Strona główna » Obyczajowe i romanse » Córka gniewu

Córka gniewu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379769773

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Córka gniewu

Widowiskowy finał sułtańskiej trylogii!

 

Zdrada. Intryga. Wielka bitwa i wielka miłość zdolna pokonać każdą przeszkodę.

 

Klęska wojsk tureckich w bitwie morskiej pod Lepanto to dopiero początek problemów Imperium Osmańskiego. Sułtan Selim II podupada bowiem na zdrowiu, a na dworze rozpoczyna się rywalizacja o to, kto zajmie tron.

 

Tymczasem Jelenę po bitwie budzą krzyki marynarzy, cieszących się ze zwycięstwa. Księżniczce trudno jednak ukryć zmartwienie o swojego ukochanego, który przebywał na wrogim statku. Na dodatek musi poradzić sobie z nowym ciężarem, jaki zsyła na nią los. Chęć uwolnienia się spod wpływu ojca Vincenzo zmusi Jelenę do podjęcia kroków, które mogą zagrozić jej życiu.

 

Tam, gdzie kończy się „Wspaniałe stulecie” zaczynają się powieści Paszyńskiej!

Polecane książki

Emisję zanieczyszczeń do powietrza uzgodnisz, przedkładając wniosek o wydanie pozwolenia na wprowadzanie gazów i pyłów do powietrza lub zgłaszając instalację. Sprawdź, w jakich warunkach jest to konieczne oraz kiedy nie musisz tego robić. Dowiedz się, jak uniknąć pułapek interpretacyjnych podczas za...
Zbiór opowiadań znakomitego pisarza, Stefana Grabińskiego, tworzącego przed drugą wojną światową, specjalizującego się w opowieściach niesamowitych, zwanego polskim Edgarem Allanem Poe. Tom zawiera 21 opowieści grozy, które polecamy do czytania ludziom o mocnych nerwach. I ostrzegamy, by ich nie czy...
Książka Anny Burzyńskiej przedstawia sytuację teorii po strukturalizmie, kiedy to dla wielu badaczy literatury (zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i we Francji) stało się jasne, że tworzenie naukowej, ogólnej, systemowej teorii próbującej objąć całość zjawisk literackich jest tyleż niemożliwe, co...
Fascynująca opowieść o losach rodu Czartoryskich na tle wydarzeń XX w. uporządkowana przez wnuczkę Adama i Jadwigi Czartoryskich Barbarę Caillot-Dubus i historyka Marcina Brzezińskiego, wzbogacona unikatowym materiałem fotograficznym z rodzinnego archiwum. Niesamowita historia pokolenia jednego z wa...
Teza, że nazistowskie Niemcy były niepowstrzymaną, niszczycielską siłą, wspartą przez wysoce uprzemysłowioną gospodarkę jest podstawą wszystkich opisów drugiej wojny światowej. A co, jeśli tak nie było? Jeśli tragedia XX-wiecznej Europy miała swoje korzenie raczej w niemieckiej słabości niż sile...
Milioner Rafe Peveril odwiedza galerię, której właścicielką jest piękna malarka Marisa Somerville. Do złudzenia przypomina ona kobietę, którą poznał sześć lat temu w dramatycznych okolicznościach. Marisa zdecydowanie zaprzecza temu, jakoby kiedykolwiek wcześniej się spotkali. Jej z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Paszyńska

Copyright © Maria Paszyńska, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Katarzyna Smardzewska / panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Anton Romanov/Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN 978-83-7976-977-3

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Piotrowi…

Teraz, o mój Boże, zdany na twą łaskę,

Bo spełnił swą powinność twój niewolnik – pasza

Radovan Samardžić,

Mehmed Sokolović

Część pierwsza

ZATOKA

7 października 1571 –

Lepanto –

Zatoka Patraska

1

Bladożółta tarcza słońca zapowiadała upał. Niebo było bezchmurne, a po wczesnorannej mgle nie było już najmniejszego śladu. Rozpłynęła się jak ostatni akord nocy, po której spokojnie, powoli, jakby nieco z ociąganiem, wstawał kolejny piękny dzień. Z sennym urokiem bezmiaru błękitu silnie kontrastowało to, co działo się pod jego sklepieniem. Na tafli zaczerwienionego od krwi morza, pomiędzy fragmentami roztrzaskanych okrętów dryfującymi ku niewiadomemu przeznaczeniu, unosiły się setki, tysiące ludzkich ciał. Kanonady armatnie mieszały się z hukiem wystrzałów z arkebuzów. Krzyki dowódców zagłuszały jęki konających i błagania rannych. Ponad nimi zaś pokrzykiwało nadmorskie ptactwo.

Nagle niewielki pocisk ze świstem przeciął powietrze, jednak w panującym wokoło zgiełku nikt go nie usłyszał. Wysoki mężczyzna w białym turbanie zwalił się na ziemię. Muślin barwy świeżego śniegu, precyzyjnie zwinięty wokół jego głowy, szybko zabarwił się szkarłatem.

– Ojcze! – jęknął młodzieniec stojący tuż obok. – Ojcze!

Łkając, padł na kolana obok leżącego. Po chwili dołączył do niego fechtujący nieco dalej brat.

– Medyka! – wrzasnął, lecz w ferworze walki nikt nie zareagował.

Synowie klęczeli przy wydającym ostatnie tchnienie ojcu i zawodzili z żalu. Krew znaczyła ich bogato zdobione szaty rozległymi plamami. Konający spróbował się do nich uśmiechnąć, powiedzieć cokolwiek, jakoś ich pocieszyć, lecz nie zdołał. Słowa zamarły mu na wargach, które opuścił jedynie nikły obłoczek pary. Mężczyzna nie żył. Młodzieńcy wybuchnęli płaczem tak rozdzierającym, że ich boleść przyciągnęła uwagę walczących w pobliżu.

– Skonał – wyszeptał ktoś z nabożnym szacunkiem, a jego słowa szybko rozniosły się pomiędzy ludźmi.

W chwilę później walki na „Sultanie”, okręcie flagowym Imperium Osmańskiego, ustały. Żołnierze i dostojnicy zgromadzeni w pobliżu poległego zdjęli nakrycia głowy, niektórzy rozrywali swoje kaftany w geście rozpaczy, inni padli na kolana i wzywali miłosierdzia Jedynego Boga.

– Ali Müezzinzade martwy! – Żołnierze przekazywali sobie informacje w językach ze wszystkich zakątków Imperium Osmańskiego.

