Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Codzienność niegdysiejszej Warszawy

Codzienność niegdysiejszej Warszawy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0228-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Codzienność niegdysiejszej Warszawy

Kontynuacja Podróży bliższych i dalszych, czyli uroku komunikacyjnych staroci, Intymnego życia niegdysiejszej Warszawy i Szemranego towarzystwa niegdysiejszej Warszawy. Dopełnienie obrazu stolicy, w której jak mogłoby się wydawać przeciętny mieszkaniec wiódł spokojne i dostatnie życie, a tymczasem... No właśnie, jak wyglądała codzienność warszawiaka, gdy przeciętna długość życia wynosiła 33 lata, studnie i ustępy zdobiły każde podwórze, rynsztokami płynęły ścieki, a na letnisko jeździło się do Anina albo Czerniakowa?
To opowieść o prozaicznych sprawach, jak ceny w sklepach, warunki pracy i mieszkania, ale też o ludziach, którzy poświęcali się społecznikostwu, kochali swoje miasto, a dziś są w większości prawie zapomniani. Całość zamyka satyryczny obraz Warszawy widzianej oczami rysownika Franciszka Kostrzewskiego.

Polecane książki

Napisana po rosyjsku, na początku lat 30. XX wieku groteska Bruno Jasieńskiego została przetłumaczona m.in. na język angielski, niemiecki, francuski, fiński, holenderski, włoski i chiński, wystawiana była na scenach całego świata. Do Polski "Bal Manekinów" trafił dopiero w 1957 roku, na fali Paździe...
Poradnik do Empire Earth II zawiera informacje, których nie znajdziecie w grze ani w instrukcji – opis przejścia wszystkich misji, włącznie z punktami zwrotnymi, okraszony obrazkami ilustrującymi sytuację taktyczną oraz mapami.Empire Earth II - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy...
Książka jest jedyną pozycją na rynku wydawniczym, która łączy w sobie trzy elementy: · dogłębny opis teorii kursu walutowego; · przegląd najważniejszych opracowań literatury światowej z zakresu modelowania kursu walutowego; · wyniki obliczeń i wnioski płynące z zastosowania poszczególnych koncepcji ...
Pod kołami samochodu ginie pacjentka Roberta Orłowskiego, nazywana przez mieszkańców Żurady Świętą Zośką. Okazuje się, że to lekarzowi  zapisała w testamencie drewniany dom w lesie i… stary srebrny medalion. Chociaż medalion nie przedstawia znaczącej wartości rynkowej, był dla kobiety wyjątkowo cenn...
Niewyjaśnione zdarzenia, paranormalne zjawiska, nadnaturalne zdolności – a może jedynie Usterka, drobna wada w mechanizmie? Co może łączyć prostego drwala z prowincji, profesjonalnego zabójcę na zlecenie, zwyczajnego, nudnego księgowego, zakochaną młodą dziewczynę i renomowanego psychologa z szesn...
ady Hero Batten, piękna siostra księcia, ma wszystko, czego może pragnąć młoda kobieta - również narzeczonego. Markiz Mandeville jest co prawda nieco nudny i pozbawiony poczucia humoru, lecz to Hero nie przeszkadza. Przynajmniej dopóki nie pozna jego brata o wątpliwej reputacji. Griffinowi daleko do...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Milewski

OPRA­CO­WA­NIE ‌GRA­FICZ­NE An­drzej ‌Ba­rec­ki

RE­DAK­CJA Agniesz­ka Dzie­wul­ska ‌

KO­REK­TA ‌Jo­lan­ta ‌Spodar

ŹRÓ­DŁA ‌ZDJĘĆ I ILU­STRA­CJI ‌„Kło­sy” ‌(1865-1890), „Ty­go­dnik Ilu­stro­wa­ny” ‌(1859-1914) ‌oraz ‌ar­chi­wum au­to­ra ‌

Co­py­ri­ght ‌© by Sta­ni­sław ‌Mi­lew­ski, 2010

Co­py­ri­ght ‌© by ‌Wy­daw­nic­two Iskry, ‌War­sza­wa 2010

ISBN ‌978-83-244-0228-1

Wy­daw­nic­two ‌Iskry ‌

ul. ‌Smol­na 11 00-375 War­sza­wa

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Od autora

HA­BENT SUA ‌FATA LI­BEL­LI– ‌mają ‌swo­je losy książ­ki. Tak­że ‌i te, któ­re skoń­czy­ły swo­je ‌ży­cie na eta­pie za­mie­rzeń ‌lub też na­pi­sa­ne ‌zo­sta­ły in­a­czej, ‌niż prze­wi­dy­wał ‌pier­wot­ny za­mysł.

Po od­da­niu do ‌dru­ku ‌w Pań­stwo­wym In­sty­tu­cie Wy­daw­ni­czym na ‌po­cząt­ku lat osiem­dzie­sią­tych książ­ki ‌Ciem­ne spra­wy daw­nych ‌war­sza­wia­ków(dru­gie wy­da­nie uka­za­ło ‌się w 2009 r.) ‌zo­sta­łem ze ‌spo­rą ilo­ścią ma­te­ria­łów ‌z XIX-wiecz­nych ga­zet, dla któ­rych ‌w tam­tej ‌po­zy­cji za­bra­kło miej­sca lub ‌też nie dały ‌się wy­ko­rzy­stać ze wzglę­du ‌na ‌to, iż wy­kra­cza­ły poza ‌ramy za­kre­ślo­ne­go ‌te­ma­tu.

Po­sta­no­wi­łem wów­czas na­pi­sać Ży­cie ‌co­dzien­ne w XIX-wiecz­nej War­sza­wie ‌i kon­spekt ta­kiej książ­ki przed­sta­wi­łem ‌w PIW-ie. Zo­stał on ‌wstęp­nie przy­ję­ty, ‌ale na­gła i dłu­go­trwa­ła, cięż­ka ‌cho­ro­ba ‌na wie­le lat wy­trą­ci­ła ‌mi ‌pió­ro ‌z ręki. Hi­sto­ria ży­cia ‌co­dzien­ne­go XIX-wiecz­nej ‌war­sza­wy nie ‌prze­sta­ła ‌mnie ‌jed­nak zaj­mo­wać ‌i na po­cząt­ku obec­nej ‌de­ka­dy nie­śmia­ło ‌do niej po­wró­ci­łem. Gdy w „iskrach” uka­za­ła się kon­ty­nu­acja po­przed­niej książ­ki – Ciem­ne spra­wy mię­dzy­woj­nia, za­chę­co­ny przez nie­zwy­kle mi życz­li­we­go pre­ze­sa tego Wy­daw­nic­twa – dr. Wie­sła­wa Uchań­skie­go, wy­da­łem Po­dró­że bliż­sze i dal­sze, czy­li urok ko­mu­ni­ka­cyj­nych sta­ro­ci. pod tym nie­zbyt for­tun­nym ty­tu­łem kry­ły się po pro­stu dzie­je ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej w War­sza­wie.

Książ­ka ta zo­sta­ła bar­dzo cie­pło przy­ję­ta przez Czy­tel­ni­ków, dla­te­go też na­pi­sa­łem in­tym­ne ży­cie nie­gdy­siej­szej War­sza­wy, w któ­rej czę­ścio­wo wy­ko­rzy­sta­łem ma­te­ria­ły ze­bra­ne do dzie­jów daw­ne­go ży­cia co­dzien­ne­go sto­li­cy. Ta pu­bli­ka­cja przy­ję­ta zo­sta­ła jesz­cze cie­plej i na­wet na­gro­dzo­na jako książ­ka mie­sią­ca w maju 2008 roku. Rok póź­niej po­wsta­ła nowa książ­ka: szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo nie­gdy­siej­szej War­sza­wy. Te­raz od­da­ję Czy­tel­ni­kom czwar­tą z ko­lei: Co­dzien­ność nie­gdy­siej­szej War­sza­wy, po­świę­co­ną spra­wom by­to­wym, wa­run­kom miesz­ka­nio­wym i in­nym po­wsze­dnim pro­ble­mom miesz­kań­ców XIX-wiecz­nej War­sza­wy, któ­rym przy­szło żyć w trud­nych po­li­tycz­nie cza­sach po­zba­wio­nych na­dziei, chy­ba naj­cięż­szych w hi­sto­rii mia­sta.

Trze­ba w tym miej­scu za­zna­czyć, że każ­da z wy­mie­nio­nych ksią­żek po­wsta­wa­ła ad hoc, już jako ostat­nia, bez ca­ło­ścio­we­go za­my­słu, dla­te­go nie dało się unik­nąć pew­nych po­wtó­rzeń, roz­wi­nięć wąt­ków i in­nych nie­do­cią­gnięć głów­nie na­tu­ry for­mal­nej… po­wsta­ła jed­nak swo­ista te­tra­lo­gia, cykl czte­rech ksią­żek o wspól­nym te­ma­cie i bo­ha­te­rze: War­sza­wie, sto­li­cy, któ­ra prze­szła dra­ma­tycz­ne dzie­je. Po­mi­jam tu skom­pli­ko­wa­ną sy­tu­ację po­li­tycz­ną, kon­cen­tru­jąc się na tru­dach co­dzien­ne­go, nędz­ne­go by­to­wa­nia w mie­ście po­zba­wio­nym sa­mo­rzą­du, któ­ry miał­by wpływ na jego roz­wój eko­no­micz­ny i spo­łecz­ny.

