Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Couchsurfing w Rosji. W poszukiwaniu rosyjskiej duszy

Couchsurfing w Rosji. W poszukiwaniu rosyjskiej duszy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8179-524-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Couchsurfing w Rosji. W poszukiwaniu rosyjskiej duszy

PULS ŻYCIA MIESZKAŃCÓW NAJWIĘKSZEGO PAŃSTWA ŚWIATA

Czy 10 tygodni wystarczy, by przekonać się, że Rosja to nie kraj,a stan umysłu? Stephan Orth udowadnia, że Rosjanie to nie tylko miłośnicy wódki, broni palnej i polityki Putina. Są wśród nich także serdeczni melomani, zadeklarowani hippisi i pedantyczni intelektualiści. Każdy ze spotkanych bohaterów stanowi małą,osobistą część obrazu tego ogromnego państwa, które odzyskuje status mocarstwa światowego, ale wciąż nie do końca wie, czego pragnie dla samego siebie.

Couchsurfing w Rosji… wyjaśnia, co naleśniki mają wspólnego z emocjonalnym życiem Rosjan, w jaki sposób na Krymie wylądowały „uprzejme zielone ludziki” i gdzie kryje się legendarna rosyjska dusza. Od Moskwy po Władywostok, przez gościnne mieszkania i domy, duże miasta i wioski, poznajemy kraj, w którym za melancholijną maską kryje się wielkie serce.

 

Czytając książki Stephana Ortha, mamy wrażenie, że na własne oczy widzimy kraj i jego mieszkańców. „Westdeutsche Allgemeine Zeitung”

 

O swoich przygodach autor napisał tak porywającą książkę, że aż chce się jechać do Rosji. „Kleine Zeitung”

 

Dzięki pełnym humoru anegdotom autor kreśli zróżnicowany i osobisty portret Rosji. „Pinneberger Tageblatt”

 

Ta relacja z podróży jest pod każdym względem nietypowa. I dlatego właśnie warto ją przeczytać. „Neue Westfälische”

 

Świetna książka i doskonała lektura. „Münchner Merkur”

 

Orthowi udało się oddać obraz Rosji z dala od polityki i Putina. W miarę jak w dzisiejszych czasach Zachód coraz bardziej oddala się od Rosji, tego typu książki stają się coraz bardziej istotne. „Donau-Kurier”

 

Stephan Orth były redaktor działu „Podróże” w „Spiegel Online”, a od 2016 roku niezależny dziennikarz. Od 2004 roku zdeklarowany miłośnik couchsurfingu – podejmował u siebie gości z całego świata i zwiedził w ten sposób ponad trzydzieści krajów. Orth jest autorem bestsellera Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów. Za swoje reportaże podróżnicze wielokrotnie otrzymywał nagrodę Columbus.

Polecane książki

Zacznijmy od prostego ćwiczenia. Patrzę w lustro. Widzę w nim własną twarz, która staje przede mną jako substancja wyposażona w różne atrybuty. Mogę dotknąć nosa i złapać się za ucho. Twarz jest czymś namacalnie uchwytnym, das Vorhandene, powiedziałby Heidegger. W podobny sposób zjawia się przede mn...
To obyczajowa opowieść o ludziach i ich codziennych rozterkach. Przede wszystkim o miłości i o tym, co miłością nie jest. To także historia o pożądaniu, wyrachowaniu, zdradzie i zawiści. O wybaczaniu, zwątpieniu i szukaniu drogi do samego siebie. Bohaterowie są pełni ludzkich słabości. Popełniają bł...
Nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa… Przez całe życie Grace Conley swój czas poświęca przede wszystkim rodzinie – jest szoferem, opiekunką i rozjemcą w niekończących się sporach. Jej dorosłe już dzieci przyzwyczaiły się, że mają ją zawsze pod ręką, gotową, by pomóc w każdej kryzysowej sytuacj...
Zdarzają się sytuacje, gdy plan wykorzystania urlopów się rozsypuje. Urlopy pracowników są przesuwane z przyczyn leżących po stronie pracodawcy lub zatrudnionych bądź w gorszych przypadkach pracownik musi zostać odwołany z urlopu. Nasz ekspert Rafał Krawczyk - sędzia Sądu Okręgowego w Toruniu - wyja...
Jak rozpoznać i leczyć hashimoto? Czujesz się opuchnięta, nie możesz schudnąć lub dopada cię huśtawka nastrojów? To może być choroba Hashimoto. Coraz więcej kobiet zmaga się z chorobami tarczycy, które często bywają nieprawidłowo zdiagnozowane. Dr Eberhard J. Wormer pokazuje, jak w porę rozpoznać za...
Czwarty zbiorek wierszy zamieszkałego na stałe w Polsce poety irackiego, którego twórczość cieszy się uznaniem zarówno polskich miłośników poezji, jak i krytyków literackich....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stephan Orth

Seria: MUNDUS. Ludzie

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Na okładce fotografia z archiwum Gullivera Theisa

Źródła ilustracji:

Gulliver Theis: strony 46, 53, 58, 61, 81, 82 (góra), 83 (góra), 84, 85, 86, 87, 88, 89, 96

Pozostałe ilustracje pochodzą z archiwum autora

Mapa: Birgit Kohlhaas, kohlhaas-buchgestaltung.de, projekt: Marlise Kunkel

Tytuł oryginału: Couchsurfing in Russland. Wie ich fast zum Putin-Versteher wurde

Copyright© 2017 by Piper Verlag GmbH, München/Berlin

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2019 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4522-0

ISBN 978-83-8179-524-1 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: sprzedaz@wuj.pl

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Dla Joanny

„Zaskakujące”.

Edward Snowden (odpowiedź na pytanie, w jaki sposób jednym słowem streściłby swoje wrażenia z Rosji)

NA MIEJSCU

Za barierką teren opada pięćset metrów, stoimy na skraju olbrzymiego krateru.

– Witamy w dupie świata! – woła kierowniczka wydziału do spraw kultury i młodzieży urzędu miasta. Podnosi komórkę, żeby zrobić naszej małej grupie parę selfików. Uśmiech. Pstryk. Znak wiktorii. Pstryk. Wyrzucenie ramion w górę. – Ścieśnijcie się trochę! – Pstryk. – A teraz zróbcie baaardzo głupie miny! – Pstrykpstrykpstryk. – Jak nastolatki pod zamkiem Neuschwanstein albo na placu Czerwonym.

Powietrze pachnie siarką i spalonym drewnem, wieczorne słońce nisko wisi na niebie, zanurzając pylistą mgiełkę w czerwonej poświacie. Romantyczny zachód słońca w wydaniu apokaliptycznym. Na barierce platformy widokowej kłódki miłości z imionami zakochanych par. Julia i Sasza. Żenia i Swieta. Wiaczesław i Maria. Związek na całe życie, przypieczętowany przy wrotach piekła, przysięga wierności złożona na tle najbardziej absurdalnej turystycznej atrakcji planety.

Nie znam ludzi, z którymi właśnie robię sobie zdjęcia. Dopiero przed chwilą odebrali mnie z malutkiego lotniska, na którym stoi więcej helikopterów niż samolotów oraz więcej samolotów wycofanych z użytku niż takich, które wciąż potrafią startować i lądować.

Przyjechali we trójkę: kierowniczka wydziału kultury, kierowniczka referatu spraw przemysłowych i student. Do tej pory nie rozmawialiśmy; muzyka była zbyt głośna. Tapicerka w ładzie priorzez nalepką „Street hunters” na tylnej szybie aż wibrowała. Styl jazdy studenta i jego nawyk odrywania rąk od kierownicy przy prędkości siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę po to, by wymachiwać nimi w powietrzu, pozwalał w nim rozpoznać kogoś, kto już w wieku dwudziestu lat niewiele oczekuje od życia.

Gdzie ja do diabła jestem?