Wśród bitewnej wrzawy rozległ się przeciągły, donośny odgłos tureckiego rogu. Po nim nastąpiła krótsza od mrugnięcia powiek chwila ciszy, która jednakże sprawiła, że walczący wstrzymali oddech i zaczęli się nerwowo rozglądać na boki. Niepokój ścisnął serca wszystkich. Coś musiało się wydarzyć. Czy było to wezwanie do odwrotu, czy może pieśń triumfu? Czyżby losy bitwy zostały rozstrzygnięte? A jeśli tak, która ze stron odniosła zwycięstwo?

Żołnierze obu armii mrużyli oczy, za zasłoną dymu usiłując wypatrzeć okrętów flagowych swoich dowódców. Wtem szarą kurtynę przedarł jasny promień słońca. Blask dnia odbił się od złoceń na zdobieniach „La Reala” i rozszczepił w kropelkach wody. Wokół okrętu Don Juana de Austrii utworzyła się świetlista łuna. Pomalowany w barwy Królestwa Hiszpanii okręt wyglądał nieziemsko, skąpany w szkarłacie jak we krwi, połyskując, jakby zstąpiły nań boska siła i błogosławieństwo. Tylko uważny obserwator zdołałby w pierwszej chwili dostrzec sczepiony z nią, skryty w cieniu okręt osmańskiej admiralicji – „Sultanę”.

Z głównego masztu potężnego tureckiego galeasa opuszczano powoli zielony sztandar Proroka. Po chwili na nagi słup wciągnięto hiszpańską flagę. To był znak, na który czekano. Nagle wszystko się wyjaśniło. „Sultana” została zdobyta przez wojska Ligi Świętej. Na ten widok z tysięcy gardeł wydobył się ryk.

– Zwycięstwo! – wykrzykiwali chrześcijanie, rzucając się na kolana i wbijając wzrok w niebo, skąd, czego byli niemal pewni, nadeszła dla nich pomoc.

– Biada nam! – łkali żałośnie z właściwą ludziom Wschodu emocjonalnością żołnierze armii sułtana Selima II.

Na moment wszyscy jakby zapomnieli o walce. Jedni płakali, nie mogąc pojąć tego, co zaszło. Inni wznosili triumfalne okrzyki, padali sobie w ramiona, całowali różańce, intonowali pieśni sławiące Najświętszą Panienkę, która poprowadziła ich do zwycięstwa. Ta chwila przesądziła o losach bitwy. Gdy pierwsze emocje opadły, walka samoistnie rozgorzała na nowo.

W żołnierzy chrześcijańskich wstąpił nowy duch. Zmęczone ramiona odzyskały siły. Perspektywa przechylonej na ich stronę szali zwycięstwa nad armią niewiernych oraz wizja bajecznych łupów, przyobiecanego przez papieża odpustu wszystkich grzesznych czynów i gwarancja wejścia do szczęśliwości raju koiły ból, łagodziły głód i pragnienie, czyniły znośniejszym upał rozpoczynającego się dnia. Powietrze wypełnił szczęk stalowych ostrzy, z których sypały się iskry.

Po kolejnej godzinie morderczych zmagań było już po wszystkim. Oddziały tureckie jeden po drugim zaczęły składać broń. Gdy chmury armatniego dymu rozproszyły się zupełnie, przepuszczając światło poranka, na wodach Zatoki Patraskiej w plamach krwi unosiły się brutalnie okaleczone ciała. Niektóre z nich jak ryby w sieci wiły się w konwulsjach, usiłując zaczerpnąć tchu. Ludzie walczyli do końca o oddech, nim napełniwszy płuca powietrzem ten ostatni raz, ukołysani falami zapadali w wieczny sen.

2

Jelena otworzyła oczy. Ujrzała bezkresny lazur nieba, nieskalany ani jednym obłokiem. Wokoło było cicho. Nigdy dotąd nie słyszała takiej ciszy. W pierwszej chwili, zanurzona w otchłani milczenia, pomyślała, że umarła. Nie czuła własnego ciała. Zdawało jej się nawet, że nie oddycha. Przeszłość nie miała już znaczenia, przyszłości nie było. Ogarnięta dziwnym spokojem, jakiego nie doświadczyła nigdy wcześniej, wpatrywała się w niebo, dryfując w niebycie.

Nagle padł na nią cień; poczuła ostry zapach potu, a zaraz potem z błogostanu wyrwało ją brutalne klepnięcie w policzek. Jęknęła.

– Żyje! – wrzasnął ktoś tuż nad jej głową.

To jedno słowo zadziałało jak mechanizm rozwierający śluzę na wezbranej rzece. Potężna fala bodźców uderzyła w Jelenę. Poczuła pulsowanie skroni, rwący ból w prawym ramieniu i palące promienie słońca na twarzy. Dłoń wciąż miała kurczowo zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Odór potu mężczyzny zmieszał się w jej nozdrzach z metalicznym zapachem krwi.

W oddali ktoś znów krzyknął. Nie zdołała rozróżnić słów. Ten ktoś musiał jednak zadać jakieś pytanie, bo po chwili w jej uszach ponownie zadudnił głos klęczącego obok człowieka.

– Ranny. Niegroźnie.

Jelena poruszyła się i z trudem dźwignęła na kolana. Ciało miała odrętwiałe, nogi jak z waty. Bolała ją głowa. Podłoże kołysało się sennie, przyprawiając ją o mdłości. Nie mogła zogniskować wzroku. Dłuższy czas zajęło jej przypomnienie sobie, że oto leży na deskach bocianiego gniazda na maszcie statku. Łagodne mruczenie fal jedynie z rzadka przerywały pokrzykiwania marynarzy. Było spokojnie. Zbyt spokojnie.

– Co się dzieje? – wychrypiała.

– Zwycięstwo! – zawołał marynarz, a z dołu odpowiedziało mu kilka radosnych okrzyków. – Ich dowódca padł od strzału.

Myśli Jeleny, dotąd dziwnie mętne, rozjaśniły się od tych słów. Nie chybiła, kula dosięgnęła celu. Wspomnienia powróciły jedno po drugim, nieznośnie uporządkowane w obnażaniu prawdy o tym, co zrobiła. Lepanto. Bitwa morska. Zadanie powierzone przez ojca Vicenza. Nabity pistolet wymierzony w głowę tureckiego dowódcy, Alego Müezzinzade. Blask słońca odbitego w krwawniku przyczepionym do lśniąco białego muślinu turbanu. Twarz ukochanego mężczyzny. Krzyk konającego Gašpara. Strzał. Krwawnik.