Książ­ka zo­sta­ła po­my­śla­na jako swo­isty re­por­taż hi­sto­rycz­ny, ob­fi­cie okra­szo­ny ilu­stra­cja­mi z epo­ki. Dla­te­go do­pusz­czam do gło­su przede wszyst­kim bez­po­śred­nich świad­ków tam­tych cza­sów, lu­dzi – nie tyl­ko dzien­ni­ka­rzy – któ­rzy wy­ra­ża­li swe opi­nie i prze­ka­zy­wa­li spo­strze­że­nia w co­dzien­nej pra­sie i ty­go­dni­kach. Są w niej rów­nież uwzględ­nio­ne opra­co­wa­nia współ­cze­snych nam hi­sto­ry­ków, zaj­mu­ją­cych się dzie­ja­mi mia­sta w róż­nych, wią­żą­cych się z te­ma­tem aspek­tach. Głów­ną jed­nak ma­te­rią książ­ki – pod­kreśl­my raz jesz­cze – są róż­no­rod­ne wspo­mnie­nia lu­dzi z tam­tej za­mierz­chłej dziś epo­ki.

Pra­gnę na ko­niec ser­decz­nie po­dzię­ko­wać wszyst­kim, któ­rzy po­mo­gli mi na­pi­sać tę książ­kę. Przede wszyst­kim le­ka­rzom, któ­rzy po­sta­wi­li mnie na nogi i w ogó­le umoż­li­wi­li mi pra­cę, a tak­że Pani Jo­an­nie Ja­szek-Bie­lec­kiej, kie­row­nicz­ce dzia­łu var­sa­via­nów Bi­blio­te­ki Pu­blicz­nej na Ko­szy­ko­wej oraz Panu Ada­mo­wi Dziu­rzyń­skie­mu z Za­kła­du Zbio­rów Mi­kro­fil­mo­wych Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej, za to, że za­wsze mo­głem li­czyć na ich nie­za­wod­ną po­moc. Dzię­ku­ję rów­nież dy­rek­to­ro­wi wy­daw­ni­cze­mu „Iskier”, panu Krzysz­to­fo­wi Ob­łuc­kie­mu, za po­nad­stan­dar­to­wą współ­pra­cę i przy­ja­ciel­skie pod­trzy­my­wa­nie na du­chu, pani re­dak­tor Agniesz­ce Dzie­wul­skiej za wkład w osta­tecz­ny kształt książ­ki oraz panu An­drze­jo­wi Ba­rec­kie­mu za nie­ba­nal­ne opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ca­łej se­rii mo­ich ksią­żek.

Przeciętna dla Warszawy: 33 lata

Naj­więk­sza śmier­tel­ność na Pra­dze ♦ Hra­bia z ty­tu­łem dok­to­ra me­dy­cy­ny ♦ Ma­ni­fest prak­tycz­ne­go po­zy­ty­wi­zmu ♦ „Stud­nie przy wy­chod­kach i śmiet­ni­kach” ♦ Nie­chluj­stwo za plu­szo­wy­mi ko­ta­ra­mi ♦ Gdzie są „te miej­sca”? ♦ „Za­ra­ża po­wie­trze, gry­zie w oczy” ♦ „De­nun­cja­cja” dok­to­ra Mar­kie­wi­cza ♦ Nie­wy­wo­żo­ne śmie­ci ♦ Hi­gie­ni­ści za­gra­ża­ją in­te­re­som Ce­sar­stwa ♦ „Wy­sta­wa, ja­kiej Pa­ryż do­tych­czas nie wi­dział” ♦ To­wa­rzy­stwo po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach

TAK BYŁO POD KO­NIEC XIX WIE­KU we­dług wy­li­czeń Bo­le­sła­wa Pru­sa, któ­ry w swych kro­ni­kach pi­sa­nych głów­nie dla „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” (w tym przy­pad­ku dla „Ku­rie­ra Co­dzien­ne­go” nr 140 z 22 maja 1898 roku) i in­nych cza­so­pism uwiel­biał po­słu­gi­wać się wszel­ki­mi da­ny­mi sta­ty­stycz­ny­mi. Na­wia­sem mó­wiąc, swe fe­lie­to­ny i ar­ty­ku­ły dzien­ni­kar­skie czę­sto szpi­ko­wał róż­ny­mi wy­li­cze­nia­mi i fa­sze­ro­wał kon­kre­ta­mi z ży­cia, co w opi­nii nie­któ­rych re­dak­to­rów na­czel­nych pro­wa­dzi­ło do znie­chę­ce­nia czy­tel­ni­ków i spad­ku pre­nu­me­ra­ty.

I w tym przy­pad­ku był kon­kret­ny Po­dał, że wpraw­dzie „w Pań­stwie Ro­syj­skim w gu­ber­niach Ce­sar­stwa” żyje się jesz­cze kró­cej, bo prze­cięt­nie 27 lat, ale już Po­la­cy żyją kró­cej o dzie­sięć lat od An­gli­ków, a o dwa­dzie­ścia od Nor­we­gów. W Ga­li­cji śred­nia wy­no­si­ła oko­ło 30 lat, w Szwe­cji 50, we Fran­cji 43, w Pru­sach 37, we Wło­szech zaś tyle samo co w Kró­le­stwie Pol­skim.

Jak usta­li­ła Anna Sło­nio­wa w pra­cy Po­cząt­ki no­wo­cze­snej in­fra­struk­tu­ry War­sza­wy, naj­wyż­szą śmier­tel­no­ścią, tak­że po­wy­żej śred­niej dla ca­łe­go mia­sta, wy­róż­nia­ła się Pra­ga. Bar­dzo wy­so­ką śmier­tel­ność no­to­wa­no w cyr­ku­le po­wąz­kow­skim, naj­niż­szą w la­tach osiem­dzie­sią­tych w cyr­ku­le no­wo­świec­kim oraz bie­lań­skim. Je­śli zaś cho­dzi o przy­czy­ny śmier­ci li­czo­ne w pro­mi­lach, to do­mi­no­wa­ły za­tru­cia po­kar­mo­we.

Je­śli już je­ste­śmy przy cie­ka­wych da­nych sta­ty­stycz­nych, to od­no­to­wać też war­to – nie­ja­ko na mar­gi­ne­sie – że we­dług spi­su jed­no­dnio­we­go lud­no­ści z 1882 roku na ogól­ną licz­bę 387 tys. miesz­kań­ców War­sza­wy 58,64% sta­no­wi­li lu­dzie wol­ni, 34,08% po­zo­sta­ją­cy w związ­ku mał­żeń­skim, owdo­wia­li 6,83%, roz­wie­dze­ni 0,34%, a „oso­by sta­nu cy­wil­ne­go nie­ozna­czo­ne­go” – 0,10%. Wśród osób wol­nych 61,45% sta­no­wi­li męż­czyź­ni, a 56,11% ko­bie­ty, wśród po­zo­sta­ją­cych w związ­ku mał­żeń­skim męż­czyź­ni 36,05%, a ko­bie­ty 32,32%, wśród roz­wie­dzio­nych od­po­wied­nio 0,18% i 0,49%, a nie­wia­do­me­go sta­nu cy­wil­ne­go – 0,07% i 0,13%. Wy­ni­ka­ło z tego, że w mie­ście wśród wol­nych i zo­sta­ją­cych w związ­kach mał­żeń­skich jest wię­cej męż­czyzn niż ko­biet, na­to­miast wdów jest pięć i pół razy wię­cej niż wdow­ców, roz­wie­dzio­nych ko­biet dwa i pół razy wię­cej niż roz­wod­ni­ków.

Ko­men­tu­jąc re­zul­ta­ty tego spi­su dla pe­ters­bur­skie­go „Kra­ju” (1883 nr 41), gdzie cen­zu­ra nie była tak su­ro­wa jak na miej­scu, Bo­le­sław Prus po­zwo­lił so­bie na­wet na alu­zje co do sa­mo­po­czu­cia war­sza­wia­ków. Zwró­cił uwa­gę na fakt, że „uro­dze­ni w mie­ście two­rzy­li 53%, a prze­jezd­ni 1%.