Odpowiedź z Wikipedii: miasto Mirny, Republika Jakucji, Daleki Wschód Rosji, 37 188 mieszkańców według spisu z roku 2010, burmistrz Siergiej Aleksandrow, kod pocztowy 678 170 do 678 175 oraz 678 179.

Odpowiedź z Google Maps: między Czernyszewskim, Ałmaznym, Taas-Juriach, Czamczą, Lenskiem, Suntarem, Szeją, Małykajem, Njurbą, Wierchniewilujskiem, Nakanno, Olokminskiem i Morkoką. Określenie „sąsiednie miejscowości” byłoby jednak mylące, ponieważ są one rozrzucone w promieniu czterystu kilometrów od Mirnego.

Odpowiedź z przewodnika: nigdzie. Dla Lonely Planet Mirny jest ciut za lonely.

A moja odpowiedź? Dokładnie tam, dokąd się chciałem dostać. Selfie pod Neuschwanstein może sobie zrobić każdy, do Tadż Mahal nikt już nie musi jechać, bo zrobiono tam już siedem miliardów zdjęć. Podczas podróży widziałem na tyle dużo piękna, by teraz być gotowym na drugą skrajność. Nie na brzydotę pełzającego po podłodze kuchni karalucha ani pękniętej opony w przydrożnym rowie. Betka. Mam na myśli antyestetykę w wymiarze, który przyprawiao zawrót głowy, podróż jako horror lub thriller, Davida Finchera zamiast Rosamunde Pilcher, brzydotę wywołującą okrzyk Wow!, brzydotę z przeszłością. Punkt zero na skali estetyki to nuda, ciekawie robi się na jej krańcach. Wszystko jest kwestią zdefiniowania kryteriów, według których wybiera się cel podróży.

„Dupa świata” – jak tutaj nazywa się to miejsce – jest arcydziełem sztuki inżynieryjnej. Dziesiątki lat pracy, wyrafinowana statyka. Drugi pod względem wielkości obiekt tego typu na ziemi. Jest i ukryty skarb. Dotąd brzmi to jak opis kandydata na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jednak kopalnia odkrywkowa w Mirnym naprawdę nie jest rajskim ogrodem, zresztą już samo słowo „ogród” sugerowałoby, że cokolwiek tutaj rośnie. Przez dziesiątki lat wydobywano tu diamenty – kilka gramów kamieni szlachetnych na tonę gleby – błyszczące skarby, ukryte gdzieś w mokradłach.

Ściany z szarej ziemi opadają ukośnie, z instalacji wydobywczych pozostało jeszcze trochę zardzewiałych rur. Ośmiopiętrowe bloki w Mirnym po przeciwległej stronie krateru, oddalonym o tysiąc dwieście metrów, wyglądają jak domki z klocków lego.

W roku 2004 koncern Ałrosa, rosyjski potentat w dziedzinie wydobycia kamieni szlachetnych, zamknął kopalnię „Mir” – jej nazwa oznacza „pokój” – z prostego powodu: gdyby koparki nadal powiększały dziurę, wkrótce pochłonęłaby ona budynki miasta. Teraz poszukiwacze diamentów kontynuują pracę pod ziemią.

– Czy przyjeżdża tu wielu turystów? – pytam kierowniczkę wydziału kultury.

– He, he, nie, w zasadzie tylko tutejsi! – odpowiada. – Właśnie dlatego odebraliśmy cię w trójkę, bo twoja wizyta to naprawdę coś wyjątkowego. – Ale jest tu akurat reżyser z Włoch, który w przyszłym roku chce tu kręcić film fabularny. – Jutro idę na casting, jeśli chcesz, możesz się przyłączyć. Ale na razie przejedźmy się po mieście!

Za swoich najlepszych czasów „Mir” uchodził za najbardziej dochodową kopalnię diamentów na świecie. Największy wykopany tu kamień ważył 342,5 karata. Jest barwy cytrynowożółtej, wielkości pomidora koktajlowego i wartości kilku milionów euro. Wyjątkowe znalezisko zasługiwało na wyjątkową nazwę, dlatego kamień nazwano „Dwudziesty Szósty Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego”. Wyrwano tutaj skałom również „Sześćdziesiątą Rocznicę Powstania Komsomołu” (200,7 karata), natomiast „Siedemdziesiąta Rocznica Zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej” (76,07 karata) pochodzi z położonej dalej na północ kopalni „Jubilejnaja”.

– Zapiąłeś pasy? – pyta student i już po chwili mkniemy zygzakami po szutrowej drodze w kierunku miasta. Mijamy wzgórze z napisem „Mir 1957–2004”, na którym stoją olbrzymie nieczynne koparki. Łada podskakuje na wybojach, słychać pisk opon, ręce młodego człowieka kołyszą się w tanecznym rytmie. Panie z urzędu miasta śpiewają wraz z radiem na całe gardło piosenkę Elbrusa Dżanmirzojewa: „Jestem brodiaga, biedny włóczęga, ale i tak poślubię najpiękniejszą kobietę”. Po kilku tygodniach podróży przyzwyczaiłem się do serdecznych powitań, ale takiego komitetu powitalnego jeszcze nie widziałem. Z powodu tła muzycznego pierwsze zwiedzanie nie jest zbyt szczegółowe i polega głównie na tym, że obie panie wykrzykują z tylnej kanapy nazwy miejsc: „Główna ulica – Lenina! Centrum miasta! Szkoła! Biblioteka! Cerkiew! Remiza strażacka! Pomnik wojny! Popiersie Stalina!”.

Wzdłuż ulic stoją toporne betonowe wieżowce – wiele spośród nich jest dość nowych – oraz podłużne dwukondygnacyjne drewniane domy z wcześniejszych czasów. Drzwi wejściowe nigdzie nie znajdują się na poziomie gruntu – wszystkie domy wzniesiono na ruszcie umieszczonym na palach, a to z powodu wiecznej zmarzliny. Bez tych podestów w ciągu wschodniosyberyjskiej zimy ziemia rozmarzłaby od ciepła z grzejników i budynki by się zapadły.

– Musisz przyjechać w styczniu, wtedy mamy minus czterdzieści, a czasem minus pięćdziesiąt stopni! – krzyczy kierowniczka referatu spraw przemysłowych.

Przy Stalinie na chwilę wysiadamy. Wąsaty dyktator z ciemnoszarego kamienia dumnie spogląda w stronę centrum miasta. Ma na sobie zapięty na ostatni guzik radziecki mundur wojskowy z gwiazdą na wyłogach. To na jego rozkaz w latach pięćdziesiątych rozpoczęto w Republice Jakucji intensywne poszukiwania diamentów, aby przeciwdziałać kryzysowi gospodarczemu, w który wpędziły Rosję sankcje Zachodu. Tylko dzięki temu odkryto tutaj złoża tych kamieni i tylko dzięki temu zbudowano miasto.

Zgodniez napisem na cokole ponadnaturalnych rozmiarów popiersie odsłonięto w roku 2005, z okazji sześćdziesiątej rocznicy zakończenia wojny. Daję wyraz swojemu zdziwieniu, że natrafiłem tu na pomnik despoty.

– W całym kraju są tylko dwa albo trzy pomniki Stalina, jeden z nich stoi w Murmańsku – wyjaśnia kierowniczka wydziału kultury. – Na początku były protesty, ale potem zorganizowano głosowanie i pomysł poparło wielu weteranów wojny. U nas panuje jeszcze trochę większy komunizm niż gdzie indziej. Chodź, pokażemy ci twój pokój.

Po chwili wypełniona dyskotekową muzyką łada skręca w ulicę Czterdziestej Rocznicy Października. To też byłaby piękna nazwa dla diamentu – chodzi oczywiście nie o miesiąc, aleo rewolucję. Zatrzymujemy się przed drewnianym domem o błękitnych ścianach, stojącym oczywiście na palach. Kierowniczka wydziału kultury prowadzi mnie na pierwsze piętro, gdzie otwiera krzywo wiszące w zawiasach drzwi opatrzone numerem jedenaście.

– Zwykle jest to pokój dla nauczycieli, którzy pracują w Mirnym – oznajmia, wręczając mi klucz.