– Özgün… – wymamrotała, ponownie opadając na deski. – Özgün…

– Co mówisz? – zapytał marynarz, lecz Jelena mu nie odpowiedziała. Zamknęła oczy, a po jej policzku spłynęła łza.

Marynarz przyglądał jej się przez chwilę, po czym szybkim ruchem przerzucił sobie drobnego żołnierza przez ramię i zaczął schodzić z masztu. Jelena miała wrażenie, że przy każdym drgnieniu przeszywa ją miecz bólu. Zemdlała.

Gdy znów się ocknęła, leżała w pościeli w kajucie. Przez małe okrągłe okienko do pomieszczenia wpadało pomarańczowe światło chylącego się ku końcowi dnia. Spojrzała w dół. Rana była opatrzona, a ramię zabandażowane.

– Pić – szepnęła niepewna, czy ktoś ją usłyszy.

Postać skryta dotąd w cieniu zbliżyła się do jej posłania.

– Dobrze się spisałaś – powiedział ojciec Vicenzo, siadając na rogu siennika. Przysunął cynowy kubek do ust dziewczyny.

– Gašpar? – spytała z nadzieją, gdy zaspokoiła już pierwsze pragnienie.

– Niech spoczywa w pokoju. – Duchowny przeżegnał się teatralnie, choć żaden mięsień na jego twarzy nie drgnął. Ksiądz zdawał się nieporuszony śmiercią bliskiego współpracownika.

Jelena milczała chwilę, nim znów się odezwała.

– Müezzinzade też nie żyje, prawda? – Starała się panować nad głosem, by kapłan nie domyślił się, że naprawdę chciałaby zapytać o jednego z młodzieńców towarzyszących dowódcy Osmanów.

– Tak. Bóg obdarzył nas zwycięstwem, a Imperium Osmańskie już się nie podniesie. Najwyższy pozwolił nam obrócić w pył wraże wojska z ich dowódcą na czele.

– A pozostali… – zawahała się dziewczyna.

Ojciec Vicenzo wbił w nią przenikliwe spojrzenie. Wiedziała już, że popełniła błąd; wzbudziła jego czujność.

– Pozostali? – spytał głosem, w którym pobrzmiewały nutki podejrzliwości.

– Nasi dowódcy – dokończyła szybko Jelena, ogarnięta złymi przeczuciami. – Przeżyli?

– Nasi? O kogo chcesz zapytać, księżniczko? Z kim się utożsamiasz? O kogo się tak troszczysz? – Ojciec Vicenzo popatrzył jej prosto w oczy. – O chrześcijańską admiralicję czy może o sułtańskie psy?

Ciałem Jeleny wstrząsnął dreszcz. Nie mogła pojąć, jakim sposobem duchowny zdołał odczytać najgłębsze tajemnice jej duszy. Nie powiedziała nic więcej. Odwróciła wzrok.

– Powinnaś odpoczywać – odezwał się znów sekretarz kardynała Ferdynanda Medyceusza. – Wkrótce dopłyniemy do portu. W Mesynie zajmą się tobą konsyliarze Jego Świątobliwości. Będziesz w dobrych rękach. Nic złego cię więcej nie spotka…

Te słowa sprawiły, że zimna obręcz strachu zacisnęła się wokół jej gardła. Zabrzmiała w nich niewypowiedziana groźba.

– …dopóki będziesz wierna swej przysiędze – dodał ksiądz, podnosząc się z posłania. – A teraz odpoczywaj, księżniczko. To był ciężki dzień.

3

O tym, co dokładnie wydarzyło się pod Lepanto, Jelena dowiedziała się w jakiś czas później, gdy dziewka służebna imieniem Giulia przyniosła jej posiłek. Gorączka ustąpiła, więc dziewczyna poprosiła, by posługaczka pomogła jej usiąść. Nadal musiała być karmiona, gdyż jej prawe ramię pozostawało unieruchomione.

Giulia troskliwie ułożyła poduszki za plecami urodziwego podopiecznego księdza Vicenza. Karmiła mężczyznę gęstym, pełnym ziół i mięsiwa gulaszem, zabawiając go przy tym rozmową. Najbardziej interesującym młodego żołnierza tematem wydawał jej się przebieg bitwy, w której został ranny, więc z zapałem zabrała się do relacjonowania wydarzeń, od czasu do czasu rzucając mu spod przymkniętych powiek roziskrzone nadzieją spojrzenie.

– Powiadają, że książę García de Toledo Osorio, który walczył już kiedyś z sułtańskimi dzikusami u wybrzeży Sycylii, nakłonił Don Juana de Austrię do zmiany taktyki. Sam dowódca miał inne plany, ale podążył za jego radą, i jak widać, dobrze zrobił.

– Doprawdy? – Jelena starała się zachęcić Giulię, by ta mówiła dalej. Choć głos po bitwie miała wciąż ochrypnięty, mówiła cicho, by nie zdradził jej żaden dziewczęcy ton.

Służąca kilkakrotnie pokiwała głową.

– Tak, tak właśnie było, a Toledo doradził, by nie ustawiać statków w tradycyjnym szyku bojowym, ale żeby podzielić je na kilka mniejszych grup, które będą mogły manewrować samodzielnie. Przed nimi płynęło kilkadziesiąt potężnych galeonów weneckich. Na pokładzie każdego z nich umieszczono mnóstwo armat, które miały wyrządzić pierwsze, straszliwe szkody wśród osmańskich wojsk – opowiadała służąca, podnosząc do ust rannego kolejne łyżki strawy. Jelena wiedziała, że dziewka powtarza zasłyszane w mieście historie, nie rozumiejąc do końca ani znaczenia słów, których używa, ani o czym tak naprawdę mówi, ale nie przerywała jej, nie zadawała pytań, licząc na to, że dziewczyna mimochodem wyjawi coś w interesującej ją kwestii. – Bitwa była zacięta. Ogień i dym spowijały wszystko wokół. Ludzie mówią, że morze zabarwiło się szkarłatem od krwi zabitych spływającej z pokładów w wodną kipiel. Trwał pojedynek pomiędzy sczepionymi ze sobą statkami dowódców. Żadna ze stron nie miała pewności zwycięstwa. Przewaga była to po jednej, to po drugiej stronie. Tureckie diabły kilkakrotnie wdzierały się na hiszpański okręt flagowy „La Real”, ale dzięki Bogu za każdym razem udawało się ich stamtąd wyprzeć. I wtedy padł strzał.

