Strona główna » Obyczajowe i romanse » Córki

Córki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-71-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Córki

Przesiąknięta polskim folklorem saga o czterech pokoleniach kobiet żyjących w cieniu rodzinnej klątwy

Lulu jest światowej klasy sopranistką. Kiedy rodzi córkę Karę, umiera jej ukochana babcia. Jednak to nie jedyna strata Lulu. Po porodzie kobieta ma problem ze strunami głosowymi i przestaje śpiewać. To sprawia, że nie może wypełnić rodzinnej tradycji, która polega na przekazaniu dziecku życiowej siły dzięki wyśpiewanej piosence..

Kiedy Lulu spędza długie dnie z małą córeczką, wspomina kobiety ze swojej rodziny. Matkę Sarę, wyrafinowaną i wiecznie nieobecną piosenkarką jazzową. Babcię Adę, która uciekała przed wojną z Polski do Ameryki. Wspomina też prababkę Gretę, która podobno zawarła pakt z samym diabłem i skazała kolejne pokolenia kobiet na życie objęte klątwą.

Według rodzinnej legendy każda nowo narodzona córka zabiera coś swojej matce, przejmując jej talent. Czy Lulu postanowi zerwać z tradycją? Czy będzie chciała zachować swój talent tylko dla siebie?

__

"Córki" to porywający debiut Adrienne Celt, który przenika duch rusałki, baśniowej postaci z polskiej mitologii. Autorka porusza ważny temat o trudach macierzyństwa, który przeplata siecią tajemnic i folkloru.

Polecane książki

TYLKO JEDNA BARIERA STOI MIĘDZY TOBĄ, A SUKCESEM. Nie jest nią doświadczenie. Nie jest nią talent. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego inni ludzie szybko robią karierę, podczas gdy twoja utknęła w martwym punkcie? Dlaczego nikt nie zachwyca się twoimi wspaniałymi pomysłami? Czy nie wygląda...
Tajemnicze morderstwo, traumy zgwałconych kobiet i podejrzany policjant, którego nikt nie potrafi zidentyfikować. Przed Awim Awrahamem jego pierwsze śledztwo w sprawie o zabójstwo!W swym mieszkaniu zostaje znaleziona martwa Lea Yeager. Przybyły na miejsce komisarz Awi Awraham rozpoznaje w niej ofiar...
Trzymający w napięciu thriller osadzony w realiach II wojny światowej. Londyn, rok 1942. Pułkownik Radomski otrzymuje od Naczelnego Wodza polecenie znalezienia kandydata do supertajnej i niebezpiecznej misji w okupowanej Polsce. Rozkaz: przeniknąć do obozu Aschwitz, uzyskać dowody hitlerowskich ...
Rozszerzona wersja jest wzbogacona w część „W cieniu św. M. Kolbe”, „Deska ratunku na wzburzonej rzece życia” (dostępne także w pojedynczym egzemplarzu) oraz w część „Cudowne modlitwy”, które odmieniły(ją) życie autorki....
Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Jaki kontener wybrać 2. Co zrobić przed wykonaniem przewozu 3. Jak postąpić przy odbiorze kontenera 4. Co wykonać w trakcie przewozu 5. Jakie czynności trzeba wykonać przy zdaniu kontenera...
„Aktualności kadrowe” stawiają sobie za cel, aby z szumu informacji wyłowić tylko takie, które naprawdę w danym czasie mają znaczenie praktyczne dla pracodawcy, kadrowego czy specjalisty ds. HR oraz aby informacje te zapakować w krótką, zwięzłą formę. Stąd liczne wzory, przykłady i schematy, które u...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adrienne Celt

Dla mych ukochanych babć, Constance i Ewy

• Ostatnia wiadomość o małym pudełku •

Małe pudełko w którym jest cały świat Zakochało się w sobie samym I poczęło w sobie samym Jeszcze jedno małe pudełko Małe pudełko małego pudełka

Też się zakochało w sobie samym

I poczęło w sobie

Następne małe pudełko I tak to się działo bez końca Cały świat z małego pudełka

Powinien być

W ostatnim pudełku małego pudełka Żadne z małych pudełek

W małym pudełku zakochanym w sobie

Nie jest ostatnie Jak znaleźć teraz świat – Vasko Popa(przeł. Grzegorz Łatuszyński)

Preludium

Wszystkie ważne historie, które opowiadała mi moja babcia, rozgrywały się na polskiej wsi. Była wśród nich i ta:

Naga kobieta siedzi na drzewie, machając nogami w powietrzu i zaciskając palce na konarze. Wypukłości kory odciskają wzorek na jej smukłym śniadym ciele.

W stronę kobiety zmierza przez las mężczyzna, odsuwa smagające go cienkie brzozowe i bukowe gałązki, omija kępy zarośli w poszukiwaniu zagubionej ścieżki. Kobieta nuci jakąś melodię, a mężczyzna zaczyna stawiać kroki do rytmu. Jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy; jeszcze nie wie, że znalazł się pod urokiem.

Na widok kobiecych nóg przystaje zaskoczony. Jest daleko od rodzinnej wioski, czuje zmęczenie i chce mu się pić, ostatnie, czego się spodziewał w tym lesie, to drugi człowiek, a już zwłaszcza kobieta – naga, cudowna i sama. Naguska ma stopy pokryte odciskami, podeszwy brudne od ziemi, lecz majta mu nimi przed nosem, zupełnie jakby to była bielizna susząca się na sznurze do prania. Mężczyzna wiedzie spojrzeniem wzdłuż błękitnych żył, które od stóp, przez łydki i brzuch, docierają aż do jej piersi i szyi, do koniuszków miękkich, pokrytych puszkiem uszu. Gdy spogląda kobiecie w oczy, ta uśmiecha się do niego i w jednej chwili zaskoczenie przechodzi w zrozumienie. Wcześniejsze uczucie pragnienia znika, gdy woń pobliskiej rzeki przepełnia mu nos i usta, zwilża język. Mężczyzna wie już, że spotkał miłość swego życia, która go pochłonie.

Historia stara jak świat. Wśród zapachu czystej wody kobieta zwraca się do mężczyzny z prośbą o poczęstunek chleba i soli. Mężczyzna karmi ją własnymi palcami. Z drżeniem puszcza wodze wyobraźni. Całe jego ciało pulsuje z pożądania.

Wspina się na drzewo i siada obok ukochanej. Im bliżej się przysuwa, tym silniej ona roztacza krystaliczną woń wody i wzbudzane przez fale miazmaty bijące z omszałych kamieni. W pewnym momencie kobieta przechyla lekko głowę i kiwa palcem zapraszająco. Mężczyzna pochyla się ku niej, aby ją pocałować; ich usta są tuż-tuż. Mężczyzna kołysze głową w rytm nuconej przez kobietę melodii, która rezonuje w nim echem, ledwie ci dwoje zamkną się nawzajem w objęciach. Mężczyzna nigdy jeszcze nie zaznał takiej bliskości z drugim człowiekiem, nigdy nie miał takiego poczucia bezpieczeństwa. Moment później jego serce przestaje bić, a ciało spada ciężko na ściółkę leśną.

– Co było dalej? – zapytałam babcię.