Gdy nad­mie­ni­my że np. ro­do­wi­ci ber­liń­czy­cy sta­no­wią le­d­wie 43% ogó­łu lud­no­ści Ber­li­na, a ro­do­wi­ci pa­ry­ża­nie tyl­ko 32% ogó­łu Pa­ry­ża, że na­wet w Lip­sku i Mo­na­chium lud­ność uro­dzo­na na miej­scu two­rzy le­d­wie 37%, doj­dzie­my do wnio­sku, że War­sza­wa na­le­ży do tych więk­szych miast, któ­rych cha­rak­ter we­wnętrz­ny zmie­niać by się po­wi­nien naj­wol­niej. Jest w niej pod war­stwa­mi lud­no­ści na­pły­wo­wej sto­sun­ko­wo grub­szy niż gdzie in­dziej po­kład miej­sco­wy; ogół więc po­wi­nien by się prze­kształ­cać pół­to­ra raza wol­niej niż w Pa­ry­żu, Mo­na­chium i Lip­sku.

Dru­gą wy­bit­ną ce­chę War­sza­wy – pi­sał da­lej – sta­no­wi ob­fi­tość ko­biet. Li­czy się tu na 100 męż­czyzn 111 przed­sta­wi­cie­lek płci na­dob­nej, cze­go nie ma ani w Pa­ry­żu, ani w Wied­niu. Gdy zaś do­da­my, że wśród miesz­kań­ców gru­pa osób mię­dzy 10 i 20 ro­kiem ży­cia jest naj­licz­niej­szą i że sto­su­nek lud­no­ści w wie­ku nie­pro­duk­cyj­nym (352 na 1000) rów­nież tra­fia się nie­czę­sto, wnieść by z tych cyfr moż­na, że War­sza­wa jest mia­stem mniej pra­cu­ją­cym, ale za to we­sel­szym, grzecz­niej­szym i ru­chliw­szym niż inne. Po­dob­no tak kie­dyś było, lecz od pew­ne­go cza­su War­sza­wa tra­ci hu­mor. Na to zja­wi­sko zwró­cił uwa­gę je­den z kon­su­lów za­gra­nicz­nych, mó­wiąc: «Wy tu od kil­ku lat wy­glą­da­cie na bar­dzo zgnę­bio­nych».

O słusz­no­ści tej uwa­gi nie wąt­pię. Kie­dym przed paru laty wró­cił z Wied­nia do War­sza­wy, zda­wa­ło mi się, że je­stem w mie­ście sa­mych ban­kru­tów i prze­stęp­ców, tak lu­dzie wy­glą­da­li ubo­go i po­nu­ro. Dziś zaś jest znacz­nie go­rzej” – spu­en­to­wał.

PRUS ZRESZ­TĄ NIE BYŁ PIERW­SZYM, któ­ry alar­mo­wał mia­sto wy­mow­ny­mi i po­nu­ry­mi sta­ty­sty­ka­mi do­ty­czą­cy­mi dłu­go­ści ży­cia war­sza­wia­ków. Już dwa­dzie­ścia lat przed nim hra­bia z ty­tu­łem dok­to­ra nauk me­dycz­nych, zdo­by­tym w pe­ters­bur­skiej Aka­de­mii Me­dy­ko-Chi­rur­gicz­nej, Hu­bert Kra­siń­ski, zro­bił to na ła­mach „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” (1879 nr 219; to samo, ale znacz­nie sze­rzej po­wtó­rzył rok póź­niej w kil­ku nu­me­rach „Ga­ze­ty Le­kar­skiej”). A był me­dy­kiem pierw­szej ligi, bo prócz owe­go dok­to­ra­tu, spe­cja­li­zo­wał się w Pa­ry­żu przez trzy lata w bak­te­rio­lo­gii i hi­gie­nie, zy­sku­jąc przy­jaźń sa­me­go Pa­steu­ra, a na do­da­tek jesz­cze nie mniej sław­ne­go Je­ana Mar­ti­na Char­co­ta, wy­bit­ne­go kli­ni­cy­sty i neu­ro­lo­ga, ów­cze­śnie kie­ru­ją­ce­go ka­te­drą ana­to­mii pa­to­lo­gicz­nej.

Po lek­tu­rze stu­dium Ka­the­ri­ne Ashen­burg Hi­sto­ria bru­du moż­na by do­mnie­my­wać, że nad Se­kwa­ną było pod wzglę­dem hi­gie­ny nie­wie­le le­piej niż w sy­re­nim gro­dzie. Dla hra­bie­go, któ­ry po­wró­cił do War­sza­wy wprost z Pa­ry­ża, róż­ni­ce były ogrom­ne. Jego Uwa­gi o zmniej­sze­niu śmier­tel­no­ści w m. War­sza­wie na pew­no stu­dio­wał z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem So­kra­tes Sta­ryn­kie­wicz, któ­ry już od kil­ku lat był pre­zy­den­tem mia­sta, nie­zwy­kle od­da­nym tu­tej­szej spo­łecz­no­ści. Był prze­ci­wień­stwem Ka­lik­sta Wit­kow­skie­go, ge­ne­ra­ła car­skie­go, któ­ry przed nim – od cza­su po­wsta­nia stycz­nio­we­go – na tym sta­no­wi­sku rzą­dził mia­stem.

Sta­ryn­kie­wicz – co usta­li­li hi­sto­ry­cy – z wła­snej kie­sze­ni do­kła­dał do in­we­sty­cji miej­skich, i to nie­raz znacz­ne kwo­ty. Jego po­przed­nik, co już jest mniej udo­ku­men­to­wa­ne i uto­nę­ło w tzw. po­mro­ce dzie­jów, był łasy na pie­nią­dze i ra­czej nie zdo­był­by się na po­dob­ną lek­ko­myśl­ność. Na pew­no wie­le ru­bli z po­po­wsta­nio­wych kon­try­bu­cji, któ­ry­mi zo­sta­ło ob­cią­żo­ne mia­sto, tra­fi­ło wprost do jego kie­sze­ni, o ła­pów­kach od przed­się­bior­ców sta­ra­ją­cych się o kon­ce­sje na tram­wa­je kon­ne (bra­cia Ze­lto­wie) nie wspo­mi­na­jąc. Do­pie­ro Sta­ryn­kie­wicz uzdro­wił za­ba­gnio­ną ad­mi­ni­stra­cję miej­ską.

Sta­ryn­kie­wicz nie mu­siał zresz­tą za­zna­ja­miać się z kon­sta­ta­cja­mi hra­bie­go Kra­siń­skie­go za po­śred­nic­twem po­pu­lar­ne­go „Ku­rier­ka”. Po­wo­ła­ne już wcze­śniej ko­mi­sje i pod­ko­mi­sje sa­ni­tar­ne od ja­kie­goś cza­su zaj­mo­wa­ły się po­stu­la­ta­mi wy­kształ­co­ne­go w Pa­ry­żu dok­to­ra; w więk­szo­ści jed­nak koń­czy­ło się jak zwy­kle na dys­ku­sjach – a śmier­tel­ność, jak była w War­sza­wie wy­so­ka, tak była i da­lej; vide licz­by po­da­ne przez Pru­sa.

„KO­MI­TET OBY­WA­TEL­SKI – in­for­mo­wał jego prze­wod­ni­czą­cy hra­bia Kra­siń­ski – jed­no­gło­śnie uznał za nie­sły­cha­nie waż­ną i sil­ną po­trze­bę po­pra­wie­nia obec­ne­go sta­nu rynsz­to­ków miej­skich, a na­wet za­sto­so­wu­jąc się do po­sia­da­nych przez ma­gi­strat fun­du­szów, wspól­nie z wła­dzą miej­ską uchwa­lił, że na naj­cia­śniej­szych i naj­lud­niej­szych uli­cach z do­ma­mi bez po­dwó­rzy i bez stu­dzien urzą­dzo­ny­mi być win­ny bez­zwłocz­nie rynsz­to­ki wy­as­fal­to­wa­ne.

W jed­nym z punk­tów swej opi­nii ko­mi­sja sa­ni­tar­na twier­dzi na­wet, że prze­ro­bie­nie dzi­siej­szych rynsz­to­ków jest rze­czą tak pil­ną, iż w ra­zie nie­do­sta­tecz­no­ści fun­du­szów ra­czej na bu­do­wę rynsz­to­ków niż na ulep­sze­nie tro­tu­arów użyć by je na­le­ża­ło.

Rynsz­to­ki zresz­tą, ta jed­na z naj­strasz­niej­szych plag War­sza­wy, od daw­na już zwra­ca­ły uwa­gę le­ka­rzy i spe­cja­li­stów, a War­szaw­skie To­wa­rzy­stwo Le­kar­skie wie­lo­krot­nie w tej mie­rze prze­ma­wia­ło.

Żą­da­ło ono po­pra­wie­nia owych zbior­ni­ków tru­ją­cych mia­zma­tów, a se­kre­tarz to­wa­rzy­stwa prof. Wik­tor Szo­kal­ski wy­pra­co­wał na­wet i za­rzą­do­wi mia­sta przed­sta­wił pro­jekt po­pra­wie­nia ta­nim ko­szem rynsz­to­ków war­szaw­skich; pro­jekt ten prze­cież nie od­niósł żad­ne­go re­zul­ta­tu.