Służąca urwała nagle. Jej policzki zaczerwieniły się z przejęcia, oczy zaszły mgłą. Podobnie jak większość mieszkańców Mesyny, od kilku dni żyła wyłącznie niesamowitymi wydarzeniami, które rozegrały się u wejścia do Zatoki Patraskiej. Jelena miała ochotę ponaglić dziewczynę, ale z niemałym trudem powstrzymała się, nie chcąc wzbudzać podejrzeń swym nadmiernym zainteresowaniem.

– Nikt nie wie, czyj palec pociągnął za spust. Niezauważona przez nikogo kula przecięła powietrze i trafiła prosto w głowę tureckiego dowódcy – ciągnęła tamta drżącym z emocji głosem. – Ktoś go zastrzelił, rozstrzygając tym samym o naszym zwycięstwie.

– Wiadomo, kto to był? – odważyła się spytać Jelena.

Dziewczyna pokręciła głową i westchnęła ciężko.

– Niestety. Ale wszyscy, od Don Juana de Austrii poczynając, a na mojej matce kończąc, wiele by dali, by się tego dowiedzieć. Całe miasto huczy od plotek i domysłów. Wysłannicy możnych szukają tego strzelca po całym mieście. Kobiety zaś powiadają, że te poszukiwania i tak na nic się zdadzą, bo to nie ludzkie dzieło; że to Bóg zesłał tajemniczego mściciela, by obronił chrześcijański świat, i że sam Święty Michał Archanioł prowadził kulę, aby mocą Bożą zapędzić turecką zarazę do piekieł, gdzie jej miejsce.

Jelena miała ochotę się roześmiać, słysząc te niedorzeczne sugestie. By ukryć rozbawienie, otworzyła szeroko usta, domagając się kolejnej porcji jedzenia.

– Apetyt dopisuje. To znak, że zdrowie wraca – stwierdziła tymczasem Giulia, wyskrobując z miseczki resztkę gulaszu. – Pójdę po więcej.

– Nie, zostań – gwałtowanie zatrzymała ją Jelena. Obawiała się, że przy następnej okazji służąca może nie być już tak skłonna do rozmowy. A nuż po drodze ktoś ją złaje lub dziewczyna przypomni sobie o jakichś pilnych obowiązkach i nie wróci? Poza służbą nikt nie zaglądał do pokoju księżniczki, a ona sama była jeszcze zbyt słaba, by wstać z łóżka i wyjść na miasto. Nie mogła zaprzepaścić takiej okazji.

Dziewka w jednej chwili pokraśniała po czubek głowy. W jej spragnionym uczuć sercu zrodziła się nadzieja, że oto młody, urodziwy panicz zwrócił na nią uwagę, a kto wie, może zakocha się w niej i pewnego dnia wezmą ślub w miejscowej katedrze, a przebrzydła Clara Rigamonti, która całe życie wyśmiewała się z biednej Giulii, będzie się temu przyglądała. Ta wizja tak oszołomiła służkę, że całkiem zapomniała o apetycie swego podopiecznego, o przyniesieniu dodatkowej porcji jedzenia, a nawet o jego obecności. Przez pewien czas siedziała na stołeczku przy łóżku rannego i zatopiona w marzeniach skubała nitki fartuszka, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

Widząc jej zmieszanie, Jelena postanowiła wykorzystać sytuację i spróbować dowiedzieć się czegoś o Özgünie.

– Dowódca poległ, a co z innymi? – zapytała.

– Uluç Ali – dziewczyna z trudem przesylabizowała imię tureckiego kapudan paszy, dla pewności splunęła też dyskretnie przez ramię, by odegnać złe moce – czy jak on się tam zwał, zniszczył okręt maltańskiego dowódcy i uciekł jak szczur, zabierając z sobą jedyny sztandar utracony przez wojska Ligi Świętej. O innych wiem tylko tyle, że część zginęła na polu bitwy, a część dostała się do niewoli. Pewnego dnia mogą posłużyć za cenny okup. Sułtan poniósł dotkliwą klęskę i już nie podniesie się z kolan, na które rzucił go Don Juan de Austria! – zakończyła żarliwie.

Jelena skinęła głową, choć nie była przekonana, czy dziewczyna i ojciec Vicenzo mają rację, mówiąc, że wojska chrześcijańskie starły swych przeciwników na proch, że zadały śmiertelny cios ich potędze. Strata kilkuset okrętów, tysięcy żołnierzy i galerników niewątpliwie była dotkliwa, lecz znając wszechmoc i bogactwo Imperium Osmańskiego, sama miała niemal pewność, że dla wspieranego przez Sokollu sułtana Selima II był to nie tyle upadek, co lekkie zachwianie. Nie zamierzała jednak dłużej się nad tym zastanawiać. Giulia powiedziała, że część dowódców dostała się do niewoli. Jelena musiała zatem czym prędzej dowiedzieć się, czy był wśród nich syn Lala Mustafy, wybranek jej duszy, Özgün. Myśli, że mógł polec w walce, nie poświęciła ani chwili. Serce podpowiadało jej, że ukochany żyje. Musiała go tylko odnaleźć.

20 października 1571 –

Stambuł –

Imperium Osmańskie

Wielki wezyr Mehmed Pasza Sokollu słaniał się na nogach. Choć wkrótce miał skończyć sześćdziesiąt pięć lat i dostrzegał ograniczenia, jakie niósł z sobą jego wiek, starał się im nie poddawać, szczególnie w sytuacjach takich jak ta, gdy Imperium Osmańskie znajdowało się w potrzebie.

– Starość nie jest żadną wymówką – powtarzał swoim sługom, gdy ci odważyli się zasugerować mu odpoczynek. – Ciało i dusza w młodości zaprawione do cierpliwego znoszenia wszelkich trudów u schyłku życia doskonale sobie poradzą.

Tym razem Mehmed Pasza nie spał od dwóch dni i nic nie wróżyło, by tej nocy mógł spokojnie złożyć głowę na poduszce.

– Niech sporządzą dla mnie mocno osłodzony wywar z kawy – nakazał słudze po raz kolejny w przeciągu ostatnich kilku godzin.

Czuł, że serce zaczyna mu bić w piersi coraz mocniej, a ręce drżą tak, że z trudem utrzymywał w dłoni pióro. Ciało wysyłało mu znaki ostrzegawcze, wołało, by się zatrzymał, opamiętał. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Odłożył pióro do kałamarza, odchylił głowę i przymknął powieki. Świat zawirował, więc Sokollu czym prędzej znów otworzył oczy, by nie stracić przytomności lub nie zapaść w nagłą drzemkę.

