światem nie przyniesie mi nic dobrego, bo w tamtych chwilach bardziej niż kiedykolwiek potrzebowałam swoich przyjaciół. Zdawałam sobie sprawę, że odkładanie tych rozmów na później uczyni je jeszcze trudniejszymi. Poza tym z całego serca pragnęłam podziękować wszystkim, którzy wspierali moją kampanię. Musiałam się dowiedzieć, jak sobie radzą w tych smutnych okolicznościach.

Najbardziej krzepiące okazały się słowa w stylu: „Teraz jeszcze bardziej chcę się zaangażować w tę walkę”, „Zwiększam swoje darowizny”, „Właśnie rozpoczynam wolontariat”, „Będę zamieszczać więcej treści na Facebooku, nie zamierzam dłużej milczeć”. I najlepsze ze wszystkich: „Rozważam start w wyborach prezydenckich”.

Kilka dni po ogłoszeniu wyników młoda kobieta o imieniu Hannah, jedna z koordynatorek prac w terenie przy moim sztabie wyborczym w Wisconsin, przysłała mi następującą wiadomość:

Ostatnie dwa dni były bardzo trudne. Jednak gdy pomyślę o tym, co czułam we wtorkowy poranek, kiedy przepłakałam godzinę, bo wierzyłam, że po raz pierwszy w historii wybierzemy kobietę na Prezydenta, wiem, że nie możemy się poddać. I choć następne dni przyniosły inny rodzaj łez, Twoja pewność siebie, Twoje opanowanie i klasa stały się dla mnie inspiracją do tego, by nie tracić zapału. Przegrana była dla nas wszystkich ogromnym ciosem, ale wiem, że się z tego otrząśniemy. Wyjdziemy z tego silniejsi i przez następnych kilka lat będziemy dalej walczyć o to, co jest słuszne. Niech zatem jedna wredna baba przyjmie gorące podziękowania od drugiej wrednej baby.

Martwiłam się, że ta porażka trwale zniechęci młodych ludzi, którzy brali udział w mojej kampanii wyborczej. Kiedy więc okazało się, że moje obawy zupełnie się nie potwierdziły, poczułam ogromną ulgę. Co więcej, wyrwało mnie to z letargu. Skoro oni walczyli dalej, ja też mogłam. Powinnam pokazać światu, że się nie poddałam, bo być może dzięki temu inni nabiorą odwagi i również staną do boju.

Bardzo zależało mi na tym, żeby wszyscy, którzy pracowali przy mojej kampanii wyborczej, wiedzieli, jak wielki mam wobec nich dług wdzięczności i jak bardzo jestem z nich dumna. Ostatnie dwa lata kosztowały ich wiele poświęceń, niektórzy dosłownie zawiesili swoje życie osobiste, spędzając większość czasu w podróży i pracując do późnych godzin nocnych za niewielkie pieniądze. Mimo to nigdy nie przestali wierzyć ani we mnie, ani w siebie nawzajem, ani w wizję kraju, na którą tak ciężko pracowaliśmy. Teraz wielu z nich nie miało pojęcia, z czego będą się dalej utrzymywać.

Dlatego w pierwszej kolejności musiałam zrobić dwie rzeczy. Najpierw postanowiłam napisać 4400 listów do wszystkich członków mojego zespołu wyborczego. Na szczęście Rob Russo, który od lat zawiadywał moją korespondencją, zgodził się nadzorować cały projekt. Dopilnowałam również, żebyśmy wypłacili wszystkim wynagrodzenie do 22 listopada i zapewnili ubezpieczenie zdrowotne do końca roku.

W pierwszy piątek po wyborach wydaliśmy przyjęcie w jednym z hoteli na Brooklynie niedaleko naszej siedziby głównej. Zważywszy na okoliczności, impreza okazała się zaskakująco udana. Mieliśmy fantastyczny zespół – wśród występujących na scenie artystów znalazło się kilku muzyków, którzy grali na przyjęciu weselnym Chelsea i Marca w 2010 roku – i na parkiecie było naprawdę tłoczno. Czułam się trochę jak na irlandzkiej stypie, gdzie mimo smutku zawsze jest dobra zabawa. I niech nikt nie waży się powiedzieć, że w chwili próby personel spod znaku Hillary For America nie trzymał się razem. Oczywiście nie zaszkodziło, że mieliśmy otwarty bar.