Pokój jest ogrzany do temperatury co najmniej trzydziestu pięciu stopni i ma tapczan, stojący wieszak na ubrania oraz telewizor z płaskim ekranem. Mogę tutaj bezpłatnie mieszkać przez najbliższe trzy dni.

Prawda nr 18:

Czuję się mile widzianym gościem. Gościem mile widzianym w dupie świata.

МОСКВA

MOSKWA

Liczba mieszkańców: 11,5 miliona

Centralny Okręg Federalny

BIUROKRACJA

Sześć tygodni wcześniej

Jeśli wyświetlasz na portalu couchsurfing.com profil Gienricha z Moskwy, na najbliższą godzinę nie powinieneś planować niczego innego. Tak przynajmniej zakłada Gienrich z Moskwy.

Gienrich pisze: „Prosząc mnie o miejsce do spania, potwierdzasz, że przeczytałeś i zrozumiałeś wyszczególnione na moim profilu zasady współżycia i obiecujesz, że będziesz się do nich stosował”.

U góry po lewej widnieje czarno-białe zdjęcie faceta siedzącego na wypolerowanej masce silnika samochodu terenowego. Jest prawie łysy, ma za to brodę, która wzbudziłaby zazdrość późnego Dostojewskiego, i lustruje odwiedzającego profil poważnym spojrzeniem, podkreślanym przez zmarszczone czoło. Zdjęcie doskonale pasowałoby na tablicę ze zdjęciami pracowników miesiąca w firmie windykacyjnej.

Poniżej na czytelnika czeka dwadzieścia siedem ekranów tekstu. Dowiaduję się, że Gienrich ma trzydzieści jeden lat i interesuje się śpiewem a capella, językoznawstwem, przepisami kulinarnymi, religią prawosławną, motocyklami, poezją oraz „tańcem na stole”. W kategorii „Ulubione filmy” wymienia między innymi Swobodnego jeźdźca, wszystkie obrazy Emira Kusturicy oraz Die Deutsche Wochenschau*. Mówi płynnie po angielsku, francusku, rosyjsku, niemiecku, polsku i ukraińsku oraz uczy się właśnie starożytnej greki, arabskiego, gruzińskiego i łaciny.

Głównym elementem profilu jest zbiór obowiązujących gości skomplikowanych zasad zachowania, podzielony na kilka dokumentów Google, o takich tytułach, jak „WAŻNA WIADOMOŚĆ ODE MNIE DLA CIEBIE”, „Kiedyś marnowałem dużo czasu” oraz „Kiedy mam gości, przebywam z nimi”. Na wypadek, gdyby w miejscu, gdzie akurat znajduje się czytelnik, dokumenty Google nie były dostępne, można pobrać te same zasady, klikając na link rosyjskiego serwera Yandex, opatrzony informacją: „Tak, ta strona jest dostępna w Chinach kontynentalnych”.

Podczas lektury dowiaduję się między innymi:

że u Gienricha nie mieszka dziesięciu krasnoludków, które sprzątają i odkurzają podłogę po każdym gościu;że jego mieszkanie nie jest hostelem dla ekonomicznych turystów;oraz że gospodarz wyznaje zasadę „racjonalnego egoizmu”, zgodnie z którą zaprasza tylko te osoby, które uzna za ciekawe.

Pół strony A4 Gienrich poświęca zdaniu, którego bardzo nie lubi w e-mailach, a mianowicie: „Jestem osobą otwartą i bezproblemową, lubię podróżować i cieszę się, gdy poznaję nowych ludzi”. Czy nie brzmi ono całkiem rozsądnie? Nie dla Gienricha. Taką autoprezentację na portalu dla podróżników uważa za trywialną i pozbawioną treści, a ponieważ – jak twierdzi autor – prawdopodobnie skopiowano ją z innego profilu, to dziś „tylko inny sposób, żeby powiedzieć: «Jestem leniwym idiotą»”.

À propos kopiowania: kolejny link odsyła do „Informacji dla skrajnie zajętych i skrajnie leniwych. Proszę przeczytać przed wysłaniem zapytania o nocleg”. Takie sformułowanie budzi nadzieję, że procedurę aplikacji można przyspieszyć. To jednak tylko pułapka. Na ekranie pojawia się formularz, w którym trzeba zaznaczyć dziewięć pól, które składają się na rodzaj przysięgi: „Nie będę wysyłał zapytań utworzonych metodą «kopiuj i wklej»”, „Moja decyzjao skontaktowaniu się z tą właśnie osobą wynikaz ważnego powodu, o którym wspomnę w e-mailui który, jak sądzę, spodoba się gospodarzowi”, „Przeczytałem zasady współżycia, dostępne pod zamieszczonymi linkami, będę się do nich stosował, a w wypadku nawiązania kontaktu przez gospodarza powiadomię go o wszystkich różnicach w pojmowaniu gościnności między mną a nim”.

Odnośny link – jak już wspomniałem, jest to pułapka – kieruje do dokumentu o objętości siedemdziesięciu dziewięciu ekranów, opublikowanego na stronie WikiHow.com i zawierającego refleksję na takie tematy, jak punktualność, higiena osobista, prezenty, czas trwania pobytu i zasady korzystania z toalety.

Jeżeli po powrocie do formularza klikniemy na przycisk: „Gotowe!”, nie zaznaczywszy wszystkich dziewięciu pól, w każdym opuszczonym polu pojawia się komunikat: „Stanowczo radzę ci nie pomijać tego pola” w towarzystwie czarnego wykrzyknika w żółtym kole. Ciężki przypadekz tego Gienricha. Mnie jednak pociągają ciężkie przypadki, dlatego piszę do niego: „Priwiet, drogi hostelu dla ekonomicznych turystów «Gienrich»! Jestem osobą otwartą i bezproblemową, lubię podróżować i cieszę się, gdy poznaję nowych ludzi. Czy miałbyś dla mnie miejsce do spania?”.

Ciężkim przypadkiem jest również sama Rosja. Późnym** latem 2016 roku człowiek ma wrażenie, że wybierając się tam, jedzie na terytorium wroga. Jakbyśmy wrócili do czasów, w których krążył dowcip: „Odwiedź Związek Radziecki, zanim on odwiedzi ciebie”. W samolociez Hamburga do Rygi czytam kilka artykułów, które zapisałem sobie w telefonie.

Mowaw nicho możliwej wojnie. Ton wypowiedzi jest ostrzejszy niż kiedykolwiek od czasu rozpadu ZSRR przed dwudziestu pięciu laty. Wolfgang Ischinger, szef Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, Gernot Erler, pełnomocnik rządu niemieckiego do spraw stosunków z Rosją, Siergiej Karaganow, honorowy przewodniczący rosyjskiej Rady Polityki Zagranicznej i Obrony – wszyscy mówią w wywiadacho groźbie eskalacji panujących napięć, która może doprowadzić nawet do konfliktu zbrojnego. Przesiadając się na Łotwie, wschodnim przyczółku NATO, wyglądam przez okno, żeby sprawdzić, czy nie postawiono już w stan gotowości pierwszych wojskowych odrzutowców. Na razie widzę jednak, że alarm jest przedwczesny.

W samolocie do Moskwy siada obok mnie blondwłosa Rosjanka, która na komórce pokazuje matce filmiki z meczu piłkarskich mistrzostw Europy. Turniej wciąż trwa. Rosja zwróciła na siebie uwagę głównie za sprawą swoich chuliganów, popisujących się siłą i celnością większą niż podstarzali zawodnicy Sbornej na murawie, którzy pożegnali się z czempionatem jako ostatnia drużyna w grupie. Widocznieo reprezentacji piłkarskiej zapomniano w państwowym programie dopingowym, stanowiącym w ostatnim czasie kolejny drażliwy temat.