Sam fakt, że ście­ki mają dłu­go­ści 56 wiorst […] aż nad­to wy­mow­nie o ich szko­dli­wo­ści opo­wia­da. Bo i cóż by po­wie­dzie­li war­sza­wia­nie, gdy­by na­raz w sa­mym środ­ku mia­sta zna­la­zło się zgni­łe, peł­ne nie­czy­stych mia­zma­tów je­zio­ro, ma­ją­ce ob­sza­ru koło 100 000 stóp kwa­dra­to­wych?… A jed­nak, po­mno­żyw­szy dłu­gość rynsz­to­ków na ich sze­ro­kość (tę ostat­nią li­czy­my tyl­ko cali 6, choć bywa dwa razy więk­sza), prze­ko­na­my się, że ich po­wierzch­nia od­po­wia­da naj­zu­peł­niej ob­sza­ro­wi ta­kie­go je­zio­ra.

Ta tyl­ko róż­ni­ca, że gdy je­zio­ro zgni­li­zny wy­wie­ra­ło­by swój zgub­ny wpływ na nie­zbyt wiel­ką prze­strzeń, rynsz­to­ki roz­no­szą mia­zmat po naj­od­da­leń­szych za­kąt­kach mia­sta, i wszę­dzie, na każ­dym kro­ku prze­peł­nio­ne or­ga­nicz­ny­mi isto­ta­mi roz­kła­do­wy­mi nisz­czą zdro­wie i za­bi­ja­ją lu­dzi. Pły­ny w nich za­war­te pod wpły­wem słoń­ca i po­wie­trza gni­ją, a wy­zie­wy uno­szą­ce się po­nad tro­tu­ara­mi łą­czą się z po­wie­trzem, któ­rym od­dy­cha­ją prze­chod­nie.

Oso­bli­wie też w le­cie, gdy gni­cie jest bar­dziej przy­spie­szo­ne, spo­strze­gać się dają zgub­ne skut­ki dzia­ła­nia rynsz­to­ków. Bez wzglę­du na znacz­ne zmniej­sze­nie się lud­no­ści w tym cza­sie z po­wo­du wy­jaz­du wie­lu osób na let­nie miesz­ka­nia, śred­nia śmier­tel­ność la­tem znacz­nie jest więk­sza ani­że­li zi­mo­wą porą”.

Hra­bia Kra­siń­ski po­dał na pod­sta­wie urzę­do­wych wy­ka­zów, że w 1878 roku „bez żad­nej epi­de­mii umar­ło w War­sza­wie w czerw­cu 1408 osób, w maju 1368, w lip­cu 1318, w sierp­niu 1162, tym­cza­sem zaś w li­sto­pa­dzie licz­ba zmar­łych była 891 osób, w grud­niu 916, w stycz­niu 992 i w lu­tym 912”.

Z tego wy­cią­gnął wnio­sek, że „w zi­mo­wych mie­sią­cach, po­mi­mo znacz­ne­go zwięk­sze­nia lud­no­ści skut­kiem po­wro­tu z za­gra­ni­cy i let­nich miesz­kań oraz przy­by­cia wie­lu przy­jezd­nych, śmier­tel­ność bez po­rów­na­nia jest mniej­sza, a to wła­śnie z tego po­wo­du, że mro­zy zmniej­sza­ją w zi­mie wy­zie­wy, a desz­cze same spłu­ku­ją rynsz­to­ki.

Oprócz rynsz­to­ków War­sza­wa dość ma jesz­cze róż­ne­go ro­dza­ju źró­deł za­ra­zy. Dość tu wspo­mnieć dłu­gi, szka­rad­nie cuch­ną­cy ka­nał, od­kry­ty, cią­gną­cy się wzdłuż oko­pów rów przy uli­cach Dzi­kiej i Po­wąz­kow­skiej prze­peł­nio­ny ście­ka­mi gar­bar­ski­mi, zgni­łe ba­gna na Pra­dze, tar­gi, po­mię­dzy któ­ry­mi prym trzy­ma­ją pra­skie, dla zwie­rząt prze­zna­czo­ne rzeź­nie, słyn­ne gę­siar­nie za ro­gat­ka­mi wol­ski­mi, wresz­cie całą sta­ro­miej­ską dziel­ni­cę. Dość tego sze­re­gu, któ­ry jed­nak mo­gli­by­śmy bez tru­du prze­dłu­żyć. Do tych źró­deł za­ra­zy do­dać na­le­ży męt­ną wodę wi­śla­ną, któ­ra przy­czy­nia się ogrom­nie do wy­wo­ła­nia ka­ta­ru żo­łąd­ka i ki­szek, nie li­cząc in­nych cho­rób…

Rzecz pro­sta, wszyst­kie tu wska­za­ne wpły­wy od­bić się mu­szą na ol­brzy­mim w War­sza­wie pro­cen­cie śmier­tel­no­ści.

A prze­cież wia­do­mo, że mia­sto na­sze sły­nę­ło daw­niej ze swe­go do­bre­go po­wie­trza, jako po­ło­żo­ne na gó­rze na 372 sto­py nad po­wierzch­nią mo­rza, a zresz­tą da­le­ko wię­cej na po­łu­dnie niż Lon­dyn, Ber­lin, Ryga i Pe­ters­burg.

Po­mi­mo to prze­cież śmier­tel­ność u nas więk­szą jest niż gdzie­kol­wiek, kie­dy bo­wiem w roku ze­szłym pro­cent śmier­tel­no­ści był w Po­zna­niu 25,7% (na ty­siąc), we Lwo­wie 27,6%, we Wro­cła­wiu 24,8%, w Pa­ry­żu 24,7%, w Lon­dy­nie 35,5%, w Wied­niu 25,9%, w Fi­la­del­fii 17,009% i wresz­cie w Ge­ne­wie 17%, tym­cza­sem War­sza­wa do­mi­nu­je ol­brzy­mią cy­frą 47,44% (lud­ność pra­wo­sław­na na­wet 62,05%). Do­dać trze­ba, że w 1878 r. licz­ba zmar­łych w War­sza­wie prze­wyż­sza­ła licz­bę nowo na­ro­dzo­nych w 1777 wy­pad­ków!

God­ną tak­że uwa­gi wska­zów­ką jest oko­licz­ność, że naj­wię­cej osób umie­ra u nas z ka­ta­ru or­ga­nów tra­wie­nia (w roku 1877 – 19%, w r. 1878 – 17%), z su­chot płuc (w r. 1877 – 15%, w r. 1878 – 12,5%), wresz­cie z za­pa­le­nia oskrze­li (w ostat­nich la­tach po 12%).

Do­wo­dzi to – skon­sta­to­wał na ko­niec ów ary­sto­kra­tycz­ny dok­tor – że przy­czy­ną śmier­tel­no­ści jest szka­rad­ne po­wie­trze i zła woda”.

Nie Kra­siń­ski wszak­że był pio­nie­rem na polu miej­skiej hi­gie­ny. W 1875 roku, gdy funk­cję pre­zy­den­ta ob­jął Sta­ryn­kie­wicz, po­wo­ła­ny zo­stał do ży­cia Ko­mi­tet Sa­ni­tar­ny m. War­sza­wy, do cze­go przy­czy­ni­li się wal­nie pro­fe­so­ro­wie Szko­ły Głów­nej: Wik­tor Fe­liks Szo­kal­ski i Hen­ryk Łucz­kie­wicz. Ten pierw­szy wpraw­dzie był przede wszyst­kim oku­li­stą, ale po stu­diach w Niem­czech i w Pa­ry­żu in­te­re­so­wał się tak­że fi­zjo­lo­gią i hi­gie­ną. Łucz­kie­wicz z ko­lei, któ­ry me­dy­cy­nę stu­dio­wał w Wied­niu, Pra­dze i Kra­ko­wie, ja­kiś czas wy­kła­dał hi­gie­nę w rzą­do­wych gim­na­zjach żeń­skich w War­sza­wie i był or­dy­na­to­rem od­dzia­łu we­wnętrz­ne­go w szpi­ta­lu ewan­ge­lic­kim.