– Jeszcze nie teraz – zganił samego siebie. Wyprostował plecy, ściągnął łopatki. Ostry ból przeszył jego ciało, lecz po chwili ustąpił i napięcie, które odczuwał Mehmed Pasza, zniknęło. Pokręcił głową na boki, wyciągnął przed siebie ręce. Znów był gotowy do pracy.

Wiedział, że powinien zażyć nieco snu, zamiast pić kolejną porcję kawy, jednak smolisty, aromatyczny napar pozwalał mu mimo nieludzkiego zmęczenia zachować przytomność umysłu, a tego potrzebował w tych dniach najbardziej. Sen był zaś niedostępnym luksusem, zwłaszcza dla wielkiego wezyra Imperium, które po raz pierwszy w swojej historii poniosło druzgocącą porażkę i znalazło się w wielkim niebezpieczeństwie. Klęska pod Lepanto była szokiem dla wszystkich dworzan przebywających na dorocznym jesiennym polowaniu w Edirne.

Sokollu stanął przy oknie, powoli wdychając słonawy zapach bryzy znad Bosforu. Zapach ten zawsze dodawał mu sił. Kojarzył mu się bowiem z rozmowami, które w pogodne, ciepłe noce prowadził z sułtanem Sulejmanem na jednym z tarasów pałacu Topkapı. Patrzyli na uśpione, za dnia tętniące życiem, miasto. Spoglądali na port, w którym od wschodu do zachodu słońca panował ruch nie do opisania, w którym kilkadziesiąt łódek kołysało się sennie wśród połyskujących księżycowym srebrem fal. Rozmawiali godzinami; nie jak władca i jego najwyższy urzędnik, nie jak pan i poddany, nie jak Boski Cień na Ziemi i niewolnik Porty; rozmawiali jak dwaj przyjaciele.

Sokollu brał kolejne głębokie wdechy i wspominając tamte godziny wypełnione mądrością, poezją, a nade wszystko owym niemal mistycznym poczuciem jednomyślności, starał się spowolnić bicie serca. Był jasny poranek. Po niebie płynęły białe, niemal przezroczyste obłoki. Błękit gładkiego jak szkło morza opalizował w blasku świtu. Wielki wezyr patrzył na niewielki statek zmierzający w kierunku wejścia do portu. Marynarze zaczęli zwijać żagle. Ten widok po raz kolejny przywołał wspomnienia wydarzeń sprzed zaledwie kilku dni.

Pertev Mehmed Pasza przypłynął do Stambułu na podobnie maleńkim statku z zaledwie kilkoma innymi osobami na pokładzie, tak różnym od wspaniałego galeasa, na którym wypływał z Bosforu przed sześcioma tygodniami. Mimo skrajnego wycieńczenia i nadszarpniętych nerwów stary wezyr zachował resztki przytomności umysłu, przywiózł bowiem wieści, które miały wstrząsnąć posadami państwa osmańskiego. Przy pierwszej okazji posłał najzdrowszego ze swych ludzi z listem do Mehmeda Paszy Sokollu, który wraz z całym sułtańskim dworem przebywał w Edirne.

Wielki wezyr polował wraz z sułtanem. Był pogodny, jesienny dzień z rodzaju tych, które napełniają serce człowieka niewytłumaczalną słodyczą życia zmieszaną z melancholią przemijania. Promienie słońca migotały wśród kołysanych wiatrem liści drzew. Sokollu wystawił ku nim twarz, rozkoszując się ciepłem i jasnością. W zakątku lasu, w którym się znalazł, było cicho i spokojnie. Myśli wezyra od razu popłynęły ku Nurbanu, jedynej kobiecie, którą kiedykolwiek kochał. Pod powiekami widział jej piękną twarz, usta wygięte w delikatnym, zawsze lekko kpiącym uśmiechu i wielkie oczy, przez które przebijało światło jej duszy.

Naraz kilka krótkich sygnałów wyrwało go z rozmarzenia. Echo poniosło po lesie dźwięk rogu. Wzywano na obiad. Sokollu westchnął ciężko. Chętnie zostałby tu jeszcze chwilę, zamiast uczestniczyć w kolejnej biesiadzie głupców. Nie miał jednak wyboru; gdyby się nie pojawił, Selim z pewnością nakazałby go szukać. Spiął więc swego wierzchowca i ruszył w stronę polany w głębi lasu, gdzie miała się odbyć popołudniowa uczta. Był już blisko celu, gdy jeden z jego przybocznych kazał wszystkim wstrzymać konie. Coś dużego poruszyło się w zaroślach tuż przed nimi. Żołnierz udał się w stronę pobliskiego zagajnika. Zaniepokojony nagłym zatrzymaniem koń wezyra obrócił się kilka razy wokół własnej osi. Po chwili przyboczny wyszedł z zarośli, wlokąc przed sobą nędznie odzianego, wyraźnie wyczerpanego młodzieńca. Postawił go przed wezyrem i rozluźnił uścisk, a schwytany z jękiem osunął się na kolana. Głowa zakołysała mu się na boki.

– Co mówi? – spytał wezyr, widząc, że wargi przybysza wciąż się poruszają.

Żołnierz z eskorty pochylił się nad klęczącym, lecz zaraz wyprostował się pospiesznie.

– Panie, ten przybłęda wzywa twego imienia – odparł wyraźnie zdumiony.

Wezyr zeskoczył z konia i podszedł do młodzieńca.

– Mehmed Pasza Sokollu… Muszę się widzieć z Mehmedem Paszą Sokollu…

– Oto jestem – rzekł wezyr.

Na te słowa młody mężczyzna przestał mamrotać. Wzdrygnął się i spróbował się podnieść.

– Nie musisz wstawać – uspokoił go Sokollu. – Miast tego lepiej powiedz, czemu mnie szukasz.

Nieznajomy podniósł głowę i przyjrzał się uważnie twarzy starca, w pomarszczonym obliczu szukając potwierdzenia prawdziwości jego słów.

– Ja jestem wielkim wezyrem Mehmedem Paszą Sokollu – powtórzył powoli sułtański namiestnik, patrząc prosto w zamglone zmęczeniem oczy młodego mężczyzny. Ten skinął głową i zaczął mówić nieskładnie, nerwowo, pojedynczymi słowami. Ledwo zasklepione pęknięcia na spierzchniętych ustach otworzyły się, znacząc je świeżymi ranami. On jednak zdawał się tego nie zauważać, nie czuć bólu.

– Bitwa. Wielka bitwa na morzu. Krew – mówił z przejęciem. – Wszędzie pełno krwi. Trupy. Dym. Statki. Armaty. Strzał.

Sokollu czuł, że jego wnętrze zaciska się z niepokoju. Skinął na sługę.