Kiedy już wszyscy nieźle się zmachali, wzięłam do ręki mikrofon, żeby raz jeszcze im podziękować. W odpowiedzi usłyszałam gromkie: „To my ci dziękujemy!”. Naprawdę nie mogłam sobie wymarzyć bardziej życzliwej i pracowitej drużyny. Podkreślałam, jakie to ważne, by mimo tej porażki nadal służyli społeczeństwu i brali udział w przyszłych kampaniach wyborczych z takim samym zapałem i zaangażowaniem, z jakim poświęcili się mojej. Przywołałam także doświadczenia z własnej młodości, gdy mając dwadzieścia kilka lat, uczestniczyłam w dwóch przegranych kampaniach: Gene’a McCarthy’ego w demokratycznych prawyborach w 1968 roku i George’a McGoverna w 1972 roku. Przypomniałam też, że demokraci przez lata ponosili kolejne porażki, aż wreszcie w 1992 roku wszystko się zmieniło. Przetrwaliśmy każde z tych niepowodzeń i dlatego żywiłam głęboką nadzieję, że oni także się nie poddadzą.

Następnie oznajmiłam, że mam dla nich mały upominek. Tego dnia członkinie organizacji UltraViolet działającej na rzecz praw kobiet przysłały mi do domu 1200 czerwonych róż. Spakowałam je do samochodu i przywiozłam na przyjęcie. Stosy kwiatów leżały teraz przy drzwiach wejściowych. „Kiedy będziecie wychodzić, zabierzcie kilka ze sobą” – powiedziałam do zgromadzonego na sali tłumu. „Niech wam przypominają o nadziei, którą symbolizują, o wdzięczności i miłości, jaką darzy was tak wielu ludzi w całej Ameryce”.

Ten gest stanowił echo pewnego wcześniejszego wydarzenia. Moja ekipa spędziła całą środę i cały czwartek na pakowaniu rzeczy i likwidowaniu biur wyborczych na Brooklynie, posilając się pizzami zamawianymi przez naszych sympatyków z całego kraju. Sąsiedzi poprzyklejali taśmą na drzwiach od wind kartki z napisem: „Dziękujemy wam za wszystko”. Kiedy nasi pracownicy wynosili ostatnie pudła z budynku, tłum dzieci z rodzicami wiwatował na ich cześć. Dzieciaki powypisywały kredą na chodniku hasła: „Girl Power!”, „Silniejsi razem!” „Miłość zwycięża nienawiść!”, „Nie poddawajcie się!”. Gdy ubłoceni i wymięci członkowie naszej drużyny zrobili ostatnią rundę i wyszli z budynku, dzieci wręczyły im kwiaty. Mieszkańcy dzielnicy, którzy tak często okazywali nam życzliwość, pożegnali się z nami w pięknym stylu.