To on wła­śnie w 1876 roku opu­bli­ko­wał na ła­mach „Wie­ku” (nr 126-129) ar­cy­waż­ny ela­bo­rat pt. Kil­ka uwag nad sto­sun­ka­mi sa­ni­tar­ny­mi mia­sta War­sza­wy, któ­ry bez prze­sa­dy na­zwać moż­na ma­ni­fe­stem prak­tycz­ne­go po­zy­ty­wi­zmu. Cza­so­pi­smo wy­brał na pew­no nie z przy­pad­ku. „Wiek”, za­ło­żo­ny w 1873 roku przez Fry­de­ry­ka H. Le­we­sta­ma, spo­lo­ni­zo­wa­ne­go Duń­czy­ka, miał am­bi­cję stać się pi­smem po­li­tycz­nym we­dług naj­lep­szych eu­ro­pej­skich wzo­rów, stąd też esej Łucz­kie­wi­cza na­brał wy­jąt­ko­wej ran­gi. Z Le­we­sta­mem ko­le­go­wa­li się w Szko­le Głów­nej, bo ten wy­kła­dał w niej li­te­ra­tu­rę po­wszech­ną i jak nie­mal wszy­scy pro­fe­so­ro­wie, a za nimi i stu­den­ci, byli za­go­rza­ły­mi po­zy­ty­wi­sta­mi. „Wiek” wszak­że nie utrzy­mał dłu­go wy­so­kie­go po­zio­mu: pod ko­niec roku, w któ­rym za­de­biu­to­wał dok­tor Łucz­kie­wicz, jego za­ło­ży­ciel zmarł, a pi­smo prze­jął zięć – Ka­zi­mierz Za­lew­ski, dzien­ni­karz, ko­me­dio­pi­sarz i kry­tyk li­te­rac­ki, któ­ry cał­kiem je „sku­rie­rzył”, jak ma­wia­no w śro­do­wi­sku.

Łucz­kie­wicz i jego ko­le­dzy le­ka­rze re­ali­zo­wa­li ha­sło „pra­cy u pod­staw” w naj­bar­dziej do­słow­nym sen­sie. Cho­dzi­ło im nie tyl­ko o uchro­nie­nie pol­sko­ści i pa­trio­tycz­ne obo­wiąz­ki, ale przede wszyst­kim o za­cho­wa­nie sub­stan­cji na­ro­du w eg­zy­sten­cjal­nym sen­sie. Zmniej­szyć śmier­tel­ność Po­la­ków, po­pra­wić ich stan zdro­wia po­przez wpa­ja­nie za­sad hi­gie­ny – to były głów­ne cele Ju­dy­mów w tych naj­tra­gicz­niej­szych dla Pol­ski cza­sach. Było to za­da­nie o wie­le waż­niej­sze, trud­niej­sze, mniej wdzięcz­ne i nie­przy­no­szą­ce ta­kiej sła­wy u po­tom­nych niż dys­ku­sje li­te­ra­tów to­czo­ne w sa­lo­nach i eks­klu­zyw­nych kół­kach to­wa­rzy­skich, prze­kła­da­ją­ce się na twór­czość nie za­wsze wy­so­kie­go lotu.

Z ob­szer­ne­go ela­bo­ra­tu dok­to­ra Łucz­kie­wi­cza war­to przy­to­czyć przy­najm­niej nie­któ­re kon­sta­ta­cje, bo ilu­stru­ją one naj­le­piej stan sa­ni­tar­ny War­sza­wy w dru­giej po­ło­wie XIX stu­le­cia i men­tal­ność jej miesz­kań­ców. Głów­nym ich grze­chem – twier­dził – była nie­czy­stość, w któ­rej utrzy­my­wa­li sie­bie i wszyst­ko, co ich ota­cza. Źle i rzad­ko pra­no bie­li­znę, nie­czę­sto ją zmie­nia­no. Sa­lon wpraw­dzie kil­ka razy w roku by­wał czysz­czo­ny, ale resz­ta? Na­wet po­kar­my przy­rzą­dza­no w brud­nych ron­dlach iw brud­nych kuch­niach!

Wie­le uwag kry­tycz­nych po­świę­cił au­tor wo­dzie, któ­rej uży­wa­li miesz­kań­cy mia­sta; do tego te­ma­tu jesz­cze po­wró­ci­my w in­nym miej­scu. Naj­gor­sze we­dług nie­go było to, że stud­nie przy­do­mo­we znaj­du­ją­ce się nie­rzad­ko „przy wy­chod­kach lub śmiet­ni­kach, do­star­cza­ją po więk­szej czę­ści tak obrzy­dli­wej wody, że jej na­wet do my­cia pod­łóg uży­wać by się nie na­le­ża­ło, a prze­cież bio­rą ją czę­sto do go­to­wa­nia, a na­wet, w bra­ku in­nej, do pi­cia.

Nie­do­sta­tek wody w ogól­no­ści, a brak zu­peł­ny zdro­wej wody jest w na­szym prze­ko­na­niu tak waż­nym wa­run­kiem an­ty­sa­ni­tar­nym War­sza­wy, że nie wa­ha­li­by­śmy się przy­pi­sać jemu po­ło­wy nie­od­po­wied­niej śmier­tel­no­ści.

BRU­DY: IN­TE­GRAL­NA CZĘŚĆ MA­JĄT­KU

Mi­nio­ny ty­dzień upa­mięt­nił się dla War­sza­wy nie­zwy­kłym ru­chem sa­ni­tar­nym. Cały „obie­go­wy” ka­pi­tał bru­dów miej­skich spły­nął ku Wi­śle, lecz na po­cie­chę mia­sta „fun­dusz że­la­zny” ulo­ko­wa­ny w do­mach i po­dwó­rzach – po­zo­stał nie­tknię­ty.

Wła­śnie przed opatrz­no­ścio­wym desz­czem, któ­ry wziął w en­tre­pry­zę wy­wóz­kę bło­ta z ulic, ogło­szo­no i ob­wo­ła­no po pi­smach, że po­dwó­rza mają być oczysz­czo­ne wcią­gu kil­ku dni. Prze­ży­li­śmy ich już dzię­ki nie­bu kil­ka­na­ście, nie do­cze­kaw­szy się na­wet za­mia­ru oczysz­cze­nia. I bę­dzie tak co ty­dzień, co mie­siąc, przez wszyst­kie lata, aż do koń­ca cza­sów, do­pó­ki mu­ni­cy­pal­ność sie­bie i wła­ści­cie­li do­mów nie prze­ko­na o nie­zbęd­no­ści wy­wie­zie­nia śmie­ci, a do­zo­ru nad tą czyn­no­ścią nie po­wie­rzy oby­wa­te­lom.

Dzię­ki od­wiecz­ne­mu za­nie­dba­niu spraw sa­ni­tar­nych, dla po­sia­da­cza ka­mie­ni­cy śmie­cie i bru­dy nie są by­najm­niej ar­ty­ku­łem obrzy­dli­wym, ale in­te­gral­ną czę­ścią jego ma­jąt­ku. Za­duch bi­ją­cy ze śmiet­ni­ków i tym po­dob­nych zbio­ro­wisk jest dla nich tym, czym tur­kot mły­na dla sta­rych mły­na­rzy. Gdy­by pew­ne­go dnia po­dwó­rza prze­sta­ły cuch­nąć, wła­ści­cie­le do­mów stra­ci­li­by wia­rę w po­sia­da­nie, uwa­ża­li­by się za wy­własz­czo­nych z nie­ru­cho­mo­ści, a przy­najm­niej są­dzi­li­by, że To­wa­rzy­stwo Kre­dy­to­we zni­ży im o 25% po­życz­kę.

Taką już jest siła na­ło­gu, wo­bec któ­rej pan­na bez po­sa­gu i ka­mie­ni­ca bez za­pa­chu tra­cą na war­to­ści.

Przy tym – śmie­cie w domu ka­mie­nicz­ni­ka od­gry­wa­ją rolę re­zy­den­tów albo ubo­gich ku­zy­nów. Póki sie­dzą na miej­scu, póty do­brze, lecz gdy ich ze­chcesz wy­pę­dzić, mu­sisz za­raz dać i na kosz­ta po­dró­ży… A pie­nię­dzy szko­da!…

Na po­dob­ną cho­ro­bę tyl­ko ra­dy­kal­ne po­mo­gą le­kar­stwa, w dzi­siej­szej mu­ni­cy­pal­nej re­cep­tu­rze nie­ist­nie­ją­ce. Ja­kaś ogól­na agi­ta­cja, na­tu­ral­nie w kie­run­ku sa­ni­tar­nym, ogól­na skład­ka, ogól­ny wstręt do wszel­kie­go ro­dza­ju bru­dów i ogól­na pra­ca nad usu­nię­ciem ich uwol­nią nas w koń­cu od fa­mi­lij­nych sto­sun­ków ze śmie­cia­mi, któ­re dziś wy­da­ją się może nie­jed­ne­mu złem, ale złem nie­unik­nio­nym.

