Strona główna » Obyczajowe i romanse » Córka doskonała

Córka doskonała

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-93-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Córka doskonała

Piękna, rodzinna opowieść, którą powinna przeczytać każda kobieta zmęczona monotonią życia

Żona. Matka. Córka. Tylko, co zrobić, kiedy ma się tego wszystkiego serdecznie dosyć?

Jackie całym sercem kocha swoją rodzinę. Jasne, jej nastoletnie dzieci potrafią być rozkapryszone, a mężowi czasami przydałby się porządny kopniak… motywacji. Ach, i całodobowe usługiwanie matce z Alzheimerem to również nie jest bułka z masłem.

Jackie poświęciła wiele, żeby jej dom stał się ostoją bezpieczeństwa i miłości. Jednak ciasna, acz urokliwa posiadłość z widokiem na morze już jej nie wystarcza. Największym pragnieniem Jackie jest, aby jej dzieci nie zmarnowały swojej przyszłości, tak jak niegdyś zrobiła to ona. Skoro Martha, jej najstarsza córka, dostała się na uniwersytet i spełnia marzenia, to jej poświęcenie chyba było czegoś warte… prawda?

____

Amanda Prowse odnalazła wyśmienity sposób na pisanie o bolesnych i ciężkich realiach codziennego życia. Nie zostałam przeniesiona do jakiegoś wyimaginowanego – przesłodzonego czy zupełnie abstrakcyjnego – świata, który jest mi obcy. Zamiast tego spędziłam wspaniały czas nad powieścią o prawdziwym życiu i to było fantastyczne!

– The Glass House Girls

____

Amanda Prowse spędziła 10 lat życia, pracując w korporacji jako konsultantka. Po tym czasie odkryła, że jej powołaniem jest pisarstwo. Specjalizuje się w prozie miłosnej, która swoim niepowtarzalnym stylem urzeka niejedną kobietę. Amanda mieszka w West Country z mężem i dwójką nastoletnich synów.

Polecane książki

Tuż po upadku reżimu Czerwonych Khmerów, na początku 1979 roku, Zbigniew Domarańczyk przekracza granicę zamkniętej od czterech lat, umęczonej i straumatyzowanej Kambodży. To nie sławny na cały świat włoski reporter Tiziano Terzani wjechał wtedy pierwszy do Kambodży - jak sam twierdził. To był nasz D...
Kolejny utwór Anny Strzelec to kontynuacja wątku rodzinnej sagi nowojorsko-prowansalskiej. W tej części bohaterką jest wnuczka Leonii, młoda, piękna i utalentowana absolwentka college’u w klasie skrzypiec, która decyduje się opuścić Nowy Jork, aby studiować w Polsce. Czytelnik poznając historię ...
Książka oparta jest o własne doświadczenia oraz o obserwacje, które czyniłem spotykając się oraz rozmawiając z przyjaciółmi i znajomymi. Podczas tych spotkań stworzyłem wizję, którą przelałem w treść książki. Opisanewydarzenia oraz postacie są kompilacją tych, których doświadczyłem, które poznałem, ...
Pięć lat temu w małym miasteczku w Illinois zostały zamordowane trzy dziewczynki - wszystkie we własnych sypialniach, wszystkie w tym samym wieku. Na miejscu zbrodni nie odnaleziono żadnych śladów... Sprawa Mordercy Śpiących Aniołków, jak nazwała go prasa, stała się obsesją detektyw Kitt Lundgren. D...
Główna bohaterka Mila wraz z przyjaciółmi odwiedza osobliwy park rozrywki – schowane za murami miasto zamieszkane przez zombi. Mieszkańcy dotknięci chorobą nocami stają się niesamowicie silni i nie panują nad własnymi ciałami, stąd porównanie do nieśmiertelnych potworów. Przyjaciel Mili zakochuje si...
Dlaczego w dziesięć lat po rozpoczęciu rekordowej zbiórki na realizację gry Squadron 42, opiewającej na ponad dwieście milionów dolarów, powstała nie gra, lecz skomplikowany świat Star Citizen, nazywany przez twórcę pierwszoosobowym uniwersum (first-person universe)? Jak to się dzieje, że znając fab...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Amanda Prowse

OkładkaKarta redakcyjnaProlog

Gdy za ostatnim z gości zamknęły się drzwi i Jacks zawinęła w folię pozostałe po przyjęciu przekąski, nowożeńcy pozbyli się kopniakami butów i padli na swoje nowe, małżeńskie łóżko, spoglądając w sufit.

– Chyba dobrze poszło, co?

Ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego przy Boulevard był skromny i kameralny. Urzędnik wymamrotał swoje zwyczajowe formułki, mama Pete’a się popłakała, po czym wszyscy przenieśli się do ich nowego domu na Sunny­side Road, kupionego dzięki pomocy rodziców obu stron. Pete kręcił się, wsuwając podstawki pod puszki z piwem, Jacks krążyła po pokoju z tacami kanapeczek i kawałków ciasta, a jej najlepsza przyjaciółka Gina pokpiwała sobie, że już zachowuje się jak stara, szacowna żona. Jacks ogarnęła spojrzeniem niewielką kwadratową kuchnię ich skromnego segmentu w Weston-super-Mare, próbując odpędzić od siebie wspomnienie innej, pełnej światła, przestronnej kuchni w willi nad brzegiem morza, gdzie nie tak dawno leżała na kozetce całkowicie zauroczona chłopcem, który snuł przed nią opowieść o wielkim, fascynującym świecie i zapewniał, że któregoś dnia sama go zobaczy.

Jej wzrok padł na tatę obejmującego Pete’a za ramiona i doznała uczucia dziwnej satysfakcji. Podeszła i wślizgnęła się pomiędzy nich.

– Mówię właśnie Pete’owi, że moja najlepsza rada to nigdy nie kłaść się spać w trakcie kłótni. Jeżeli nauczycie się pokonywać trudności z uśmiechem, pomyśl tylko, ile radości czeka was w dobrych czasach!

– A moja najlepsza rada to nigdy nie słuchać jego rad! – Mama Jacks wskazała męża kciukiem. Mówiła nieco głośniej niż zazwyczaj, ale nieczęsto zdarzało jej się wychylić trzy kieliszki musującego wina i cztery cytrynowe martini.

– Dziękuję, Don. – Pete z uśmiechem popatrzył na swoją świeżo upieczoną żonę. – Będę się nią dobrze opiekował, obiecuję – dodał, jakby jej tam nie było.

Pete przekręcił się na łóżku i pogłaskał Jacks po ramieniu, wyrywając ją z zamyślenia:

– Dziwnie jest mieć ten cały dom tylko dla siebie. Trzy sypialnie, łazienka i dwa pokoje na dole… Nie mogę się przyzwyczaić po tylu latach w mojej klitce u mamy!

– Wiem, ja też. Tak się cieszę, Pete, tyle tu miejsca. – Pomasowała napiętą skórę na brzuchu. – Zwłaszcza że ani się obejrzymy, a będzie nas więcej!

– Mhm, już się nie mogę doczekać. Trzeba będzie odświeżyć najmniejszy pokoik, przytulnie go urządzić.

– Za co? Nie stać nas teraz na nowe wyposażenie. – Była na siebie zła, że musi ostudzić jego zapał.

– Wiem. Nie miałem na myśli żadnych wielkich remontów. Ale można przecież parę razy przejechać tam pędzlem. A Gina ma zdolności artystyczne, moglibyśmy poprosić ją, żeby coś narysowała na ścianach…

– Nie ma mowy, widziałam jej „twórczość”. Dziękuję bardzo. Biedny dzieciak musiałby co rano po otwarciu oczu patrzeć na logo Take That.

Zachichotali oboje. Pete sięgnął po jej rękę.

– Mam żonę.

– Aha – uśmiechnęła się.

– Czujesz, że jesteś żoną? – zapytał.

– Chyba tak. A jak się powinna czuć żona?

Wyczuła, że wzrusza ramionami.

– Nie wiem. Może jak połowa jakiejś większej całości, która nie musi już samotnie zmagać się ze światem.

– O, Pete, jaki z ciebie romantyk! To urocze, co mówisz. I tak, w takim razie czuję się jak żona. – Nachyliła się i pocałowała go w usta. – Ciekawe, jak długo będziemy tu mieszkać… – Słowa Jacks zawisły w ciemności.

– Pewnie z kilka lat, do czasu, aż staniemy na nogi. Ogarniemy to miejsce na wysoki połysk, wymienimy okna, zrobimy porządek w ogrodzie, odnowimy kuchnię i przeprowadzimy się do czegoś lepszego.

Jacks uśmiechnęła się w mroku na myśl o nowej kuchni i zadbanym ogrodzie.

– Biedny dom. Mieszkamy w nim niecałe trzy tygodnie, a już kombinujemy, jak by się stąd wynieść!

– Dobrze jest mieć plan, Jacks, wyznaczyć sobie cel, a potem do niego dążyć. Na tym polega życie. Trzeba robić wszystko, żeby było coraz lepiej.

– To mi się podoba. Róbmy wszystko, żeby było coraz lepiej. Taki jest plan. – Ścisnęła go za rękę. – Chociaż mnie wystarczy to, co już mamy. No, może przydałaby się jeszcze łazienka w sypialni i wnęka na taką wielgachną lodówkę w kuchni.

– A ja bym chciał mieć garaż. Zrobiłbym sobie warsztat, miałbym gdzie trzymać wszystkie moje narzędzia i mógłbym robić rozmaite rzeczy.

Usłyszała, że się uśmiecha.

– Co na przykład?

– Nie wiem. Budować coś, naprawiać. Majsterkować. Marzy mi się takie dłubanie wokół domu.

Jacks zachichotała.

– Mówisz jak mój tata!

– Uznam to za komplement.

– A wiesz, co mnie się marzy? Przeszklona oranżeria z rattanowymi meblami, żeby się wyłożyć z nogami do góry, czytać gazetę i popijać kawę.

– Dopisuję do planu.

Przylgnęła do niego i położyła mu głowę na piersi.

– W życiu wszystko zawsze jakoś się układa, prawda, pani Davies?

Jacks uśmiechnęła się na ten wciąż nowo dla niej brzmiący zwrot.

– Prawda.