– Każdy powie ci co innego – odparła. – Większość osób nie pojmuje rusałek. Od nich nie usłyszysz, że naguska ze łzami w oczach zeskoczyła z drzewa ani że targana płaczem ruszyła z powrotem w stronę rzeki, stawiając kroki tak lekkie, jakby była z powietrza. Zarazem to, co usłyszysz od większości ludzi, również jest prawdą. Rusałka znajdzie innego mężczyznę i uczyni to jeszcze raz. Wdrapie się na drzewo i zanuci swoją pieśń ponownie, tyle razy, ile będzie trzeba, aby czerpiąc moc z innych, utrzymać się przy życiu.

Część IRozdział 1

Zeszłej nocy obudziłam się spanikowana, że wokół szaleje tornado. Materac drżał pode mną w rytm dobiegających z oddali „łup-łup!”, a na powierzchni wody w szklance, stojącej na szafce nocnej, rozchodziły się koncentryczne kręgi zmarszczek. W całym pokoju czuło się echo poruszenia, poświatę wstrząsu. Na zewnątrz w koronach drzew szumiał wiatr. Pod powiekami zapiekły mnie łzy; zawsze bałam się burzy.

Mieszkamy na jednym z wyższych pięter, wśród górnych gałęzi podwórkowych jesionów i dębów; wyglądając przez okno sypialni, często dostrzegam lśnienie jeziora Michigan, bywa, że jestem nawet w stanie rozróżnić sylwetki ludzi uprawiających jogging na brzegu. Wszakże leżąc z głową na poduszce, widziałam tylko niebo. Ciemne i wzburzone, nabrzmiałe wodą. Budynek zadrżał ponownie, jakby wszyscy mieszkańcy naraz trzasnęli drzwiami. Skrzywiłam się boleśnie. Tuż przy mnie, na okrytym mrokiem łóżku, John przewrócił się na drugi bok i wymamrotał coś niezrozumiale, po czym naciągnął kołdrę po same uszy. Moment później Kara zaczęła kwilić.

Wciąż nie przywykłam jeszcze do niemowlęcego płaczu, który – przynajmniej w moich uszach – brzmi niesłychanie żałośnie. Zupełnie jakby maleńkie dzieci smuciły się tym, że nikt ich nie rozumie. Kwilenie Kary było ciche, nienatarczywe, czekałam więc, aż samo ustanie. Zapewne tylko się rozkopała. Wstrzymałam oddech.

Kolejne „łup-łup!”.

Może nie usłyszała – pomyślałam. Może jest zbyt zmęczona, by zwracać na to uwagę, i zaraz na powrót zaśnie z piąstką przy głowie. W uszach słyszałam dudnienie krwi, które stanowiło akompaniament dla deszczu i wiatru. Podczas szkolnych próbnych alarmów na wypadek tornada kazano nam zasłaniać twarze przedramionami i chronić się w zimnej betonowej piwnicy pod salą gimnastyczną. Teraz chciałam nakryć głowę poduszką albo zasłonić oczy i uszy ręką Johna, aby wyciszyć wszystkie dźwięki i poczuć choć odrobinę bezpieczeństwa. Leżałam jednak nieruchomo, nasłuchując. I modląc się w duchu: byle się tylko nie obudziła. Jak gdyby nieświadomość tornada mogła przed nim ocalić. Jak gdyby trąby powietrzne były znane z tego, że porywają niemowlęta i odkładają je na miejsce bez najmniejszego szwanku.

Mogłabym tam leżeć, obserwując, jak szyby rozpryskują się wewnątrz mieszkania, jak sufit się unosi, zerwany wielkimi, niewidzialnymi palcami. Mogłabym mieć wrażenie, że czas zwalnia, a następnie przyśpiesza, pozostawiając mnie z przedsmakiem śmierci. Mogłabym… gdybym tylko znowu głęboko usnęła i zaczęła miarowo oddychać.

Coś uderzyło w okno. Zapewne jakaś gałąź, złamana przez gwałtowny podmuch wichury. Kara zachłysnęła się i rozpłakała na dobre; wyła i wrzeszczała na przemian pośród bezksiężycowej nocy. Dźwięk dobywał się jakby bezpośrednio z mojej piersi, wyskoczyłam więc z łóżka, porwałam Karę na ręce i przycisnęłam do siebie mocno. Gdyby w tej chwili szyba pękła, oberwałabym w plecy odłamkiem szkła. Otuliłam córkę ramionami i przykryłam głową, tak że zlałyśmy się w jedno, tworząc potwora o dwu twarzach na wysokości torsu.

Nic się nie stało. John dalej spał, wypuszczając powietrze przez usta. Czując ciepło mojego ciała, Kara się uspokoiła. Powieki opadły jej z drżeniem. Budynek się zatrząsł. Tak jak marzyłam – zostałam jedyną strażniczką nocy.

Prawda na temat wszelkich możliwości jest taka, że są one nieskończone. Wir powietrza mógł mnie wyssać za okno, gdzie bym szybowała razem z samochodami i billboardami. Albo bogowie mogli mnie ignorować przez kolejny dzień, pozwalając mi zasnąć na krześle z córką kręcącą kółka z moich włosów lepkimi paluszkami. Przyznaję, że jako śpiewaczka operowa mam tendencję do dramatyzowania. Jednakże w życiu prywatnym wolę spokój – przyjemność sprawiają mi na równi kąpiel czy prysznic oraz ćwiczenie gam, dopóki mój głos nie nabierze ciepła i elastyczności.

Wiem jednak, że czasami na rzeczywistości pojawia się drobna zmarszczka i wszystko się zmienia. Krzyk poniesiony echem porusza jeden z kamieni, po czym spada cała lawina. Drobiazgi bywają niebezpieczne.

Tego ranka przebudziłam się na dźwięk cichego „pip”. Obok mnie stał John, trzymał mój telefon i zmieniał coś w ustawieniach.

– Proszę bardzo – oznajmił, wręczając mi aparat. Musiałam otrząsnąć się z resztek snu, zanim ujęłam urządzenie. – Teraz masz głośność dzwonka na maksimum. Powinnaś go usłyszeć bez względu na to, w którym pokoju będziesz.

– Wspaniała wiadomość. – Ziewnęłam. I naraz otrzeźwiałam. – Chwileczkę. Znalazłeś mój telefon?

– Przecież wcale go nie zgubiłaś. – Wzruszył ramionami i poprawił na sobie granatową marynarkę. – Czeka mnie dzisiaj przesłuchanie uczniów szkół podstawowych. A później muszę się zobaczyć ze Stanem. Co powiesz na siódmą?

– Dobrze.

Przewinęłam nieodebrane połączenia. Nic ważnego. A w każdym razie nic, co by wymagało oddzwonienia.

Babcia Ada się nie odezwała. To akurat było normalne.

Kara poruszyła się w moich ramionach, zmieniłam więc nieznacznie jej pozycję, aby złapała pierś. Rozległy się ciche odgłosy ssania. John pochylił się nad nami i pocałował ją w ucho, a następnie – po niemal niezauważalnym zastanowieniu – cmoknął mnie w policzek. Drgnęłam wbrew sobie. Atakowało mnie tyle par ust.

Być może mój mąż wie, że dziecko, które wydałam na świat, nie jest jego. Być może niczego się nie domyśla. Tak czy owak, kocha Karę, co do tego nie ma dwóch zdań.