BO­LE­SŁAW PRUS

„KU­RIER WAR­SZAW­SKI” 1879, NR 40

Obok złej wody zaj­mu­je w rzę­dzie przy­czyn cho­ro­bli­wo­ści i nie­zwy­kłej śmier­tel­no­ści rów­nie waż­ne, je­że­li być może nie­waż­niej­sze miej­sce z grun­tu złe, szko­dli­we bez­po­śred­nio, urzą­dze­nie i utrzy­my­wa­nie wy­chod­ków i klo­ak. Do­pó­ki pod tym wzglę­dem nie zaj­dzie jaka zmia­na, do­pó­ki każ­dy dom bę­dzie, jak do­tąd, mie­ścił w so­bie nie­prze­bra­ne ster­ty nie­czy­sto­ści gni­ją­cych, któ­re przy otwar­tych ze wszech stron wy­chod­kach zie­ją za­bój­cze po­wie­trze i za­nie­czysz­cza­ją całą at­mos­fe­rę mia­sta, do­pó­ty lud­ność na­sza musi mar­nie i przed­wcze­śnie wy­mie­rać, cho­ciaż­by­śmy wszyst­kim in­nym wa­run­kom jak naj­tro­skli­wiej za­dość­uczy­ni­li. Przy te­raź­niej­szych sto­sun­kach każ­da kadź prze­zna­czo­na do prze­cho­wy­wa­nia nie­czy­sto­ści, za­tem każ­dy wy­cho­dek i każ­dy dom jest ogni­skiem szko­dli­wych wy­zie­wów, a więc gniaz­dem nie­wy­czer­pa­nym cho­ro­by, za­ra­zy i śmier­ci. Szko­dli­wość złych urzą­dzeń po­gar­sza się jesz­cze bar­dziej przez nie­dbal­stwo wła­ści­cie­li do­mów i lo­ka­to­rów, któ­re­mu nic in­ne­go za­ra­dzić nie może, tyl­ko su­ro­we wmie­sza­nie się wła­dzy i ostre na­ka­zy z za­gro­że­niem do­tkli­we­go ka­ra­nia win­nych”.

Był to po­stu­lat słusz­ny, ale w prak­ty­ce mało sku­tecz­ny. Jak na pod­sta­wie licz­nych źró­deł usta­li­ła Anna Sło­nio­wa w pra­cy Po­cząt­ki no­wo­cze­snej in­fra­struk­tu­ry War­sza­wy – „jesz­cze w 1884 roku, w do­bie bu­do­wy ka­na­li­za­cji, stan war­szaw­skich ustę­pów był przed­mio­tem alar­mów pra­so­wych. Zda­niem miesz­kań­ców były one skan­da­licz­nie za­nie­dba­ne. Po­dwó­rzo­we ustę­py umiesz­cza­ne w naj­brud­niej­szym ką­cie po­dwó­rza były nie­do­stęp­ne nocą (do­pie­ro póź­niej w myśl prze­pi­su po­li­cyj­ne­go oświe­tlo­ne całą noc), czę­sto bez za­mknię­cia, nie­my­te, sprzą­ta­ne przez stró­ża raz w mie­sią­cu. Obe­rpo­lic­maj­ster od­po­wie­dział na ła­mach «Ku­rie­ra War­szaw­skie­go», że mimo «sta­łej tro­ski o stan sa­ni­tar­ny tych urzą­dzeń nie może wie­le zdzia­łać»”.

Funk­cję tę, bar­dzo waż­ną dla po­rząd­ku w mie­ście, spra­wo­wał wów­czas jesz­cze Ni­ko­łaj Bu­tur­lin (wkrót­ce zo­stał od­wo­ła­ny), Po­la­kom po­noć życz­li­wy, bir­bant i hu­la­ka, któ­re­go bar­dziej in­te­re­so­wa­ły wi­zy­ta­cje w do­mach pu­blicz­nych niż oglą­da­nie ustron­nych miejsc przy war­szaw­skich ka­mie­ni­cach. Do­pie­ro je­den z jego na­stęp­ców, Ni­ko­łaj Klej­gels (1888-1896), któ­ry miał zwy­czaj czę­sto do­ko­ny­wać wi­zy­ta­cji w róż­nych czę­ściach mia­sta, na­wet wcze­snym ran­kiem, przy­czy­nił się do znacz­nej po­pra­wy hi­gie­ny. W przy­pad­ku stwier­dzo­nych nie­po­rząd­ków na­tych­miast wy­da­wał sto­sow­ne roz­ka­zy, a w ra­zie ich nie­wy­ko­na­nia po­tra­fił na­wet sprać stró­ża, a rząd­cę domu zru­gać od ostat­nich.

Klej­gel­so­wi, Niem­co­wi z po­cho­dze­nia, co wie­le tłu­ma­czy, od­da­ła spra­wie­dli­wość cy­to­wa­na już Anna Sło­nio­wa. „Uwa­dze obe­rpo­lic­maj­stra – czy­ta­my w jej pio­nier­skim opra­co­wa­niu – nie umy­ka­ły na­wet od­kry­te wozy z ma­te­ria­ła­mi bu­dow­la­ny­mi, któ­re na­ka­zy­wał przy­kry­wać czy­sty­mi płach­ta­mi płó­cien­ny­mi, czy czy­stość mun­du­rów do­roż­kar­skich. Uczest­ni­cząc oso­bi­ście w nie­jed­nej kon­tro­li sa­ni­tar­nej, za­glą­dał pan obe­rpo­lic­maj­ster i do pral­ni, łaź­ni ho­te­lo­wych, i do ustę­pów pu­blicz­nych przy «han­del­kach», ba­wa­riach, nie wy­łą­cza­jąc lep­szych re­stau­ra­cji, gdzie słusz­nie po­dej­rze­wał nie­chluj­stwo za plu­szo­wy­mi ko­ta­ra­mi. To Klej­gels był ini­cja­to­rem an­kie­ty sa­ni­tar­nej z 1871 roku, do­kład­nych kon­tro­li wszyst­kich do­mów, łaź­ni, za­kła­dów ga­stro­no­micz­nych i skle­pów w mie­ście w 1892-1893 roku, za­ło­że­nia przy­tuł­ków dla bez­dom­nych, to on wy­dał wal­kę epi­de­mii cho­le­ry w 1893 roku, z któ­rą owe ak­cje były zwią­za­ne”.

Dla­te­go też sza­no­wa­li go pro­ści lu­dzie, cze­go śla­dy zna­leźć moż­na w książ­ce Be­ne­dyk­ta Hert­za Z dzie­jów ter­mi­na­to­ra.

„Od cza­su jak obe­rpo­lic­maj­strem zo­stał u nas puł­kow­nik Klej­gels – wspo­mi­nał jej bo­ha­ter – nikt nic w War­sza­wie nie zna­czy, tyl­ko on”. Nic dziw­ne­go, bo był tak­że ini­cja­to­rem ta­nich kuch­ni, bar­dzo po­pu­lar­nych wśród bie­do­ty miej­skiej. Być może z tego wła­śnie po­wo­du po­zy­tyw­nie za­pi­sał się w pa­mię­ci owe­go ter­mi­na­to­ra.

Klej­gel­sa – w prze­ci­wień­stwie do jego po­przed­ni­ka, Sier­gie­ja Toł­sto­ja, któ­ry nie czy­stość mia­sta, ale jego ru­sy­fi­ka­cję miał przede wszyst­kim na wzglę­dzie – bano się, ale w mie­ście był sza­no­wa­ny. Rzą­dził że­la­zną ręką tak sku­tecz­nie, że car prze­niósł go do Pe­ters­bur­ga, aby i tam za­pro­wa­dził swe po­rząd­ki, bo w sto­li­cy Ce­sar­stwa było jesz­cze go­rzej pod tym wzglę­dem niż w „Pa­ry­żu Pół­no­cy”. Tak z upodo­ba­niem okre­śla­li swo­je mia­sto war­szaw­scy fe­lie­to­ni­ści-po­eci, li­cząc jed­no­cze­śnie na pal­cach jed­nej ręki pu­blicz­ne ustę­py miej­skie, o pi­su­arach ulicz­nych, jak w Pa­ry­żu, nie mó­wiąc, jako że ich po pro­stu nie było.

Gdy pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych bu­do­wa­no Dwo­rzec Te­re­spol­ski (póź­niej na­zwa­ny Wschod­nim), ar­chi­tek­tom za­bra­kło weny, by w jego wnę­trzu zna­la­zło się coś tak przy­ziem­ne­go, jak ubi­ka­cja dla po­dróż­nych, co za­uwa­żył Je­rzy S. Ma­jew­ski w ko­lej­nym to­mie z cy­klu War­sza­wa nie­odbu­do­wa­na.

Bo­le­sław Prus ubo­le­wał na ła­mach „Ate­neum” w 1877 roku (t. III): „Pew­na część nowo wzno­szo­nych bu­dyn­ków, oso­bli­wie w Ale­jach Ujaz­dow­skich, za­kra­wa na pa­ła­ce: wi­dzi­my tam że­la­zne ele­ganc­kie kra­ty i fon­tan­ny przed do­ma­mi, nie­zwy­kłych form da­chy, sztu­ka­te­rie i ko­lum­na­dy na ze­wnątrz. We­wnątrz też za­pro­wa­dza się ga­zo­we oświe­tle­nie, a gdzie moż­na – wo­do­cią­gi. Tyl­ko miej­sca ustę­po­we sta­no­wią za­zwy­czaj pię­tę Achil­le­sa w tych gma­chach, z któ­rych w naj­lep­szym ra­zie cie­szyć się mogą lu­dzie bar­dzo za­moż­ni”.