W następnych tygodniach całkiem przestałam udawać, że mam dobry nastrój. Byłam zbyt wytrącona z równowagi i za bardzo martwiłam się o Amerykę. Wiedziałam, że powinnam przyjąć tę porażkę z godnością. To byłaby najwłaściwsza i najbardziej godna szacunku postawa. Ale w środku cała gotowałam się z wściekłości. Publicysta Peter Daou, który pracował przy mojej kampanii w 2008 roku, idealnie oddał to, co czułam, w swoim wpisie na Twitterze: „Gdyby Trump wygrał 3 milionami głosów, do zdobycia kolegium elektorskiego zabrakłoby mu 80 tysięcy, a Rosjanie zhakowali Partię Republikańską, republikanie chybaby zamknęli całą Amerykę”. Mimo to nie obnosiłam się publicznie ze swoimi uczuciami. Ujście emocjom dawałam w zaciszu swojego domu. Kiedy usłyszałam, że Donald Trump poszedł na ugodę w procesie o oszustwo wytoczonym przeciwko Uniwersytetowi Trumpa i wypłacił odszkodowanie w wysokości 25 milionów dolarów, nawrzeszczałam na telewizor. A gdy przeczytałam, że obsadza najwyższe stanowiska bankierami z Wall Street – choć nie tak dawno przy pierwszej lepszej okazji oskarżał mnie, że to ja jestem ich popychadłem – niemal rzuciłam pilotem o ścianę. A potem powołał na stanowisko głównego stratega Białego Domu Steve’a Bannona, wiodącego propagatora ruchu Alt-Right, zrzeszającego przedstawicieli skrajnej prawicy, w tym białych nacjonalistów. Innymi słowy, kiedy wydawało się, że już niżej nie da się upaść, osiągnęliśmy prawdziwe dno.

Biały Dom to święte terytorium. Nad kominkiem w jadalni, gdzie przyjmowane są głowy państw, Franklin D. Roosevelt powiesił tabliczkę z wygrawerowaną linijką listu Johna Adamsa do żony, napisanego drugiej nocy po przeprowadzce do świeżo wzniesionego pałacu prezydenckiego: „Zanoszę gorące modły do niebios, by zesłały wszelkie błogosławieństwa na ten dom i na wszystkich, którzy odtąd będą w nim mieszkać. Niechaj pod jego dachem sprawują władzę jeno prawi i mądrzy mężczyźni”. Mam nadzieję, że Adams nie miałby nic przeciwko mądrej kobiecie. Jednak nie jestem w stanie wyobrazić sobie jego reakcji, gdyby zobaczył, kto przechadza się dziś tymi korytarzami.

Z całego kraju zaczęły napływać setki listów. Większość z nich była tak przejmująca, że po przeczytaniu zaledwie kilku musiałam przerwać lekturę i wyjść na spacer. Rauvin, studentka trzeciego roku prawa z Massachusetts, napisała o tym, jak w przyszłości ona i jej koleżanki z uniwersytetu będą wspominały ten moment w historii:

8 listopada 2016 roku ogarnęła nas głęboka rozpacz. Czułyśmy wielkie rozczarowanie i całkowitą bezsilność. Chyba żadna z nas nigdy w życiu nie doświadczyła czegoś podobnego. Zaczęłyśmy płakać. A potem wyprostowałyśmy ramiona, postawiłyśmy się nawzajem do pionu i wróciłyśmy do pracy. Parłyśmy do przodu, powtarzając sobie, że już nigdy więcej nie poczujemy się tak jak tego dnia. I choć gniew i rozczarowanie były naszą siłą napędową, nie dałyśmy się zdominować tym emocjom. Nie pozwoliłyśmy, by uczyniły z nas ludzi okrutnych albo cynicznych. Postanowiłyśmy czerpać z nich siłę. I kiedyś nadejdzie w końcu taki dzień, że któraś z nas przebije ten najwyższy i najtwardszy szklany sufit. Uda się to osiągnąć dzięki ciężkiej pracy, determinacji i sile charakteru. Ale to będzie także Pani zasługa. Sama Pani zobaczy.

W postscriptum dodała jeszcze: „Jeśli mogę służyć dobrą radą, najlepszym balsamem na rany są oczywiście przyjaciele i rodzina, ale nieźle sprawdzi się także pierwszy sezon Świateł stadionów, nowy sezon Kochanych kłopotów, ścieżka dźwiękowa z musicalu Hamilton, makaron z serem według przepisu Marthy Stewart, dobra książka i kieliszek czerwonego wina”. Wiedziała, co mówi!