Przyglądałam się, jak wkłada szary wełniany płaszcz, zarzuca szalik na szyję i upewnia się, że w skórzanej teczce ma właściwą partyturę, zanim w końcu naciągnął rękawiczki. Pomachawszy mi, wyślizgnął się za drzwi i zniknął.

Większość kobiet na moim miejscu cieszyłaby się, że daty poczęcia nie sposób dokładnie ustalić. Istotnie, pochodzenie mojej córki jest niepewne. Bywają chwile, kiedy nieomal wierzę, że to on ją stworzył. Skołtuniona pościel, John dźwigający się ciężko z materaca, aby nago pójść do kuchni po szklankę wody.

Tak się jednak składa, że znam prawdę. Jestem wrażliwa na zmiany w rytmie serca, znam własny układ żeber lepiej niż mój kręgarz. Moment, w którym poczułam budzące się we mnie życie, odebrałam jak niespodziewany policzek.

Z kolei nie miałam pojęcia, gdzie podział się mój telefon, tym bardziej więc martwi mnie łatwość, z jaką John go zlokalizował. Jeżeli jest świadom, że z Karą nie łączą go więzy krwi, pytanie, co teraz uczyni, pozostaje nadal otwarte. Dlaczego jeszcze nic nie powiedział? Dlaczego jakąś częścią siebie żałuję, że tego nie zrobił? Siedzę na skraju przepaści i macham w powietrzu nogami.

Takie drobiazgi: zgubiony telefon, nienaturalnie niebieskie oczy dziecka.

Za oknem pada śnieg, rozlegają się burzowe pomruki. Może nie tak głośne jak zeszłej nocy, ale równie zagniewane.

Po przeciwnej stronie pokoju, poza moim zasięgiem, na półce stoi wieża. Otaczają ją płyty kompaktowe i arkusze nut. Jest też trochę winyli, należą do Johna, nie do mnie. Nie podzielam fascynacji męża różnymi sposobami zapisywania dźwięku. Interesuje mnie to, jak muzyka powstaje. Pragnę żyć w muzyce, która żyje we mnie, tak abyśmy obydwie – melodia i ja – wyłaniały się z siebie nawzajem, tworząc poszerzający się bezkres, prokurując wzór.

John poszedł na poranną próbę Cyganerii, a ja zostałam w domu. Tak na razie mają się sprawy.

Nie lubię myśleć o swoim głosie wydrapanym na woskowym cylindrze, uwięzionym niczym dżinn w butelce. Jeszcze mniej mi się podoba idea chipu komputerowego – czubek języka dotykający tylnej powierzchni zębów; zaciskająca się krtań; powietrze krążące w moich płucach i krwiobiegu… Wszystko zamknięte w pamięci USB, którą mogę wrzucić do torebki. Piosenka najlepiej sobie radzi podczas występu na żywo, albowiem wtedy zachodzi jakaś interakcja między nią i światem. Jest kształtowana przez otoczenie. Stwarzana na nowo. Pod tym względem przypomina historię, która wydaje się najżywsza w chwili opowiadania.

Ze swojego miejsca obrzucam wzrokiem partytury, które chciałam czytać podczas karmienia. Każdej towarzyszą nagrania. Wszystko to tylko narzędzia. Ich użyteczność wynika z wiary, że ta przerwa w mojej karierze kiedyś się skończy, i to skończy się dobrze. Kiedy przyjmuję nową rolę, lubię przestudiować partyturę, odśpiewać ją na głos, pozwalając memu ciału zinterpretować nuty na papierze. Dopiero później przesłuchuję nagrania, aby się upewnić, że moja wersja jest oryginalna.

Kara obserwuje mnie, walcząc ze snem. Zastanawiam się, co mogłabym powiedzieć dla jej uspokojenia. Może powinna przestać się skupiać na otaczających ją detalach? Może dzięki temu obie zyskałybyśmy moment czy dwa spokoju. Przecież lekarz zalecił mi odpoczynek.

– Pani ciało stoczyło walkę – powiedział. – Należy się pani wolne na odzyskanie sił.

Mogłabym opowiedzieć Karze jakąś historię. Wciąż niewiele wie o mnie, o mojej historii. Skąd sama pochodzi, dokąd zmierza. Zresztą czyż nie po to są opowieści? Żeby nauczyć nas śnić? Nieprzyjemnie byłoby zasnąć w kompletnej pustce, w absolutnych ciemnościach, w oceanie możliwości. Bez gawędy, bez magii – skąd byśmy wiedzieli, dokąd się udać po zamknięciu oczu?

Pomimo niepokoju moja córeczka praktycznie nie wydaje żadnych dźwięków. Tylko od czasu do czasu sapnie albo ziewnie, przy czym jej ciałko nadyma się i tak jakby napręża, szczególnie w stawach. Nadaliśmy jej imię „Karina”, lecz nie zwróciłam się do niej w ten sposób ani razu, odkąd zgłosiliśmy z Johnem jej narodziny w urzędzie stanu cywilnego. Moja córka ma na imię Kara. Po prostu Kara. W przyćmionym świetle dnia nie zważa na burzę za oknami, na śnieg z deszczem bijący o wysokie szyby w salonie. Dla niej całym światem jest krzesło, na którym siedzę, ramię, na którym ją trzymam. Słońcem – wygięta lampa obok mnie. Świat jest, według niej, przepełniony ciszą, ponieważ takim go uczyniłam. Miękkie kroki bosych stóp, szepty, ciii, dziecko śpi.

Od narodzin Kary nie zaśpiewałam ani jednej nuty. Leżę całymi dniami z niemowlęciem na piersi i wdycham jego mleczny zapach. Gdy podałam córkę Johnowi, przytknął nos do jej noska, zrobił zeza i wpatrzył się w niebieskie oczęta, wyginając wargi w lekkim uśmiechu, najszczerszym, na jaki go stać. Dostrzegłam też inne, bardziej złożone miny, ale o nich nie rozmawiamy. Spowijam się w ciszę niczym w koc, jak gdyby było mi wiecznie zimno. Na widok partytur ogarnia mnie drżenie. Ilekroć po przebudzeniu w głowie rozbrzmiewa mi Tosca, ogarnia mnie chłód. Kara jest taka maleńka, składa się tylko z policzków i fałdek, z oczu i zmarszczek. Ją także spowijam w ciszę, mówię sobie, że w ten sposób chronię córkę. Utrzymuję temperaturę jej ciała na właściwym poziomie, aby wydychane przez nią powietrze raz po raz ogrzewało mi szyję.

Babcia Ada, babunia Adelajda, twierdzi, że zaraz po urodzeniu mrugałam powiekami z regularnością metronomu. Odkąd nauczyłam się chodzić, biegałam po wykafelkowanych alejkach supermarketu, podskakując w rytm sączącej się z głośników muzyczki. Gdy tempo było szybkie, wpadałam w psotny nastrój i macałam wszystkie winogrona w kiści, aby wybrać to najjędrniejsze, po czym – jak nikt nie patrzył – wkładałam je sobie do buzi. Zdarzało się, że usiłowałam skosztować każdego owocu i warzywa w sklepie: garści kiełków, oderwanego liścia zielonej sałaty, jabłka, które następnie odkładałam na pryzmę nieugryzioną stroną na zewnątrz.