Jeden

Powinna pewnie uważać to za swego rodzaju dar, tę zdolność do budzenia się każdego ranka na kilka minut przed dzwonkiem budzika. Niby żaden problem – w końcu co za znaczenie mają dwie minuty tu czy tam? Ale gdyby je tak pododawać, to w skali roku zrobiło się z tego siedemset trzydzieści nieprzespanych minut, a dla kogoś równie przemęczonego jak ona takie dodatkowe dwanaście godzin snu byłoby na wagę złota. Pomyśleć, że mogłaby je wszystkie wykorzystać za jednym zamachem. Po prostu zostać w łóżku w absolutnej ciszy i odpłynąć bez najmniejszej obawy, że coś ją obudzi. Cóż by to była za rozkosz.

Leżała tak, wpatrując się w sufit, z którego zwisał obszyty frędzlami niebieski abażur w indyjskie łezki, osłaniając pojedynczą żarówkę. Mieli zamiar wymienić go na coś w odcieniu żółci, pod kolor tapety. Taki był plan. Chyba nawet oglądali raz jakieś lampy w British Home Stores, już sama nie pamiętała. Dość, że piętnaście lat później wszystko nadal było po staremu. Podobnie jak w przypadku wszelkich innych sprzętów, które nie działały, nie pasowały lub dokonywały żywota. Nauczyli się przywykać do każdej niewygody i żyli z nią, aż stawała się normą. To samo tyczyło się nawet kartonowych pudeł pełnych rupieci, których cały stos piętrzył się w korytarzu na dole. Miały wylądować na poddaszu. Co on wtedy powiedział? „Zostaw je tutaj, zabiorę to na strych następnym razem, jak przyniosę drabinę”. Trzy lata później pudła zapuściły w korytarzu korzenie i stały się nieodłącznym elementem wystroju, niczym meble. Zamiast je wreszcie wynieść, odkurzała je w trakcie porządków, układała na nich czyste pranie, a dzieciaki rzucały na nie swoje szkolne torby. Już nawet nie wiedziała, co znajdowało się w środku.

Rozwarła szeroko oczy, zmuszając ociężały od snu umysł do oprzytomnienia. Koszula nocna zrolowała jej się w niewygodną obręcz wokół talii. Uniosła biodra i jak wielki krab obciągnęła tkaninę, aż ułożyła się jej gładko pod nogami. Miała zwyczaj spać jednocześnie w koszuli nocnej i spodniach od piżamy, sama nie wiedziała, czy to z obawy przed chłodem, czy żeby utrudnić pole manewru Pete’owi, gdyby go naszła ochota. Chociaż trzeba przyznać, że ochota nie naszła go już dawno. I całe szczęście.

Spojrzała w bok, na swojego męża, który spał bez poduszki, z głową odchyloną do tyłu, otwartymi ustami i ciemną masą drobnych igiełek zarostu przenikających przez skórę, której przydałaby się solidna porcja kremu nawilżającego. Na to nie było co liczyć – zdaniem Pete’a prawdziwy mężczyzna nie powinien nawet posiadać kosmetyków. Nieświadomy jej wzroku, podniósł rękę i potarł się po nosie, po czym przekręcił się i sapnął jej prosto w twarz. Odwróciła głowę. O tej porze roztaczał wokół siebie mało przyjemny zapach. Był jeszcze młodym mężczyzną i nadal atrakcyjnym, kiedy się ładnie ubrał i wyszykował, ale w świetle wczesnego poranka jego spocona od ciepłego snu twarz i nieświeży oddech budziły w niej obrzydzenie.

Uśmiechnęła się gorzko i poruszyła palcami u stóp obleczonych w jego stare, sportowe skarpety, których używała do spania. Sexy, nie ma co. Czasami jeszcze potrafił wyzwolić w niej głęboko ukrytą tęsknotę, szczególnie gdy ładnie pachniał i tryskał energią, przypominając tego rezolutnego i pewnego siebie zgrywusa z dawnych lat. Jej myśli uciekły do czasów, gdy kończyli szkołę osiemnaście lat temu. Uchodziła wtedy za piękność, z długimi, smukłymi nogami, jasnymi włosami i cudowną opalenizną utrzymującą się cały rok. Miała nos obsypany piegami i zielone oczy w obramowaniu długich, gęstych rzęs, których nawet nie trzeba było akcentować tuszem. Za każdym razem, gdy wpadało jej w ręce jakieś zdjęcie z młodości, nie mogła się nadziwić, ile miała wdzięku i jak zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Pamiętała za to świetnie wszystkie swoje kompleksy z powodu wgłębienia w podbródku i pająkowatych kończyn.

Pobrali się szybko, krótko po tym, jak się zaczęli spotykać. W tamtym czasie zawsze spali głęboko wtuleni w siebie, ze splecionymi nogami i jej twarzą leżącą mu na piersi. Każda chwila osobno zdawała się stratą czasu. Budzili się nad ranem, kochali się leniwie i znowu zasypiali. Wtedy odpoczynek nie był jeszcze tak ważny. Nie potrzebowała snu ani jedzenia, do życia był jej niezbędny tylko on, wystarczała sama świadomość, że ma go przy sobie. Był dla niej wówczas wszystkim.

Jacks wysunęła się z łóżka i spojrzała za siebie, a on zacisnął oczy, zmarszczył nos i naraz puścił bąka. Przewróciła oczami.

– Wtedy to były czasy – wyszeptała, zdejmując ręcznik z oparcia starego stołowego krzesła stojącego w kącie, i ruszyła pod prysznic.

– Mamo?

– Co? – odparła Jacks, nie podnosząc oczu znad gazety. Była siódma piętnaście. Odkąd wstała rano, zarzuciła coś na siebie i uczesała włosy, zdążyła już pozapalać światła, włączyć ogrzewanie, wyłożyć na stół płatki śniadaniowe i zaparzyć herbatę. Teraz siedziała przy kuchennym stole i rozkoszowała się swoją jedyną wolną chwilą w ciągu dnia, przeglądając lokalne wiadomości. Krótki moment spokoju, zanim zwalał się na nią cały świat i porywał ją w szalony wir. Jak tę akrobatkę balansującą na gładkiej, lśniącej piłce, którą widziała raz w cyrku. Twarz miała rozciągniętą w przyklejonym uśmiechu, ale pod grubymi, sztucznymi rzęsami Jacks dostrzegła w jej oczach śmiertelne przerażenie. Jeden niebaczny krok i runęłaby w dół. Jacks doskonale znała to uczucie.

– Mamo? – rozległo się znowu, tym razem znacznie głośniej.

Zamknęła oczy.

– Na litość boską, Martha, wiesz, że nie znoszę, kiedy wołasz mnie przez cały dom. – Uderzyła rozpostartą dłonią w blat stołu, a ślubna obrączka stuknęła miękko o drewno. – Ile razy mam ci powtarzać, że jeżeli czegoś ode mnie chcesz, to masz schodzić na dół! – Pokręciła głową i wróciła do czytania artykułu w „Weston Mercury”, który objaśniał, jak uniknąć smug podczas polerowania okien oranżerii jedynie przy użyciu ciepłej wody i kropelki octu.

Kroki córki zadudniły na drewnianych schodach. Jacks nabrała powietrza. Ile razy już ją upominała? Jak grochem o ścianę. Martha mieszkała z nią pod jednym dachem od siedemnastu lat, ale nadal nie opanowała sztuki rozmowy twarzą w twarz, woląc się wydzierać między pokojami, i najwyraźniej nie potrafiła nauczyć się korzystać ze schodów tak, żeby cały dom nie trząsł się w posadach.

– Mam jakąś bluzkę do szkoły? – zapytała, podrygując niecierpliwie w miejscu. W jej głosie dał się słyszeć gorączkowy ton. Jacks nie mogła pojąć, jakim cudem, mimo że od sześciu lat dzień w dzień wychodzili z domu za piętnaście ósma, poranek wydawał się niezmiennie Marthę zaskakiwać, jakby każdego dnia był czymś zgoła nieoczekiwanym, jakimś odstępstwem od normy.

Podniosła wzrok na przesadnie wyperfumowaną córkę, która stała w progu w wąskiej, czarnej spódnicy, grubych, wełnianych pończochach i bluzie od piżamy, przestępując z nogi na nogę i tapirując sobie włosy u nasady. Postanowiła przemilczeć mocne, czarne krechy wokół oczu, przez które jej drobna, trójkątna buzia wyglądała niemiłosiernie prostacko. Gdy zostanie panią mecenas i będzie wbiegać po sądowych schodach w śnieżnobiałej bluzce, z teczką dokumentów pod pachą, na pewno daruje sobie kołtuny na głowie i krzykliwy makijaż. Upodobni się do swoich kolegów adwokatów. Jacks uśmiechnęła się do wizji swojej błyskotliwej córki popisowo zdającej nadchodzącą maturę, która otworzy przed nią bramy najlepszych uniwersytetów i utoruje drogę do oszałamiającej kariery. Ogromne wrażenie zrobiła na Jacks pani Fentiman, kobieta, która wygłosiła w szkole Marthy pogadankę o zaletach pracy prawnika, a opowiadała w tak plastyczny i ekspresyjny sposób, że Jacks niemal czuła w ustach smak szampana po wygranym procesie i zapach drewnianego biurka w kancelarii z widokiem na Katedrę św. Pawła. Pani Fentiman miała na sobie świetnie skrojony kostium i kolczyki Chanel. Takiego właśnie życia Jacks pragnęła dla Marthy. Chciała, żeby jej córka występowała w szkołach i motywowała młode dziewczęta do walki o lepszą przyszłość. Żeby popijała szampana na salonach, a nie piwo pod mostem.

– To jak, mam jakąś bluzkę? – marudziła Martha.

Jacks kiwnęła głową.

– W bieliźniarce.

– W tej na górze przy schodach, tam, skąd właśnie zeszłam? – Martha wskazała na sufit.

– Właśnie tej. – Jacks wodziła palcem po tekście artykułu, nieporuszona sarkazmem w głosie córki.

– Mogę zapytać, co takiego czytasz? – zapytała Martha, ciamkając w ustach gumę – nawyk całkiem dla Jacks niepojęty przed śniadaniem. Wszystko potem musi przecież mieć miętowy posmak. A co, gdyby się zachłysnęła przez przypadek? Nie warto było nawet o tym myśleć.

– Artykuł na temat pielęgnacji okien w oranżerii. – Podniosła oczy na córkę, a okulary w szylkretowych oprawkach zjechały jej na dół nosa.