Zastanawiam się, jaka była ostatnia dobra wiadomość z Rosji, którą pamiętam. Nie wiem dlaczego, ale do głowy przychodzi mi tylko inscenizacja Piotrusiai Wilka, na której byłem w wieku siedmiu lat. Na końcu przedstawienia okazało się, że kaczka pożarta przez złego wilka dalej żyje, bo połknął ją bez przeżuwania.

W mediach niemieckich przeważają opinie krytyczne, co jakiś czas wręcz przesadne, jak pokazuje choćby krytyka Rady Programowej ARD*** dotycząca „tendencyjnego” sposobu relacjonowania wojny na Ukrainie. Czy tak naprawdę, gdybyśmy spojrzeli na to obiektywnie, w ciągu ostatnich dwudziestu lat Stany Zjednoczone nie narobiły w polityce zagranicznej – od wojny w Iraku po Abu Ghurajb – więcej głupot niż Rosja? Dlaczego więc nikt nie nakłada na nie sankcji? Oczywiście pytanie cechuje się pewnym cynizmem, bo żadnej zbrodni nie wolno usprawiedliwiać inną, ale nie jest ono zupełnie bezzasadne.

Jeśli chcemy się dowiedzieć czegoś pozytywnego o największym kraju na ziemi, możemy skorzystać z propagandowego serwisu Sputnik. Tak nazywał się pierwszy satelita, wysłany w październiku 1957 roku, by okrążyć Ziemię, kamień milowy postępu technologicznego, który pokazał całemu światu, jak wspaniała jest Rosja. Dziś nie trzeba zadawać sobie tyle trudu i wysyła się obiegające Ziemię wiadomości, osiągając ten sam cel.

ALKOHOL АЛКОГОЛЬ

Narodowy narkotyk numer jeden i główna przyczyna faktu, że średnia długość życia mężczyzny w Rosji wynosi zaledwie 64,7 roku, podczas gdy kobiety, statystycznie rzecz biorąc, żyją o dwanaście lat dłużej. W żadnym kraju różnica między płciami nie jest pod tym względem tak duża. Mimo to sytuacja poprawia się od chwili, gdy w całym kraju zabroniono sprzedaży alkoholu między godziną dwudziestą trzecią a ósmą. Jednakw Nowosybirsku sprytni przedsiębiorcy wpadli na pomysły, jak obejść zakaz: jedni „wypożyczają” wysokoprocentowe trunki (kto następnego dnia do godziny dziesiątej zwróci nieotwartą butelkę, otrzyma całą wpłaconą sumę z powrotem), inni sprzedają po nieprawdopodobnie zawyżonej cenie breloczki do kluczy, do których dodają w prezencie butelkę wódki.

Jeszcze skuteczniejsza jest pod tym względem telewizja RT, znana wcześniej jako Russia Today, zanim nie zdano sobie sprawy, że bez wzmianek o pochodzeniu osiągnie się lepszy efekt socjotechniczny. Dzięki takim hasłom, jak „Mówimy to, czego inni nie mówią” lub „Dowiedz się, o czym milczą media mainstreamowe” w epoce nieufności wobec „łże-mediów” Sputnik i RT żerują na naiwności ludzi przekonanych, że wiadomości przekazywane tradycyjnymi kanałami nie odpowiadają prawdzie. Przybysza z innej planety niesłychanie rozśmieszyłaby obserwacja, że wielu obywateli niemieckich wyzywa rodzime środki masowego przekazu od państwowej propagandy, aby następnie pozyskiwać część informacji ze źródeł związanych z państwową propagandą rosyjskiej (po trosze nawet tego nie podejrzewając).

Wśród Niemców zainteresowanych Rosją można wyróżnić trzy grupy: tych, którzy nie wierzą już w nic z tego, co piszą media „zachodnie”, bo one i tak wszystko potępiają w czambuł; tych, którzy znają się na rzeczy; wreszcie tych, którzy nie wiedzą, w które wiadomości o Rosji mają wierzyć, a w które nie. Z dużym prawdopodobieństwem to właśnie ci ostatni stanowią zdecydowaną większość.

Nie ma kraju na ziemi, wokół którego panowałby większy chaos informacyjny. Dla mnie oznacza to, że nie ma celu podróży, który powinno się odwiedzić pilniej. Dotyczy to przynajmniej tych, którzy traktują podróże nie jako poszukiwanie rozrywki, lecz poszukiwanie wiedzy. Wiem, że z obiektywną prawdą jest pewien problem. Jeśli uważasz się za jej strażnika lub posiadacza, prawie automatycznie stajesz się populistą – zwłaszcza w kraju, w którym gazetao nazwie „Prawda” służyła przez dziesięciolecia jako narzędzie propagandy. Mimo to chcę przynajmniej spróbować potwierdzić przynajmniej kilka spośród tysięcy informacji, sprzedawanych człowiekowi jako prawdziwe.

W ramach przygotowania wziąłem kilka godzin korepetycji z rosyjskiegoi napisałem około pięćdziesięciu mailiz prośbą o miejsce do spania.

Moja dziesięciotygodniowa podróż to eksperyment, którego wyniku nie da się z góry przewidzieć. Chcę spotkać normalnych ludzi, którzy zajmują się normalnymi rzeczami i którym będę towarzyszył w normalnym życiu – nie koncentrując się, jak to zwykle czynią dziennikarze, na politykach, aktywistach i intelektualistach.

Każde nowe spotkanie będzie elementem układanki. Na koniec nie uzyskam pełnego portretu, w którym nie zabraknie ani jednego puzzla, ale mam nadzieję, że powstanie przynajmniej przybliżony obraz. Udam się również w miejsca, do których zazwyczaj nie trafiają turyści, żeby móc zapoznać się z całym bogactwem tego kraju, od zachodu po wschód. Chcę się dowiedzieć, jakie problemy zaprzątają młodych ludzi, jakie są ich marzenia. Chcę również zrozumieć Putina. Nie w rozpowszechnionym znaczeniu tego słowa, które lepiej można byłoby oddać sformułowaniem „polubić Putina”, lecz w sensie refleksji nad fenomenem tego człowieka i jego oddziaływania na ludzi. Takie „rozumienie” nie jest przecież niczym złym.

Pomysł tej podróży narodził się przed południem 3 marca 2014 roku. Była to chwila, w której media zacytowały wypowiedź Angeli Merkel, że Putin „żyje w innym świecie”. Podróżowałem już tu i ówdzie, ale dotąd nie miałem okazji odwiedzić żadnej obcej galaktyki. Pomyślałem, że może to być ciekawe doświadczenie.

Jak bije puls Rosji, czego chcą Rosjanie, w którym kierunku podąża ten zagadkowy kraj? Zawsze lepiej jest dokądś pojechać niż czytać wiadomości – podróżujący głupiec jest mądrzejszy niż mędrzec, który zostaje w domu. Złożyłem zatem wymówienie w „Spiegel Online” i zarezerwowałem bilety lotnicze. Może w poszukiwaniu normalności znajdę coś, co dotąd umykało poszukiwaczom sensacji?

„NIE JESTEM WROGIEM ALKOHOLU”

Couchsurfing działa tak: zakładamy konto na portalu o tej właśnie nazwie i wpisujemy miejsce, do którego chcielibyśmy się wybrać. Wtedy pojawia się lista użytkowników, którzy oferują nam skrawek dywanu, kanapę w salonie, dmuchany materac albo – jeżeli naprawdę dopisze nam szczęście – własny pokój z olbrzymim łóżkiem, widokiem na morze i prywatną plażą (przeżyłem tow Australii). Gospodarzei goście mają swoje profile, gdzie się przedstawiają; im bardziej sympatyczna autoprezentacja, tym większa szansa, że zostaniemy zaproszeni. Jak głosi fama, mile widziane są też kobiety, w dodatku ładne. W przeciwieństwie do Airbnb z jednej strony couchsurfing jest bezpłatny, z drugiej zaś – użytkownicy starają się pokazać w jak najlepszym świetle siebie, a nie tylko swoje sypialnie i kuchnie.