Gdy tempo było wolne, traciłam ochotę do poruszania się. Babcia chwytała mnie za rękę i pytała:

– Czy to brzemię świata widzę na twoich ramionach?

Wtulałam się w nią, ukrywałam twarz w jej spódnicy i pozwalałam kolanom ugiąć się ledwie zauważalnie. Jednakże to nie smutek mnie tak przytłaczał. Pragnęłam położyć się na ziemi i żyć w tempie muzyki. Odrzucić rękę na bok i odpocząć. Przewrócić się na brzuch i odpocząć. Moje ciało zaczynało rozumieć, że chwile ciszy pomiędzy nutami, pomiędzy dźwiękami, są równie ważne jak same dźwięki.

Wiatr siecze, deszcz zacina falami. Szyba ugina się jakby pod naporem żywej istoty, która żąda wstępu do środka. Przez bliskość wody doświadczamy efektu jeziora; zmarznięte krople atakują budynek plutonami, śniegu przybywa z każdą chwilą. Mieszkamy w dobrej dzielnicy, na północy miasta, lecz nic nie chroni przed złą pogodą. Trzeba po prostu do niej przywyknąć. Grzechot wydaje się tak miarowy, że wręcz uspokaja, szczególnie że mam przy kolanach grzejnik, który wtóruje falami ciepła. W kręgosłupie coś mi strzela, kiedy prostuję się na krześle; niemowlę przeciąga paluszki, które zdają się pozbawione kości.

Trwam w zawieszeniu. Mam wszelkie powody do tego, by czuć obawę, będąc sam na sam z córeczką, której narodzin nie pamiętam. Pierwsze godziny jej życia to mroczna karta w historii mojego ciała, stąd późniejsze wrażenie, jakbym obudziła się w obcej skórze.

Wczoraj John zapytał, czy na pewno nie mam nic przeciwko temu, aby wrócił do pracy i zostawił mnie w domu samą. Wyznał mi, że martwi go przerwa w moich próbach.

– Takie są zalecenia lekarza – odparłam, jakby była to dla niego nowina.

Gdy skurcze przybrały na sile, wezwaliśmy taksówkę, aby pojechać do szpitala. Udało mi się wcisnąć bez problemu na tylne siedzenie, jednakże w trakcie jazdy coś się stało. Poczułam ciepło na udach i zaklęłam, myśląc, że wody mi odeszły i będziemy musieli zapłacić za czyszczenie tapicerki. Kiedy wszakże dotknęłam tej wilgoci, palce mi poczerwieniały. Pamiętam, że w tamtym momencie świat pode mną zadrżał. Coś we mnie puściło, kliknęło, strzeliło; przytomność odzyskałam dopiero w szpitalnym łóżku, ktoś właśnie podłączał kroplówkę do mego ramienia. Później znowu zemdlałam.

– Troszkę się pośpieszyła na świat – wyjaśnił mi potem lekarz. Siedział obok mnie, trzymając dłoń na moim ramieniu. John spał sztywno wyprostowany na krześle nieopodal. Najwyraźniej w ludziach wzrasta empatia, jeśli ktoś z ich otoczenia otrze się o śmierć. Usłyszałam od lekarza, że noworodek trafił do inkubatora na obserwację. – Próbowała wydostać się nie tędy, którędy trzeba. – Wolną ręką nacisnął lekko na mój brzuch, aby sprawdzić opatrunek. Sapnęłam. – To rzadkie, ale nie niespotykane – dodał i zaraz zmarszczył brwi. – Powinna pani się teraz oszczędzać. Czy to będzie możliwe?

Termin medyczny na to, co mnie spotkało, brzmi „hernia” – niemal jak szekspirowska Hermia, tyle że w rzeczywistości jest to znacznie mniej romantyczne. Mówiąc obrazowo, rozpękłam się jak strączek grochu, który się otwiera, aby uwolnić nasiona. Niestety dotyczy to także rozwarcia starych ran.

Jeśli wezmę naprawdę głęboki oddech, czuję miejsce rozdarcia, cienką jak włos linię przecinającą moje podbrzusze. Do tej pory powinna się już zagoić, a jednak nie potrafię tak o niej myśleć. W mojej wyobraźni jest nadal świeża i elektryzująca. Bo przecież daje o sobie znać, ilekroć robię to, co najpotrzebniejsze. Biorę wdech. Wypuszczam powietrze z płuc. Staram się wydobyć z siebie wysoką, czystą nutę.

Epizody bólu przypominają bicie w gong. Najpierw nieprzyjemne uczucie rozchodzi się po mnie falami. Potem stopniowo zanika, pozostawiając moje ciało do pewnego stopnia rozgrzane przez wibracje. Ponoć lada dzień będę mogła zaczerpnąć tchu bez przeszkód, mocno nabiorę powietrza, tak jak postawione żagle chwytają wiatr, i nie będę musiała się martwić, że śpiew spowoduje ponowne rozwarcie brzegów rany. Ani że powinnam obawiać się własnej córki. Tego, że ma w sobie jakąś niekontrolowaną siłę.

Lekarz nie był w stanie określić, jak długo potrwa proces gojenia. Każdy organizm jest inny – powiedział. Szacunki istnieją wyłącznie dlatego, że ludzie się ich domagają.

Strach przed rodzonym dzieckiem – cóż za idiotyczna myśl. Choć w tym wypadku powstała nie bez powodu, nie bez precedensu.

John się obudził, słysząc głos lekarza i mój, i powiedział:

– Och, Lu…

Sądziłam, że ucieszył się na mój widok, że nie mógł się doczekać, kiedy się wybudzę. Zaraz jednak mrugnęłam i nagle zobaczyłam go w całkiem innym świetle; zauważyłam kruchość, której wcześniej w nim nie dostrzegałam. John jest gawędziarzem, nie brak mu sarkazmu. Przedstawia świat takim, jakim chce go widzieć. Zaniepokoiło mnie jego nowe oblicze, oblicze człowieka zranionego.

Przesunął dłonią po twarzy zmęczonym ruchem. Zupełnie jakby chciał ją zedrzeć i zastąpić nową. Uśmiech miał wysilony. Bo niby czemu nie? – pomyślałam. Był nieswój, nic dziwnego, zważywszy, że przespał się na niewygodnym krześle, że byliśmy w szpitalu, i to z tego, a nie innego powodu. Mimo wszystko wciąż czułam niepokój, myśląc, że lekarz przyszedł się ze mną podzielić jakąś nowiną. Czymś strasznym.

– Co z nią? – zapytałam z drżącymi wargami. W tym momencie dotarło do mnie, że jestem wykończona. – Widziałeś ją?

John zerknął na lekarza i przechylił głowę na bok, co wzbudziło moje dalsze podejrzenia. Zbliżył się i ukucnął przy łóżku, oparł brodę na mojej ręce, tak że gdy się odezwał, musiał mówić przez zęby, z brzemieniem czaszki na dolnej szczęce. Wstrzymałam oddech.

– Wszystko ma na swoim miejscu. Jest bez zarzutu.

– Och.

Z ulgą zamknęłam oczy. Chciałam poczuć ją w swoich ramionach, nie byłam jednak pewna, czy mam na to dość siły. Wciąż kręciło mi się w głowie. Nie mogłam nawet podnieść głowy z poduszki. Kara wciąż pozostawała dla mnie nierealnym bytem, lecz jedno było pewne: pragnęłam ją chronić za wszelką cenę.