– Ale my przecież nie mamy oranżerii! – Martha wzniosła oczy do góry.

Jacks zdjęła okulary i zapatrzyła się w szczytową ścianę kuchni biegnącą przez całą szerokość segmentu.

– Jeszcze nie. Nie mamy oranżerii na razie.

Martha po raz kolejny przewróciła oczami.

– Może zamiast oranżerii moglibyśmy urządzić pokój na poddaszu, żebym nie musiała gnieździć się razem z Jontym? Nie cierpię z nim mieszkać. To niesprawiedliwe!

– O, naprawdę? Czemu nic nie mówiłaś? – Jacks uśmiechnęła się lekceważąco, podczas gdy dziewczyna z łomotem wbiegła znowu na górę. Jacks poczuła dobrze znane, nieprzyjemne ukłucie. Martha miała rację. Nie powinna mieszkać z małym bratem. Ustawili regał w poprzek jej pokoju i upchnęli za nim Jonty’ego, kiedy wprowadziła się do nich jej matka. Od tej pory Martha nie omieszkała się na to skarżyć przy każdej najmniejszej okazji. Jacks miała nadzieję, że temat z czasem przycichnie, ale tak się nie stało.

Pierwszy raz tego dnia pomyślała o siedmiu tysiącach czterystu osiemdziesięciu dwóch funtach leżących na ich koncie oszczędnościowym od nieco ponad roku. Tyle zostało ze sprzedaży domu jej rodziców przy Addicott Road, kilka ulic dalej, po tym, jak opłacili montaż podnośnika wannowego w łazience. Podnośnika, którego jej matka bała się używać, a poza tym, jak się okazało, znacznie łatwiej i szybciej było kąpać ją pod prysznicem. Koszt tego urządzenia był jednak niczym w porównaniu z instalacją dźwigu schodowego, o który Jacks obijała się regularnie w środku nocy i przez który musiała nieustannie strofować Jonty’ego lubiącego przewozić nim swoje transformery.

– Wrócę późno! Bristol City grają dziś mecz towarzyski, więc nie czekaj na mnie z kolacją, zjem coś na stadionie! – zawołał z górnego podestu Pete z podnieceniem w głosie. Jacks pokręciła głową. Nic dziwnego, że Martha pozwalała sobie wrzeszczeć na cały dom.

– Dobrze – westchnęła. Sięgnęła po kubek i wychyliła to, co w nim zostało. Pierwszy kubek herbaty w ciągu dnia był bez wątpienia najlepszy.

– Ma-mo! – zawył Jonty zza drzwi swojego pokoju.

– Poddaję się. – Jacks złożyła gazetę i wstawiła pusty kubek i talerz po grzance do zlewu. – Co, kochanie?

– Potrzebuję jakieś przybory, żeby zrobić sławną budowlę!

– Co takiego? – Jacks odwróciła się i wyszła na korytarz, lawirując między porzuconą w przejściu torbą sportową i zbiorowiskiem pudeł, z nadzieją, że się przesłyszała.

– Pani Palmer kazała nam przynieść z domu suche odpady, z których będziemy robić model słynnej budowli. – Precyzyjny język wskazywał, że Jonty czytał z notatki, na którą bez wątpienia natknął się przed sekundą.

– Na kiedy?

Tylko nie dzisiaj, błagam, tylko nie dzisiaj…

– Na dzisiaj! – odkrzyknął.

– Chryste, Jonty, i mówisz mi o tym teraz? – fuknęła Jacks.

Oparła dłonie na szczupłych biodrach i starała się zebrać myśli. Co takiego ostatnio wyrzucili, co mogłoby się nadać na model?

– Myślałam, że nie wolno się wydzierać na cały dom? – Martha wystawiła głowę zza drzwi łazienki, manipulując przy włosach prostownicą podłączoną do gniazdka nad schodami.

– Nie pouczaj mamy – wtrącił Pete, zbiegając po schodach w bluzie z długim rękawem, puchowym bezrękawniku, szerokich spodniach od dresu i grubych skarpetach – stroju przystosowanym do pracy na świeżym powietrzu.

– Powiedziałbym wcześniej, ale zapomniałem – tłumaczył się Jonty.

– Mleko się skończyło? – krzyknął Pete.

Jacks odwróciła się w stronę kuchni.

– Nie, stoi na szafce, obok czajnika! – Weszła na pierwszy stopień. – Co to znaczy „zapomniałem”, Jonty? Mówiłam ci, że masz mi pokazywać kartki, które rozdają wam w szkole, zaraz po powrocie do domu. Na przygotowanie do lekcji potrzeba trochę czasu.

– No! Żeby nie było takiej wtopy jak na Święto Plonów – zaśmiała się Martha.

– Dziękuję za pomoc, Martha. Może lepiej kończ się szykować. – Jacks poczuła falę gorąca na twarzy na wspomnienie o tym, jak wyprawiła syna na dziękczynną mszę z puszką czerwonej fasoli i czekoladowym jajkiem Cadbury w ofierze. Tyle udało jej się złapać w ostatniej chwili przed wyjściem. Podobno pani Palmer cmoknęła na ich widok z niezadowoleniem i zapytała, do czego ma służyć fasola, na co Jonty odparł: „Do jedzenia”. Jacks zgarnęła ją kiedyś przez nieuwagę w sklepie i prawdę mówiąc, z ulgą pozbyła się ze spiżarni puszki, której wymyślna etykietka tylko ją denerwowała, jak nieme szyderstwo z jej mizernych zdolności kulinarnych.

– Przepraszam – miauknął Jonty.

– Nic się nie stało – uśmiechnęła się, bo na dźwięk skruszonego głosu ośmioletniego chłopca z miejsca stopniało jej serce. Był dobrym dzieckiem, jej ukochanym synkiem. – Możecie już schodzić oboje i siadać do śniadania? Inaczej się spóźnimy!

– A ja przekazałam ci tydzień temu kartkę z informacją o wycieczce do Paryża i ciągle nie powiedziałaś, czy mogę jechać, czy nie! – upomniała się Martha.

– Nie podjęliśmy z tatą decyzji – kiwnęła w jej stronę Jacks. Przyłożyła sobie rękę do czoła i rozmyślała usilnie, z czym wyprawić Jonty’ego do szkoły i jak wytłumaczyć Marcie, że nie stać ich na jej wyjazd do Francji. Oszczędności na koncie trzymali na czarną godzinę albo na wypadek awaryjnych wydatków na mamę. Własna oranżeria pozostanie dla niej już zawsze w sferze marzeń, tak jak wyjazd do Paryża dla Marthy. Paryż, to ci dopiero! Zachciało jej się śmiać. Za jej czasów jeździło się na wycieczki do elektrowni jądrowej Oldbury, pięćdziesiąt kilometrów od domu, z całodniową wałówką w plecaku.

– W jakiej sprawie? – zapytał Pete z kuchni.

– Wycieczki do Paryża! – odpowiedziała Jacks.

– To co? Mogę jechać? – naciskała Martha.

Jacks pokręciła głową.

– Nie podjęliśmy jeszcze decyzji!

– Nie rozumiem, po co w ogóle ktoś mógłby chcieć jechać do Paryża! – dorzucił Pete zza stołu. – Okropne, brudne miasto, w którym roi się od bandytów, a żeby kupić filiżankę herbaty, trzeba zastawić dom!

– Dla ciebie wszędzie roi się od bandytów! Jak jechałam sama autobusem do Worle poza miastem, też mówiłeś, że mnie napadną, a nic się takiego nie stało!

– Miałaś po prostu szczęście. A to, że w Worle nic ci się nie stało, nie znaczy, że w Paryżu byłoby tak samo.

– A skąd ty możesz wiedzieć cokolwiek o Paryżu? Nigdy tam nie byłeś! – przypuściła szturm Martha.

– Nie mam takiej potrzeby, skarbie. Wyłącznie dlatego.

– Ale cieszysz się, jak jedziesz do Bristolu!

– Dlatego że City grają. – Pete klasnął głośno w dłonie.

– Mogę iść z tobą na mecz dziś wieczorem, tato? – zapytał Jonty.

– Nie, chłopie. Żadnych meczów w tygodniu do czasu, aż będziesz mógł postawić swoją kolejkę w The Robins. Takie są zasady.

– Bierzesz te zasady z powietrza, jak ci pasuje – ujęła się za bratem Martha. – Mamo, dlaczego tata ma decydować o tym, czy pojadę do Paryża, czy nie? Wiesz, jaki on jest!

– Słyszałem, panienko Martho! – krzyknął Pete.

– Mamo, jaką budowlę mam zrobić? – zapytał Jonty.

– Hmm… – zamyśliła się Jacks, gdy nagle ponad fruwające między piętrami wymówki i pokrzykiwania wybił się czysty, donośny dźwięk dzwonka.

– Babcia dzwoni! – krzyknęli Martha i Jonty jednocześnie.

Wiem, nie jestem głucha.

Kiedy matka Jacks, Ida Morgan, zamieszkała z nimi półtora roku temu, sprawiała wrażenie zahukanej i wylęknionej. Wtedy Jacks kupiła jej dzwoneczek, żeby w każdej chwili mogła wezwać pomoc. Niestety okazało się, że starsza pani potrzebuje jej aż za często.

Nikt nie zwrócił uwagi na pierwsze objawy demencji, które dały o sobie znać kilka lat wcześniej. Ojciec Jacks, Don, uważał, że to nic poważnego, a reszta rodziny poszła za jego przykładem, woląc pokpiwać sobie z jej roztargnienia. Co z tego, że Idzie zdarzało się zapomnieć, gdzie mieszka, albo podać na stół nieupieczone frytki prosto z zamrażalnika? Że przekręcała imiona bliskich, trzymała jajka w bębnie suszarki na pranie, a kluczyki samochodowe w pojemniku z kawą? Tata Jacks bagatelizował to wszystko i udawał, że nic się nie dzieje, nie chcąc straszyć żony i przysparzać dodatkowych zmartwień jedynaczce. Ale po jego śmierci stan Idy gwałtownie się pogorszył. A może po prostu ojciec skutecznie ukrywał przed Jacks powagę sytuacji. Tak czy siak, był to dla niej prawdziwy zimny prysznic.