Mieszkanka stanu Maryland o imieniu Holly przesłała mi dodatkowe, całkiem rozsądne wskazówki:

Mam nadzieję, że będzie się Pani wysypiać i nosić trampki przez cały dzień. Warto też pójść na masaż i powygrzewać się na słońcu. Niech Pani śpi we własnym łóżku i chodzi z mężem na długie spacery. Niech Pani pożartuje z wnuczką i zagra w łapki z wnuczkiem… Niech Pani oddycha pełną piersią. I niech Pani myśli zaprzątają jedynie kwestie w stylu: czy zjeść na śniadanie truskawki czy borówki i którą książkę Dr Seussa poczytać wnukom. Niech Pani słucha szumu wiatru albo Chopina.

Debbie, moja przyjaciółka z Teksasu, wysłała mi wiersz, żeby mnie trochę rozweselić. Jej ojciec twierdził, że jego przyjaciel, z którym pracował przy kampaniach Adlaia Stevensona, dwukrotnego kandydata na prezydenta, napisał go po jednej ze sromotnych przegranych z Dwightem Eisenhowerem w latach pięćdziesiątych. Muszę przyznać, że nieźle się ubawiłam.

Już po wyborach,

Wyniki są znane.

Wszystko zostało

Przegłosowane.

Podajmy więc sobie

Pomocną dłoń,

Bo rządzi Osioł,

Choć wygrał Słoń.

Od Pam z Kolorado dostałam pudło z tysiącem papierowych żurawi połączonych sznurkami. Wyjaśniła mi, że w Japonii tysiąc żurawi origami to wyjątkowo silny symbol nadziei i że posiadanie ich w domu zapewnia ci przychylność losu. No więc zawiesiłam je na swojej werandzie. W tej chwili bardzo potrzebowałam nadziei i przychylności losu.

Postanowiłam, że nie będę dłużej robić dobrej miny do złej gry i zapewniać wszystkich, że nic mi nie jest. Wiedziałam, że w końcu się pozbieram, ale w tych pierwszych tygodniach i miesiącach byłam w naprawdę kiepskiej formie. I choć nie wylewałam swoich żalów każdemu, kto się pojawił na horyzoncie, na pytanie o to, jak się trzymam, odpowiadałam otwarcie: „Będzie dobrze, ale na razie jest mi naprawdę ciężko”. Kiedy byłam w bardziej bojowym nastroju, mówiłam, że choć mam krew na czole, chodzę z podniesioną głową, nawiązując do ulubionego wiersza Nelsona Mandeli Invictus (Niepokonany). Gdy ktoś zaczynał ubolewać nad ostatnimi doniesieniami z Waszyngtonu, zdarzało mi się szczerze wyznać, jak bardzo mnie to wszystko wyprowadzało z równowagi. A czasem po prostu tłumaczyłam, że nie mam ochoty o tym teraz rozmawiać, i wszyscy to rozumieli.

Pozwalałam też innym sobie pomagać, co nie przychodziło mi łatwo. Ale Chelsea mnie do tego przekonała: „Mamo – powiedziała mi – ludzie chcą być uczynni, więc im na to pozwól”. I tak, kiedy jeden z przyjaciół wysłał mi całe pudło książek, drugi zapowiedział, że przyjeżdża na weekend tylko po to, żeby pójść ze mną na spacer, a przyjaciółka oznajmiła, że zabiera mnie do teatru, nieważne, czy tego chcę, czy nie, nie protestowałam. Po raz pierwszy od wielu lat nie musiałam zaglądać do mojego napiętego harmonogramu. Mogłam bez chwili zastanowienia powiedzieć: „Tak!”.

W tym czasie sporo myślałam o mojej mamie. W jakimś sensie cieszyłam się, że ominęło ją kolejne gorzkie rozczarowanie. Kiedy w 2008 roku po zaciętym wyścigu przegrałam z Barackiem Obamą walkę o nominację z ramienia Partii Demokratycznej, ciężko to przeżyła, choć starała się nigdy tego przy mnie nie okazywać. Jednak przede wszystkim bardzo za nią tęskniłam. Chciałam sobie z nią usiąść, wziąć ją za rękę i zwierzyć się ze wszystkich moich kłopotów.