– Powinnaś się przespać. – John ujął moją dłoń i złożył na niej pocałunek. – Słodkich snów.

Byłam już na wpół pogrążona we śnie; zmęczenie zagarniało mnie i pchało w stronę pozbawionej marzeń drzemki. Wtem w mojej głowie pojawiła się jasna myśl.

– Czy Ada tu jest? – zapytałam.

Nawet jeśli John zawahał się z odpowiedzią, nic nie zauważyłam.

– Była – odparł.

Miało to sens.

W objęciach Morfeusza nie byłam zdolna rozważyć dwuznaczności tej odpowiedzi ani tonu męża, podszytego winą.

Och, Lu… Powinnam była wiedzieć, że chodzi o coś więcej, powinnam była dosłyszeć smutek tego „och”, niepewność czającą się w moim imieniu. Tymczasem zasnęłam i spałam do następnego ranka, kiedy to obudziłam się i zobaczyłam zawieszoną nad sobą twarz. Ostre jarzeniowe światło szpitalne raziło mnie w oczy.

– Tylko sprawdzam, złociutka.

Uświadomiłam sobie, że pielęgniarka trzyma mnie za przegub i bada mój puls. Nie miałam pojęcia, czy zostałam wyrwana ze snu przez jej dotyk czy raczej coś, co uwierało mnie na dnie podświadomości. Poza tym nie doświadczałam żadnych bodźców – tylko to napięcie wywołane niezrozumieniem i stanem przytomności.

Upewniwszy się, że przyśpieszone tętno mnie nie zabije i że nie udławię się własnym językiem, pielęgniarka przyniosła mi szklankę wody i kazała się napić, żebym się uspokoiła i żeby kroplówka z solą fizjologiczną miała szansę wypłukać anestetyk z mojego krwiobiegu.

– Organizm walczy z lekami – wyjaśniła. – To dlatego ma pani takie szybkie tętno. Próbuje pani pokonać wirusa… – Zamyśliła się na moment. – No wie pani, takiego psychicznego.

Ja bym tak tego nie ujęła. Na przemian czułam się lekka i ociężała, a żołądek protestował, choć upiłam tylko łyczek wody. Johna nigdzie nie było, ale na krześle leżała jego marynarka, rzucona niechlujnie.

– Mój mąż… – odezwałam się. – Czy jest z dzieckiem?

– Hm? – Pielęgniarka zapisała coś na szpitalnej karcie. – Nie. To znaczy nie jestem pewna. Zdaje się, że go widziałam z książką telefoniczną w ręku. Szukał domu pogrzebowego, rozumie pani. – Zacisnęła wargi. – Biedactwo.

Wokół było tak jasno, tak rażąco, że przez moment bałam się, że umarłam. Uniosłam dłoń do policzka i dotknęłam się palcami. Poczułam muśnięcie, ciepło skóry na skórze.

Zatem żyłam. Ale czemu John załatwiał pogrzeb?

– Gdzie moje dziecko? – Głos miałam słaby.

– W dalszym ciągu na pediatrycznym oddziale intensywnej terapii. – Pielęgniarka sięgnęła po szklankę z wodą i umieściła słomkę między moimi wargami. – Musi pani pić. Dobrze. I jeszcze jeden łyk. W porządku. – Odstawiła szklankę i westchnęła. – Złociutka, pamięta coś pani w ogóle?

Potrząsnęłam głową.

– No więc – podjęła – z tego, co mi wiadomo, powstał niezły bałagan. Pani mąż sądził, że dziecko jest wcześniakiem, a lekarze byli zdania, że mają do czynienia z ciążą przenoszoną. – Skrzywiłam się, ponieważ okłamałam Johna w sprawie terminu porodu. – Pani mąż zatelefonował po pani babcię i od tego momentu sprawy wzięły w łeb.

Najwyraźniej Ada pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – „Zupełnie jakby czekała za progiem”, wedle słów pielęgniarki – po czym wdała się w pyskówkę z Johnem. Pielęgniarka nie zdradziła mi, o co poszło, a ja nie drążyłam tematu. Z głową płasko na poduszce wydychałam powietrze w stronę sufitu, na którym w rogu wykwitła rdzawopomarańczowa plama od zalania.

Pyskówka robiła się coraz bardziej nieprzyjemna, aż w końcu Ada spróbowała się przepchnąć do stołu operacyjnego, na którym leżałam. Zdaniem pielęgniarki, była niezwykle silna jak na kobietę w swoim wieku.

Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ada pewnie dostrzegła otwartą krwawiącą ranę. Pewnie zobaczyła Karę i pomyślała, że te wszystkie rurki i monitory to coś więcej niż tylko środki ostrożności. Rozległy się krzyki. Ada upadła. Oczywiście, próbowano ją reanimować, ale było już za późno. Nic nie mogło jej przywołać z powrotem.

Od czasów mojej prababki Grety dziewczynki w naszej rodzinie tradycyjnie przychodziły na świat przy wtórze śpiewów. Ada mówiła, że „użyczamy im głosu”, co zawsze powodowało u mnie ciarki na plecach, gdyż mój głos to wszystko, co mam. Było nie było, inna rodzinna tradycja wymaga, aby świeżo upieczona matka coś utraciła.

Kiedy byłam mała, to właśnie Ada wprowadzała mnie w sen, przeganiała strachy i potwory czające się w ciemnościach. Babcia Ada ze swoim czarnym koczkiem i starannie dobraną garderobą. Pamiętam, że uważałam jej dłonie za nieomylne, zgoła magiczne; zawsze wiedziała, gdzie mam największe łaskotki i w której kieszeni schowałam zakazanego cukierka. Ada uczyła się opery z książek, aby mieć mi co przekazać. Tropiła wiedzę, byle pozostać krok przed nad wiek rozwiniętą dziewczynką powierzoną jej pieczy.

Tak więc – ilekroć Sara, moja matka, spowijała się w jedwab i wychodziła śpiewać i sączyć whiskey w barach czy też elegancko ubrana zostawała w domu i ćwiczyła standardy jazzowe w swoim pokoju – Ada układała mnie do snu i opowiadała historie zasłyszane od własnej matki, Grety. Najzacieklejszej ze wszystkich matek w naszej mającej polskie korzenie rodzinie.

Greta, Ada, Sara, Lulu. Tak brzmiała moja kołysanka, moja genealogia.

Greta, o której się wtedy nasłuchałam, była młodą kobietą, niezmiernie dumną z faktu, że nigdy nie stroniła od pracy. Ogorzałymi rękoma zagniatała ciasto na chleb, przenosiła drwa, karciła niegrzeczne dzieci. Sprostała typowemu podwójnemu wyzwaniu swoich czasów: uprawiała rolę i zajmowała się domem. Siała postrach, żuła tytoń, miała gruzłowate dłonie, a kiedy wyrabiała chleb, nuciła sobie. Nuciła, kołysząc niemowlę na biodrze. Gdy było trzeba, potrafiła zarzucić na ramię kwilącego cielaka i zanieść go do rzeźni, przy czym nie zaprzestawała nucenia, które łatwo dało się pomylić z pomrukiem niedźwiedzia ciągnącego swoją ofiarę do gawry.