Początkowo Jacks chodziła na Addicott Road, żeby zająć się mamą w ciągu dnia, a wieczorem zaglądał do niej Pete – sprawdzał, czy wszystko w porządku, i zamykał na noc drzwi i okna. Któregoś dnia znalazł ją w ogrodzie w samej koszuli nocnej, gdy rozsypywała jedzenie na trawniku. Przez jakiś czas przyglądał się, jak układa stos z nieugotowanych ziemniaków, wytrząsa płatki z pudełek i rzuca w trawę szkielet starego kurczaka i kawałki sera.

– Co robisz, Ida? – spytał łagodnie.

Popatrzyła na niego błędnym wzrokiem.

– Daję jeść królikom – odpowiedziała. – One nie umieją polować, wiesz?

– To nie jest najlepszy pomysł. Możesz przywabić szczury – tłumaczył miękko, jednocześnie zachodząc w głowę, czy teściowie mieli kiedykolwiek u siebie jakiegoś królika.

– Nie opowiadaj głupot! – prychnęła. – To nie jest jedzenie dla szczurów, tylko dla królików!

Odprowadził ją do domu, gdzie jakby nigdy nic wzięła się do parzenia herbaty.

Wkrótce potem Jacks i Pete zdecydowali, że powinna przeprowadzić się do nich na Sunnyside Road, a półtora roku później Ida pogrążyła się w zupełnym otępieniu. Przestała się odzywać, nie licząc sporadycznych przebłysków świadomości. Nie chciała schodzić na dół na kanapę i cały czas spędzała w łóżku w swoim pokoju, przywiązana do starych nawyków i znanych sobie przedmiotów. Bywały dni, gdy rozpoznawała niektórych członków rodziny, ale tylko przelotnie. Jej życie stało się monotonne, wypełnione apatią i samotnością. I chociaż Jacks, Pete i dzieci nie chcieli tego przyznać, wszyscy mieli wrażenie, że mieszka z nimi upiór, realny i przerażający, i gdy tylko mogli, woleli się do Idy nie zbliżać. Kochali ją, rzecz jasna, ale dzieciom trudno było rozpoznać w tej niedołężnej, gniewnej starszej pani ich ukochaną babcię, która robiła najlepszą szarlotkę pod słońcem i podrzucała im po kryjomu słodycze przed pójściem spać, gdy mama nie patrzyła.

Jacks przyłożyła zwinięte w trąbkę dłonie do ust i krzyknęła:

– Już idę, mamo! – Wpadła do kuchni. – Pete, mama dzwoni. Możesz pomóc Jonty’emu znaleźć coś na ten model? Pogrzebcie w pojemniku na odpady segregowane za domem. – I wybiegła znów na korytarz.

Pete przestał wiosłować łyżką w płatkach kukurydzianych i popatrzył na drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła jego żona.

– Że co? – zawołał, ale było za późno. Kroki Jacks już tupotały na schodach. Przystanęła na małym, kwadratowym podeście, położyła rękę na klamce, odetchnęła głęboko i przywołała uśmiech na twarz.

Jak co rano wstrzymała oddech, nie chcąc wdychać przesyconego zapachem amoniaku i jakby zgnilizny zaduchu wypełniającego zamknięte pomieszczenie. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i z ulgą wpuściła do środka podmuch świeżego powietrza, który połaskotał ją w twarz. Pokój był dość duży, z zabudowanymi szafami wzdłuż jednej ze ścian i podwójnym łóżkiem ustawionym na wprost okna. Wzorzysty dywan w kwiaty pochodził z domu jej rodziców, tak samo jak wiszące na ścianach obrazy i zestaw fotografii na parapecie, które przedstawiały Jacks na różnych etapach życia.

Odwróciła się ku zasuszonej postaci leżącej pośrodku łóżka. Ida kurczyła się w oczach z miesiąca na miesiąc, jakby każdej nocy zapadała się w materac coraz głębiej. Jacks miała wrażenie, że któregoś dnia po prostu się rozsypie i zupełnie zniknie. Wtedy przynajmniej Jonty odzyskałby swój pokój. Odegnała od siebie tę niegodziwą myśl. To była w końcu jej matka.

– Dzień dobry, mamo! – zaświergotała, nie licząc na odpowiedź. W rozmowach z matką Jacks podświadomie przybierała sztucznie radosny ton. Jakoś łatwiej było się z tym wszystkim zmierzyć, siląc się na wesołość. Podobnie jak optymistyczny nastrój pomaga uporać się z trudnym klientem i przetrwać w uciążliwej pracy. – Jak ci się spało? Dobrze? No to chodź, czas wstawać.

Odwinęła różową kapę zdobioną wypukłym haftem, która od zawsze okrywała łóżko jej rodziców. Pamiętała, do jakiej złości doprowadzała matkę, gdy zawzięcie skubała ponaszywany wzór i tak długo międliła nitki w palcach, aż urastał jej w rękach kołtun zmierzwionej włóczki, a w tym miejscu narzuty zostawał łysy placek. Nieśmiertelna kapa znalazła się wśród nielicznych rzeczy, które Ida zabrała ze sobą w czasie przeprowadzki.

– Piękny dzisiaj dzień! – szczebiotała radośnie Jacks, podciągając mamie bladoliliową koszulę powyżej pieluchy. Przestała się już krępować, a nawet zauważać nasiąkniętą bułę między wymizerowanymi udami. Jej ruchy były celowe i precyzyjne. Jednak nie zawsze tak było. Pierwsze miesiące okazały się dla niej prawdziwą szkołą życia. Widok ciała matki zaskoczył ją i zdeprymował, a wstręt i obawa przed tym, żeby go dotykać, dodatkowo utrudniały im obu współżycie. Nigdy nie okazywały sobie przesadnej czułości, w ich relacji rzadko pojawiały się uściski i pocałunki, a nagość zawsze stanowiła wielki temat tabu. Przez całe życie Jacks może raz czy dwa widziała matkę w kostiumie kąpielowym, i to było maksimum, do jakiego sięgała ich wzajemna intymność. Aż do tej pory, bo oto stanęła wobec konieczności obmywania wysuszonych, zwiotczałych piersi o wydłużonych brodawkach, które zwisały smętnie ku dołowi, dotykania sędziwej, pomarszczonej, nieomal przeźroczystej skóry naciągniętej wokół łamliwych kości, pociętej siatką sinych, wystających żył i okrywania jej najbardziej intymnych narządów, teraz już bezwłosych i nieaktywnych. Z początku czuła odrazę i zażenowanie, ale wkrótce te okolice stały się po prostu jeszcze jednym miejscem, które należało obmyć i osuszyć przed otuleniem go dużą, upokarzającą pieluchą sprowadzającą matkę do roli bezbronnego dziecka.

– Ułożymy się wygodnie – uśmiechnęła się, przekręcając delikatnie ciało matki na bok. Ortalionowe prześcieradło pod spodem wydało znajomy chrzęst. Jacks wyjęła świeżą pieluchę z koszyka na komódce przy łóżku i sięgnęła po nawilżane chusteczki leżące tuż obok. – Najpierw się odświeżymy, a potem przyniosę ci kubek gorącej herbatki, hm? Odwiozę tylko dzieci do szkoły, a po powrocie przygotuję ci pyszne śniadanie. Nie zajmie mi to długo, a Pete zostanie w domu jeszcze parę minut. Będziesz sama najwyżej przez chwilę. – Powtarzała te same komunikaty codziennie, nie wiedząc, ile z tego dociera do zamglonej świadomości matki, ale na nią samą wpływało to kojąco.

– Czekam na list – oznajmiła starsza pani trzeźwo i stanowczo.

– A, no tak. Listonosza jeszcze nie było, ale będę pamiętać i jeżeli przyjdzie coś do ciebie, to zaraz ci przyniosę – odparła Jacks pojednawczo, jakby mówiła do kapryśnego dziecka. Czekanie na wyimaginowane listy stało się najnowszą obsesją Idy. Zaczęło się którejś niedzieli przy obiedzie, gdy ni stąd, ni zowąd wybuchnęła płaczem i zawołała:

– Zgubiłam je! Zgubiłam je wszystkie! Były związane w pęczek, wszystkie moje listy. Chciałam je ochronić, ale gdzieś przepadły!

Nikt nie rozumiał, co miała na myśli, ale zdążyli się już zorientować, że w takich sytuacjach najlepiej było ją czymś rozweselić.

– Już wiem! – krzyknął Pete, stając u podnóża schodów. – Co powiesz na Krzywą Wieżę w Pizie? Do tego wystarczą cztery puszki piwa i pudełko po lodach.

– Nie chcę robić wieży! To obciach tylko poustawiać na sobie kilka puszek! – skrzywił się Jonty. – Ma-mo! Mamo! Powiedz tacie, że budowanie wieży to badziewny pomysł!

– Na tym polega cały projekt, ciemniaku! – roześmiała się Martha.

– Sekundę, mamo. – Jacks okryła kołdrą obnażone ciało starszej pani. Wrzuciła zużytą pieluchę do reklamówki i zawiązała uszy na podwójny supeł. Wystawiła głowę przez drzwi i powiedziała cicho, lecz dobitnie:

– Martha, nie nazywaj brata ciemniakiem. A ty, Jonty, na tym etapie nie masz już nic do gadania. Tata próbuje coś dla ciebie wynaleźć na ostatnią chwilę. A teraz szorujcie oboje na dół na śniadanie. – Uśmiechnęła się do syna, który stał na podeście schodów z założonymi rękami.

– Ale ja nie chcę robić wieży. To straszna kaszana. – Oczy mu się zaszkliły.

– To co byś chciał zrobić? – zapytała Jacks szybko, żeby go ponaglić. Musiała jeszcze obsłużyć matkę, posprzątać po śniadaniu, a za szesnaście, nie, piętnaście minut powinna z dwójką dzieci siedzieć w samochodzie.

– Wiszący most z Clifton! – zapalił się, zachwycony.

– Wiszący most? – zarżał Pete. – To musisz się nieźle postarać. Obawiam się, że zostaje ci wybór między Krzywą Wieżą a ewentualnie Aniołem Północy*, jeżeli uda ci się wygiąć te wieszaki. – Podniósł do góry trzymane w ręku ramiączka.

– Anioł Północy to nie jest budynek! – zawołała Martha, zbiegając z łomotem na dół z kurtką w garści i torbą przewieszoną przez ramię.

– Och, najmocniej przepraszam! Nie każdy jest taki mądry jak ty, co nie, Jacks? – Pete mrugnął do żony z dołu.

Jacks nachyliła się i zmierzwiła synowi włosy.