Studiując przez całe popołudnie profile osób z Moskwy (w samej stolicy Rosji jest ich ponad sto tysięcy), mimowolnie pomyślałem o niemieckim telewizyjnym show matrymonialnym Herzblatt („Kochanie”). Na koniec rozlegał się niezmiennie głos moderatorki o nazwisku Susi Müller, której jedyne zadanie polegało na podsumowywaniu przymiotów i streszczaniu odpowiedzi uczestników. „Kogo wybierzesz?” – pytał głos o tak pięknym tembrze, że dziewięćdziesiąt osiem procent widzów płci męskiej bardziej podniecała niewidzialna Susi niż któraś z kandydatek.

Odchodzę jednak od tematu. Chciałem tylko powiedzieć, że w ten właśnie sposób można trafnie podsumować treść profilów na portalu couchsurfing.com.

Kogo wybierzesz?

Może Anastazję (24 lata), która płynnie mówi w języku lingala, „w rzadkich wypadkach i przy wyjątkowych okazjach” nie jest „wrogiem alkoholu”, nie może długo wytrzymać w ciszy, a mimo to lubi jogę, w Goa nauczyła się kilku mantr, a na jednym ze zdjęć pozuje w sięgającej do ziemi jaskrawoczerwonej sukni w towarzystwie rozciągniętego na stoliku do kawy drapieżnego kota?

A może Nastię (25 lat), miłośniczkę literatury ezoterycznej i kreskówek, która mówi o sobie, że jest „miłością. Miłość jest naszym światem. Świat jest jednością”, a zamiast swojego własnego zdjęcia prezentuje maleńkiego jamnika stojącego obok filiżanki do herbaty w disnejowskie kaczki?

A może Aleksandra (27 lat); dobrze umięśniony, za to słabo owłosiony, określa siebie jako „naukowca, pisarza i alkoholikaw jednym”, na zdjęciu, wykonanym w pomieszczeniu na kształt laboratorium, gra na trąbce, a wśród zainteresowań wymienia „literaturę, naukę, alkohol i seks”?

A może Olię (24 lata), fankę Manowar i Britney Spears, pracującą w czasopiśmie poświęconym modziei posiadającą „uroczego kociakao imieniu Adolf”, która proponuje wspólnie spędzić czas „na oglądaniu baletu i piciu wódki” (na zdjęciu ma na twarzy białą maseczkę i rozchyla wargi do pocałunku)?

A może Wadima (29 lat), który lubi rozmawiać „z inteligentnymi ludźmi na wszystkie tematy”, zna się na sportach walki i może pokazać gościom, jak korzystać z rosyjskiej bani (zamieszczone zdjęcie ukazuje faceta o poważnej twarzy obok skonstruowanej z metalowych części figury ufoludka)?

A może Natalię (38 lat), siedzącą w czarnym bikini na quadzie, która akurat teraz nie pracuje, woli zapraszać mężczyzn niż kobiety, jest „wesoła, aktywna, pozytywnie nastawiona do życia i żądna przygód” oraz lubi gotować barszcz?

A może Alinę (28 lat), mającą w domu „małe zoo”, na które składają się kot, pies, szczur, żółw australijski i ptak – żyjące w jak najlepszej komitywie – i podającą jako swoje motto: „Po prostu rób, co chcesz, żałować będziesz później”? (Na zdjęciu Alina pozuje z dwoma wielbłądami. Mam nadzieję, że u niej nie mieszkają.)

A może Gienricha (31 lat), który zna sześć języków i szykanuje potencjalnych gości ponadstustronicowym zbiorem wskazówek z dziedzinysavoir-vivre’u?

Notabene Gienrich odpowiada mi dokładnie po trzech minutach od wysłania przeze mnie maila. Pisze: „Masz subtelne poczucie humoru – tyle z całą pewnością można powiedzieć. Naprawdę bym się ucieszył i czułbym się zaszczycony, gdybym mógł ci zaoferować nocleg w podanym przez ciebie terminie”.

Oprócz tego jego wiadomość zawiera dwa ekrany precyzyjnych informacji, jak do niego dojechać, prośbę o dokładne podanie ETA (estimated time of arrival) oraz łącznie czternaście linków do planów miasta i rozkładów jazdy metra. „Chętnie odpowiem na wszelkie merytoryczne pytania – dodaje autor – jeżeli będziesz je nadal miał po sprawdzeniu wszelkich dostępnych źródeł”.

Okej, rozumiem: żadnych dodatkowych pytań.

Prawda nr 1:

Za gburowatą maską czasem kryje się zaskakujący urok.

Kilka dni później ląduję na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo. Jego unikatową cechą jest automat z kwiatami, w którym można nabyć bukiety za tysiąc, tysiąc pięćset i dwa tysiące rubli. Im droższa wiązanka, tym więcej pluszowych myszek między kwiatami. Szybko porzucam pomysł, żeby przyjaźnie usposobić Gienricha takim prezentem. Zamiast tego mam w bagażu dla niego i dla następnych gospodarzy kilka dużych opakowań marcepanu z Lubeki.

Nerwowo czekam na bagaż, bo przecież chcę zmieścić się w ETA. Potem – jak zalecono w opisie dojazdu – wsiadam do nowoczesnego, jaskrawoczerwonego ekspresu lotniskowego, który wiezie mnie do miasta. Ćwiczę znajomość cyrylicy, czytając w drodze do Dworca Białoruskiego każdą tabliczkę. Biliety. Kassa. Aeroekspress. Minimarket. Produkty. Awtosierwis. EkspressSierwis. Gazprom. Rosnieft. Makdonalds. Elektronika. Gastronom. Tieatr. Mietro.

Moskiewskie metro oszałamia turystów śmiertelnie niebezpiecznymi drzwiami wahadłowymi przy wejściu na peron, no i przepychem swoich stacji. Architekci Stalina sprawili, że każdy mógł się czuć, jakby opływał w bogactwa. Jeśli w domu żyłeś jak pies, mogłeś, przemierzając w drodze do pracy podziemne sale pałacowe, przynajmniej dwa razy dziennie poczuć się jak król. Dziś metro jest najliczniej odwiedzanym muzeum komunizmu, do którego codziennie kupuje bilety ponad siedem milionów zwiedzających.

Dworzec Białoruski to bogato zdobione przestrzenie ze stiukowymi sufitami, wielkimi żyrandolami i ponadnaturalnych rozmiarów rzeźbą grupy partyzantów. Sufitowe malowidła, przywodzące na myśl sztukę sakralną, ukazują kobiety podczas żniw, mężczyzn z karabinamii dzieci wręczające nauczycielom bukiety kwiatów (bez pluszaków). Żywi Rosjanie w wagonie są dla odmiany w większości zatopieniw ekranach swoich telefonów – bezpłatne wi-fi działa nawet siedemdziesiąt metrów pod ziemią. Rozmowy prowadzone ściszonym głosem, puste spojrzenia. Pierwsze wrażenie: chyba nie trafiłem na terapię śmiechem.

Po przejechaniu zaledwie trzech przystanków zieloną linią metra wysiadam na stacji Sokoł, która podobnie jak Dworzec Białoruski przypomina wnętrze katedry. Nie ma tu, co prawda, tylu obrazów, ale są za to marmurowe ściany oraz polerowane posadzki z czerwonegoi szarego granitu. Już od roku skarbów architektury podziemnego świata Moskwy nie szpeci żaden plakat. Przyczyną jest jednak nie dbałość o estetykę, a problemyz lokalną agencją reklamową, która niezbyt brała sobie do serca obowiązek płacenia miastu przewidzianych opłat.