Ten­że kro­ni­karz mia­sta, pi­sząc na po­dob­ny te­mat na ła­mach „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” (1881, nr 79), za­drwił rów­no­cze­śnie z pru­de­ryj­nych war­sza­wia­ków, któ­rzy za­miast po­wie­dzieć, że cho­dzi po pro­stu o „wy­cho­dek” – uży­wa­li enig­ma­tycz­ne­go okre­śle­nia „to miej­sce”, na wzór „te damy”, gdy pi­sa­li o pro­sty­tut­kach, bo mó­wi­li cał­kiem po sta­ro­pol­sku.

„Co do onych «miejsc». bez na­zwi­ska – pi­sał Prus – pa­nu­je taki sys­tem, jak gdy­by War­sza­wy nie za­miesz­ki­wa­li zwy­kli śmier­tel­ni­cy, ale – anio­ło­wie i che­ru­bi­ny. Zna­my ka­mie­ni­ce, w któ­rych są mar­mu­ro­we scho­dy, ko­lum­ny, po­są­gi, we­nec­kie okna i ma­lo­wi­dła na ścia­nach. Ale «miejsc». nie ma wca­le! Wi­docz­nie każ­dy go­spo­darz ży­czy so­bie, aże­by jego lo­ka­to­ro­wie skła­da­li wi­zy­ty są­sia­do­wi. Są­siad robi co może, aby «nie­ocze­ki­wa­ni» go­ście, prze­ko­naw­szy się o bra­ku «miejsc».

U nie­go po­szli parę kro­ków da­lej. O parę kro­ków da­lej zno­wu po­wta­rza się to samo. Go­ścio­wi nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak tyl­ko zro­bić – ulicz­ny skan­dal. Lecz na uli­cy stoi re­wi­ro­wy. Nie­szczę­śli­wy in­te­re­sant bie­gnie da­lej. Znaj­du­je wresz­cie uli­cę za­cisz­ną, ścia­nę bez okien. Już zde­cy­do­wał się… wtem pod­no­si gło­wę i wi­dzi ta­bli­cę z na­pi­sem: «Za­bra­nia się… pod karą po­li­cyj­ną»”.

Szko­da, że ów­cze­śni lu­dzie pió­ra pi­sy­wa­li tak „z ogród­ka­mi” („mó­wił jej wprost albo z ogród­ka­mi o Wo­kul­skim”, że po­słu­żę się cy­ta­tem z Lal­ki) za­miast re­ali­stycz­nie opo­wia­dać o ży­ciu wo­kół sie­bie. Taka, nie­ste­ty, pa­no­wa­ła ma­nie­ra, że na­wet Prus nie mó­wił wprost i to nie tyl­ko gdy ogra­ni­cza­ła go cen­zu­ra. Gdzież po­dzia­ły się cza­sy Reja i in­nych pi­sa­rzy sta­ro­pol­skich, któ­rzy pi­sy­wa­li ję­zy­kiem jędr­nym i barw­nym (sła­wet­ne „dro­żej sram niź­li ja­dam”!), ja­sno wy­ra­ża­ją­cym to, co się chcia­ło po­wie­dzieć. W XIX wie­ku „nie wy­pa­da­ło” ani mó­wić, ani tym bar­dziej pi­sać o spra­wach tak przy­ziem­nych, jak za­ła­twia­nie po­trzeb fi­zjo­lo­gicz­nych, jak­by one w ogó­le nie ist­nia­ły.

Mi­nę­ły bez­pow­rot­nie cza­sy Ję­drze­ja Ki­to­wi­cza, któ­ry w Opi­sie oby­cza­jów za pa­no­wa­nia Au­gu­sta III bez że­na­dy in­for­mo­wał czy­tel­ni­ków, że pod­czas płat­nych ba­lów „je­dzą­cym, pi­ją­cym i tań­cu­ją­cym aże­by nie scho­dzi­ło na ni­czym do wy­go­dy, bli­sko sali re­du­to­wej był je­den po­kój pe­łen na pa­wi­men­cie [pod­ło­dze – S.M.] stol­ców [prze­no­śnych se­de­sów – S.M.], na pół­kach ury­na­łów, gdzie go­ście skła­da­li cię­ża­ry na­tu­ry”.

Pew­nie by­wa­ło tak na licz­nych i tłum­nych XIX-wiecz­nych ba­lach w ra­tu­szu oraz w ma­gnac­kich i nie tyl­ko pa­ła­cach i miesz­ka­niach, ale któż by się ośmie­lił o tym na­pi­sać. Cy­to­wa­ni tu le­ka­rze hi­gie­ni­ści po­słu­gi­wa­li się okre­śle­niem „wy­cho­dek”, bo ono było wów­czas w uży­ciu (przed­tem „wy­chód”), ale z cza­sem – jak pi­sał ję­zy­ko­znaw­ca z prze­ło­mu XIX i XX wie­ku Ka­zi­mierz Nitsch – „no­wo­cze­sny ję­zyk to­wa­rzy­ski na­wet to zdrob­nie­nie uznał za nie­przy­jem­ne, ucie­kał się do ustę­pu, ubi­ka­cji i in­nych, aż sta­nął na klo­ze­cie (choć­by nie­wod­nym). Czę­ściej na­to­miast pi­sa­no o noc­ni­kach (nie­kie­dy za­my­ka­nych w spe­cjal­ne szaf­ki), sło­wo ury­nał zaś stop­nio­wo wy­cho­dzi­ło z uży­cia”.

Może w ogó­le lu­dzie XIX wie­ku mniej zwra­ca­li uwa­gę na rze­czy co­dzien­ne, spra­wy po­tocz­ne? W opi­sie Frit­za We­re­nic­ke, Niem­ca, któ­ry zwie­dzał War­sza­wę w 1876 roku, dar­mo szu­kać wie­lu kon­kre­tów, w prze­ci­wień­stwie do ob­szer­ne­go re­por­ta­żu Fry­de­ry­ka Schul­za po­cho­dzą­ce­go z ostat­nich lat XVIII wie­ku.

Nad Wi­słą, obok Gnoj­nej Góry wi­dział „nędz­ne drew­nia­ne cha­ty, oto­czo­ne ogrom­ny­mi, wy­so­ki­mi ku­pa­mi śmie­ci, któ­re się tu ścią­ga z mia­sta – sło­my, gno­jów, zrzy­nek i gał­ga­nów – aż pod mury zam­ko­we się wzno­szą­ce. Kupy te wy­ro­sły­by jesz­cze wy­żej, gdy­by pew­ne stwo­rze­nia nie­czy­ste nie udep­ty­wa­ły­by ich i nie roz­ry­wa­ły”.

Nie­wie­le się tu zmie­ni­ło i w XIX wie­ku, zwa­ły nie­czy­sto­ści prze­su­nę­ły się tyl­ko jesz­cze da­lej na po­łu­dnie. Prus wy­słał tam Wo­kul­skie­go, któ­ry so­łec­kie roz­ło­gi do­strzegł jako „płat zie­mi nad­rzecz­nej, za­sy­pa­ny śmie­ciem z ca­łe­go mia­sta”, opis tego „pła­tu”, to naj­bar­dziej na­tu­ra­li­stycz­ny frag­ment Lal­ki; jest to nie­mal re­por­taż z Po­wi­śla. Tam au­tor wi­dział bul­wa­ry, któ­re po­win­ny tęt­nić wiel­ko­miej­skim ży­ciem.

DWA­DZIE­ŚCIA LAT przed dy­wa­ga­cja­mi Pru­sa na te­mat „tych miejsc” – Ka­rol Gre­go­ro­wicz, opi­su­jąc mia­sto „pod wzglę­dem hi­gie­nicz­nym”, nie szczę­dził wy­krzyk­ni­ków, uty­sku­jąc: „Klo­aki war­szaw­skie są nie­zrów­na­nej obrzy­dli­wo­ści! Skrom­na na­zwa wy­chod­ków jest zbyt po­etycz­na, na­zwać je wchod­ka­mi nie­po­dob­na, bo nie ma miej­sca któ­rę­dy wejść, a strach po­my­śleć o wyj­ściu! Co może zmier­zić ży­cie, obu­dzić ckli­wość, ode­brać ape­tyt do ja­dła, żeby nie po­trze­bo­wać wy­cho­dzić, to wszyst­ko mie­ści się w tym be­zec­nym schro­nie­niu!… Z da­le­ka czy z bli­ska du­szą­ca woń za­ra­ża po­wie­trze, gry­zie w oczy, a co za wi­dok na wszyst­kie stro­ny. To prze­cho­dzi wszyst­ko!”