– Wieża jest okej, Jonty. Możesz ją potem pomalować, dokleić jakieś ozdóbki i będzie pierwsza klasa. Poza tym nie masz innego wyjścia.

– No dooobra – wymruczał i ruszył wreszcie na dół.

Jacks wyprostowała się i wróciła do pokoju mamy. Już od progu uderzył ją w nozdrza przeraźliwy smród, aż straciła oddech.

– Chryste! – wyszeptała, zakrywając nos i usta dłonią.

– Popłynęłam – zakomunikowała Ida beztrosko, jakby informowała, jaki dziś dzień tygodnia.

Jacks kiwnęła głową i odchyliła kołdrę, starając się nie oddychać przez nos.

– Dobrze, mamo. Szybka zmiana planu: przed odwiezieniem dzieci wskoczymy jeszcze pod prysznic, okej? – Zebrała prześcieradło, owinęła nim matkę, po czym podniosła ją do pozycji siedzącej.

– Czekam na list.

– Tak, tak – zgodziła się Jacks, podtrzymując chuderlawą postać, w miarę jak dźwigała ją do pionu. – Kiedy przyjdzie, to ci go przyniosę, nic się nie martw.

Na szczęście w łazience nie było już nikogo. Otworzyła drzwi łokciem, odkręciła wodę, po czym zdjęła z mamy prześcieradło, szlafrok, koszulę nocną i skarpety i, zwinięte w kłąb, rzuciła w kąt na podłogę.

– Wchodzimy. – Wprowadziła Idę pod natrysk.

– Ojoj! Za gorąca! Poparzysz mnie! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! – wrzasnęła Ida.

Jacks uśmiechnęła się i włożyła ręce pod strumień.

– Zobacz, mamo! Zobacz! Gdyby była gorąca, to ja też bym się poparzyła. Jest w porządku. Sprawdziłam. Przysięgam ci, że nie jest za gorąca. – Sięgnęła do przymocowanego do ściany pojemnika z mydłem. – Jest dobra, mamo, dokładnie taka jak trzeba. Widzisz? Wszystko w porządku.

Już nie panikowała, kiedy matka zaczynała zawodzić i histeryzować. Przywykła, a nawet spodziewała się tego. Od kiedy uprzedziła mieszkających po sąsiedzku Angelę i Ivora, że mogą czasem słyszeć rozpaczliwe wołanie o pomoc, nie obawiała się już, że zrobi się zamieszanie. Próbowała nie patrzeć na ciemne grudki zbierające się w odpływie brodzika, gdzie stawały jej dzieci. Zamiast tego skupiła się na jak najszybszym namydleniu całego ciała matki.

Cztery minuty przed czasem pachnąca talkiem Ida znalazła się na powrót w czystym łóżku, otulona w wełniany sweter, z Radiem 4 nastawionym do towarzystwa.

Pete zapukał do drzwi i wszedł z tacą, na której stały filiżanka herbaty i talerz biszkoptów.

– Dzień dobry, Ido. Proszę bardzo, poranna herbatka. – Postawił tacę na komodzie przy łóżku.

– Dziękuję ci, Toto. To miło z twojej strony. – Ida niezdarnie przyklepała sobie przerzedzone włosy.

– Dziękuję, kochanie. – Jacks uśmiechnęła się do męża z wdzięcznością. Mogłaby go ozłocić za te drobne gesty idealnie w porę, kiedy nie dawała już rady.

– Toto! – zawołała Ida, wsparta na poduszkach.

– Tak? – Pete przystanął w progu i odwrócił się. Nie przeszkadzało mu, że Ida myli go ze swoim dawno nieżyjącym bratem. Toto należał do sił lotniczych RAF i prawdę mówiąc, Pete’owi nawet schlebiało, że Ida przypisuje mu bardziej ambitne zajęcie niż budowa tarasów i altanek przy domach jednorodzinnych wyrastających teraz w sąsiedztwie jak grzyby po deszczu.

– Muszę dostać ten list. – Popatrzyła na niego z niepokojem.

– A, nic się nie przejmuj. Jeżeli przyjdzie dzisiaj, na pewno ci przekażę.

– Ma-mo! – krzyknął Jonty.

– Tak, już idę, kochanie! Mamo, niedługo wracam i wtedy zrobię ci śniadanie, okej?

Ida sięgnęła po filiżankę herbaty z domieszką zimnego mleka, nie poświęcając słowom córki najmniejszej uwagi.

Ot, dzień jak co dzień.

* Rzeźba zaprojektowana przez Antony’ego Gormleya, stojąca w Gateshead, w północnej Anglii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Dwa

Dziewiętnaście lat wcześniej

Tata stał w ogrodzie, jakby jej wypatrywał.

– Która to godzina? – zawołał gromko, ale w oczach migotały mu wesołe iskierki.

Jacks roześmiała się, patrząc, jak stoi, oparty o kosiarkę, z rękawami podwiniętymi wyżej łokci, i sili się na srogi wyraz twarzy. Odurzający zapach skoszonej trawy przywodził na myśl słońce i beztroskę wakacyjnych dni. Trawnik jak zwykle wyglądał nieskazitelnie, wypielony i równiutko przycięty na brzegach. Tata do znudzenia powtarzał, że trawa wymaga stałej pielęgnacji, tak samo jak włosy na głowie.

Lato zbliżało się wielkimi krokami i Jacks już się nie mogła doczekać! Miała przed sobą sześć tygodni ganiania w krótkich spodenkach bez znienawidzonego dzwonka wcześnie rano. Latem Weston-super-Mare budziło się do życia, pensjonaty zapełniały się turystami, a na nadmorskim bulwarze Marine Parade roiło się od obcych, rozradowanych twarzy. Wydawało się, jakby w tym czasie całe miasto oddychało z ulgą. Zarobki szły do góry dzięki kolejkom ustawiającym się po lody, chrupki i przejażdżki na osłach. W całym mieście, nawet w jego najbardziej ponurych zakamarkach, unosiły się śmiechy i intensywny zapach olejku do opalania, roztaczając wokół pogodny, beztroski nastrój.

Zerknęła na zegarek.

– Dochodzi wpół do szóstej!

– Dobry miałaś dzień? – zapytał, odpalając papierosa. Zaciągnął się głęboko i z upodobaniem, jakby to było czyste, świeże powietrze, po czym dwukrotnie potrząsnął zapałką typowym dla siebie gestem, żeby na pewno zgasła.

Kiwnęła głową. Prawdę mówiąc, to był wspaniały dzień. Poczuła radosne furkotanie motyli w żołądku, które uniosło się aż do gardła.

– Jak tam netball*?

– Wygrałyśmy! Ale sędzia była do niczego. Wyraźnie trzymała ich stronę. Już się złożyłam do rzutu, kiedy wpadła na mnie ich atakująca. A ona nic, chociaż wszystko działo się tuż pod jej nosem. Myślałam, że nie wytrzymam, ale wiedziałam, że to tylko skrupiłoby się na mnie, więc nic nie powiedziałam.

– No ale wygrałyście?

– Tak.

– O, i z tego płynie najlepsza nauka. – Pokiwał głową mentorsko.

– Jaka nauka? – Jacks podciągnęła rękawy rozpinanego swetra.

Tata potarł się po podbródku.

– A bo ja wiem! Pewnie coś w stylu „pomyśl, zanim coś zrobisz” albo „nie dawaj się ponieść nerwom”, czy takie tam. Ale wygrałyście, więc kogo to obchodzi!

Podszedł i objął ją za ramiona ręką bez papierosa, przygarnął do siebie i pocałował w głowę, a potem obsypał ją garścią ściętej trawy, którą specjalnie w tym celu chował w zaciśniętej dłoni.

Jacks wrzasnęła i odskoczyła do tyłu, potrząsając długimi włosami i otrzepując ubranie.

– Tato! – Instynktownie obejrzała się na kuchenne okno, za którym obok zlewu stała mama, wyprostowana jak struna, z mocno zaciśniętymi ustami. Jacks przez skórę wyczuła jej dezaprobatę.

– Oj, uważaj! Służby antyfiglowe mają cię na oku. – Tata wskazał dom głową i wyszczerzył zęby. – Ostatnie ostrzeżenie, żadnych więcej wygłupów! – mrugnął do córki.

Miała ochotę roześmiać się i zażartować w odpowiedzi, ale poczucie lojalności wobec matki kazało jej zmilczeć. Zawsze tak było. Jako jedynaczka nieustannie czuła się rozdarta, mimo woli uczestnicząc w ich odwiecznej wojnie.

– Masz jakąś pracę domową? – zapytał.

– Trochę. Muszę przeczytać scenę z Męża idealnego Oscara Wilde’a. I narysować wykres na zajęcia z ekonomii.

– Mąż idealny? W tym mogę ci pomóc. To przecież jakby o mnie! – Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.

– No nie wiem, czy mama przyznałaby ci rację. – Jacks zarzuciła sobie torbę na ramię i ruszyła w kierunku domu.

– Słonko, jeżeli ja mówię „czarne”, twoja matka zawsze powie „białe”. Nie ma takiej rzeczy, co do której ta kobieta przyznałaby mi rację.

Jacks puściła jego uwagę mimo uszu i pchnęła kuchenne drzwi. Nie chciała, żeby ich zgryźliwości popsuły jej ten cudowny dzień.

– Zaraz będzie kolacja – rzekła mama cicho, wsypując równy sznureczek soli do garnka z gotującą się wodą, do którego następnie wrzuciła obraną i posiekaną na plasterki marchew. – Masz kilka minut, jeżeli chcesz iść na górę i rozłożyć rzeczy. Już nakrywam do stołu.

Jacks skinęła głową, ogarniając spojrzeniem nieprawdopodobny bałagan, jaki jej matka zawsze robiła podczas gotowania.

– Z czego się tak śmialiście z ojcem? Widziałam, jak się wygłupiacie w ogrodzie. – Ida uśmiechnęła się lekko, sięgając po widelce i noże oraz butelkę ketchupu.

– E, nic takiego. – Jacks wzruszyła ramionami i zarumieniła się, jakby wygłupy z tatą były czymś niewłaściwym.