Przyjaciele opowiadali mi o cudownych właściwościach xanaxu i piali z zachwytu nad swoimi terapeutami. Znajomi lekarze mówili mi, że nigdy wcześniej nie przepisywali takiej ilości antydepresantów. Ale to nie dla mnie.

Ja wolałam jogę z moją instruktorką Marianne Letizią. Skupiałam się zwłaszcza na pracy z oddechem. Jeśli nigdy wcześniej nie ćwiczyliście oddychania naprzemiennego, radzę spróbować. Naprawdę warto. Usiądźcie ze skrzyżowanymi nogami, oprzyjcie lewą rękę na udzie, a prawą przyłóżcie do nosa. Biorąc głęboki oddech z przepony, połóżcie kciuk na prawej dziurce, a mały i serdeczny palec na lewej. Zamknijcie oczy, zatkajcie prawą dziurkę i powoli wciągnijcie powietrze lewą. Zakryjcie obie dziurki, wstrzymajcie oddech i wypuśćcie powietrze prawą dziurką. Teraz zróbcie na odwrót: wciągnijcie powietrze prawą dziurką, zatkajcie ją i wypuśćcie powietrze lewą. Jak mi wyjaśniono, dzięki temu ćwiczeniu tlen aktywuje obie półkule mózgu: prawą, będącą źródłem kreatywności wyobraźni, i lewą, która odpowiada za logiczne i racjonalne myślenie. Ten cykl oddechowy należy powtórzyć kilka razy. Kiedy skończycie, poczujecie się spokojniejsi, a jednocześnie bardziej skupieni. Może to i brzmi trochę śmiesznie, ale na mnie działa.

Oczywiście nie tylko jogą i spacerami się ratowałam. Pomogła mi też spora ilość chardonnay.

Spędzałam dużo czasu na łonie przyrody. Dzień po przemówieniu powyborczym wybraliśmy się z Billem do szkółki leśnej nieopodal naszego domu. Była idealna pora roku na piesze wędrówki – w rześkim, ale jeszcze nie lodowatym powietrzu unosił się zapach jesieni. Kiedy tak szliśmy zatopieni w myślach, spotkaliśmy młodą kobietę spacerującą z psem i trzymiesięczną córeczką w nosidle na plecach. Z pewną nieśmiałością podeszła do nas, żeby się przywitać, lecz już po chwili wyściskała mnie serdecznie, bo jak mi potem powiedziała, po prostu nie mogła się powstrzymać. Okazało się, że ja również tego potrzebowałam. Jeszcze tego samego dnia zamieściła na Facebooku nasze wspólne zdjęcie, które szybko rozeszło się po całej sieci. I tak narodził się mem „HRC w leśnej dziczy”.

W listopadzie i grudniu Bill i ja prawie codziennie wkładaliśmy buty do trekkingu i ruszaliśmy na szlak. Podczas tych wypraw wspólnie analizowaliśmy przyczyny mojej porażki, zastanawialiśmy się nie tylko nad tym, co mogłam zrobić lepiej, ale i nad tym, co teraz będzie z Ameryką. Sporo czasu poświęcaliśmy też na ustalanie tego, co zjemy na kolację i jaki film obejrzymy wieczorem.

Angażowałam się także w różne projekty. W sierpniu 2016 roku kupiliśmy dom na sąsiedniej działce: klasyczne ranczo, które zawsze nam się podobało. Chcieliśmy mieć więcej miejsca dla Chelsea, Marca, ich dzieci, naszych braci z rodzinami i dla przyjaciół. Poza tym trochę się pospieszyłam, zakładając, że będę musiała gdzieś pomieścić liczną ekipę, która podróżuje z prezydentem. Przez cały wrzesień i październik trwały prace remontowe, ale w ferworze kampanii nikt nie miał czasu, żeby się na tym bardziej skupić. Teraz za to miałam go co niemiara, więc godzinami omawiałam plany z wykonawcą oraz projektantką wnętrz, moją przyjaciółką Rosemarie Howe: przeglądałyśmy próbki farb, wybierałyśmy meble i huśtawkę do ogrodu. Nad kominkiem zawiesiłam podarowany mi przez Marca autentyczny transparent sufrażystek z napisem: „Prawo głosu dla kobiet”. W salonie powiesiliśmy kolorowy obraz przedstawiający moment, w którym zrzucono balony podczas Narodowej Konwencji Demokratów. Te balony sprawiły nam wielką frajdę, zwłaszcza Billowi. Takie wspomnienie szczęśliwszych chwil.