Nie­wąt­pli­wie za rzą­dów pre­zy­den­ta Sta­ryn­kie­wi­cza, głów­ne­go pro­mo­to­ra ska­na­li­zo­wa­nia mia­sta, a tak­że dzię­ki war­szaw­skim le­ka­rzom oraz „re­wi­zjom” (tak wów­czas okre­śla­no kon­tro­le) do­ko­ny­wa­nym przez Klej­gel­sa i ko­mi­sje sa­ni­tar­ne – stan „tych miejsc” uległ w mie­ście znacz­nej po­pra­wie, przy­najm­niej w cen­tral­nych dziel­ni­cach. Poza nimi by­wa­ło ra­czej tra­dy­cyj­nie.

Wło­dzi­mierz Ka­rol Pes­sel, któ­ry w An­tro­po­lo­gii nie­czy­sto­ści cy­tu­je ów opis war­szaw­skiej klo­aki do­ko­na­ny przez Gre­go­ro­wi­cza, przy­ta­cza też inny, do­ty­czą­cy przed­mieść, wzię­ty z rocz­ni­ka 1895 cza­so­pi­sma „Zdro­wie”. Rzecz cha­rak­te­ry­stycz­na, że mie­sięcz­nik ów, nie­zwy­kle za­słu­żo­ny dla sze­rze­nia hi­gie­ny i po­pu­la­ry­za­cji osią­gnięć me­dy­cy­ny – z tak ol­brzy­mim tru­dem zy­ski­wał abo­nen­tów, że aż re­dak­cja mu­sia­ła za­wie­szać jego wy­da­wa­nie. Prus, któ­re­mu ta pro­ble­ma­ty­ka była bar­dzo bli­ska, w jed­nej z co­ty­go­dnio­wych kro­nik bar­dzo ubo­le­wał nad tym fak­tem.

Oto co od­no­to­wał ów me­dycz­ny or­gan: „W dru­gim po­dwó­rzu jest je­den ustęp z 16-oma otwo­ra­mi dla do­ro­słych i 2-ma dla dzie­ci, ścia­ny i ła­wecz­ki sta­re, zgni­łe, a pod sie­dze­nia­mi ogrom­ny otwar­ty dół mu­ro­wa­ny, w któ­rym zbie­ra­ją się wszyst­kie płyn­ne i gę­ste masy, a przy nie dość czę­stym oczysz­cza­niu gni­ją i wy­da­ją odór nie­zno­śny. W sierp­niu r. 1894 8-let­nia dziew­czyn­ka, po­śli­znąw­szy się na de­sce, w dół ten wpa­dła i z bra­ku po­mo­cy udu­si­ła się ga­za­mi. Oprócz tego, do ostat­nich cza­sów w dru­gim po­dwó­rzu, tuż obok wy­chod­ka była obór­ka dla czte­rech krów, któ­rych mle­ko słu­ży­ło dla miesz­kań­ców domu”.

Anna Sło­nio­wa z ko­lei po­da­je, że o szko­dli­wo­ści ga­zów wy­dzie­la­ją­cych się z la­tryn (9 me­trów sze­ścien­nych na dobę) – „Zdro­wie” pi­sa­ło już de­ka­dę wcze­śniej.

Au­tor An­tro­po­lo­gii nie­czy­sto­ści cy­tu­je też bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny pas­sus z ar­ty­ku­łu dok­to­ra Lu­dwi­ka Na­tan­so­na wy­dru­ko­wa­ne­go w rocz­ni­ku 1866 „Ty­go­dni­ka Le­kar­skie­go”. „Nie­ma­ły wpływ na za­nie­czysz­cza­nie po­wie­trza, mia­no­wi­cie w do­mach ma­ją­cych ciem­ne po­dwó­rza – czy­ta­my – sta­no­wią mocz­ni­ska czy­li ustę­py do od­da­wa­nia mo­czu (uri­no­irs). Szcze­gól­nie czuć się to daje w po­dwó­rzach przy szyn­kow­niach, ba­wa­riach, han­dlach win i re­stau­ra­cjach. Nie­mniej nie­czy­ste są nie­któ­re za­ką­ty do­mów od ulic, gdzie prze­cho­dzą­cy, nie­da­ją­cy się groź­bą na ta­bli­cy wy­ra­żo­ną, bez wzglę­du na przy­zwo­itość pu­blicz­ną, od­by­wa­ją swą nie­raz na­glą­cą i bez na­ra­że­nia ży­cia po­trze­bę”. Nil novi sub sole – chcia­ło­by się po­wie­dzieć, prze­cho­dząc i dziś obok bram na Ho­żej, Mo­ko­tow­skiej czy in­nych uli­cach sa­me­go cen­trum mia­sta.

KLEJ­GELS BYŁ BAR­DZO WY­CZU­LO­NY na gło­sy pra­sy i za jego ka­den­cji po­dob­na hi­sto­ria, jaka przy­da­rzy­ła się na po­cząt­ku lat osiem­dzie­sią­tych, gdy obe­rpo­lic­maj­strem był Bu­tur­lin, na pew­no nie mia­ła­by miej­sca. Oto inny me­dyk, Sta­ni­sław Mar­kie­wicz, któ­re­mu spra­wy hi­gie­ny le­ża­ły na ser­cu nie mniej niż Łucz­kie­wi­czo­wi i Kra­siń­skie­mu – za­dzia­łał bar­dzo nie­ty­po­wo. Tam­ci pi­sa­li ela­bo­ra­ty, któ­re mi­ja­ły bez więk­sze­go echa – on po­sta­no­wił spro­ku­ro­wać kon­kret­ny… do­nos i ogło­sić go w pra­sie.

Czy­tel­ni­cy sę­dzi­wej (uka­zu­ją­cej się od 1774 roku, ale nie­co mniej po­pu­lar­nej niż wszę­do­byl­ski „Ku­rier War­szaw­ski”) „Ga­ze­ty War­szaw­skiej” na pew­no ze zdu­mie­nia prze­cie­ra­li oczy, gdy 17 sierp­nia 1881 roku na czo­ło­wym miej­scu w ru­bry­ce „Wia­do­mo­ści bie­żą­ce kra­jo­we” prze­czy­ta­li ob­szer­ny ar­ty­kuł pod­pi­sa­ny przez po­pu­lar­ne­go w mie­ście le­ka­rza pt. De­nun­cja­cja.

Oto co pi­sał dok­tor Sta­ni­sław Mar­kie­wicz: „Na nie­do­stat­ki pa­nu­ją­ce w mie­ście na­szym pod wzglę­dem sa­ni­tar­nym na­rze­ka­my rów­nie gło­śno jak bez­owoc­nie od lat wie­lu. Szko­dli­wo­ści naj­roz­ma­it­szej na­tu­ry od­dzia­ły­wa­ją na całą lud­ność miej­ską, któ­rej prze­waż­na część jed­nak, nie­ste­ty, sama do­bro­wol­nie te szko­dli­wo­ści pod­trzy­mu­je, a waż­no­ści ich nie zna. Ja­kieś naj­bar­dziej gor­szą­ce i groź­ne nie­po­rząd­ki, od cza­su do cza­su, bez żad­ne­go re­zul­ta­tu pod­no­si pra­sa. Czyż­by istot­nie nie moż­na było zna­leźć środ­ka, by jed­nost­ki złej woli i nie­świa­do­me lub nie­dba­łe or­ga­na pu­blicz­ne mo­ral­nie czy ma­te­rial­nie po­bu­dzić do speł­nia­nia wy­ma­gań pro­stej uczci­wo­ści i naj­wy­raź­niej­szych prze­pi­sów pra­wa? Bar­dzo przy­krym, ale, nie­ste­ty, zda­niem moim ko­niecz­ny sta­je się śro­dek, do któ­re­go dziś się ucie­kam, do któ­re­go nadal ucie­kać się obie­cu­ję i do któ­re­go uży­cia ko­le­gów mo­ich le­ka­rzy jak naj­go­rę­cej wzy­wam – środ­kiem tym jest pu­blicz­na de­nun­cja­cja.

My le­ka­rze, i tyl­ko my jed­ni, co­dzien­nie mi­mo­wol­nie od­by­wa­my «an­kie­tę» sa­ni­tar­ną w ca­łym mie­ście, i otóż na za­sa­dzie mo­ich co­dzien­nych spo­strze­żeń czu­ję się w pra­wie wy­rzec, że za­nie­dba­nie wy­ma­gań sa­ni­tar­nych w War­sza­wie prze­cho­dzi wszel­kie wy­obra­że­nie, a co gor­sza w mia­rę wzro­stu licz­by do­mów i lud­no­ści wzra­sta z dniem każ­dym. My więc le­ka­rze mamy pra­wo i obo­wią­zek, przez pu­blicz­ne do­no­sze­nie o na­po­tka­nych nie­po­rząd­kach i za­nie­dba­niach, przy­wo­ły­wać miesz­kań­ców i po­li­cję do speł­nia­nia obo­wiąz­ku, któ­re­go speł­nić nie chcą lub nie umie­ją”.