Weszła na górę, ściągnęła buty i zsunęła pończochy, rozcierając uda w miejscu, gdzie ściągacze odcisnęły jej się na skórze, po czym opadła na łóżko. Przez chwilę przyglądała się wiszącemu na ścianie plakatowi Take That, a następnie wyjęła z torby notatnik i po raz pierwszy napisała jego imię i obrysowała je serduszkiem: „Sven”. Sven. To słowo wypełniało jej myśli i tańczyło na końcu języka. Sven. Pojawił się w ich szkole jakieś pół roku temu, ale poza tym, że zauważyła jego burzę blond włosów i nietypowe, ręcznie robione swetry, nie zamienili ze sobą dotąd ani słowa. Był jednym z najlepszych uczniów, ale kiedy wypowiadał się na zajęciach, Jacks i jej znajomi podśmiewali się z jego obcego akcentu. Na stołówce chłopcy podpytywali go, czy nie śpiewa w Abbie i czy jego rodzice mają swoje volvo. Odcinał się błyskawicznie, mówiąc, że nie, co za pomysł, żeby jeździć volvo, za to owszem, jest w rzeczywistości Agnethą w przebraniu. „Sven”, napisała znowu, a obok jeszcze: „Jackie Lundgren”.

– Kolacja gotowa! – zawołała mama, stając u podnóża schodów.

Jacks zeszła cicho na dół i przystanęła przed lustrem w korytarzu. Wyprostowała się i podniosła do góry piersi o wiele mniejsze, niżby tego chciała. Jej przyjaciółka Gina, ta to miała biust. Chociaż porównywanie się z Giną nie miało większego sensu, bo różniły się od siebie najbardziej, jak tylko się dało, i to pod każdym względem. Wprawdzie patrząc z boku widać było rysujące jej się pod bluzką małe wybrzuszenie, ale od przodu wyglądała jak deska.

– Co jesteś taka markotna, moja panno?

Podniosła oczy na mamę.

– Nic, tylko chciałabym wyglądać bardziej jak Gina.

– Gina? – roześmiał się ojciec. – Chyba żartujesz! Nie chcę być złośliwy, ale ona musi jednak przyłożyć się do nauki, żeby do czegoś dojść. Ty natomiast, jak wszyscy w naszej rodzinie, zawojujesz świat samą urodą. – Zatrzepotał rzęsami.

– Nie pochlebiaj sobie. Może w twojej rodzinie tak, ale mój ojciec był niezwykle inteligentny – przycięła mu Ida, stawiając przed córką talerz. – Zrobił karierę w firmie energetycznej. Bardzo rozważny człowiek, zgromadził nie lada fortunę w obligacjach.

Tata zrobił pocieszną minę.

– A, tak, zapomniałem o tych przesławnych obligacjach! Wiesz, Ida, gdyby one naprawdę istniały, to sprzedalibyśmy je już lata temu i zafundowali sobie wyjazd na Teneryfę! Ale ponieważ nikt nie wie, gdzie ich szukać, to spędzimy wakacje w przyczepie na kempingu, jak zwykle – zachichotał.

Jacks wpatrywała się w marchewkę z groszkiem i gotowane ziemniaczki, na których spoczywała okrągła porcja dymiącego kurczaka w cieście, dokładnie tak jak lubiła.

– Mmm, pycha! – Patrzyła, jak ojciec z pełnymi ustami puszcza do żony oko, a twarz mamy rozjaśnia się z radości, jak za pstryknięciem jakiegoś przełącznika. Jacks gmerała w groszku na talerzu, rozmyślając o tym, co jadało się na kolację w Szwecji.

– Halo, tu Ziemia, rozmarzona laleczko! – Tata nabił na widelec kawałek unurzanego w sosie mięsa i kilka kawałków marchewki.

– Hm? – Jacks nie słuchała.

– Jesteś zupełnie gdzie indziej. Nie powiesz mi, że ciągle chodzi o tę niesprawiedliwą sędzię?

Potrząsnęła głową.

– Nie. Zastanawiam się, co się je na kolację w Szwecji.

– Pewnie knäckebröd. Taki chrupki chleb skandynawski – stwierdziła mama z miną specjalistki.

– I zaśmierdłe śledzie – dodał ojciec. – Pamiętam, jak jeden facet na odwiertach mi o tym opowiadał. Podobno zostawiają ryby na słońcu, żeby się zepsuły, i jedzą je rok później, czy coś w tym rodzaju.

– Fuj, brzmi ohydnie! – skrzywiła się Jacks.

– A skąd to nagłe zainteresowanie szwedzką kuchnią? – zapytał tata z pełnymi ustami i kilka groszków prawie wyleciało mu z ust, ale złapał je zwinnie językiem.

– Tak sobie. Mam w klasie chłopaka ze Szwecji, nazywa się Sven. – Skwapliwie skorzystała z okazji, żeby o nim wspomnieć i wymówić na głos jego imię.

– Sven? Czy to nie jeden z tych kolesi z Abby? – Don puścił do córki oko.

Jacks wybuchnęła śmiechem.

– Nie. Jest bardzo dowcipny i inteligentny. – Znów stanął jej przed oczami z gęstwiną jasnych włosów i przenikliwym spojrzeniem. – Jego tata jest architektem, pracuje w Bristolu. W szkole robią sobie z niego ja… żarty, bo jest trochę dziwny, ale ja go lubię. Jest inny niż wszyscy.

Widziała, że rodzice wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia.

– Myślałam, że lubisz Petera Daviesa – zauważyła mama, rozgniatając widelcem ziarnka groszku.

– Lubię go. Kumplujemy się. – Jacks wbiła wzrok w jedzenie na talerzu, próbując wymazać z pamięci pieszczoty, na jakie pozwolili raz sobie w klubie Mr B.

– Jego mama jest przekonana, że jesteście kimś więcej niż tylko kumplami. Powiedziała mi, że ze sobą chodzicie. I że wpadł po uszy – dorzuciła Ida niewinnie.

Jacks wzdrygnęła się. Pete poszedł już u niej w odstawkę i nie lubiła, gdy przypominano jej całą tę historię.

– Pete to straszny palant, a zachowuje się, jakby był co najmniej drugim Garym Linekerem**.

– Podobno Bristol City chcą go przetestować – rozkręciła się mama.

– Tak, tak, wszyscy to wiedzą, bo gęba mu się nie zamyka na ten temat. Sven nie uprawia sportu, za to chce iść na studia.

– Sven to, Sven tamto. Zdaje się, że ktoś inny też tu wpadł po uszy – powiedziała mama do taty, jakby Jacks nie siedziała z nimi.

– Nieprawda! – krzyknęła Jacks. – To kolega z klasy, i tyle!

– To dobrze – powiedział tata. – Peter to dobry chłopak i znamy jego mamę.

– A co to ma do rzeczy? – żachnęła się Jacks.

– Nie krzycz! – upomniała ją Ida. – Nie ma co histeryzować.

– Ja histeryzuję? Nie wydaje mi się, zważywszy że praktycznie wysyłacie mnie przed ołtarz z Peterem Daviesem tylko dlatego, że znacie jego mamę!

– Nikt nic takiego nie mówi! – fuknęła Ida. – Nie przesadzaj, Jackie!

– To dobrze, bo sądzę, że stać mnie na kogoś lepszego niż byle jaki piłkarz, który po szkole załapie się najwyżej do pracy w McDonaldzie.

– Hej, jesteś złośliwa – cmoknęła Ida z przyganą.

– Nie, takie są fakty. Pete jest bardzo fajny, ale to nie gość w moim typie. On chce mieszkać w Weston, jak najbliżej stadionu, a ja chcę iść na studia i podróżować.

– Do Szwecji? – upewniła się mama.

– Może sobie jechać, gdzie jej się podoba, prawda, słonko? – uśmiechnął się do niej tata, lojalny jak zawsze.

Ida odłożyła sztućce na krawędź talerza.

– Oczywiście, że tak. Czy ja mówię, że nie?

– Może i nie, ale twój wyraz twarzy wskazuje coś innego. – Pokręcił głową Don.

– To przestań na nią patrzeć, tak chyba zresztą wolisz?

– Zaczyna się…

Jacks wstała od stołu i pognała na górę. Rzuciła się na łóżko, a z dołu dolatywały podniesione głosy. Otworzyła notes i wzmocniła długopisem zarys serduszka otaczającego imię obiektu swoich westchnień. Sven.

* Jedna z wersji żeńskiej koszykówki, pochodząca z Anglii.
** Angielski piłkarz, trzykrotny król strzelców ligi angielskiej.
Trzy

Jacks otworzyła schowek pod schodami, zdjęła wiszący na drzwiach jasny, lniany płaszcz z wielkimi guzikami i wsunęła weń swoją drobną postać. Założyła na nogi znoszone, brązowe kozaki, po czym zgarnęła kluczyki i pudło z odpadami, które Pete wyszperał dla Jonty’ego.

– Jacks, możesz jeszcze kupić mi żyletki? I płatki kukurydziane, dzieciaki wszystko wyjadły – zawołał Pete, przechylając się nad barierką na piętrze.

Jacks kiwnęła głową.

– Dobrze. To pa! Dzieci, idziemy!

Na chodniku przed domem wpakowała pudło na tył samochodu.

– Dzień dobry, Ivor! – pomachała sąsiadowi, który załadowywał swoją furgonetkę.

– Serwus, Jacks! Ale się ochłodziło, co? – Potarł o siebie potężne, robotnicze dłonie, takie same jak dłonie Pete’a.

Uśmiechnęła się. Podobnie jak jej mąż Ivor też niezmiennie dziwował się pogodzie. Korciło ją, aby mu przypomnieć, że właśnie zaczął się wrzesień, a mieszkają w Weston-super-Mare, a nie na Bahamach.

– Jak tam maleństwo? – zawołała, obchodząc samochód w stronę drzwi kierowcy. Osiem tygodni temu Ivorowi i Angeli urodził się synek Jayden.

– Kawał szelmy! – rozpromienił się. – Nie daje nam zmrużyć oka, ciągle domaga się jeść – cmoknął.

– To zupełnie jak moje, mimo że ma osiemdziesiąt jeden lat więcej! – rzuciła Jacks wesoło.

– Mogłoby być gorzej – odparł i oboje wybuchnęli śmiechem, choć właściwie nie wiedziała dlaczego. – Mam nadzieję, że nasz łobuz nie przeszkadza wam spać? – zapytał niepewnie.

– O, mój drogi, zapominasz, że sama mam dwoje. Wiem, jak to jest. Nie przejmuj się, jest po prostu nowym członkiem dzielnicy i chce dać o sobie znać. Tylko się komunikuje.