Remont udało się skończyć tuż przed Świętem Dziękczynienia. Tamtego ranka przeszłam się po domu, sprawdzając, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik przed przyjazdem rodziny i przyjaciół na uroczystą kolację. Kiedy wyszłam na frontową werandę, spostrzegłam grupę ludzi, którzy zebrali się na rogu ulicy wokół kolorowych, wetkniętych w ziemię tablic ręcznej roboty z napisem „Dziękujemy Ci”. Dzieci z sąsiedztwa zrobiły je specjalnie dla mnie z okazji Święta Dziękczynienia. Ozdobiły je mnóstwem serduszek, tęcz i amerykańskich flag. Był to jeden z wielu serdecznych gestów – i to nie tylko ze strony rodziny i przyjaciół, ale również całkiem obcych ludzi – które pomogły mi przetrwać ten pierwszy miesiąc.

Odkąd wyprowadziliśmy się z Białego Domu, tradycją w Święto Dziękczynienia stało się zapraszanie przyjaciół Chelsea, którzy nie wyjechali do domów albo którzy pochodzili z innych krajów i chcieli doświadczyć tego na wskroś amerykańskiego święta w pełnym wymiarze. Zawsze jest nas ze dwadzieścia, trzydzieści osób. Siedzimy przy kilku rozkładanych stołach ustrojonych liśćmi, szyszkami i świecami – nie stawiamy na blatach żadnych wysokich ozdób, żeby nic nie blokowało widoku. Dzięki temu łatwiej nam się rozmawia. Na początku Bill odmawia modlitwę przed posiłkiem, a potem każdy po kolei ma szansę podzielić się z innymi tym, za co jest wdzięczny losowi w mijającym roku. Kiedy przyszła moja kolej, powiedziałam, że jestem wdzięczna za zaszczyt, jakim była możliwość ubiegania się o fotel prezydenta, a także za moją rodzinę i moich przyjaciół, którzy mnie w tym wspierali.

W naszym starym domu postanowiłam przeprowadzić gruntowne porządki. Remanent w szafach robiłam z takim zapamiętaniem, że nasze psy uciekały z podkulonymi ogonami, gdy tylko wpadałam do któregoś z pokoi. Dzwoniłam do przyjaciół i nalegałam, żeby wzięli sobie buty, które kiedyś mi się spodobały, albo bluzkę, która, jak na moje oko, będzie na nich pasować jak ulał. Ponieważ zawsze lubiłam stawiać na swoim, moje zachowanie zupełnie ich nie dziwiło. Uporządkowałam również tony zdjęć, wkładając je do albumów, powyrzucałam stosy starych magazynów i rozpadających się wycinków z gazet i posegregowałam chyba z milion wizytówek, które przez lata dostawałam od różnych osób. Z każdą kolejną posprzątaną szufladą i każdym kolejnym przedmiotem umieszczonym na właściwym miejscu czułam rosnącą satysfakcję z tego, że udało mi się wprowadzić choć odrobinę ładu do mojego świata.

Przyjaciele radzili, żebym zrobiła sobie urlop, więc wyjechaliśmy na kilka dni z Chelsea, Markiem i wnukami do Mohonk Mountain House, mojego ulubionego ośrodka wypoczynkowego na północy stanu Nowy Jork. Jednak po dwudziestu miesiącach kampanii spędzonych w podróży – nie mówiąc o czterech latach jeżdżenia po świecie jako sekretarz stanu – chciałam po prostu odpocząć w zaciszu swojego domu.