– Wody i wina. Szybko! – rozkazał.

Gdy przyniesiono bukłak z wodą, wezyr jednym ruchem wylał jego zawartość na głowę mężczyzny. Kiedy zaś ten odzyskał oddech, podał mu naczynie z winem.

– Pij – ponaglił.

Młodzieniec wychylił spory łyk. Woda ściekała mu po twarzy, ale kolory wróciły na policzki. Spojrzał na Mehmeda Paszę niemal przytomnie.

– A teraz mów! – nakazał Sokollu. – Jeszcze raz od początku, po kolei. Mów, jeśli ci życie miłe.

Zamiast jednak podjąć ledwo rozpoczętą opowieść, przybysz wzdrygnął się nagle i poklepał się po ramieniu, jakby czegoś szukał.

– O nie! – wykrzyknął. – Sakwa! Gdzie moja sakwa?

Sokollu dał znać strażnikom, by przeszukali zarośla. Jeden z nich wyciągnął z krzaków podniszczoną torbę podróżną i podał ją wezyrowi. Była lekka. Na jej widok młodzieniec odetchnął z ulgą. Pospiesznie rozwiązał troki i wyciągnął z niej opatrzony pieczęcią zwój.

– Jesteś posłańcem? – zdziwił się wezyr.

Ocalały skinął głową i bez słowa podał mu pergamin. Sokollu natychmiast rozpoznał pieczęć Perteva Paszy, ale zachował niewzruszony wyraz twarzy. Wsunął zwój za pas, po czym nakazał swym sługom, by odprowadzili gońca do obozu, nakarmili go i pokazali medykom. Był to dobry pretekst, by pozbyć się świty. Czuł, że powinien przeczytać tę wiadomość w odosobnieniu, by nikt nie widział jego reakcji. Był niemal pewien, że zwój zawierał złe, bardzo złe wieści, inaczej zamiast tego wyraźnie niedoświadczonego młodzika Pertev Pasza z pewnością przysłałby któregoś ze znanych Sokollu kurierów.

Złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem treść listu.

„»Sultana« zdobyta. Ali Müezzinzade zabity. Jego synowie wzięci do niewoli. Przegraliśmy…” – pisał Pertev Pasza.

– To nie może być prawda – szeptał Sokollu raz po raz, nie przerywając czytania. Czuł, że cała krew odpływa mu z twarzy.

Gdy skończył, przymknął powieki. Miał wrażenie, że ziemia kołysze się pod jego stopami, drżąc przy tym lekko, jakby zaraz miała się rozstąpić. Oparł dłoń na chropowatej korze starego buka, szukając ostoi. Las, który jeszcze przed momentem napełniał jego serce błogim spokojem, teraz wydawał mu się niemal nierzeczywisty, a miniona chwila słodkich marzeń o czasach młodości zdawała się należeć do innego świata. Rozumiał pojedyncze słowa, lecz nie mógł objąć umysłem wydarzeń opisanych w liście Perteva Paszy. Nie pojmował tego, co się stało; przecież Imperium Osmańskie było niezwyciężone! Turcy byli armią samego Allaha. Mieli przeważające siły, liczniejsze, najnowocześniejsze okręty, celne armaty, doskonale wyszkolonych, bezwzględnie posłusznych żołnierzy… a ich wrogiem była przypadkowa zbieranina, bezładna masa wojowników służących skłóconym ze sobą panom.

Sokollu od początku był przeciwny tej kampanii. Przez wiele miesięcy usiłował odwieść sułtana od wojny z Wenecją, z którą jakikolwiek konflikt przynosił zwykle same straty obu stronom. Bezskutecznie. Największy wróg wielkiego wezyra, Lala Mustafa Pasza, i podstępny Yasef Nassi, wykorzystując słabości Selima, bez trudu zdołali wmanewrować go w wojnę z dowodzoną przez papieża Piusa V Ligą Świętą, w której skład weszły Wenecja, Hiszpania, Malta oraz kilka pomniejszych księstewek włoskich. Gdy Sokollu po raz ostatni spróbował przekonać sułtana do swoich racji, ten – wyraźnie poirytowany – zdjął turban z głowy jednego ze swych doradców i rzucił go do stóp Mehmeda Paszy.

– Zacznę się bać niewiernych, jeśli ten turban zdoła przykryć głowy trzech mężczyzn jednocześnie – oświadczył, spoglądając mu wyzywająco w oczy. Sokollu wiedział, że przegrał.

Wielki wezyr ponownie przeczytał wiadomość od Perteva Paszy. Gdy pierwsze oszołomienie minęło, skubiąc brodę, zaczął się zastanawiać, jak przekazać władcy wieść o klęsce jego dotąd niezwyciężonej armady pod Lepanto. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy wolnym krokiem ruszył w stronę obozowiska. Uczta trwała w najlepsze. Lojalni słudzy wezyra, nie otrzymawszy żadnych wytycznych w tej sprawie od swego pana, na wszelki wypadek postarali się o utrzymanie przybycia posła w tajemnicy.

Nie niepokojony niczym sułtan siedział na poduszkach pod wielkim baldachimem i popijając wino wprost z dzbana, przyglądał się tańczącym przed nim dziewczętom. Od czasu do czasu wydawał z siebie radosne okrzyki, które przypominały kwiczenie zarzynanego wieprza. Skryty w mroku Sokollu przyglądał się temu, którego teraz, jak niegdyś jego ojca, nazywano Boskim Cieniem na Ziemi, i czuł, że łzy złości oraz żalu wypełniają mu oczy. Nie takiemu władcy pragnął służyć.

– Ej, Sulejmanie! – westchnął tęsknie za swym najdroższym przyjacielem i przewodnikiem; za tym, który wpoił mu poczucie odpowiedzialności i głęboką miłość do Imperium Osmańskiego; za tym, któremu poprzysiągł strzec jego schedy, póki starczy mu sił. Czuł, że zawiódł, że nie panuje nad sytuacją, że władza wymyka mu się z rąk, powoli wsączając się w wyciągnięte i rozczapierzone dłonie bandy pochlebców otaczających bezwolnego Selima.

Postąpił krok do przodu i wszedł w krąg światła bijącego od ognia. Ruchem dłoni nakazał muzykantom, by przestali grać. W ciszy, która zapadła niemal natychmiast, słychać było jedynie trzaskanie płonących drew i czkanie pijanego młodzieńca leżącego u stóp padyszacha.

– Czemuż to, wezyrze, przychodzisz posępny jak śmierć i psujesz zabawę? – zapytał bełkotliwie władca, który także wypił tego wieczoru zbyt dużo wina.