Na górze sięgam po jeden z czternastu planów Gienricha, idę około trzysta metrów prospektem Leningradzkim, a widząc wielkość korków, cieszę się, że nie przyjechałem taksówką. W łukowatej bramie skręcam w prawow ulicę Piesczanają, a obok niemieckiej restauracji o nazwie „Schwarzwald” znów w prawo. Po zawarciu znajomości z grzecznymi chłopcami grającymi w piłkę na podwórku staję przed pachnącymi świeżą farbą liliowymi metalowymi drzwiami. Dzwonienie po rosyjsku: nacisnąć na domofonie przycisk „K” jak kwartira, potem wpisać numer mieszkania (klawisze przypominają te w budkach telefonicznych z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku), poczekać na dźwięk domofonu (pikanie przypomina gry wideo z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia), pociągnąć drzwi (nie popchnąć), minąć jeszcze jedne metalowe drzwi, gotowe.

Gdy dojeżdżam skrzypiącą miniaturową windą na jedenaste piętro, mój zegarek pokazuje czas ETA plus dwie minuty. Przy zatrzymywaniu się dźwig gwałtownie podskakuje, jak gdyby nie zgadzał się z żądaniem pasażera. Aby wejść do przedpokoju gospodarza, muszę przejść jeszcze przed dwoje metalowych drzwi.

– To jest Moskwa. Stosujemy specjalne środki bezpieczeństwa – mówi na powitanie Gienrich. Nosi T-shirt z napisemAsk me, I’m local, łańcuszek ze złotym krzyżykiem i okulary fotochromy. Ma pomarańczową brodę, w tym samym kolorze są tapoczki (kapcie), które mi wskazuje.

Rozmawiamy po angielsku, moja znajomość rosyjskiego nie wystarcza do prowadzenia długich konwersacji.

– Jestem twoim pierwszym gospodarzem? W takim razie witaj w Rosji! – Gienrich prowadzi mnie przez korytarz, w którym ledwo się mieszczę z plecakiem, a potem wskazuje mi drewniane krzesło w kuchni. – Niestety jestem bardzo nietypowym okazem mieszkańca tego kraju. Nie piję alkoholu, nie mam w lodówce mięsa z niedźwiedzia i bałałajki w mieszkaniu. Taki wstyd, bardzo mi przykro. – Wyjmuje z szafki kilka papierowych torebek z ciastkamii rozkłada je na stole.

Mieszkanie, które dzieli ze współlokatorką, ma powierzchnię około czterdziestu metrów kwadratowych i jest doskonałym przykładem efektywnego wykorzystania przestrzeni: szafki wnękowe na każdej wolnej ścianie, pralka zamontowana w łazience pod umywalką i tapczanw pokoju Gienricha, który rozkłada się do spania. Za łóżko gościnne służy skrzypiący dmuchany materac. Wyciągając go, muszę przenieść plecak do kuchni, bo inaczej na podłodze nie byłoby miejsca. Najbardziej przypada mi jednak do gustu balkon ze wspaniałym widokiem na białe wieżowce, budowlę w ozdobnym stalinowskim stylu oraz cebulaste kopuły prawosławnej cerkwi.

– A teraz najważniejsze pytanie – mówi Gienrich. Przesuwa dłonią po krzyżyku na szyi i trwa przez chwilę w wymownym milczeniu. – Kawa czy herbata?

– Kawa – odpowiadam. Moja odpowiedź chyba przypada do gustu gospodarzowi, bo podaje mi rękę, oznajmiając oficjalnym tonem: – Witaj w klubie!

KWIATY ЦВЕТЫ

Lokalez napisem „Cwiety24” można spotkać w rosyjskich miastach na każdym rogu i kupić tam bukiet o każdej porze. W Petersburguo trzeciejw nocy łatwiej jest dostać wiązankę świeżych róż niż batonik czekoladowy czy papierosy. Dwudziestoczterogodzinne zapotrzebowanie na florę podarunkową tłumaczy się często faktem, że wracający po pijanemu do domu mężczyźni jedynie dzięki położeniu na stole bukietu kwiatów mogą uniknąć śmierci z ręki żony. Olbrzymi popyt na ten towar panuje zwłaszcza ósmego marca, w Dniu Kobiet – wtedy kwiaciarze mogą niemal do woli windować swoje ceny.

Gienrich podchodzi do jednej ze swoich wypełnionych do ostatniego milimetra szafek kuchennych, w których każdy obiekt wydaje się mieć stałe miejsce, i wyciąga opakowanie kawy ziarnistej. Młynek elektryczny robi tak piekielny hałas, że trudno mi zrozumieć następne pytanie.

– Stephanie, co myślisz o przyprawach?

– O czym?

– O przy – pra – wach!

– Są w porządku.

– Lubisz ostry smak? To znaczy nie aż tak ostry, że ci ma przeżreć mózg, ale porządnie ostry?

– Tak.

Mój gospodarz ustawia na palniku tygielek w orientalnym stylu z długim uchwytem.

– Mam ci dodać przypraw do kawy?

– Jakich?

– Kardamonu, papryki chili, gałki muszkatołowej i imbiru. Sam wymyśliłem tę mieszankę, nazwałem ją „kopem o poranku”. Kiedy spróbujesz, zrozumiesz, dlaczego.

– W takiej sytuacji nie mogę powiedzieć „nie”.

– Ależ tak, zawsze możesz powiedzieć „nie”. Taką mam filozofię.

– Ja mam taką filozofię, żeby podczas podróży jak najczęściej mówić „tak”.

Gienrich nalewa kawę do dwóch szarych kubków z Ikei.

– Tylko uważaj z nią w Rosji. Przez nią łatwo możesz tutaj przesadzić.

Na dowód prawdziwości tych słów już pierwszy łyk „kopa o poranku” przeżera mi mózg. Mój gospodarz jest za to najwyraźniej odporny na paprykę chili, bo wypija napój w mgnieniu oka. Potem narzuca na siebie lekką kurtkę.

– Muszę lecieć, ważne spotkanie. – Mówiąc to, podaje mi zapasowy klucz do mieszkania. – Czuj się jak u siebiew domu! – Drzwi się zatrzaskują i zostaję sam.

NASŁUCHIWANIE

Gdy odzyskuję czucie w języku, a mój puls znów spada do wartości dwucyfrowej, wychodzę z mieszkaniai jadę do miasta. Zwiedzanie. Moskwa to największy plac budowy w Europie;w wielu miejscach powstają właśnie nowe parki, miliony rubli inwestuje się w elegancką dzielnicę wieżowców o nazwie Moscow City. Poza tym budowane są deptaki i chodniki, co dotąd raczej zaniedbywano, bo moskwianie nie słyną z zamiłowania do spacerów. (Prowadzi to oczywiście do pytania, co było pierwsze – jajko czy kura: być może moskwianie nie słyną z zamiłowania do spacerów, bo w ich mieście brakuje atrakcyjnych dróg dla pieszych?) Wszędzie jest zielono, zielone są również plastikowe płachty, odgradzające place budowy związane z upiększaniem miasta, a tych nie brakuje.

Jadę metrem do stacji Kropotkinskaja, a potem piechotą idę przez wyspę Bałczug na południowy brzeg rzeki Moskwy. I follow the Moskva, down to Gorky Park, listening to the wind of change – prawie równo dwadzieścia pięć lat temu grupa Scorpions wydała swój najsłynniejszy singiel. Change oznaczało zmianę myślenia, zakończenie konfliktów, integrację Rosjiz „Zachodem”. Dwadzieścia pięć lat to dużo czasu, marzenia z tamtych dni wydają się dziś odległe. Decyduję się na eksperyment: co można usłyszeć dziś, gdy idzie się brzegiem Moskwy w stronę parku Gorkiego?

Na początek hałas uliczny, szum samochodów, raz po raz dźwięk klaksonów.

Nienaoliwiony łańcuch roweru wyścigowego – po równiutko wybetonowanej promenadzie przebiega ścieżka rowerowa.

Stukot szpilek, potem szuranie męskich półbutów i regularnie uderzające o podłoże gumowe podeszwy biegaczy.

Śmiech nastolatków.

Szum wiatru – oczywiście, wzdłuż promenady ciągnie się szpaler drzew.

Włączony silnik parkującej taksówki, kierowcy nigdzie nie widać.