Ucieczki szukałam także w literaturze. W naszym domu półki uginają się od książek, których wciąż przybywa. Podobnie jak moja mama uwielbiam kryminały i jestem w stanie pochłonąć całą książkę za jednym posiedzeniem. Ostatnio zaczytywałam się w twórczości Louise Penny, Jacqueline Winspear, Donny Leon i Charlesa Todda. Niedawno skończyłam też cykl neapolitański Eleny Ferrante i muszę przyznać, że zachwyciła mnie ta opowieść o przyjaźni między kobietami. Nasza biblioteka liczy wiele tomów dotyczących historii i polityki, zwłaszcza biografii prezydentów, ale w tych pierwszych miesiącach w ogóle mnie do nich nie ciągnęło. Wolałam wracać do tekstów, które dawniej dawały mi radość lub pocieszenie. Na przykład do poezji Mayi Angelou:

Możesz zapisać mnie w historii

Gorzkimi, zawiłymi kłamstwami,

Możesz wdeptać mnie w ziemię,

Lecz ja i tak, niczym pył, powstanę…

Możesz celować we mnie słowami,

Możesz ćwiartować mnie wzrokiem,

Możesz zabić mnie swoją nienawiścią,

Lecz ja i tak, niczym wiatr, powstanę.

W zimne grudniowe dni, gdy moje serce wciąż krwawiło, te słowa dodawały mi otuchy. Czytanie ich na głos sprawiało, że czułam się silniejsza. Myślałam o Mayi i o jej głębokim, mocnym przekazie. Ona by się nie ugięła pod tym ciężarem ani na sekundę.

Chodziłam też na spektakle wystawiane na Broadwayu. Tylko w teatrze można na kilka godzin naprawdę zapomnieć o swoich kłopotach. Z własnego doświadczenia wiem, że nawet przeciętna sztuka może człowieka przenieść w zupełnie inny wymiar. A muzyka ze sztuki często okazuje się najlepszą ścieżką dźwiękową, jaka może nam towarzyszyć w trudnych chwilach. Wydaje ci się, że jesteś smutny? To posłuchaj sobie, co ma na ten temat do powiedzenia Fantine z Nędzników!

Jednak najlepszy występ, jaki widziałam w Nowym Jorku, odbył się z dala od Broadwayu – był nim pokaz tańca Charlotte. Jak zaczarowana patrzyłam na grupkę wiercących się, chichoczących dwulatek, które usiłowały zsynchronizować swoje ruchy. Niektóre były bardzo skupione (w tym moja wnuczka), inne próbowały porozumiewać się ze swoimi rodzicami siedzącymi na widowni, a jedna dziewczynka w połowie tańca nagle usiadła na podłodze i zdjęła buty. Na scenie panował uroczy chaos. I kiedy tak patrzyłam, jak Charlotte i jej koleżanki co chwila wybuchają śmiechem, przewracają się i wstają, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Z początku nie potrafiłam go zdefiniować, lecz już po chwili zdałam sobie sprawę, że to ulga. Byłam gotowa całkowicie poświęcić cztery, a może i osiem lat służbie mojemu krajowi, lecz musiałabym za to zapłacić wysoką cenę. Ominęłoby mnie naprawdę wiele: pokazy tańca, czytanie bajek na dobranoc, liczne wizyty na placu zabaw. Teraz to wszystko odzyskałam. To znacznie więcej niż nagroda pocieszenia. To jak główna wygrana.

Nadrobiłam też zaległości, jeśli chodzi o seriale, z którymi czekał na mnie Bill. W rekordowym tempie obejrzeliśmy stare odcinki Żony idealnej, Madam Secretary, Zaprzysiężonych i Agentów NCIS: Los Angeles (zdaniem Billa to najlepsza odsłona całej serii). W końcu zaliczyłam też ostatni sezon Downton Abbey. Ten