Gretę z opowieści mego dzieciństwa otaczała też atmosfera tragedii, straty. Chyba dzięki temu była tak interesującą osobą: znalazła prawdziwą miłość, nie brakowało jej siły, a jednak wszystko to zamieniła na córkę. Zupełnie jak rusałka z legendy, nieszczęsna zjawa przycupnięta w koronie drzewa, Greta wyssała życie z tego, co ukochała, aby zapełnić ziejącą w jej sercu, trudną do zidentyfikowania dziurę. Według mojej babki, Greta zawarła pakt z diabłem. Według mojej matki, dopuściła się zdrady.

Wszakże którejkolwiek z nich dać wiarę, jedno jest pewne: odziedziczyłyśmy po Grecie dar, za jaki nie sposób się wypłacić. Zostałyśmy skazane na córki – i na stratę. Z tym że zawczasu nigdy nie wiemy, co utracimy.

Ada chciała, abym śpiewała Karze, abym wpoiła jej nasze rodzinne historie. Pokładała w tym akcie wielką wiarę. Uważała, że to nas ze sobą łączy, że dzięki temu Greta dalej w jakiś sposób żyje.

Przed oczyma mam następującą scenę: kobieta z wypiekami na twarzy śpiewa niemowlęciu; dziewczynka w powijakach spija nuty z jej ust. Od jednej do drugiej przeskakuje iskra, coś jak zarzewie ognia. Ledwie ją widać, czuć za to bardzo dobrze. Obydwie, matkę i córkę, od teraz coś łączy. Są przedłużeniem historii. Matka wypełniła swoje zadanie.

Czy w cokolwiek z tego wierzyłam? Z pewnością uważałam, że to urocza tradycja. Coś w rodzaju własnej religii, biorącej początek w naszej krtani. Zgodziłam się, że najlepszym momentem na wcielenie tradycji w życie będą chrzciny Kary. Nie miałam nic przeciwko, aby w ten sposób uszczęśliwić Adę.

A teraz Ady już nie ma… W dalszym ciągu pozostajesz jeden krok przede mną, co? – myślę i spoglądam na malutką Karę z zadumą.

Jej przyjście na świat równało się śmierci Ady. Czy jeśli użyczę jej swojego głosu, odda mi go kiedyś? Muszę się liczyć z tym, że nie. Być może odbierze mi go na dobre, a wraz z nim moje życie. Choć nie będzie wiedziała, co zrobić z jednym czy z drugim.

Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pragnę śpiewać. Ale… Zaczynam rozumieć, jakie poświęcenie się z tym wiąże.

Właśnie dlatego utrzymuję mieszkanie w szpitalnej ciszy, mimo że John się skarży:

– To takie nienaturalne.

W normalnych okolicznościach zapewnia mi dużą swobodę; jeśli chcę, mogę nosić zielone ubrania przez cały miesiąc albo nie jeść nabiału. W reakcji co najwyżej wyrzuci przeterminowany jogurt z lodówki. Sam także miewa fanaberie, które toleruję. Jednakże jego zdaniem, to coś nowego, dziwnego. Nie śpiewam Karze kołysanek. Nie nucę pod prysznicem.

– Wiem, co powiedział lekarz. – Minionego wieczoru, zanim nadeszła burza, nachylił się w moją stronę na łóżku, na którym dzieliła nas śpiąca Kara. – On jednak nie zna cię tak jak ja. Od naszego pierwszego spotkania nie było tygodnia, ba, nie było dnia, żebyś nie zaśpiewała. Jeżeli nie podejmiesz od nowa prób, pęknie w tobie jakaś tama.

Pozwoliłam mu przez chwilę gładzić się po zaciśniętej szczęce, by w końcu się odsunąć.

– Technicznie biorąc, rozpęknę się, jeśli zacznę śpiewać.

– Wiesz, o co mi chodzi, Lu.

John cofnął rękę. Wydawał się rozzłoszczony, podejrzliwy. Zamknęłam oczy i poprawiłam głowę na poduszce, niepewna, czy tylko zbieram myśli, czy raczej udaję, że śpię.

– Tak – powiedziałam. – Wiem, o co ci chodzi.

Pomyślałam o chrzcinach Kary. Uroczystość była ustawiona, występ zaplanowany.

Po paru minutach zerknęłam spomiędzy rzęs na Johna i przekonałam się, że gładzi wierzchem dłoni brzuszek Kary. Kocha ją tak mocno, że jeśli tylko dostatecznie zmrużę oczy, ujrzę, jak jego miłość spływa na nią na podobieństwo niewidzialnych promieni. Jakąś częścią siebie pragnę pozbawić go tego uczucia tu i teraz, aby ułatwić wszystkim sprawę. John byłby dobrym ojcem. Jest dobrym człowiekiem. Przeraża mnie jednak świadomość, że zdaje się gotów dać jej wszystko, choć nic nie jest jej winien.

Nie mogę się nie zastanowić: „A ja?”.

Rozdział 2

Do czasu zniknięcia mojej matki, kiedy miałam dziewięć lat, wszystkie trzy – Ada, Sara i ja – mieszkałyśmy w Chicago w dawnej ukraińskiej dzielnicy, którą do tej pory zdążyli objąć w posiadanie ludzie młodzi i szykowni, w dużej mierze posiadacze psów, obnoszący się z nimi podczas spacerów. Mieścił się tam, i do dziś się mieści, polski sklepik, w którym Ada zaopatrywała się w podstawowe produkty, takie jak pikantna kiełbasa, marynowane śledzie, woda mineralna butelkowana w jej rodzinnym Poznaniu. Jednakże różnice są silniejsze od podobieństw. Zamiast ostrzyżonych niemal na łyso dwudziestoparolatków pamiętam staruszków o przenikliwym wzroku siedzących na gankach i palących papierosy, trzymane między kciukiem i palcem wskazującym centymetr od ust. W uszach wciąż mam strzępki rozmów prowadzonych tyleż po polsku, co po rosyjsku i po angielsku. Powietrze przesycone było zapachem bejcy, kiszonej kapusty i wełny.

To tam Ada postanowiła wychować najpierw moją matkę, a potem mnie. W starym świecie ukrytym w sercu nowego.

Nie przeszkadzało mi to. Które dziecko ma zastrzeżenia do rodzinnego domu, nie znając żadnego innego? Pokój miałam niewielki, ale z widokiem na podwórko. Ogródka nie było, bo to czyste szaleństwo sadzić coś w Chicago, gdzie zimy są mroźne, a śnieg potrafi leżeć aż do kwietnia. Mimo to w letnie wieczory mogłam obserwować z okna robaczki świętojańskie, które latały nad trawnikiem. Jeśli siedziałam cicho, w końcu rozlegało się kocie murmurando; buszujące w krzakach drapieżniki zwoływały się na polowanie.

To była moja pierwsza lekcja na temat dźwięku; dowiedziałam się, że zmienia się on w zależności od otoczenia. Musiałam mieć wtedy jakieś cztery lata; na pewno działo się to jeszcze przed tym, zanim zaczęłam brać lekcje śpiewu. W każdym razie byłam dość duża, aby sięgnąć do zasuwki okna i podnieść skrzydło, i wystarczająco dumna ze swej niezależności, żeby nie przeszkadzał mi związany z tym trud. Śpiewałam coś głupiutkiego – do-re-mi-fa-sol-la-si-do, gamę, tryl. Żeby utrzymać okno otwarte, musiałam podeprzeć je ramieniem, a gdy już mi się to udało, wystawiłam głowę na zewnątrz i ile sił w płucach wyśpiewałam swoją pieśń.