Kaskady wody u stóp pomnika cara Piotra Wielkiego, ponurego kolosa o wysokości prawie stu metrów, pochodzącego z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to w Rosji wiele rzeczy szło w złym kierunku. Widać statekz olbrzymim masztem i stojącą na dziobie monumentalną figurą władcy ze zwojem papieru w dłoni.

Wykonanez brązu i stali nierdzewnej dzieło, które kosztowało ponad piętnaście milionów dolarów, regularnie dostępuje wątpliwego zaszczytu goszczenia na listach najbrzydszych pomników świata. Gdyby dowiedział się o tym biedny Piotr, wielki esteta, a zarazem najbardziej proeuropejski ze wszystkich carów… Według sondaży większość moskwian życzyłaby sobie, by monument na coś przetopiono, i to jak najszybciej, albo ustawiono go w ogrodzie przed daczą któregoś z odpowiedzialnych decydentów, albo też zesłano do Petersburga (który to pomysł w Petersburgu natrafia jednak na zdecydowany sprzeciw). Kaskady u stóp pomnika symbolizują wodę, przez którą płynie statek, czego jednak nikt nie rozumie, gdyż kadłub okrętu znajduje się o wiele wyżej, na osobnym podeście.

Zamykam oczy i nasłuchuję dalej. Hałas koparki, warkot silnika wycieczkowego statku „Moskwa-84”, głosy przechodniów. Jakaś dziewczyna zaczyna nucić refren piosenki z TitanicaMy heart will go on, jak gdyby życzyła brązowemu okrętowi Piotra zagłady, jej przyjaciółka wybucha śmiechem. Nade mną na moście Krymskim rozlegają się syreny policyjne, poniżej asfalt drapie miotła zamiatacza ulic.

Kilka metrów dalej rzęzi jak zepsuta suszarka do włosów wentylator w budynku dyrekcji parku. Wewnątrz wre praca – większość parku Gorkiego jest ogrodzona z powodu prac rewitalizacyjnych. Skrzypiące koparki rozrzucają piasek na boisku do siatkówki plażowej, nad Stawem Golicynskim wyją dwie kosiarki. Kilka grządek dalej grupka mężczyzn z grabiami wyrywa z ziemi duże kępy trawy, by zrobić miejsce dla nowych roślin. Jakiś robotnik szoruje kijkiem o metalową barierkę, której każdy pręt wydaje inny dźwięk.

Wróble ćwierkają, gołębie gruchają, psy szczekają, dzieci płaczą. Słychać jednak również muzykę. Z „Café Pelman” dobiegają dźwięki holenderskiej muzyki house, z „Czajnoj Wysoty” – amerykańskiego jazzu na saksofon, a ze słuchawek przechodnia, niosącego jutową torbę z napisemOpen to the future, brytyjski pop w wykonaniu Noela Gallaghera. Niesamowite, jakie bogactwo wrażeń odkrywa człowiek, kiedy po prostu nastawia ucha. Jednak dźwięków nad brzegiem Moskwy jest zbyt wiele, by można było się zorientować, jakie to zmiany niesie ze sobą wiatr.

– Dobrze pan spał? – pyta nazajutrz rano Gienrich nienaganną niemczyzną. W garnku gotuje się na wolnym ogniu owsianka, mój gospodarz ze zręcznością zawodowego kucharza kroi banany na idealnie równe plasterki.

– Może mi pan mówić na „ty”, mój panie – zauważam.

– Nie, wolę wysławiać się tak uprzejmie. Czy to prawda, że w Niemczech wszyscy kąpią sią na golasa?

– Czy to prawda, że w Rosji wszyscy piją wódkę na śniadanie? – odpowiadam pytaniem.

Gienrich znów przechodzi na angielski, poważnieje.

– Według statystyk Rosjanie z roku na rok piją coraz mniej, zwłaszcza wódki. Przed dwudziestu laty spożycie alkoholu naprawdę stanowiło problem. Jednak sytuacja się poprawia. – Ilustruje to historia życia samego gospodarza. – Kiedyś lubiłem pić, lubię ten zapach i smak. Kocham rum Stroh, osiemdziesięcioprocentowy. Jednak moje ciało coś ma przeciwko alkoholowi. Kiedy ostatni raz chlaliśmy z przyjaciółmi, przez dwa kolejne dni czułem się bardzo źle, miałem prawdziwe zatrucie, niewiele brakowało, a umarłbym. Odtąd alkoholu używam wyłącznie do gotowania.

Z alkoholem związane jest również jego najbardziej ekstremalne przeżycie z czasów wojska – Gienrich przez rok służył w piechocie, gdzieś na północy, daleko od Moskwy – kiedy to podczas przyjęcia sylwestrowego przy dwucyfrowym mrozie potruchtał w piżamie do sklepu, żeby kupić pięć butelek wódki na zapas. Piętnastominutowy bieg w nocyi mrozie był bohaterskim wyczynem, jednak nikt mu za to nie podziękował.

– Nazajutrz rano usłyszałem tylko: „Cholera, jakiś idiota przyniósł jeszcze więcej wódki” – wspomina mój gospodarz.

Na porcji owsianki marki „Gierkules” (Rosjanie nie przepadają za literą „h”) Gienrich układa w stosik plasterki bananów, bezy, ciasteczka czekoladowe, wiórki czekoladowe, masło, kulkę lodów jogurtowych i limonkę.

– Niestety, nie mam listków mięty, naprawdę mi przykro – przeprasza, serwując najlepsze musli w historii ludzkości.

W ciągu kolejnych dni Gienrich okazuje się idealnym gospodarzem i błyskotliwym rozmówcą, posiadającym dar przechodzenia w ciągu kilku sekund od tematów trywialnych do bardzo poważnych. Najpierw robi wykład o lingwistycznej koncepcji progresywnej i regresywnej asymilacji głoski szwa, a już w dwie minuty później omawia muzyczny dorobek metalowca Toma Angelrippera, niemieckiego artysty pochodzącego z nizin społecznych. Wywody przerywa od czasu do czasu napomnieniami i pouczeniami, przypominającymi ton wypowiedzi na profilu internetowym: „Jakkolwiek bardzo doceniam fakt, że pozmywałeś talerze, pozwól mi zwrócić ci uwagę, że naczynia suszymy na ociekaczu nad zlewem, a nie po jego prawej stronie”. Gienrich uwielbia skomplikowane konstrukcje składniowe i staroświecką uprzejmość. Jego wyszukana angielszczyzna wywołuje niekiedy wrażenie, że zabłądziło się do powieści Karola Dickensa, a nie do dwupokojowego mieszkania w Moskwie. Wreszcie Gienrich zdradza mi nawet, dlaczego na jego profilu wszystko jest tak skomplikowane: otrzymuje po prostu zbyt wiele zapytań i chce mieć gwarancję, że będą pisać do niego tylko osoby korzystające z couchsurfinguz „właściwych” powodów, a nie w celu zaoszczędzenia pieniędzy.

Codzienność jest zazwyczaj przeciwieństwem urlopu. Dla mnie nie – urlop spędzam właśnie w codzienności innych ludzi. Odwiedzam z gospodarzami ich ulubione knajpy, oglądam ich zdjęcia z ich ostatniej podróży, wysłuchuję opowieści o ich stresującym dniu w biurze lub rozstaniu z najlepszym przyjacielem. W ciągu dwóch, trzech dni poznaję część historii życia człowieka jeszcze niedawno zupełnie dla mnie obcego.

No i jego biblioteczkę. Jestem gorliwym podglądaczem zawartości regałów z Ikei, praktykującym analitykiem szafek, zakamuflowanym szpiegiem grzbietów książek. Wielką frajdę sprawia mi tworzenie spontanicznych psychogramów ludzi, opartych wyłącznie na obserwacji, jakie lektury znajdują się w ich salonie. Jest to oczywiście postawa oburzająco nienaukowa. Kto wie, z jakiego powodu znalazły się tam poszczególne książki. Mimo to już tak mam, że odczuwam przy tym straszną przyjemność. Gienrich sprawia pod tym względem wrażenie człowieka bardzo wykształconego; piętrzą się u niego między innymi dzieła Jane Austen i Dostojewskiego, liczne przewodniki oraz naukowe cegły poświęcone językoznawstwu, biologii i starożytnej Grecji.