Ivor podniósł skrzynkę narzędzi i wstawił ją na tył furgonetki. Jacks zauważyła w przelocie termos i pudełko z jedzeniem. Ujęło ją, że Angela miała jeszcze czas zrobić mężowi kanapki. Biedny Pete musiał się teraz żywić w samochodowych knajpach w wolnej chwili.

– Mógłby się komunikować między dziewiątą a siedemnastą, a przez resztę doby trzymać buzię na kłódkę! – zażartował Ivor.

– Żeby tylko to było takie proste! – uśmiechnęła się, a z domu wypadły dzieci, zapominając o drzwiach, które zamknął za nimi ich ojciec, i władowały się do samochodu.

– Przez całą noc się ten bachor wydzierał. Szału można dostać – skrzywiła się Martha.

– Przesłodki maluszek – rozczuliła się Jacks.

– E tam. Paskudny, czerwony wyjec. Tylko sra, śpi i wrzeszczy. Nie widzę w tym nic słodkiego.

– Inaczej się na to patrzy, kiedy ma się swoje – zaśmiała się Jacks.

– Mam nadzieję.

– Pasy pozapinane? – upewniła się Jacks.

Nie odpowiedzieli, jak zwykle, bo nigdy o tym nie zapominali.

Jacks zjechała w zatoczkę i pomachała najpierw Jonty’emu, a następnie Marcie, którzy rozeszli się do swoich sąsiadujących szkół. Patrzyła, jak jej syn mozoli się niezdarnie ze szkolnym plecakiem i pudłem pełnym puszek, z trudem operując rękami schowanymi w rękawach o wiele za dużej bluzy, która miała mu starczyć na cały najbliższy rok.

– Przeklęty most z Clifton! – roześmiała się i uchyliła szybę, wciągając z lubością powietrze.

Przystanek autobusu, który podjeżdżał praktycznie pod samą bramę szkoły, mieścił się dwa kroki od ich domu, a cała trasa nie przekraczała nawet trzech kilometrów, więc Jacks pozwalała im wracać samym, o ile byli razem albo z kolegami. Pete wiele razy proponował, że może ich podwozić, ale ona uparcie odmawiała. Ta codzienna przejażdżka była dla niej czymś więcej niż tylko obowiązkiem. To był jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mogła być zupełnie sama i nikt jej nie przeszkadzał. Potrzebowała tych dwudziestu minut tylko dla siebie.

Odchyliła się do tyłu, oparta o zagłówek, i oddychała głęboko. W samochodzie wciąż unosił się nikły zapach taty i wdychając go, miała wrażenie, jakby ją obejmował. Za nią przystanęło duże, czarne kombi, z którego wyskoczyła trójka jasnowłosych dzieci w różnym wieku, i samochód z miejsca odjechał. Kiedy mijał jej skodę, Jacks zdążyła zauważyć siedzącą po stronie pasażera kobietę w dużych ciemnych okularach, chociaż ranek był raczej pochmurny, która malowała usta przed lusterkiem i usuwała nadmiar pomadki, zaciskając wargi na chusteczce.

Jacks zamknęła oczy i wyobraziła sobie siebie samą w podobnym luksusowym samochodzie. Pozwoliła myślom ulecieć do świata marzeń i nagle nie była już sama. Obok niej za kierownicą siedział Sven.

– Dokąd jedziemy? – zapytał. – Moje spotkanie zostało odwołane, więc mamy dla siebie caluteńki dzień.

Odrzuciła głowę do tyłu i westchnęła, przesuwając dłonią po wąskich, markowych dżinsach.

– Wszystko jedno, byle we dwoje. Może lunch w Bristolu? Na tarasie jakiejś miłej restauracji z widokiem.

– Znam takie miejsce. – Sven podniósł jej dłoń do ust i błądził po niej wargami. – Co powiesz na romantyczny spacer, a potem obiad i butelkę szampana?

– A co świętujemy? – zapytała.

– Nasz kolejny dzień razem.

– Rozpieszczasz mnie – przymiliła się, kładąc mu rękę na udzie.

– To dlatego, że cię kocham – odparł z uśmiechem i ruszył. Wyobraziła sobie, jak pędzą autostradą z opuszczonymi szybami, a wiatr rozwiewa jej włosy. Wolni od obowiązków i bez planu dnia. Jacks zaśmiała się sama do siebie, wrzuciła kierunkowskaz i wyjechała z zatoczki. Fantazje się rozpłynęły, ale i tak było jej znacznie lepiej.

Uśmiechała się jeszcze, kiedy stanęła w korku i wygrzebała z kieszeni chusteczkę do przetarcia szyby. Samochód przed nią podpełzł nieco do przodu, a Jacks podążyła za nim starą fabią taty. W drodze machała ręką sąsiadom, których znała z nazwiska lub tylko z widzenia.

Skręciła w Marine Parade nad brzegiem rozpościerającego się po lewej stronie morza, a jej wzrok powędrował jak zwykle w kierunku młyńskiego koła Weston Wheel.

– Zupełnie jak Londyńskie Oko – mawiał Pete – tylko lepsze, bo bliżej!

Ogarnęła spojrzeniem bezmiar nieba nad sobą i pas mola rysujący się na horyzoncie, napawając się cudownym widokiem pięknego jesiennego dnia. Próbowała nie zwracać uwagi na bezdomnych i narkomanów okupujących przystanki wzdłuż drogi. Sezon wypoczynkowy się skończył, więc nikt nie przeganiał ich z ławek, na których zalegali całymi dniami, nie mając nic do roboty. Przejechała wzdłuż rzędu sklepów, spośród których wiele najwyraźniej zmieniło właściciela albo w ogóle zawiesiło działalność, jak to często bywa w nadmorskich miejscowościach przed nadejściem zimy.

Obmyślając, co zrobić na kolację, mijała grupki studentów obładowanych książkami, sterczących na przystankach w wąskich dżinsach i śmiesznych wełnianych czapkach, które wyglądały, jakby ich właściciele mieli jakieś zwierzę albo deser na głowie. Obok nich tkwili młodzi pracownicy zmierzający do biur w Bristolu i w Portishead, których skusiła wizja zamieszkania w jednym z rozległych wiktoriańskich domów Weston, żeby następnie rozbudować go i sprzedać po znacznie wyższej cenie. Zawsze zachwycały ją te imponujące wille o szerokich schodach, wykładanych kafelkami posadzkach i okazałych kominkach, ze stojakami na buty wystawionymi przed masywne drzwi i wymyślną wieżyczką dorzuconą jakby od niechcenia w rogu dachu. Kiedy była mała, wyobrażała sobie, że śpi w jednym z tych okrągłych pokoi, niczym mała księżniczka. Zarówno wtedy, jak i teraz podobny dom pozostawał dla niej tylko niedoścignionym marzeniem.

Sven i jego rodzice mieszkali w takiej willi i z perspektywy czasu sama przyznawała, że między innymi właśnie to tak jej się w nim podobało. Zanim ich poznała, żyła w przeświadczeniu, że pochodzi ze światowej rodziny. Inaczej niż to było w domach innych dzieci, rodzice zabierali ją do pubów na krewetki z frytkami, a latem siadali na zewnątrz i chrupali czipsy serowo-cebulowe. Tata zamawiał piwo, mama brała martini z plasterkiem cytryny na skraju kieliszka, a Jacks dostawała butelkę pepsi-coli ze słomką. Pepsi kojarzyła jej się z Ameryką, a Ameryka z powiewem wielkiego świata. Lecz gdy poznała Svena, uświadomiła sobie, że nie ma o świecie pojęcia. Wczasy w kurorcie w Devon i okazjonalne wypady do Londynu były niczym w porównaniu z miejscami, które on zwiedził w dzieciństwie. Oczarowana, chłonęła opowieści o podniebnych podróżach, strzelistych szczytach górskich, bezkresnych pustyniach i plażach z pierzastymi palmami. To był dla niej zupełnie inny świat. A im dłużej słuchała o dalekich, egzotycznych krajach, tym bardziej pospolite wydawały jej się ulice Weston-super-Mare.

– Och, Sven…

Poczuła na sobie surowe spojrzenie taty. Co tak patrzysz, wolno mi go chyba pamiętać, prawda? Nie ma w tym nic złego.

Odkąd tata zmarł, nieustannie miała jego obraz przed oczami. Ale to nie było odległe wspomnienie powracające w myślach, gdy znalazła się gdzieś, gdzie razem chodzili, lub pochwyciła piosenkę, której lubił słuchać, tylko utrwalona wizja taty w jego dawnym, radosnym wcieleniu, z ciemną, błyszczącą czupryną, wesołymi iskierkami w oczach i nieznacznym skrzywieniem ust, jakby zaraz miał się roześmiać. Taki, jaki był, zanim bezlitosne macki choroby zniekształciły każdą część jego ciała. I ten obraz towarzyszył jej stale, był tuż pod powiekami, tak bliski i wyrazisty, że kiedy czytała książkę lub patrzyła na jakąkolwiek ilustrację, musiała go niemal omijać.

W centrum trafiła na zieloną falę, więc udało jej się pokonać labirynt jednokierunkowych ulic prawie bez przestoju. Była chyba jedynym kierowcą w całym mieście, którego cieszyły korki, bo dzięki nim mogła dłużej pozostać w samotności.

Przekręciła klucz w zamku i od progu krzyknęła:

– Jestem, mamo!

Weszła na górę, otworzyła drzwi do sypialni i jak zwykle znalazła matkę w łóżku skubiącą rąbek szlafroka.

– Masz mój list? – zapytała Ida nerwowo. – Jest mi bardzo potrzebny.

– Nie, poczta jeszcze nie przyszła. – Jacks przeszła przez pokój i przymknęła okno. Po tym, jak rano musiała zmienić pościel, zostawiła je lekko uchylone, więc smród się nieco wywietrzył. – Co powiesz na owsiankę? A może wolisz dziś grzanki?

– Kiedy przyjdzie Don? – zapytała Ida.

– Nie wiem – uśmiechnęła się Jacks. Wciąż jeszcze nie wiedziała, jak radzić sobie z pytaniami o tatę.

– Mówiłam, żeby tego wszystkiego nie spisywać, a teraz nie wiadomo, gdzie się ten list podział.