I natychmiast zrozumiałam: coś było inaczej. Z wrażenia uderzyłam się o ramę okienną i omal nie odgryzłam sobie języka. Znalazłszy się z powrotem w zaciszu własnego pokoju, powtórzyłam te same nuty, czując, jak powietrze przepycha się przez tchawicę i krtań, poruszając struny głosowe. Oczy rozszerzyły mi się ze zdziwienia. W czterech ścianach dźwięki rykoszetowały niczym kulki we flipperze, ograniczone do zamkniętej przestrzeni. Na zewnątrz jednak głos mógł się nieść w przestrzeni. C słabło i zamieniało się w D, napotkawszy na swojej drodze podmuch wiatru, który posłał je w niebo. Zamiast sprawiać wrażenie ważniaczki, wysoka nuta wydawała się czysta, odcinała się na tle odgłosów ruchu ulicznego i szczekania psów.

W innym domu być może zachęcano by mnie do pielęgnowania innych zainteresowań. Na przykład, zauważywszy moją fascynację dzikimi zwierzętami żyjącymi na terenie miasta, czujny opiekun z równoległego wszechświata zapewniłby mi podręczniki anatomii i pomógł wypreparować szkielet nornicy znalezionej w sowiej wypluwce. Albobym uczęszczała na lekcje baletu czy działała w harcerstwie, prężąc czubki palców na parkiecie i zdobywając sprawności za trafne rozpoznawanie gatunków owadów i umiejętność rozpalenia ognia.

Gdy rozważać rzecz niezobowiązująco, brzmi to nawet fajnie. Ale w moim wypadku takie podejście by się nie sprawdziło. Nie zaliczam się bowiem do osób, które wynoszą korzyść, kiedy skanalizuje się ich entuzjazm. Zresztą jako dziecko nie nudziłam się tak łatwo. Owszem, rozpierała mnie energia. Trzeba ją jednak było skupić, nie rozproszyć. Gdyby wtedy szkolono mnie w survivalu, obecnie mogłabym być zapaloną podpalaczką.

Ada wiedziała, czego potrzebuję, ponieważ założyła moją miłość do muzyki jeszcze przed moimi narodzinami. Kiedy Sara była w ciąży i poruszała się ociężale, Ada sadzała ją obok głośnika i zmuszała do odczuwania całą sobą nokturnów Chopina. Zaczęła od polskich kompozytorów – puszczała menuety Paderewskiego i koncerty Lutosławskiego – ale szybko pojęła, że mnie ciągnie bardziej ku wokalowi.

– Dostaję od tego zgagi – skarżyła się Sara.

Najwyraźniej szczególne upodobanie żywiłam do Mozarta i Dworzaka, które objawiałam, fikając koziołki w brzuchu mamy. Dziś już wiem, jakie to uczucie, kiedy płód zaczyna kopać naprężone niczym bęben powłoki ciała, toteż potrafię sobie wyobrazić wiercącą się Sarę, gdy próbowała usunąć swoje żebra spod moich rozbrykanych stóp. Odchylała się na oparcie i popijała herbatę, a jeśli Ada nie patrzyła akurat w jej stronę, zapewne dawała mi kilka klapsów.

Bez względu na zapatrywania Sary moje komórki ocierały się o siebie w rytmie arpeggio i crescendo. Urodziłam się – ku niesmakowi matki – z dużą głową i silnie zarysowaną szczęką, a mój pierwszy krzyk miał taką tonację i taki zakres, że położnik stanął jak wryty.

Tak przynajmniej słyszałam. Ada miała bujną wyobraźnię. A ja nasiąknęłam jej historiami jeszcze przed swoim poczęciem, na długo przed tym, zanim w ogóle pojawiłam się w planach – za sprawą osób będących ich bohaterami.

Ada opowiadała swoje historie z niesłabnącym zapałem misjonarza, tak więc jako mała dziewczynka nie dziwiłam się, skąd tyle wie na temat tego, co Greta myślała, mówiła i robiła pod jej nieobecność. Moja prababka z tych opowieści była równie prawdziwa jak Baba Jaga, jak Smok Wawelski i jak Piotruś Królik. Wieczorami z płaczem prosiłam o „jeszcze jedną Gretę, ostatnią” w pokoju o liliowych ścianach, gdzie odkryłam swój głos i gdzie Lucia Popp spoglądała na mnie z plakatu ze swoim sopranowym uśmiechem spod utapirowanej koafiury.

Każda opowieść o Grecie wiła się i rozwidlała niczym droga na mapie. Cieniała i grubła, pokonywała strumienie, lawirowała między drzewami. Gdy się z niej zeszło, można było podążyć w wielu różnych kierunkach, ale i tak zawsze dochodziło się do tego samego miejsca.

Na łąkę w lesie oznaczoną ciemnym krzyżem.

Do sinej dziewczynki, pozbawionej oddechu i spowitej w szal.

A oto jak brzmiał początek tej opowieści.

– Wydano przyjęcie…

Ada przycupnęła na brzegu mojego łóżka ze skrzyżowanymi nogami. Ja umościłam się pod kołdrą, obserwując, jak nici narracji splatają się w opowieść: inspiracja, legenda, pewność i zaskoczenie.

– Właściciel fabryki fortepianów – podjęła Ada – sprosił młodych ludzi, aby potańczyli przy dźwiękach wyprodukowanych instrumentów.

Często się powtarzała, szukając właściwego słowa. Przeskakiwała z angielskiego na polski i z powrotem, dzięki czemu traktowałam oba te języki jak jeden i ten sam.

– Pomieszczenie było wielkie. Jak hala albo loft…

Niektóre angielskie słowa wciąż sprawiały jej trudność, wymawiała je sztywno, nienaturalnie. Chciało mi się pić, ale wolałam nie prosić o wodę. Gdyby Ada wstała, coś by ją niechybnie zaabsorbowało. Na przykład, zauważyłaby, że wszystkie szklanki są brudne, i z westchnieniem założyłaby fartuch w kuchni. Albo przyniosłaby mi wodę, ale zgubiła wątek i – co zawsze złościło mnie najbardziej – zaczęła opowiadać od nowa całkiem inną historię. Ślinę w ustach miałam gęstą; po każdym przełknięciu moje gardło stawało się bardziej suche. Mimo to owinęłam ramię wokół ręki Ady i przytuliłam się do niej całym ciałem. Słuchałam.

Pogładziła mnie po włosach i rozgadała się na dobre.

– Ktoś zamiótł podłogę, dzięki czemu była czyściutka jak nigdy. Okno sięgało od ziemi do sufitu, było wielkie, colossal. Widzisz? Zagląda przez nie księżyc w pełni, w jego promieniach lśnią kawałki metalu przypominające świetliki. I wtem… Drzwi się otwierają, wpadają przez nie młodzi chłopcy i dziewczęta, niecierpliwie przebierając nogami. Potrącają się niechcący łokciami, tak im śpieszno. Przez to docierają na miejsce szybciej, niżby powinni.