– Wybacz, mój panie – zaczął Mehmed Pasza, ostrożnie dobierając słowa. Wiedział, że pijany sułtan łatwo wpadał w trudny do opanowania gniew. – Przynoszę ważne wieści.

– Mów zatem. – Selim skinął łaskawie dłonią, po czym sięgnął do misy, wyjął z niej garść świeżo wyłuskanych pistacji i wsypał je sobie do ust.

– Czy moglibyśmy pomówić na osobności, mój panie? – spytał Sokollu.

Władca roześmiał się, a drobinki orzechów rozsypały się wokoło.

– Jesteś wśród przyjaciół, wezyrze – rzekł, zataczając ręką krąg. Kilku stojących najbliżej niego dostojników pokiwało głowami, uśmiechając się doń przymilnie. Sułtan nagle spoważniał. – Mów, wezyrze, albo przestań trwonić mój czas i odejdź, jeśli zabawa ci niemiła.

Sokollu podszedł bliżej i podał zwój jednemu ze sług, by ten przekazał go swemu panu. Selim wziął pismo i dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu, starając się zogniskować wzrok na niezbyt wyraźnych, skreślanych w pośpiechu słowach. Gdy skończył, pergamin wysunął mu się z dłoni, a sam władca wybuchnął płaczem. Zgromadzeni wokół doradcy popatrzyli po sobie pytająco. Celal Çelebi, jeden z najbliższych przyjaciół Selima, schylił się po zwój i przeczytawszy, w milczeniu podał go kolejnemu doradcy. Paszowie i wezyrowie czytali i jeden po drugim bledli, a sułtan łkał coraz głośniej.

– Co teraz będzie, Sokole?! – wykrzyknął nagle z rozpaczą. – Co teraz zrobimy?

Oczy wszystkich skierowały się ku wielkiemu wezyrowi. Pod wpływem alkoholu byli bez reszty przekonani, że tylko w nim mogą szukać nadziei i wsparcia, że on jest przyszłością Imperium.

– Musimy natychmiast wrócić do Stambułu, mój panie – odpowiedział Sokollu, siląc się na spokój, choć żal rozdzierał i jego duszę. – Musimy czym prędzej wracać do domu.

Odkąd dotarli do Stambułu, łoże Mehmeda Paszy pozostawało zaścielone. Raz czy drugi wezyr uciął sobie drzemkę na siedząco przy biurku, lecz zwykle nie trwała ona długo. Przerywało ją pojawienie się posłańca przynoszącego wieści o położeniu wroga. Selim żądał, by o każdej porze dnia i nocy informowano go, gdzie stacjonują wojska Ligi.

Po przybyciu do stolicy Sokollu nakazał zamknąć Dardanele, podwoić załogi twierdz i portów w cieśninie Bosfor, a także rozstawić warty, które miały nieustannie patrolować plaże i pomniejsze zatoczki. Wieść o tym, że sułtan obawia się ataku chrześcijan na stolicę, spowodowała wybuch paniki w mieście.

Mieszkańcy Stambułu przywykli do zaraz, ognia i trzęsień ziemi, ale większość z nich nigdy nie przeżyła oblężenia, nie doświadczyła strachu wywołanego świadomością, że wróg znalazł się u bram. Dla żyjących dostatnio i spokojnie mieszkańców stolicy był to prawdziwy wstrząs. Imperium Osmańskie nigdy dotąd nie poniosło tak oczywistej i tak haniebnej w ich mniemaniu porażki.

Ludzie wystawali na ulicach, strasząc się wzajemnie. Starcy roztaczali przed młodzieńcami wizje krwawej masakry, do której z pewnością dojdzie, gdy chrześcijanie przypuszczą szturm na miejskie mury. Wszyscy wiedzieli, że w Stambule nie było tej jesieni zbyt wielu oddziałów. Tutejszy garnizon nie zdołałby zbyt długo utrzymać miasta.

– Chrześcijanie zetrą nas w pył, a nasze kości spopielą i wsypią do morza.

– Dojdzie do rzezi ludności! Pierwsi zginą starcy i dzieci. Kobiety spotka los gorszy od śmierci.

– Splądrują nasze domy! Zniszczą nasze meczety!

Odgłosy paniki nie milkły przez kilka kolejnych tygodni. Nigdy wcześniej stambulczycy nie wypatrywali zimy z tak wielkim utęsknieniem. Gdy wreszcie nadeszła, a wraz z nią zamarła żegluga na Morzu Śródziemnym, wisząca nad miastem groza rozpłynęła się niczym gnana wiatrem burzowa chmura, a ci, którzy jeszcze przed kilkunastoma dniami najgłośniej krzyczeli, teraz najdonioślej śmiali się z tchórzostwa swoich kompanów.

3 listopada 1572 –

Mesyna –

Italia

1

Każda dziewczyna wychowana w sułtańskim haremie, choćby pytanie zostało zadane w środku nocy zaraz po wyrwaniu jej z głębokiego snu, potrafiłaby z pewnością wymienić wszystkie objawy, po których można rozpoznać, że kobieta jest brzemienna. Lecz i bez tego Jelena miała dziwną pewność, pozarozumowe przekonanie, iż w jej łonie rozwija się nowe życie. W pierwszej chwili ta myśl ją oszołomiła, w drugiej zaś przeraziła. Znalazła się bowiem w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Ojciec Vicenzo pozwalał jej nadal odgrywać jednego z giermków. Mieszkała w pałacu, pracowała przy koniach, cały wolny czas poświęcając próbom zdobycia jakichkolwiek informacji o wziętej do niewoli admiralicji osmańskiej, wśród której mógł znajdować się Özgün. Jej odmienny stan nie był jeszcze widoczny, wiedziała jednak, że nadejdzie moment, w którym nie zdoła go zamaskować i nie będzie mogła dłużej ukrywać się w męskim przebraniu. Musiała szybko wymyślić jakiś sposób, żeby nie wytoczono jej procesu o oszustwo, a może nawet o nierząd. Kto zresztą wie, o co jeszcze mogliby ją oskarżyć obecni w mieście inkwizytorzy? O bluźnierstwo? Rozpustę? Czy może o ich ulubione konszachty z diabłem? Przebieranie się za przedstawiciela przeciwnej płci było surowo karane i uchodziło za wyjątkowo plugawą dewiację, zło, które należało za wszelką cenę wykorzenić, nim rozprzestrzeni się w prawym społeczeństwie, siejąc zgorszenie i pokusy.