Jacks westchnęła i przysiadła na skraju łóżka. Poprawiła matce szlafrok na ramionach, patrząc, jak luźne fałdy tkaniny marszczą się w zagięciach jej łokci. Nabrała w garść porcję kremu do rąk i zaczęła wcierać go w kościste palce, kruche nadgarstki i zbielałe dłonie.

– Powąchaj tylko, mamo. To lawenda. Ładnie pachnie, prawda? – Podniosła wynędzniałą rękę i podsunęła mamie pod nos.

– Pachnie Francją. – Iskra zaskoczyła ni z tego, ni z owego i odległe skojarzenie wychynęło, spójne i przytomne, z odmętów zamglonej świadomości.

– Tak! Mieliście z tatą wspaniałą podróż, prawda? Pamiętasz, jak byliście we Francji na polu lawendowym? Pojechaliście autokarem i przywieźliście mi zasuszony bukiecik, który jeszcze długo potem utrzymywał zapach. Powiesiłam go sobie w kuchni, pachniał naprawdę cudownie. Każdy, kto tylko wchodził, od razu się zachwycał. – Uśmiechnęła się na wspomnienie wyprawy, jaką rodzice zafundowali sobie na złotą rocznicę ślubu. Na wypadek gdyby nie posmakowało im jedzenie, tata zabrał ze sobą trzy torby herbatników i tyle pasty rybnej, żeby starczyło na kanapki przez całe cztery dni.

– Muszę znaleźć ten list. – Iskra rozbłysła i zgasła, a one jakby nigdy nic wróciły do punktu wyjścia.

Jacks kiwnęła głową.

– Pójdę zrobić śniadanie.

Otuliła matce nogi kocem i zamknęła za sobą drzwi. Zebrała z podłogi w łazience kłąb zabrudzonej bielizny i wlała do brodzika pokaźną ilość wybielacza, po czym ruszyła na dół. Jeszcze nie zeszła ze schodów, a już z góry dobiegł ją przyzywający dźwięk dzwonka. Westchnęła i pomyślała o ukochanym tacie.

Potrafiła odtworzyć w pamięci jego ostatni dzień, jakby to był film. Jego szerokie oczy, zesztywniałe palce, które na próżno próbowały dosięgnąć maski tlenowej, żeby ściągnąć gumkę przytrzymującą mu ją na twarzy. Nie podeszła, żeby mu pomóc. Wyręczanie go oznaczałoby uznanie jego słabości, więc wolała odgrywać komedię. Czekała cierpliwie z uśmiechem, jakby mógł sam sobie poradzić, jakby wciąż był silnym, zręcznym, pełnym werwy mężczyzną, który kosił trawniki i jeździł samochodem. Splatała palce, ogryzała paznokcie, wszystko, byle tylko go nie oporządzać i nie zastępować go, kiedy sękate dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Pozwalała sobie nawet na żarty:

– Nie śpiesz się, mamy czas… Opłaciłam parking na trzy godziny.

Ten beztroski ton był tylko na pokaz, kiedy w istocie serce pękało jej z rozpaczy jak dojrzały pomidor. Nie zostawiaj mnie, tato, proszę cię, jeszcze nie jestem gotowa… Niemniej czy kiedykolwiek nadszedłby taki moment, gdy byłaby gotowa?

– Obiecaj mi coś – wychrypiał łamliwym szeptem wśród urywanych oddechów. – Obiecaj mi…

– Co, tato? – próbowała zdobyć się na dziarski ton poprzez strumienie łez.

– Obiecaj mi… że zaopiekujesz się mamą. Proszę… Postaraj się… – Wpatrywał się w nią z natężeniem, jakby nie mógł ustąpić bez jej zapewnienia.

Kiwnęła głową.

– Obiecuję.

W chwili gdy wypowiedziała to słowo, z ust wyrwało mu się długie, świszczące westchnienie, a jego powykrzywiane palce rozluźniły się wreszcie.

Często powracała w myślach do tych ostatnich chwil. Jak przywarła do niego i chłonęła gasnący oddech, chcąc być blisko niego do samego końca w tej ulotnej przestrzeni, w której jeszcze unosiło się życie. Całowała jego umęczoną głowę i głaskała papierowy policzek, w miarę jak się oddalał. Odchodził stopniowo, powoli, a w jego miejsce zakradała się pustka, aż wreszcie Jacks została sama w tej szpitalnej sali, czując, że razem z nim opuściła ją istota radości życia. Tata nie żyje. Jej ukochany tata! Musiała to sobie powtarzać na okrągło, bo nawet miesiąc, rok, półtora roku później to wciąż brzmiało zupełnie nierealnie. Jak mógł ją zostawić? Tak go potrzebowała. Ale do tego przecież nie mogła przyznać się otwarcie. Była dorosłą kobietą, miała swoją rodzinę i, jak potem wiele razy usłyszała, „Taka jest kolej rzeczy…”, „Miał szczęśliwe życie…”, „Dobrze, że już nie cierpi…”. Może i tak, ale od tego wcale nie robiło się lżej. Często mawiał, że dzięki jednemu człowiekowi świat nie stanie się inny, ale nie miał racji. Dzięki niemu jej świat był inny – lepszy. Kochała go bezgranicznie. To dlatego złożyła mu tę obietnicę. Nigdy wcześniej o nic jej nie prosił i zrobiłaby wszystko, żeby go uszczęśliwić. Problem w tym, że bardzo trudno było jej kochać matkę. Tak naprawdę, chociaż nie potrafiłaby się sama do tego przyznać, to nawet jej nie lubiła.

Cztery

Dziewiętnaście lat wcześniej

– Czy to miejsce jest wolne?

Jacks się roześmiała. Sven zadał pytanie, jakby byli parą staruszków w wykwintnej restauracji, a nie nastolatkami na szkolnej stołówce.

– Proszę. – Wskazała ręką puste miejsce naprzeciwko siebie. Odruchowo rzuciła na boki spłoszone spojrzenia, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy, i zawstydziła się. Sven jej się podobał, ale nie chciała, żeby znajomi drwili sobie potem, że jadła obiad z cudzoziemskim dziwakiem.

– Co się jada w Szwecji? – zapytała.

– W sensie? – uśmiechnął się.

– Jakie jedzenie? Tak mi przyszło do głowy.

– To samo, co tu – ziemniaki, mięso, warzywa. Może je się trochę więcej ryb. Suszonych, jak wędzony łosoś, mój ulubiony. A poza tym nic nadzwyczajnego. – Uważnie zdjął górną warstwę chleba ze swojej kanapki i zaczął zeskrobywać majonez z liści sałaty.

Jacks była zachwycona. Nigdy nie próbowała wędzonego łososia. Jedyna postać ryby, jaką znała, to panierowana kostka, na którą nie wiedzieć czemu mówiło się paluszek, albo mrożony filet bez panierki, w pietruszkowym sosie z torebki.

– To jakie jest najlepsze danie twojej mamy? – Ugryzła ostrożnie koniuszek swojej bułki, starając się wyglądać możliwie dystyngowanie, nagle speszona jedzeniem w jego towarzystwie.

Sven z powrotem przykrył kanapkę chlebem i wytarł palce o spodnie, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Pizza – nie jest znowu jakąś wybitną mistrzynią kuchni. Ale jeżeli pytasz o tradycyjne dania, to chyba klopsiki z purée, konfiturą i korniszonami. A twojej?

– Eee… – Zaskoczył ją tym pytaniem, jakby nic, co dotyczyło jej własnej rodziny, nie mogło być ciekawe. – Moi rodzice są już trochę starzy i raczej drętwi. No, może nie tata, ale mama jest strasznie drętwa. A jak chodzi o jedzenie, to… – Przełknęła ślinę, czując, że zaczyna się plątać. – Chyba pieczeń albo zapiekanka, takie tam, nic szczególnego. – Pociągnęła łyk z kartonika.

– Od zawsze mieszkasz w Weston? – Uniósł podbródek z namysłem, czekając na jej odpowiedź.

– Niestety. Ale nie mam zamiaru tu zostać. To okropna dziura. Chciałabym podróżować, pojechać do Nowego Jorku, może znaleźć tam jakąś pracę. – Zarumieniła się z nadzieją, że to wyznanie wypadło tak szczerze, jak by sobie życzyła.

– No, w Nowym Jorku jest fajnie – przytaknął z uśmiechem.

– Byłeś tam? – Aż się przechyliła do przodu, a w głowie zaroiły jej się setki pytań. Chodziłeś po Piątej Alei? Widziałeś Times Square? Czy to prawda, że wszyscy ciągle jedzą hot dogi?

– Tak. Mieszkaliśmy tam jakiś czas. Mój tata jest architektem i to z jego powodu teraz przenieśliśmy się tutaj. Pracuje nad projektem w Bristolu.

– Super – wymknęło jej się i natychmiast przygryzła wargi, żałując, że nie może cofnąć tej głupiej uwagi, a zamiast tego zadać dodatkowych pytań. Wypaliła więc: – Sama nie wiem, czemu to powiedziałam. „Super” w zasadzie znaczy, że albo nie masz pojęcia, o czym jest mowa, albo nie wiesz, co powiedzieć, żeby nie wyjść na durnia.

Sven spojrzał na nią przez stół.

– Lubisz astronomię?

– Nie wiem. – Nie była do końca pewna, jaka jest różnica między astronomią a astrologią, ale z tym nie zamierzała się zdradzać.

– Nie wiesz? – Znieruchomiał z kanapką w powietrzu. – To tak jak powiedzieć, że nie wiesz, czy lubisz poezję albo sztukę. Powinnaś wiedzieć, czy coś lubisz, czy nie. – roześmiał się lekko.

Jacks zagapiła się na tego chłopca, tak innego od wszystkich jej kolegów ze szkoły. W sumie to od wszystkich jej kolegów w ogóle. Był pewny siebie i wyglądało, że ani trochę nie przejmuje się tym, co myślą o nim inni. Kiedy nabijali się z jego zrobionych na drutach swetrów, z szerokim uśmiechem dziękował im za komplement, jakby naprawdę zamierzali zrobić mu przyjemność.

– A poezję lubisz?

– Kogo widzę! – Jacks nie zauważyła Pete’a i jego kumpli zbliżających się do ich stolika, aż do chwili, gdy się rozsiedli na ławce po obu stronach Svena. – Co słychać, Waterloo?

– Wszystko gra, dziękuję – odparł Sven prostodusznie, jakby pytanie było zadane bez śladu ironii. – A u ciebie?