Ada wygładziła w tym momencie spódnicę.

– Ale na razie o tym nie wiedzą. Zaglądają to tu, to tam. Chłopcy otaczają stół z chlebem i jabłkami, poprawiają krawaty, a dziewczęta raz skupiają się w grupki, raz rozpierzchają. Nigdzie nie zagrzeją miejsca dłużej. Trajkoczą jak najęte. Niewiele się w tym różnią od ptaków. Wszystkie są ubrane w nowe niebieskie sukienki.

Wyobraziłam sobie schludnie odziane pensjonarki, poprawiające sobie nawzajem dziewiczy, wykrochmalony materiał. Każdy paproszek został wypatrzony, ujęty między dwa paznokcie, które z kolei były równiutko przycięte i opiłowane, i strząśnięty na ziemię. Nieomal słyszałam szelest ubrań.

– W końcu rozległa się muzyka. W tamtych czasach nie było ani radia, ani magnetofonu. Muzykę słyszało się przypadkiem, przechodząc pod czyimś otwartym oknem albo wtedy, gdy ktoś grał ją specjalnie dla kogoś innego, aby sprawić tej osobie przyjemność. W hali znajdowało się podwyższenie, coś w rodzaju sceny z fortepianem, skrzypkami i klarnetem. Grajkowie musieli patrzeć sobie w oczy, aby rozpocząć utwór jednocześnie, w ciągu tego samego uderzenia serca. Melodia zrobiła na wszystkich duże wrażenie, nic dziwnego więc, że młodych ogarnęła ekscytacja. Jakiś chłopiec i dziewczyna stuknęli się głowami, sięgając po jabłko. Pozostali wybuchnęli na to śmiechem. Zawstydzona para nie wiedziała, co ze sobą począć.

Ada oswobodziła się z mojego uścisku i ułożyła mnie na wznak. Robiąc tajemniczy grymas, wsparła łokieć na kolanie, a brodę złożyła na dłoni.

– Na pewno chcesz wiedzieć, dlaczego byli tak excited. Dlaczego serca biły im tak szybko. W hali, w całej fabryce czuło się wibrującą energię. Wysoko pod sklepieniem, wśród belek stropowych, żyło stado szpaków. Jak tylko rozległa się muzyka, ptaki oszalały. Biły skrzydłami w miarowym rytmie, aż młodzi poczuli wzniecony przez nie podmuch wiatru. Szuuu – szepnęła, przecinając dłonią powietrze i zderzając ją z drugą dłonią. – Bach. No więc czemu ogarnęło ich takie podniecenie? Nikt tego nie wiedział. Po prostu wszyscy mieli urywany oddech. I nagle postanowili, że wzorem ptaków wzlecą w powietrze. A przynajmniej zrobią coś bardzo podobnego. Chłopcy się ukłonili – Ada opuściła brodę – a dziewczęta dygnęły. – Zadarła brodę z powrotem. – Moment później wszyscy byli już na parkiecie. Przypominali płatki kwiatów wirujące na wietrze i deszczu. Im dłużej tańczyli, tym więcej ciepła wydzielały ich ciała. Para unosiła się z odsłoniętych dziewczęcych ramion i zza kołnierzyków chłopięcych koszul. Na twarzach tancerzy perlił się pot, niczym małe klejnoty, lecz to nie popsuło im zabawy, przeciwnie, pobudziło ich jeszcze bardziej. Potrząsali tylko głowami, aby pozbyć się nadmiaru wody ze skóry. A tańczyli polkę, fokstrota, każdy rodzaj tańca, jaki znali. Aż deski pod ich nogami tak się rozgrzały, że zaczęły świecić. I właśnie gdy gorąc zapanował nie do wytrzymania, właśnie gdy hala miała stanąć w płomieniach, właśnie gdy fabryka wzięła oddech, aby wybić okno z jednym głośnym bęc!…

W tym momencie Ada umilkła.

– Co wtedy się stało? – zapiszczałam, trącając przez kołdrę jej udo palcami stóp.

Położyła na nich dłoń i zacmokała. Następnie zmrużyła oczy i zerknęła na mnie z uśmieszkiem.

– Naprawdę chcesz się dowiedzieć?

– Tak!

– Cóż, no dobrze. Właśnie wtedy powiew wiatru otworzył drzwi na oścież. W progu stała dziewczyna. Miała na sobie sukienkę czerwoną jak jarzębina.

– Czy to była Greta? – zapytałam.

– Oczywiście, że to była Greta – odparła Ada. – Oczywiście. Jak tylko przestąpiła próg, w hali zrobiło się chłodniej. – Polizała kciuk i przytknęła go do opuszki palca wskazującego, jakby gasiła świecę. – Chwilę wcześniej tancerze byli zaczerwienieni z ciepła i wysiłku, teraz stali zmrożeni jak lodowe rzeźby.

Przymknęłam oczy i uśmiechnęłam się. Wyobraziłam sobie, jak oddycham zimnym powietrzem.

– To z kolei zmusza nas do zadania pytania: z jakiego powodu Greta postanowiła ich zamrozić? Skąd wzięła się u niej potrzeba takiej ciszy, takiego chłodu? W końcu byli to jej przyjaciele z lat dziecinnych, z którymi wychowała się w jednym mieście, wszyscy pamiętali jej brudne stopy i rozczochrane włosy, niezborność ruchów rąk i nóg. Może była zazdrosna o żar ich tańca? Nie da się tego wykluczyć. Jej przyjaciele wiedzieli, że dziwna z niej dziewczyna. W gniewie emanowała blaskiem i nuciła do wtóru bzyczenia pszczół. Takiej jak tego wieczoru jednak jej nie znali, spowitej w czerwony len, tupiącej o podłogę czystym nowym bucikiem. Greta pragnęła czegoś, pragnęła bardzo mocno, ale wiedziała, że nigdy tego nie dostanie, jeśli będzie się trzymać na marginesie kręgu tańczących. Za progiem. Kiedy zamroziła swoich przyjaciół, mogła się między nimi przechadzać. Uważała, żeby nie potrącić żadnej rzeźby, nie zakłócić ich kruchej równowagi, nie posłać młodzieńca czy młódki na podłogę, gdzie by się roztrzaskali w drobny mak. A jednak podchodziła do nich tak blisko, jak się dało. Zaglądała im w twarze, chłonęła widok warg ściągniętych ze zdziwienia w ciup i w skupieniu wystawionych lekko języków. Nie była do końca pewna, czego pragnie. Wodziła więc wszędzie wzrokiem. Od wygiętego w łuk podbicia, które wyzierało z bucika, do splecionych symetrycznie palców roztańczonej pary. Niczego wszakże nie wypatrzyła. Żaden młodzieniec, żadna młódka nie mieli tego, czego pragnęła Greta.

Ada przerwała opowieść i wyprostowała plecy. Przez cały dzień pracowała schylona, cerując ubrania, korzystała więc z każdej okazji, aby się przeciągnąć; strzelały kręgi, trzeszczały stawy. Często ją naśladowałam, nadwerężając miejsca ruchomych połączeń, aż ścięgna jęczały. Ale żeby w trakcie opowieści o Grecie? Nie, nie miałam do tego cierpliwości.