Nie była też pewna, jak wobec takich oskarżeń zachowałby się ojciec Vicenzo. Nie wiedziała, czy wziąłby ją w obronę, czy przeciwnie – pierwszy miotał oskarżeniami, wytykał ją palcem, wymyślał setki kłamstw na jej temat z jedną ręką spoczywającą na sercu, drugą na świętej Ewangelii. Byłby zdolny do wszystkiego, aby zrealizować swoje cele lub zemścić się na niej za to, że odebrała mu tak dokonały argument w negocjacjach z banami chorwackimi broniącymi granic cesarstwa habsburskiego, na wypadek kolejnej kampanii Osmanów. Wolała nie sprawdzać, czy sam oddałby ją w ręce zakonników w czarnych płaszczach, którzy z pewnością szybko wytoczyliby proces także jej bratu, pierworodnemu synowi księcia Zrinskiego, przebywającemu na dworze cesarza Maksymiliana. Gdy chodziło o władzę i pieniądze, byli niezwykle skrupulatni. Zawsze odnajdowali zatajane grzechy, niewyznane winy, herezje głoszone choćby mimochodem, w nieświadomości czy podczas biesiady po nadużyciu trunków. Zawsze znalazł się też jakiś świadek gotów potwierdzić ich podejrzenia. Skoro ona była czcicielką szatana, może i Juraj był diabelskim pomiotem.

Nie, nie chciała tego sprawdzać. Najlepiej byłoby nigdy nie dopuścić do takiej sytuacji. Musiała czym prędzej znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie mogła zawiadomić o wszystkim brata. Nie potrafiłaby mu wytłumaczyć swojego związku z Özgünem, synem potężnego paszy. Juraj wyrósł w nienawiści do Turków, całe życie walczył przeciwko Osmanom, którzy zniszczyli mu dom, zabili ojca i odebrali ziemię. Nieślubne dziecko – niechciany siostrzeniec – nadwyrężyłoby jego braterskie uczucia, okryło hańbą cały ród, lecz świadomość, że jest to bękart śmiertelnego wroga, przyczyniłaby się do zerwania więzów rodzinnych.

Nie mogę szukać pomocy u Juraja, pomyślała z żalem. Nie potrafiłabym go okłamać, powtarzać, że zostałam wykorzystana. A gdyby się dowiedział, że noszę pod sercem dziecko będące owocem miłości, nigdy by mi nie wybaczył. Lepiej nie mącić spokoju jego ducha. Niech żyje w przekonaniu, że umarłam, i zachowa mnie w dobrej pamięci.

Ucieczka także nie wchodziła w grę. Musiała pozostać w mieście, przynajmniej do chwili, w której rozstrzygną się losy osmańskich jeńców więzionych w pałacu na wzgórzu. Mogła uciec ojcu Vicenzo i skryć się wśród rozlicznych ciemnych zaułków miasta, w które nie zapuszczali się nawet szpiedzy papieża. Obawiała się jednak, że nierząd byłby jedynym zajęciem, które by jej powierzono. Na samą myśl o tym wzdrygała się z obrzydzenia. Musi być jakieś inne wyjście! – rozważała gorączkowo. Musi być jakiś sposób.

Pogrążona w myślach Jelena zawędrowała do dzielnicy farbiarzy. Spojrzała ku rzece i aż przystanęła oczarowana. Czerwień zlewała się z lazurem. Na warstwie ogromnej kałuży indygo powiększała się plama jaskrawej ochry. Szmaragdowa smuga z plamami purpury oplotła biały kożuch piany tuż przy brzegu, wmieszała się w niego, a jej barwa złagodniała, na kamieniach osadzając się już pastelowym odcieniem. Jelena z zachwytem wpatrywała się w żyjącą własnym życiem taflę wody zmąconej kolorami. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego.

Wszędzie wokół unosił się zapach farb i barwników, który przywodził jej na myśl haremowe składy ziół leczniczych. Były to miłe wspomnienia i z przyjemnością się w nie zanurzyła, by na chwilę zapomnieć o swoim zmartwieniu.

– Chcesz kawałek? – usłyszała nagle głos.

Spojrzała w kierunku, z którego dochodził, ale nikogo nie zobaczyła. Poczuła tylko intensywną woń świeżo obranej cebuli, bardzo wyraźną wśród zapachów farbiarni.

– Mogę ci dać trochę, jeśli chcesz – usłyszała znowu.

Podniosła wzrok, gdyż zdawało jej się, że głos dochodzi z góry, i wtedy go ujrzała. Niziutki, umorusany dzieciak siedział okrakiem na gałęzi. W jednej ręce trzymał nożyk, w drugiej dorodną cebulę. Pod wpływem jej spojrzenia chłopiec zaczął kręcić się niespokojnie i rozglądać na boki.

– Co się gapisz? Głupiś ty, czy co? – zniecierpliwił się wreszcie, łypiąc podejrzliwie na urodziwego młodzieńca odzianego w strój giermka. Musiał służyć u kogoś znacznego, bo jego szaty były czyste i uszyte z dobrych materiałów. – Gadaj wreszcie: chcesz czy nie?

Choć od ucieczki ze Stambułu, kiedy to przez wiele dni żywiła się wyłącznie znalezioną pod pokładem statku cebulą, Jelena nie jadała tego warzywa, widząc blask w oczach chłopca, skinęła głową. Usta malca rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, w którym wyraźnie widać było braki w uzębieniu. Odkroił gruby plaster i podał jej bez słowa. Przez chwilę chrupali w milczeniu. Cebula była wyśmienita; ostra i słodkawa zarazem. Brakowało jedynie szczypty soli, lecz mimo to Jelena pomyślała, że od dawna nic jej tak nie smakowało. Malec jakby odgadł jej myśli.

– Świetna! – westchnął rozanielony, gdy tylko skończyli, po czym pospieszył z wyjaśnieniami: – W ogrodzie ojca Morettiego, tam, w klasztorze na wzgórzu, rosną najsmaczniejsze warzywa w mieście. Oczywiście z solą byłaby jeszcze lepsza, ale niestety sól tam nie rośnie.

Roześmiał się głośno, uznawszy najwyraźniej to, co powiedział, za świetny żart. Jelena zawahała się przez chwilę, po czym zawtórowała mu z przyjemnością. Towarzystwo małego obdartusa ostatecznie rozproszyło jej chmurne myśli.

– A ten ojciec Moretti pozwala ci tak po prostu częstować się warzywami? – spytała.

Chłopiec zrobił obrażoną minę, jakby sugestia nowego znajomego była niemal śmiertelną obrazą.