Poza tym jestem zbieraczem historii i tak bardzo pociągają mnie spotkania z nowymi ludźmi, że nigdy w życiu nie tęskniłem jeszcze za domem. Dlaczego miałbym tęsknić? Za bardzo ekscytuje mnie pytanie, kto czeka za drzwiami następnego mieszkania. Trawestując Forresta Gumpa: Couchsurfing jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi.

Za kawę w mieszkaniu paryskiego studenta olałbym wieżę Eiffla, wspólne gotowanie z rodziną hipisów może dostarczyć więcej przeżyć niż pięciodaniowy obiadw restauracji mistrza kuchni. Inni rzucają się z mostu na bungee, żeby poczuć adrenalinę, ja jadąc miejskim autobusem po ponurych ulicach przedmieścia, fantazjuję, że tym razem trafię na rytualnego mordercę, który przyjmie mnie z wypolerowaną siekierą w ręce i czekającą już wanną ze żrącym kwasem. Podobno przecież takich ludzi jest w Internecie na pęczki.

Ach, ten Internet. Możliwości funkcji wyszukiwania na portalu couchsurfing.com faktycznie trochę mnie przerażają. Codziennie loguję się do olbrzymiej bazy danych ludzi i mogę ustawić jako filtr nie tylko ich miejsce zamieszkania, lecz także hobby i słowa kluczowe. Co dla pana? Gracz w World of Warcraftw Oslo czy tancerka tanga w Hongkongu?A może nudystaw Sydney? Zaraz podamy coś z menu ludzi na naszej stronie! Proszę bardzo – wystarczy tylko napisać miły mail i już zawieramy kolejną trzydniową przyjaźń.

Oczywiście uprawianie takiego rodzaju turystyki wymaga zdecydowanie większego wysiłku niż wylegiwanie się w Hurghadziez wykupioną opcją all inclusive lub sunięcie wycieczkowcem po błękitnych wodach Morza Śródziemnego. Nie mamy za to do czynienia z czymś, co można kupić, podróżami traktowanymi jako towar konsumpcyjny, po których zadajemy sobie pytanie, czy „za tę cenę” dostaliśmy wystarczająco dużo rozrywki, obiektów do fotografowania, słońca i wypoczynku.

Moje spotkania są realne, nieinscenizowane, polegają na wzajemnym podarowaniu sobie czasu i ciekawości. A to warte jest więcej niż wszystko inne.

OSIĄGNIĘCIA GOSPODARKI NARODOWEJ

Celem mojego drugiego spaceru po Moskwie jest WDNCh. Ten tajemniczy skrót oznacza Wystawę Osiągnięć Gospodarki Narodowej.

Za czasów ZSRR komuniści z wielką pompą i za wielkie pieniądze prezentowali tu w około stu pawilonach tematycznych sukcesy poszczególnych republik i gałęzi gospodarki. Oprowadzano tu zagraniczne delegacje i przyznawano wyróżnienia oraz nagrody pieniężne „bohaterom pracy socjalistycznej” z całego kraju. Potem mogli oni w domu opowiadać o przepychu Moskwy i o tym, że ciężka harówka faktycznie się opłaca.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego zaczęła się rozpadać również WDNCh. Przemianowano ją na Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe, do pawilonów wkroczył kapitalizm w postaci sklepów i straganów. Sprzedawano tam artykuły RTV, futra, miód i dzianiny. Nikt nie troszczył się o założenie parkowe, wspaniałe niegdyś budowle zamieniały się w ruiny. Był to proces niejako symboliczny dla zawirowań lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. W chaosie pogrążył się wówczas cały kraj, gdyż przejście do nowego porządku politycznego okazało się znacznie trudniejsze, niż sądzili optymiści na Zachodzie.

W roku 2014 park przeszedł na własność miasta, a mer Siergiej Sobianin zaprowadził radykalne porządki. W ciągu kilku dni nakazał zrównać z ziemią setki nielegalnych stoisk oraz wysłał buldożery i walce, murarzyi architektów krajobrazu, aby przywrócić wspaniałość minionych lat. W internetowym głosowaniu zdecydowana większość moskwian opowiedziała się za przywróceniem dawnej nazwy i kompleks znów nosi miano WDNCh. Wynik plebiscytu odzwierciedla nastroje w kraju: według sondaży odsetek osób, które żałują, że ZSRR upadł, od 2013 roku znów wzrasta i wynosi obecnie pięćdziesiąt sześć procent.

Przy drodze do wejścia wznosi się stusiedmiometrowej wysokości Pomnik Zdobywców Kosmosu, przedstawiający wzlatującą w niebo rakietę z długą smugą spalin, której tytanowe płyty odbijają światło słoneczne. Ponadnaturalnych rozmiarów płaskorzeźby na cokole wyobrażają sceny z historii podbojów kosmosu. Mały dzieciak w krótkich spodenkachi koszulce polo wspina się najpierw na łapy Łajki, pierwszego psa, który okrążył Ziemię w satelicie, a potem na stopy Jurija Gagarina, pierwszego człowieka w kosmosie.

Sam park rozciąga się na obszarze kilkuset hektarów i jest dobrze uczęszczany – spotykam wiele rodzin i zakochanych par. Remont chyba się jeszcze ostatecznie nie zakończył, bo kilku mężczyzn w jaskrawych kamizelkach odblaskowych ze specjalnego podnośnika instaluje żarówki na latarniach. Pod nimi zalegają gotowe do zasadzenia, owinięte jeszcze w folię drzewa.

Na gości czekają strzelnice i rollercoaster, a także właściciele budekz jedzeniemo takich nazwach, jak „Giovanni Pizza”, „Make my day” czy „Noodle Mama”. Obiekty noszące na mapie parku mylącą nazwę „pawilonów” okazują się w rzeczywistości świątyniami – świątyniami komunizmuz frontowymi kolumnadami i drogimi stiukowymi zdobieniami, zwieńczonymi radzieckimi gwiazdami, figurami chłopów oraz symbolami sierpa i młota we wszelkich możliwych formach. Plakaty umieszczone przy wejściach reklamują wystawy o robotach, rosyjskich wynalazkach i sztuce współczesnej.

Najciekawsza budowla położona jest prawie dokładnie w środku kompleksui nosi nazwę Fontanny Przyjaźni Narodów. Wokół wodotrysku stoi kołem szesnaście pozłacanych kobiecych figur o poważnych twarzach. Każda z nich symbolizuje jedną byłą republikę radziecką, którą można rozpoznać po tradycyjnym stroju jej reprezentantki oraz trzymanym przez nią w dłoni typowym przedmiocie. Kraje bałtyckie, Ukraina, Armenia, Gruzja, Kazachstan i tak dalej. Choć dziś nie są już razem, to tutaj tworzą harmonijną całość (jeśli ktoś zwróci uwagę, że w chwili rozpadu ZSRR było jedynie piętnaście republik, będzie miał oczywiście rację. Rzeźba numer szesnaście wyobraża Karelo-Fińską Socjalistyczną Republikę Radziecką, która istniała tylko do roku 1956). Dzisiejsza Rosja dzieli się na osiem okręgów federalnych: Centralny, Nadwołżański, Południowy, Północnokaukaski, Północno-Zachodni, Uralski, Syberyjski i Dalekowschodni, te zaś z kolei składają się z obwodów, krajów, republiki okręgów autonomicznych.

Na obramowaniu fontanny siedzą mieszczuchy, liżą lody i chłodzą sobie stopy w wodzie, a ich dzieci bawią się w berka. Woda jest pełna monet: dziesięć kopiejek, pięćdziesiąt kopiejek, jeden rubel. Jak to się mówiło? Jeśli chcesz dokądś wrócić, wrzuć monetę do fontanny.

Prawda nr 2: